DOJAZD, SPOTKANIE NASZEJ EKIPY I PIERWSZE PRZYGODY
Możesz pomyśleć: po co pojechałem drugi raz na Kazbek, skoro już tam byłem? Zupełnie nie planowałem tej wyprawy, a nawet nie zakładałem żadnego wyjazdu do Gruzji. Cały pomysł okazał się spontanicznym impulsem, który bardzo szybko się zrealizował. Tyle, że impuls wyszedł zupełnie z niespodziewanej strony. Można wręcz zacytować Kubusia Puchatka: „właśnie z niczego często rodzą się najlepsze cosie”. Jako, że prowadzę bloga, którego właśnie czytasz lub przeglądasz, nieznani mi ludzie zadają mi różne pytanie dotyczące gór. Najpierw wywiązała się rozmowa z Żanetą, która miała mnóstwo pytań o górę Denali na Alasce i sprzęt, który używam podczas wypraw. Później dołączyła Agnieszka M., której zawsze marzył się Kazbek w Gruzji. Dla niej od dłuższego czasu ta góra była marzeniem życia. Po przeprowadzeniu kilku rozmów z Żanetą i jej mężem Grzesiem oraz Agnieszką M. pomyślałem, że skoro już trzy osoby chcą wejść na Kazbek, to ja również zdecyduję się i zorganizuję całą wyprawę. Pomysł został wprowadzony w czyn dosłownie w jeden dzień, mając już nieco większą pewność, że koronawirusowe szaleństwo nie zablokuje nam wyjazdu. W międzyczasie na innym komunikatorze napisał do mnie Łukasz, który zaproponował, żebym dał mu znać, kiedy będę wybierać się w góry wyższe niż Tatry. Jako, że powstał pomysł wejścia na Kazbek, zaproponowałem mu taki wyjazd. Szybko się zgodził. Jako, że na swoim koncie miał Dom de Mischabel w Alpach oraz inne góry, nasza rozmowa była bardzo konkretna i rzeczowa. Skompletowałem pięć osób gotowych na wyjazd. W ostatnim momencie pojawiła się jeszcze Agnieszka K. – koleżanka pierwszej Agnieszki. Obie dziewczyny przygotowywały się razem. Wymieniały się zdobytymi informacjami, przez co w bardzo szybkim tempie dokupiły potrzebny sprzęt – w szczególności mocniejsze śpiwory oraz buty. Mając sześć zdecydowanych osób, mogłem kupić bilety do Tbilisi. Z całej oferty najtaniej wychodziły Polskie Linie Lotnicze LOT (informacje o kosztach całej wyprawy znajdziesz na samym końcu artykułu).
Teraz czekaliśmy na dzień naszego wylotu. Żaneta i obie Agnieszki były bardzo podekscytowane wyjazdem, ponieważ dla nich było to coś zupełnie nowego oraz musiały przekroczyć swoje nieznane granice. Obie Agnieszki nigdy nie przebywały powyżej poziomu 2500 m n.p.m., a Żaneta z Grzesiem tylko dwa razy nocowali na wysokości 2600 m n.p.m. w Dolomitach, dlatego nie mogły ocenić, jak zachowa się ich organizm na dużej wysokości. Dla mnie góra była znana, ale już dwa lata temu mówiłem, że chciałem wrócić na Kazbek ze względu na przepiękną przyrodę oraz chęć wykonania lepszych zdjęć, ponieważ Canon 650D, który wówczas posiadałem, zupełnie nie poradził sobie z tym zadaniem. Dominanta niebieskiej barwy niestety ‘zabiła’ wiele ciekawych ujęć, przez co dużo zdjęć było dla mnie nieakceptowalnej jakości. Teraz miałem szansę wyrównać, albo nawet nadrobić powstałe zaległości. Skoro zdarzyła się taka okazja, musiałem z niej skorzystać. Pomimo, że nie znałem Łukasza, od razu wiedziałem, że jest konkretną osobą, która wie po co jedzie i zna się na rzeczy. Grzesiu i Żaneta zasypywali mnie gradem pytań o sprzęt i do tego Żaneta prowadziła mnóstwo analiz. Obie Agnieszki raczej zadawały pytania, kupowały, to co im poleciłem i dzięki temu plan posuwał się szybko do przodu.
Na lotnisko w Warszawie mieliśmy dojechać we własnym zakresie. Ja wybrałem pociąg z Katowic, który w 2h 52min dojechał do Warszawy Centralnej. Zostawiłem sobie dodatkowo 1h 30min zapasu, gdyby pociąg się opóźnił. Po 17.20 Żaneta jeszcze zadawała mi pytania o masę własną plecaka, ponieważ była w jakimś sklepie i ten, co akurat by pasował na wyprawę ważył 4,3 kg. Powiedziałem, że jest zdecydowanie za ciężki, ponieważ mój waży 2,2 kg, a współczesne plecaki wyprawowe renomowanych firm, ze wszystkimi systemami podnoszącymi wygodę użytkowania ważą średnio 3,3 kg. Wszyscy na naszej grupie messengerowej, gdzie ustalaliśmy wszelkie szczegóły, trochę się dziwili, że o tej godzinie jeszcze kupowali plecak. Pomyślałem, że może mają bliżej niż ja na lotnisko, dlatego zdążą bez problemu. Po chwili, w połowie mojej drogi do Warszawy, o godzinie 17.35 na naszej grupie pojawiła się wiadomość głosowa od Żanety, która chyba każdego wyrwała z butów… Powiedziała, że Grzesiu i ona pomylili dzień wylotu, przez co spróbują do nas dołączyć, ale nie mają nawet jeszcze nic spakowanego. Walka z czasem trwała do ostatniej minuty, ale ostatecznie nie zdążyli. Polecieliśmy w czwórkę.
PRZYLOT, TAKSÓWKI, KARTA DO TELEFONU
Lot przebiegał spokojnie do samej Gruzji. Po wylądowaniu udaliśmy się do kontroli dokumentów, gdzie sprawdzono nasze certyfikaty szczepień oraz paszporty. Strażnik zapytał mnie, czy jestem pierwszy raz w Gruzji. Odpowiedziałem, że przyjechałem drugi raz. Wszyscy bezproblemowo przeszliśmy wszystkie bramki. Odtąd rozpoczęła się nasza gruzińska przygoda. Po odbiorze bagażów z taśmy powiedziałem, że tutaj nic się nie rezerwuje. W Gruzji panuje „łapanka”. Wystarczy się pojawić, a usługi same cię znajdą. My potrzebowaliśmy dojechać do Stepantsminda (dawniej Kazbegi – nazwa sprzed 2007 r.). Siedem lat temu trzeba było dotrzeć do targowiska Didube, skąd odjeżdżały marszrutki (15 osobowe białe busy) lub prywatne samochody, które kursowały przed marszrutkami. Teraz obrałem podobny sposób, ale na lotnisku pozytywnie się zaskoczyłem, ponieważ jakiś niski facet z wąsami szybko do nas podszedł. Zaproponował taksówkę. Zapytał dokąd chcemy jechać. Zaczął wymieniać: Didube, Mestia, Kazbegi, Uszguli, Batumi, itp. Zdziwiłem się, że wymieniał tak odległe miejscowości, jak na taksówkę. Zapytałem więc: „to do Kazbegi też stąd jeździcie?”. Taksówkarz odpowiedział: „tak”. Zapytałem więc o cenę. Zaproponował 250 lari, czyli 347,50 zł na 4 osoby, co daje 86,80 zł/osobę (przy kursie 1,39 zł/1 lari). Można oczywiście wybrać taksówkę za 30-40 lari do Didube i później jechać marszrutką za 10 lari do Kazbegi, ale najpierw trzeba poczekać na nią jakieś trzy godziny na zaśmieconym, iście komunistycznym placu, przez który przewalają się kartony podwiewane przez wiatr. Cena 86,80 zł za osobę za dojazd do Stepantsminda bezpośrednio z lotniska (180 km), to jest naprawdę niska cena. Docierając wcześnie w Stepantsminda masz cały dzień na zakupy i rozpoczęcie wędrówki aż do poziomu 3000 m n.p.m. To był najsilniejszy argument, który trafiał do każdego. Powiedziałem taksówkarzowi, że kupię tylko karty do telefonu i zaraz możemy jechać.
Na lotnisku znajduje się czerwone stoisko Magti. Jest to gruzińska sieć komórkowa, która zapewnia dostęp do Internetu na terenie wszystkich gór, nawet na Kazbeku. Karta SIM + 8Gb Internetu kosztowała 42 lari, a nieograniczony dostęp kosztował 60 lari. Była też tańsza opcja – 2Gb za 30 lari. Wybraliśmy środkową możliwość, która powinna każdemu wystarczyć. Po instalacji kart SIM w telefonach zauważyliśmy, że jeszcze innych dwóch Polaków ma podobne plany, co my. Pożyczyli ode mnie igłę do instalacji kart, ponieważ jej zapomnieli. Po chwili nasze drogi się rozeszły. Poszliśmy za panem z wąsem na zewnątrz, do taksówki. Czekał na nas nowoczesny samochód hybrydowy, tylko kierowca był jeszcze z „tamtej” (czytaj: komunistycznej) epoki. Cokolwiek zobaczyliśmy w Gruzji, co odstawało od aktualnych czasów, nazywaliśmy ‘radzieckie’, ‘komunistyczne’, ‘bolszewickie’, itp. Do stylu jazdy Gruzinów musisz się przyzwyczaić. Taksówkarze jeżdżą normalnie, w sposób bezpieczny, ale uwielbiają papierosy. Tyle, że palą je w samochodzie. Angielskiego prawie wcale nie rozumieją. Posługują się rosyjskim. Załadowaliśmy plecaki do bagażnika, a mniejsze z nich wzięliśmy na kolana. Nasz taksówkarz również lubił papierosy, dlatego chwilę po rozpoczęciu jazdy odpalił pierwszego. Ulice Tbilisi były zupełnie puste, dlatego wyjazd z miasta przebiegał bardzo sprawnie. Wzdłuż lotniska wszędzie widniały reklamy kasyna ‘Jewel’. W drodze przez miasto widzieliśmy dużą stłuczkę na środku skrzyżowania dwóch, pustych ulic. Tym bardziej dziwiłem się, jak do niej doszło. Temat Grzesia i Żanety szybko powrócił, ponieważ Żaneta napisała do mnie, że taki sam lot jest dzisiaj i kupi bilety na niego. To oznaczało, że nie poddali się. Ja też bym się nie poddał po wydaniu tylu pieniędzy na sprzęt, mając w głowie realizację marzenia, które dla nich było wyprawą życia. Żaneta zapytała, jak to dalej zrobimy: czy poczekamy na nich, czy po prostu spotkamy się na którymś etapie trasy na Kazbek. Jako, że my już byliśmy w drodze do Stepantsminda, musieliśmy dalej kontynuować podróż. Postanowiliśmy, że rozpoczniemy podejście, a oni będą o jeden dzień za nami, jeśli uda im się kupić bilet i dolecieć. Podałem im szczegółowe instrukcje, gdzie i co mają załatwić na terenie Gruzji, żeby podróż minęła szybko i sprawnie. Po kilkunastu minutach jazdy, taksówkarz zatrzymał się w tylko sobie znanym miejscu. Z jego rozmowy wywnioskowałem, że jest to sklepik przypominający kiosk, gdzie można tanio kupić papierosy, alkohol i gorącą kawę. Kierowca poszedł po papierosy i kawę. Napił się, ponieważ dzień dopiero leniwie się zaczynał. Z pewnością potrzebował mocnego przebudzenia. Ceny rzeczywiście były niskie, ponieważ za kawę zapłacił tylko 0,70 lari. Po szybkiej kawie pojechaliśmy w dalszą drogę.
Mijaliśmy kolejno miejscowości Ananuri, Pasanauri, Gudauri. Jeszcze przed tą pierwszą, kierowca kazał zapłacić za kurs 250 lari. Za chwilę zatrzymał się na stacji, po czym zatankował samochód. Pojechaliśmy dalej. Jako, że lubię analizować wiele rzeczy i wyciągać z nich odpowiednie wnioski, popatrzyłem na samochód, którym jechaliśmy oraz na licznik. Wskazywał 175 885 mil lądowych. Na telefonie szybko przeliczyłem ten dystans na kilometry. Otrzymałem wynik 282 998 km (175 885 x 1,609 km). Widząc, że to auto może mieć dwa, trzy, może, góra, cztery lata zastanawiałem się, jak często i ile godzin nasz kierowca musi spędzać w pracy. Gdyby wziąć tylko codzienny kurs przez okres dwóch miesięcy z lotniska do Stepantsminda oraz powrót, to otrzymamy wynik 21 600 km. Kierowca musiał naprawdę mnóstwo jeździć i uwielbiać swoją pracę. Z drugiej strony, codzienne spędzanie tylu godzin w samochodzie bardzo łatwo przyczynia się do chorób nóg i żylaków, które wymagają operacji. Wystarczy zapytać zawodowych kierowców TIR-ów, którzy wykonują tę pracę przez długie lata. Agnieszka M. dość szybko mogła poczuć, co oznaczają przyzwyczajenia Gruzinów w samochodzie. Wyglądało na to, że taksówkarz nie miał lewej, przedniej szyby, a ciągle popalał papierosy. Nie dość, że bardzo mocne podmuchy wiatru ciągle były skierowane na Agnieszkę, to jeszcze co chwilę otrzymywała porcję świeżego dymu. Żeby się nie przeziębić, okryła się polarem i dzielnie znosiła trudy podróży. W drodze do Pasanauri minęliśmy dwie bardzo duże kawalkady TIR-ów zaparkowanych wzdłuż Drogi Wojennej, którą właśnie jechaliśmy. Najpierw minęliśmy 118 ciężarówek, a po kilkunastu minutach rozpoczął się ciąg 234 TIR-ów. Nie wiedziałem o co chodzi. My mogliśmy jechać dalej.
Podjeżdżając za Pasanauri w stronę Gudauri, mogliśmy podziwiać piękne, wysokie, zielone góry. Teraz ekipa mogła zobaczyć, dlaczego tyle razy mówiłem, że w Gruzji nawet trawa ma inny odcień zielonego. Agnieszka K. podsumowała, że tutaj są zamszowe góry. Rzeczywiście ich zbocza wyglądają, jakby je wyrównano, a później pokryto zamszem. W każdym razie są inne niż w Polsce. Gudauri zaskoczyło mnie kompletnie, ponieważ od mojej ostatniej wizyty wybudowano tu dziesiątki nowych hoteli na zboczach gór, a wiele z nich jeszcze nie dokończono. Teraz widzieliśmy, jak wielki wpływ mają nikomu niepotrzebne obostrzenia, które nie ratują zdrowia, a rujnują gospodarkę. Świeżo wybudowane hotele zostały wystawione na sprzedaż, a inne straszyły pustkami. Widok jest naprawdę przykry. Chociaż Gudauri jest zimową miejscowością, to po widoku ogłoszeń na budynkach „na sprzedaż”, widać, że hotelarze zostali w dużej mierze wykończeni. W końcu największe ograniczenia mamy w zimie. Za Gudauri rozpoczął się wspaniały widok na wysokie góry z ośnieżonymi wierzchołkami lub żlebami. Wiedzieliśmy, że wjeżdżamy w pasmo gór najwyższych. W Stepantsminda kierowca poprosił jeszcze o napiwek. Dałem mu 50 lari. Kiedy usłyszał, że mam na imię Michaił, bardzo się ucieszył i uścisnął mi rękę. Od tego momentu Agnieszka M. z humorem wspominała blisko trzygodzinną jazdę bez lewej szyby z silnym wiatrem we włosach i dymem papierosowym.
POCZĄTEK WYPRAWY – STEPANTSMINDA
Teraz byliśmy w centrum Stepantsminda. Zegarek wskazywał dopiero godzinę 8.10. Pora lądowania samolotu jest najlepsza z możliwych (4.15 rano), bo jeśli ktoś potrafi, to może przespać część podróży, a później mamy do dyspozycji cały dzień. My przylecieliśmy w niedzielę, ale nawet to nie przeszkadzało, ponieważ w Stepantsminda w samym centrum znajduje się market SPAR, który jest otwarty 24/7. Uzupełniliśmy nasze zapasy jedzenia o drobne rzeczy. Najbardziej spodobały nam się „radzieckie zupki” (wyprodukowane w Rosji), których wzięliśmy najwięcej. Jak się okazało, w Meteostacji smakowały jak żadne inne. Ja i Agnieszka K. zajadaliśmy się nimi. Przez całą podróż pogoda wyglądał niestabilnie. Nie wiedzieliśmy czego oczekiwać. Czasami kropił drobny deszcz, a czasami wychodziło słońce. Stojąc przed SPAR-em, widzieliśmy, że chmury przerzedzają się. Świeciło coraz więcej słońca. Postanowiłem poszukać miejsca, gdzie można kupić gaz. Wyciągnąłem zdjęcie kartusza Cooleman wydrukowane na kartce formatu A4, po czym zapytałem lokalnych taksówkarzy, gdzie mogę go dostać. Jeden z kierowców pokierował mnie do siedziby MTA (Mountain Travel Agency). Kiedy wszedłem do tego domu, okazało się, że gruzińska agencja wypraw górskich upadła, ponieważ wygryzła ją… polska agencja Mountain Freaks. Na ścianie wewnątrz budynku, widniał nawet napis po angielsku”: „mamy 10 lat doświadczenia, a nie 3 miesiące, jak inni”. ‘10 lat’ nawet było zmienione na ‘14 lat’. Jak widać, nie ilość lat doświadczenia się liczyła, ale raczej reklama oraz ukierunkowanie na konkretnego klienta, co bardzo dobrze wykorzystała pani Ewa z Mountain Freaks. W dużej mierze na Kazbek wchodzą Polacy, dlatego oczywistym się stało, że Polak przyjdzie do polskiej agencji, działającej na ziemi gruzińskiej. Chociażby ze względów językowych. W opuszczonym budynku na drugim piętrze zastałem jeszcze zdezelowany pokój z różnymi sprzętami, pokrytymi gruzem i pyłem. Po 8.00 rano rozpoczyna się „łapanka” na turystów w centrum wioski, którzy mogliby potrzebować taksówki. Kierowcy proponują podwóz do kościółka Tsminda Sameba, do Doliny Juta, na wodospady Gveleti, czy do Doliny Truso. Możliwości jest wiele.
Gruzińska agencja wysokogórska została "wygryziona" przez polską agencję Mountain Freaks. Po napisie na ścianie, można już było wywnioskować, że obawiali się konkurencji...
Ciekawostką jest fakt, że od 2019 roku do kościółka Tsminda Sameba poprowadzono nową, asfaltową drogę, którą wygodni turyści mogą podjechać praktycznie pod same jego bramy. My postanowiliśmy, że podjedziemy w okolice kościółka, tam gdzie są cztery drewniane ławki. Tutaj lub z parkingu rozpoczyna się podejście na Kazbek. Mieliśmy mnóstwo czasu. W centrum złapał nas taksówkarz, który kursował charakterystycznym, siedmioosobowym Mitsubishi Delica. Nasze „za ciężkie dziady” trafiły na dachowy bagażnik, które kierowca spiął linkami. Powiedzieliśmy mu, że musimy jeszcze kupić gaz. Odpowiedział, że dostaniemy go w siedzibie Mountain Freaks. Podwiózł nas tam, zawrócił, my kupiliśmy po jednym dużym kartuszu 450 g na osobę, po czym wyruszyliśmy w stronę Tsminda Sameba (cena gazu: 40 lari, my przy zakupie czterech kartuszy zapłaciliśmy po 30 lari). Za kurs wziął 50 lari, co w przeliczeniu daje około 70 zł. Jako, że jechaliśmy w 4 osoby, koszt spadł do 17,50 zł/osobę. To bardzo mało, biorąc pod uwagę fakt, że mój za ciężki dziad ważył 31 kg i nie musieliśmy „ciorać” kawałka szlaku przez mało ciekawy las bez widoków.
Zatrzymaliśmy się przy drewnianych ławkach, rozpoczynających trasę na Kazbek. Usiedliśmy tutaj na dobre trzy godziny. Nigdzie nam się nie spieszyło, ponieważ było dopiero po 9.00 rano. Przebywaliśmy na wysokości 2170 m n.p.m. Ja i obie Agnieszki postanowiliśmy trochę odchudzić nasze za ciężkie dziady. Wyjęliśmy jeden czerwony wór, po czym wrzucaliśmy do niego rzeczy, które nie przydadzą się w drodze na Kazbek. Odrzuciliśmy paczkę orzechów, ubrania na powrót, część kosmetyków, ponieważ wyżej i tak nie ma gdzie się umyć, lekkie buty, czy inne, drobne rzeczy. Łącznie udało mi się odsortować aż 7 kg. Jako, że miałem ze sobą wagę podróżną, mogłem sprawdzić ile ciężaru ubyło. Czerwony wór zawiązałem i zaniosłem w okoliczne krzaki. Specjalnie przedzierałem się przez nie dość głęboko, żeby ze szlaku prowadzącego z Stepantsminda do Tsminda Sameba nikt nie zauważył naszych rzeczy. Łukasz niczego nie zostawił w worze, ponieważ zabrał tylko tyle sprzętu i jedzenia, ile uznał za potrzebne. Później wyciągnąłem ciciki, które zawsze są ze mną na wyprawie. Są to cztery kulki z sierści w różnych kolorach. W ciekawych miejscach używam ich jako rekwizyty do zdjęć. Rudy cicik (największy z nich), zajął miejsce na drewnianym słupku, przytrzymującym oparcie. Nową tradycją naszej grupy stało się głaskanie rudego cicika, ponieważ przypominał nieco świnkę morską. Wszystkim szybko się spodobały kolorowe ciciki. Na ławkach siedzieliśmy do godziny 12.15, ponieważ mieliśmy piękną pogodę. Jednak w szczególności zachwycały niesamowite widoki na górę i ‘zamszowe’, zielone zbocza. Mając dużo czasu, postanowiliśmy, że jeszcze pójdziemy na lekko do Tsminda Sameba i tam uzupełnimy zapasy wody. Przy ławkach mogliśmy przetestować zakupiony gaz oraz zagotować naszą pierwszą zupę pomidorową. Cieszyliśmy się wspaniałym otoczeniem. Z każdą godziną pogoda się poprawiała, co nas bardzo cieszyło. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się rozpocząć wędrówkę przy pięknej, słonecznej pogodzie. Jedynie szczyt góry Kazbek ciągle pokrywały chmury altucumulus lenticularis duplicatus. Bardziej znane są jako chmury soczewkowe. Aktualnie tworzyły ją jak gdyby dwie ‘czapki’ nałożone jedna na drugą (stąd w łacińskiej nazwie człon ‘duplicatus’). Widowisko było przepiękne, ponieważ niecodziennie można popatrzeć na górę, której szczyt przykrywają gładkie, uformowane od wiatru chmury.
W trakcie odpoczynku poszliśmy dwójkami do Tsminda Sameba, aby zobaczyć tamtejsze widoki oraz samą budowlę. Najpierw poszły obie Agnieszki. Przyniosły ze sobą wodę ze źródełka. Później wyruszyliśmy my: ja i Łukasz. W okolicy zrobiłem kilkadziesiąt zdjęć. Najbardziej fascynowało mnie podejście, którym mieliśmy iść, ponieważ z kościółka mogliśmy popatrzeć na ‘zamszowe’, zielone zbocza, które ciągnęły się coraz wyżej i wyżej. Zauważyliśmy też, że kiedy poszły obie Agnieszki na środku drogi, w pobliżu Tsminda Sameba stały dwa konie, które przytuliły się do siebie, stojąc przeciwnie do siebie. Kiedy wracaliśmy, około godzinę później, one nadal tam stały w tej samej pozycji. Na spokojnie mogłem im zrobić zdjęcie. Zaskoczył mnie również fakt, że w pobliżu drogi prowadzącej do kościółka wybudowano również parking na 25 samochodów (według znaku drogowego), ale fizycznie były wyznaczone cztery pasy na 20, 18, 18 i 20 miejsc, co łącznie daje 76 miejsc parkingowych. Ile razy przebywaliśmy przez cały okres wyprawy w tym rejonie, parking nigdy nie był zapełniony nawet w 20%. Pomiędzy samochodami obowiązkowo przechadza się stado krów, a czasem niektóre z nich leżą na asfalcie. Przy parkingu ustawiono nawet trzy wielkie, metalowe kosze na śmieci, dzięki czemu przynajmniej w tutejszej okolicy nie walają się śmieci.
KOŚCIÓŁEK TSMINDA SAMEBA – PRZEŁĘCZ ARSHA 2940 m n.p.m.
Około godziny 12.00 postanowiliśmy, że pomału musimy wyruszać, żeby móc spokojnie dotrzeć do poziomu 3000 m n.p.m. Od początku miałem takie założenie, aby nie gonić się z czasem. Chciałem, żeby każdy z nas mógł cieszyć się pięknymi widokami, miał czas na wykonanie zdjęć oraz na wypoczynek. Założyliśmy za ciężkie dziady na plecy, wydając przy tym charakterystyczne odgłosy, świadczące o walce z nimi (do samego końca nie wiedzieliśmy, czy za ciężkie dziady walczą z nami, czy my z nimi). Wyruszyliśmy po godzinie 12.15. Początkowy fragment rozpoczął się dość stromym, ale trawiastym zboczem. Wystarczyło iść do góry z ciężarem na plecach. Od razu zaczęliśmy się pocić. Po prawej stronie pierwszego zbocza widać dużo krzaków, które tworzą zwarte skupisko. Tuż pod szczytem pierwszego wzniesienia ścieżka rozgałęzia się na dwie. Można iść drogą poprowadzoną przez zarośla. Wtedy zobaczymy tam bardzo ciekawy fragment, gdzie krzaki mają wygięty pień przy samej ziemi. Mamy wówczas wrażenie, że zwarta struktura płynie. Wybierając lewą ścieżkę, idziemy typowo grzbietem przez porośnięty teren żywo-zielonymi trawami. Zdecydowaliśmy, ze pójdziemy grzbietem, ponieważ ciągle mieliśmy mieć piękne widoki. Ze szczytu pierwszego lokalnego wzniesienia, mogliśmy popatrzeć na parking z góry oraz na kościółek i drogę dojazdową. Teraz widzieliśmy ile taksówek stoi u bram Tsminda Sameba oraz dwa konie na środku ulicy. Rozpoczynając wędrówkę w stronę Kazbeku trzeba pamiętać, że od drewnianych ławek są dwie możliwe drogi. Można iść opcją, którą my wybraliśmy, czyli grzbietem, a można wybrać wędrówkę polną drogą za parkingiem. Nie polecam tej możliwości, ponieważ przez dłuższy czas będziemy szli w dolinie, a później będziemy musieli bardzo stromym zboczem nadrabiać wysokość. Dodatkowo w połowie doliny widać jakąś chatę i ogródek warzywny, którego pilnuje pies pasterski. Nigdy nie wiadomo jak się zachowa, dlatego lepiej wybrać wędrówkę grzbietami. Szybciej osiągniemy wysokość i ciągle będziemy podziwiać piękne widoki.
Widok z kościółka Tsminda Sameba na wioskę Stepantsminda
Widok z murów kościółka na podejście prowadzące na Kazbek. Tutaj obserwowaliśmy, którędy pójdziemy
Po wejściu na pierwsze wzniesienie, kontynuowaliśmy dalsze podejście. Przed nami widniały kolejne trzy, zielone, ‘zamszowe’ wzniesienia. Wystarczyło iść ciągle do przodu. Do poziomu 3000 m n.p.m. nie występują żadne trudności techniczne. Cały czas idziemy trawiastymi polanami. Celowo nie podaję czasów, ile trwał dany fragment, ponieważ nie patrzyliśmy na zegarek. Cieszyliśmy się okolicą oraz dawaliśmy sobie czas na podziwianie widoków i robienie zdjęć. Nie zależało mi na zaliczaniu kolejnych etapów, ale raczej na wyciągnięcie z każdego z nich jak najwięcej. Jako, że ten wyjazd na Kazbek potraktowałem jako wyprawę fotograficzną, postanowiłem, że nawet jeśli ekipa pójdzie szybciej, to ja będę czekać na odpowiednie światło, żeby wykonać dobre ujęcie, a kiedy pojawiłyby się jakieś zwierzęta, to również poczekałbym na nie, aby móc zrobić jak najlepsze zdjęcia. Do poziomu 2560 m n.p.m. podchodziliśmy zupełnie spokojnym krokiem, wchodząc na trzy następujące po sobie trawiaste wzniesienia. Za trzecim znajduje się mała równina z tablicą informacyjną, gdzie można było zobaczyć na jakie szczyty patrzymy. Niestety została zniszczona, a pusta, biała przestrzeń została popisana. Szkoda, bo lubię popatrzeć na panoramę gór z opisem szczytów, które podziwiam. Powyżej tego miejsca rozpoczyna się dość rozległy pas traw, a pośród nich rosną dość wysokie, liściaste rośliny, które upodobały sobie konie.
KONIE I PIĘKNE KWIATY
Podchodząc do wysokości około 2650 m n.p.m. usiadłem na pięknej polanie pełnej tych roślin. Widziałem, że w pobliżu pasie się stado koni. Usiadłem na środku ścieżki z nadzieją, że zrobię ciekawe zdjęcia. Agnieszka M. również się zatrzymała i podziwiała to stado. Łukasz i Agnieszka K. poszli znacznie do przodu. Za dzisiejszy cel mieliśmy ustaloną przełęcz Arsha 2940 m n.p.m. Siedząc na środku szlaku, najpierw podeszły do mnie dwa źrebaki. Były ciekawskie. Za chwilę zbliżyły się ich matki. Powąchały mnie. Za kolejne dwie minuty podeszło do mnie całe stado i otoczyło mnie ze wszystkich stron. Teraz miałem idealne miejsce do fotografowania. Z samego centrum mogłem robić zdjęcia we wszystkich kierunkach. Dzięki temu udało mi się sfotografować źrebaki z ich matkami z bardzo bliskiej odległości, szarego konia i takie, które zbliżyły się do mojego buta, czy też patrzące na mnie z góry. Cierpliwość została wynagrodzona, ponieważ miałem lepsze warunki niż sobie wymarzyłem. Dodatkowo brązowe konie idealnie komponowały się na tle niebieskiego nieba i zielonych traw. Nieco wyżej, od wysokości 2700 m n.p.m., po lewej stronie rozpoczynał się pas kamieni, tworzący ukośny ciąg aż do przełęczy Arsha 2940 m n.p.m. Pomiędzy kamieniami rosły całe skupiska rododendronów. Nie bez powodu termin naszego wyjazdu wybrałem na końcówkę czerwca. Wiedziałem, że szczyt kwitnienia tych kwiatów przypada właśnie na ten czas. Od wysokości około 2700 m n.p.m. całe zbocza gór kwitły na biało. Rododendronów było tak dużo, że praktycznie zastąpiły trawę. Widok jest niesamowity! Obowiązkowo chciałem zrobić dobre ujęcia tego miejsca, ponieważ siedem lat temu mój Canon 650D w ogóle nie poradził sobie z zielenią. Jako, że po południu zazwyczaj chmury gromadzą się w rejonie szczytu góry Kazbek, postanowiłem, że poczekam na odpowiednie światło i zrobię zdjęcia takie, jakie chciałem mieć. Wystarczyło poczekać kilka minut, a słońce rozświetliło całe zakwitnięte zbocze. Wtedy położyłem się na trawie, po czym zacząłem fotografować rododendrony na tle zielonych polan, niebieskiego nieba oraz czterotysięczników widocznych po drugiej stronie doliny, gdzie mieści się Stepantsminda. Dodatkowo wyciągnąłem cztery ciciki, po czym ustawiłem je na tle białych kwiatów do zdjęć. Naprawdę warto było przystanąć na dłuższą chwilę, żeby podziwiać kwitnące góry na biało. Na tym właśnie polega pasja gór, by nie tylko wchodzić na wybrane szczyty, ale przede wszystkim, by chłonąć całym sobą wszystko co nas otacza i cieszyć się klimatem całego wyjazdu.
Łukasz i Agnieszka K. zniknęli mi gdzieś z pola widzenia. Po prostu poszli ścieżką wyżej. Tutaj nie ma możliwości zgubienia szlaku pomimo, że nie jest on nawet oznaczony. Nie występują również żadne trudności, dlatego wiedziałem, że nie ma innej opcji, jak dotarcie do przełęczy Arsha. Podchodząc coraz wyżej, cieszyłem się zboczem, które kwitło na biało. Zauważyłem również, że pora ich kwitnienia jest zależna od nachylenia stoku. To znaczy, że obecnie na wysokości 2700 m n.p.m. mieliśmy intensywne kwitnienie, a około 100 m wyżej zakwitała najpierw dolna część zbocza, później środkowa, a na końcu górna. Stąd kwiaty tworzyły białe pasy, ciągnące się ukośnie ku przełęczy. Ciekawy był fakt, że kwitnący środkowy pas zbocza ciągnął się aż do samej przełęczy. To znaczy, że pora kwitnienia nie zależała od wysokości, ale raczej od stopnia nasłonecznienia. Powyżej 2700 m n.p.m. na szlaku zaczęło pojawiać się coraz więcej kamieni, a wyżej widzieliśmy już nawet pierwsze gołoborze, czyli skupisko kamieni pokrytych porostami, gdzie nie rośnie nic, lub małe, pojedyncze, alpejskie kwiaty. Za ciężki dziad dawał się coraz bardziej we znaki. O ile sam ciężar nie był aż tak wielkim problemem, to wrzynanie się uchwytów w ramiona już tak. Z tego względu potrzebowaliśmy co jakiś czas wytchnienia od ‘dziada’. Powyżej 2850 m n.p.m. weszliśmy w pas gołoborza. Wydawało się, że już docieramy do przełęczy, ale za stertą kamieni zauważyliśmy kolejne podejście prowadzące do wyznaczonego miejsca. Widok białego krzyża na kamiennym podeście upewnił mnie, w którym miejscu jesteśmy. Biały krzyżyk oznacza osiągnięcie przełęczy Arsha i wysokości 2940 m n.p.m. Po prawej stronie widać było stalową konstrukcję jakiejś chaty, która nie została dokończona. Sądząc po zardzewiałych kątownikach, ktoś rozpoczął ją budować, ale nigdy jej nie dokończył. Konstrukcja niszczała.
PRZEŁĘCZ ARSHA 2940 m n.p.m. – POLE NAMIOTOWE OBOK SCHRONISKA ALTIHUT 3014 m n.p.m.
Na przełęczy spotkaliśmy Łukasza i Agnieszkę K. Oni odpoczywali tu od dłuższego czasu. Opowiedziałem im o pięknych kwiatach i koniach, które mnie otoczyły, stwarzających idealną okazję do dobrych ujęć. Łukasz za to pokazał mi bezpańskiego psa, który spał na boku, na krawędzi lokalnej, małej przepaści. Pies wyglądał tak, jak gdyby go ktoś wyrzucił. Nawet nie zwracał na nas uwagi. Od czasu do czasu zmieniał tylko bok, na którym leżał. Wyglądał ciekawie na tle alpejskich kwiatów. Z tego miejsca otwierał się niesamowity widok na Kazbek oraz dalszą część drogi, w tym również przez morenę boczną lodowca. Na wysokości 3014 m n.p.m. od roku 2019 znajduje się schronisko Altihut na polanie zwanej Sabertse. W lokalnej dolince, tuż obok niego, znajdowało się pole namiotowe. Z oddali widzieliśmy, że kilka ekip rozbiło tam swój namiot. Najbardziej cieszył fakt, że nikt ze schroniska nie ściąga opłat za rozbicie namiotu. Po prostu funkcjonują jako dwa osobne, niezależne miejsca. Do polany Sabertse pozostało nam jakieś 35 min wędrówki. Przez dłuższą chwilę odpoczywaliśmy od za ciężkich dziadów. Decydowaliśmy też, gdzie rozbijemy namioty, żeby było dobrze. Łukasz i Agnieszka K. zaproponowali, żebyśmy doszli do schroniska i rozbili się na polu, gdzie widniało już pięć innych namiotów. Zauważyłem też, że nieco zmienił się przebieg odcinka prowadzącego w okolice schroniska, ponieważ siedem lat temu ścieżka przebiegała przez równą polanę, gdzie kwitły sasanki w kilku kolorach. Teraz miałem problem w zlokalizowaniu tego pięknego miejsca, a przecież zajmowała ona powierzchnię kilkuset metrów kwadratowych. Kiedy przyjrzałem się okolicy, dostrzegłem, że polana została poprzecinana licznymi pęknięciami w ziemi. Wyglądało na to, że z powodu dużych opadów w jednych miejscach podmywało ziemię, a w innych zapadała się o kilka-, kilkanaście centymetrów, tworząc małe wyrwy. Obecnie ścieżka prowadzi bliżej kamienistego zbocza. Początkowo idziemy do lokalnego zagłębienia, po czym ponownie musimy wnieść za ciężkie dziady nieco wyżej. Pies, który spał w alpejskich kwiatach nad przepaścią teraz poszedł za nami. Zanim jednak dotarliśmy na pole namiotowe pozostał nam jeszcze do przekroczenia wartki potok z lodowatą wodą, wypływającą bezpośrednio z lodowca w wyższych partiach góry. Najbardziej podobał mi się kawałek terenu tuż przed zejściem do poziomu potoku. Po lewej stronie widzieliśmy odcinek równej trawy na płaskim terenie o wymiarach około 15m x 5m. Na środku ustawiono kamienny murek w kształcie półksiężyca, mający za zadanie ochraniać przed wiatrem. Na trawie dookoła bardzo gęsto kwitły niebieskie, alpejskie kwiaty. Aż chciałem tutaj rozbić swój namiot. Tyle, że potrzebowaliśmy miejsca na dwa, dlatego postanowiliśmy, że pójdziemy na drugą stronę potoku, będącą jednocześnie ostatnim zielonym miejscem, przed strefą lodowców. Jeszcze przez dłuższą chwilę przyglądałem się tym niebieskim kwiatom i podziwiałem stąd widoki na wyższe góry dookoła.
Teraz rozpoczęliśmy krótkie, ale dość strome zejście do potoku. Tam znajdował się drewniany mostek, pozwalający przekroczyć go w bezpieczny sposób. Wypatrzyłem również kilkadziesiąt metrów dalej drugą przeprawę. Ta jednak nie wydawała się bezpieczna, ponieważ przypominała chwiejącą się drabinkę przerzuconą przez potok. Z za ciężkimi dziadami na plecach, raczej nie udałoby się z niej skorzystać. Z poziomu potoku widzieliśmy, że mamy taką samą stromiznę do wejścia, żeby ponownie znaleźć się w strefie zielonych traw pełnych kolorowych kwiatów. Męczyła tylko jedna myśl, że jeszcze musimy wtaszczyć za ciężkiego dziada pod tą stromiznę. Po kilku minutach dotarliśmy na pole namiotowe. Cieszyliśmy się, ponieważ mieliśmy tutaj dostęp do świeżej wody górskiej. Wystarczyło podejść do metalowej rury, odległej o kilkadziesiąt metrów, żeby móc uzupełniać jej zapasy. Miejsce podobało mi się wyjątkowo, ponieważ dookoła mieliśmy równą polanę trawiastą, gdzie ustawiono kilka kamiennych murków chroniących przed wiatrem. Mieliśmy nawet wybór. Widzieliśmy, że pięć ekip już się rozbiło, ale dla nas również było miejsce. Obie Agnieszki wybrały pierwszy murek przy wejściu na pole, a ja i Łukasz, kolejny. Po całodniowej wędrówce zawsze mam chęci, żeby zbadać pobliską okolicę, rozbić namiot, czy też ugotować zupę pomidorową. Czuliśmy, że na tej wysokości jest znacznie chłodniej, ale nie za zimno. Łukasz założył już cienką kurtkę puchową. Ja siedziałem w koszulce, a później w polarze. Szybko zauważyłem, że tuż przed polem namiotowych, poza wydeptaną ścieżką znajduje się dość duży obszar, gdzie na nieco pochyłym zboczu kwitną dwa długie pasy, najpierw żółtych, a później niebieskich kwiatów. Powiedziałem sobie, że w myśl mojej zasady „kto rano wstaje, ten robi zdjęcia”, wstanę wcześnie rano i sfotografuję to miejsce z widokiem na Kazbek, jeśli tylko pogoda pozwoli. Czym było bliżej do zachodu słońca, tym bardziej psuła się pogoda. Niebo pokrywały ciemne, szare chmury, z których mogło coś padać. Powiedziałem, że to „popołudniowa porcja guana”, która będzie powtarzać się przez większość naszych dni pod Kazbekiem. Agnieszka K. bardzo szybko podchwyciła to hasło. Rozstawiliśmy więc szybko nasze namioty, po czym rozłożyliśmy sprzęt do spania. Teraz w spokoju mogliśmy przygotowywać nasze obiady. Agnieszka M. dopowiedziała: ‘teraz pachniemy szczęściem’. Miała na myśli zapachy po całodniowej wędrówce przy brak możliwości umycia się pod wieczór. Przy ciągle spadającej temperaturze mogliśmy się w końcu zagrzać. Źródełko wody na terenie pola namiotowego nie jest zbyt wydajne, ponieważ w ciągu jednej minuty można nabrać niecały litr wody. Najważniejsze, że mieliśmy dostęp do wody pitnej. Nie musieliśmy po nią daleko chodzić. Nieco poniżej płynął wartki, lodowcowy potok, ale tamtejsza woda spływała wraz z materiałem skalnym. Kiedy zaczęło się ściemniać pozostałem jeszcze przez chwilę na zewnątrz. Zerwał się nawet dość mocny i mroźny wiatr. Musieliśmy nawet założyć czapkę i rękawiczki, ponieważ dość szybko się ochładzało. W tym momencie powstała chmura w kształcie paralotni. Długo ją obserwowaliśmy, ponieważ nie zmieniała kształtu, a jedynie sunęła po niebie zza ostrych, skalistych grani. Widząc, że nie będzie już lepszej pogody, poszliśmy spać do namiotów. Przez chwilę padał deszcz. W środku było zupełnie inaczej. Zrobiło się bardzo ciepło. Śpiwory, które mieliśmy ze sobą były aż za dobre, ponieważ przez większą część nocy spaliśmy z nogami na zewnątrz, żeby odprowadzać nadmiar ciepła.
Zejście do potoku
KTO RANO WSTAJE, TEN ROBI ZDJĘCIA
Wszyscy mieliśmy bardzo dobry sen. Mogliśmy powiedzieć, że wyspaliśmy się jak w domu. Zgodnie z moją zasadą „kto rano wstaje, ten robi zdjęcia”, chciałem wyjść na zewnątrz jak najwcześniej. Poczekałem aż pojawi się słońce, żeby zdjęcia miały jakiś sens. Była godzina 6.40. Wyszedłem z namiotu. Reszta ekipy jeszcze spała, ponieważ mieliśmy nieprzespaną noc po locie do Gruzji i całodzienną wędrówkę z za ciężkim dziadem. Na kamiennym murku, przy którym obie Agnieszki miały ustawiony swój namiot, ustawiłem cztery ciciki w rzędzie, żeby zaskoczyło je nietypowego. Być może pomyślą, że przyszły jakieś zwierzątka. Widok, który zobaczyłem zaraz po wyjściu z namiotu dosłownie wgniatał w ziemię. Dlaczego? Ponieważ całe niebo było wolne od chmur poza samą górą Kazbek. Tylko jej szczyt pokrywała podwójna czapa podobnie, jak dnia wczorajszego. To było coś! Teraz spaliśmy znacznie bliżej góry Kazbek, dlatego widowisko było spektakularne. Widząc, jak piękną scenerię mam do fotografii, od razu poszedłem na dwa pasy kwiatów – najpierw na niebieski i fioletowy, a później na żółty. Położyłem się na ziemi, po czym zacząłem fotografować kwiaty na tle góry Kazbek. Miałem co robić, ponieważ czułem się, jak na Polanie Chochołowskiej w dobie kwitnięcia krokusów. Tyle, że bez tłumów ludzi. Byłem zupełnie sam wśród fioletowych dzwoneczków. Widok kwiatów na tle panoramy gór zachwycał. Po dłuższej chwili przeniosłem się na żółty pas. Tutaj również wykonałem kilka ujęć na tle Kazbeku. Po udanej sesji fotograficznej poszedłem szykować gorące śniadanie, czyli zupę pomidorową. W tym czasie odczytałem wiadomości od Żanety i Grzesia. Napisali: „Witamy na ziemi gruzińskiej”. Cieszyłem się, że powalczyli o swoje marzenia i że udało im się również dotrzeć na miejsce. Dowiedziałem się, że dojechali już do Stepantsminda. Teraz będą kupować gaz oraz jedzenie w markecie SPAR. Żaneta zapytała mnie, gdzie może kupić gaz. Skierowałem ją do Mountain Freaks. Miała jeszcze wątpliwości, gdzie się spotkamy i jak to zrobimy, żeby wyrównać jeden dzień różnicy. Powiedziałem, że my dzisiaj wyruszymy do Meteostacji, a oni niech pójdą do pola namiotowego, na którym teraz przebywaliśmy. Drugiego dnia dotarliby do schroniska, a my poczekalibyśmy na nich w środku. Zakładałem nawet, że gdyby pozwoliła pogoda, to następnego dnia poszedłbym z chętnymi osobami na szczyt, a z Żanetą i Grzesiem jeszcze raz, przy najbliższym okienku pogodowym. Wszystko oczywiście zależało od pogody, stąd nie ustalałem żadnych sztywnych ram czasowych co, kiedy robimy. Z tego właśnie względu zawsze biorę więcej dni urlopu niż wymaga dana góra. Lubię mieć totalną swobodę w działaniu i przede wszystkim spokój, mając zapas czasowy. Żaneta nakreśliła plan tego, co będą robić dzisiaj. Postanowili, że po zakupie gazu podjadą taksówką w okolice kościółka, po czym wyruszą w naszą stronę. Zrobili podobnie, jak my. Mieli nie tylko mnóstwo czasu, ale również piękną pogodę zachęcającą do wędrówki.
ROZPOCZYNAMY NOWY DZIEŃ
Tymczasem nasza ekipa powoli wstawała z namiotów. Wszystkim powiedziałem, żeby patrzyli na Kazbek, ponieważ jego szczyt pokryły piękne, piętrowe, soczewkowe chmury. Było co podziwiać! Każdy z nas był zachwycony panoramą z naszego pola namiotowego. Dzisiaj podobnie przyjęliśmy moją strategię: nie spieszymy się. Podziwiamy widoki, głaskamy rudego cicika, powoli przygotowujemy się do wyjścia i mamy na wszystko czas. Droga do Meteostacji nie jest zabójczo długa, więc na pewno zdążymy przy dobrej pogodzie (tak naprawdę schronisko nazywa się Bethlemi Hut. Jest położone na wysokości 3653 m n.p.m.). Zdziwiliśmy się tylko faktem, że wieczorem panowało przenikliwie zimno, a teraz cieszyliśmy się ciepłem, pomimo wczesnego poranka. Jako, że na niebie zaczęły się pojawiać nietypowe chmury, mówiące o tym, co będzie działo się dalej z pogodą, zrobiłem szybką, poranną lekcję na temat rozpoznawania chmur oraz czego możemy się po nich spodziewać. Zajmuję się tym codziennie od 22 lat, dlatego bez wykorzystywania urządzeń elektronicznych potrafię sobie samemu określić pogodę w terenie na najbliższe kilkanaście godzin do przodu. Taka wiedza bardzo często przydaje mi się do podejmowania decyzji o wybraniu właściwego dnia i pory wejścia na szczyt. Dopiero wtedy mogę zobaczyć, ile błędów popełniają zawodowi przewodnicy, o czym jeszcze będzie w dalszej części tego artykułu.
Poranek zaczynał się leniwie. Nikomu z nas nie spieszyło się do składania namiotów. Na razie przygotowywaliśmy ciepłe śniadania oraz podziwialiśmy fenomenalne widoki. Inne ekipy (najczęściej z Ukrainy) dość szybko zwijały swoje sprzęty. Po około półtorej godziny na polu pozostaliśmy tylko my. Pole zupełnie opustoszało. Tylko pies, który z nami przyszedł, jeszcze kręcił się po okolicy. Znalazł nawet róg barana. Zaczął się nim bawić, przerzucając go z jednej strony na drugą. Teraz myślałem o naszej dalszej trasie, ponieważ miałem w umyśle jej przebieg pomiędzy kopcami ze żwiru, które ciągnęły się przez ponad godzinę. W tamtych czasach wędrówka zazwyczaj odbywała się przy użyciu szlaku zarejestrowanego przez urządzenie GPS, ponieważ wszystko wyglądało tak samo. Wtedy, podobnie, jak dzisiaj, nie wykorzystywałem takich danych, ponieważ jestem fanem starej, papierowej mapy i szukania drogi w terenie. Myślałem, że będzie podobnie, ale szybko zobaczyłem, że wiele się pozmieniało. Po ciepłym posiłku zaczęliśmy pakować nasze namioty i inne sprzęty. Plecak ponownie stawał się za ciężkim dziadem. W międzyczasie wyciągnąłem panel słoneczny, dzięki któremu mogłem ładować dwa telefony naraz przy pełnej, słonecznej pogodzie. Wszyscy zdążyli sobie je podładować. Na kilkanaście minut przed wyruszeniem w dalszą część wędrówki przyglądałem się chmurom, po czym stwierdziłem, że nieco zmienimy nasze plany. Powiedziałem tak: ‘nie będziemy targać namiotów do góry, bo będą nam niepotrzebne. Po chmurach sądzę, że powyżej 5,5 km wysokości jest bardzo dużo wilgoci w powietrzu i wieją tam silne wiatry. Opływowy kształt chmur oraz ich struktura [altocumulus floccus] sugerują mi, że w następnym dniu zepsuje się pogoda i będzie silny wiatr. Lepiej będzie jak zostawimy gdzieś tutaj namioty, a wyśpimy się w Meteostacji. Nie ma tam luksusów, ale w środku przynajmniej będziemy schronieni’. Rzeczywiście w środku nie ma wygód, ponieważ pokoje nadal przypominają pomieszczenia, które zostały przygotowane w 1939 roku. Zmieniło się tylko to, że umieszczono w nich drewniane prycze z rozwalonymi już materacami. O jakiejkolwiek higienie, czy dostępie do wygód nie ma mowy. Ale lepsze to niż oczekiwanie na dobrą pogodę w silnym wietrze, mocnych opadach, a być może w burzy. Wyciągnęliśmy zatem niebieski wór. Podobnie, jak przy drewnianych ławkach, wrzuciliśmy nasze namioty i lekkie buty do niego, po czym zaniosłem go z Łukaszem do pobliskiego schroniska Altihut 3014 m n.p.m. Facet z recepcji nie chciał żadnej opłaty za przechowanie tego wora w jednym z pokoi. Powiedzieliśmy, że po zejściu z Kazbeku przyjdziemy go odebrać. Dzięki temu pozbyliśmy się kolejnego ciężaru z za ciężkiego dziada. Dodatkowo zyskałem mnóstwo miejsca, ponieważ najwięcej zajmował go właśnie namiot. Odtąd mogłem spakować się bez większych problemów, nie przykładając uwagi do tego, czy szczelnie wypełniam każdy centymetr sześcienny wewnątrz plecaka. Przyglądałem się jedynie, którędy poszła ostatnia ukraińska ekipa. Nie wybrali ścieżki przez schronisko, ale raczej podeszli skrótem obok wielkiego, metalowego, czerwonego zbiornika na lokalnym wzgórzu. Droga wydawała się najbardziej rozsądna, ponieważ nie musieliśmy niczego okrążać. Od razu dostawaliśmy się na ścieżkę prowadzącą na morenę boczną lodowca. Ciągle miałem w umyśle przebieg starej trasy pomiędzy kopcami. Byłem bardzo ciekawy, jak się zmienił przebieg szlaku prowadzącego do Meteostacji.
SCHRONISKO ALTIHUT 3014 m n.p.m. – METEOSTACJA 3653 m n.p.m.
Po odniesieniu rzeczy do schroniska, wyruszyliśmy w dalszą podróż. Dla dziewczyn była to nowość. Po raz pierwszy spały na wysokości 3000 m n.p.m., a teraz mieliśmy dotrzeć na poziom 3653 m n.p.m. do iście radziecko-komunistycznej konstrukcji zwanej Meteostacją. Dlaczego tak? Dlatego, że ten obiekt wybudowano w 1939 roku, kiedy Związek Radziecki miał w posiadaniu te ziemie. Trzeba przyznać, że niewiele zmieniło się od tamtego czasu wewnątrz. Pokoje wyglądają, jakby zatrzymał się w nich czas. Mnóstwo w nich zacieków pamiętających dawne czasy, a sufit, w szczególności ten w kuchni, kto wie czy nie pamięta Stalina i Hitlera… Najprawdopodobniej tak, ponieważ do lat 50-tych XX wieku bardzo często tynki kładło się na kratownicy z drobnych deseczek lub, jeśli nie były one dostępne – na słomie ułożonej w pasy, kraty, lub podobne wzory. Wystarczyło zobaczyć, jak wygląda to w starych chatach na polskiej wsi. Właśnie w podobny sposób były położone schroniskowe tynki. Rozpoczynając naszą wędrówkę ponownie musieliśmy założyć nasze za ciężkie dziady. Pomimo, że nadal ważyły dość sporo, to dużo mniej niż na samym początku, stąd mieliśmy łatwiej – przynajmniej osoby, które niosły namioty. Pierwsze podejście do metalowego zbiornika przeszliśmy dosłownie w kilka chwil. Po raz ostatni widzieliśmy piękne, zielone trawy i alpejskie kwiaty w wielu kolorach. Tuż za skarpą i metalowym zbiornikiem otworzył się przed nami surowy, polodowcowy teren. Gdzieniegdzie występowały pojedyncze kępy traw i małe, białe alpejskie kwiaty. Wyraźna ścieżka kierowała nas w stronę lodowca. Za chwilę po prawej stronie minęliśmy metalowy kontener robotniczy. Nie wiem, czy była to pozostałość po budowie schroniska Altihut, czy raczej przygotowywano się do budowy czegoś nowego. Za kilka minut weszliśmy w strefę żwirów. Przez blisko pół godziny stopniowo podchodziliśmy przez kamienisty teren, gdzie dość dobrze oznaczono przebieg szlaku przy pomocy kopczyków. W trakcie całej wędrówki, co kilka kroków można zobaczyć kryształy górskie, które wszędzie zalegają na szlaku. Widzimy je w postaci białych kamieni lub wtopionych pasów w większy, ciemny kamień lub skałę. Są naprawdę wszędzie. W drodze powrotnej zabrałem kilka z nich. Za pasem kamieni weszliśmy na lokalną równinę, dokąd docierają turyści, którzy chcą dotrzeć do lodowca. Najczęściej zatrzymuje ich lodowcowy potok, który rozlewa się na okolicznej równinie, spływając kilkoma korytami jednocześnie. Cała sztuka polega na tym, żeby szybko znaleźć odpowiednie miejsce, aby go przekroczyć. Zazwyczaj będzie trzeba przeskakiwać po kamieniach z jednego brzegu na drugi, nawet do czterech razy. Obie Agnieszki przez kilkanaście minut szukały odpowiedniego miejsca, gdzie można przekroczyć potok w kilku miejscach. Nie ma nawet możliwości oznaczenia drogi, ponieważ wystarczą trzy lub cztery dni, żeby okolica zmieniła się zupełnie nie do poznania, o czym będzie szerzej przy opisie naszych przeżyć w drodze powrotnej. Na razie powiem tylko tyle, że szlak, którym teraz szliśmy, dosłownie odpłynął, a częściowo się roztopił i zawalił. Za serią potoków podchodziliśmy na dość dużą równinę, na środku której stoi bardzo duży głaz będący częścią szlaku. Powyżej niego teren jest bardzo pofałdowany i kamienisty. Trzeba iść według ustawionych kopczyków. Za równiną z dalej pofałdowanym terenem otwiera się odcinek trasy, który nazwaliśmy ‘Mielenie Guana’. Jest to część drogi prowadzącej przez twardy lodowiec, który tylko z wierzchu jest przysypany cienką warstwą kamieni i żwiru. W wielu miejscach noga się ślizga, a samo podchodzenie w takich okolicznościach przyrody nie jest przyjemne.
MIELENIE GUANA…
Łukasz bardzo szybko przekroczył potok, po czym samotnie poszedł do przodu, wytyczając trasę według swojego uznania. Nieco wyżej, z lodowo-kamiennej ścieżki, po prawej stronie widniały dwa, bardzo długie, ale wąskie płaty śniegu, przez które inne ekipy wytyczyły swoją drogę dojściową do Meteostacji. Mi się ona nie podobała, ponieważ omijała główne wzniesienie przez przysypany lodowiec. Wiedziałem, że gdzieś wcześniej, czy później, będę musiał nadrobić tę wysokość, ponieważ patrzyliśmy na nie z dużej wysokości. Powiedziałem obu Agnieszkom, że wybierzemy wędrówkę grzbietem, pomimo, że trasa będzie trudniejsza. Podejście na długi grzbiet w całości tworzył twardy lodowiec, przysypany cienką warstwą kamieni. Idąc coraz wyżej, widzieliśmy czysty lód pod naszymi stopami. Przyczepność zapewniały drobne kamienie i żwir. Nie mogliśmy nawet założyć raków, ponieważ zęby nie wbijałyby się w tak „betonowy” lód, a na wszędobylskich kamieniach tylko byśmy je zniszczyli. Tutejszy odcinek słusznie dostał nazwę ‘Mielenie Guana’… Idąc coraz wyżej, widzieliśmy postęp. Chociaż nikt nie zaznaczył przebiegu szlaku przy pomocy kopczyków, to wiedziałem, dokąd chcę dotrzeć. Teraz szedłem na wyczucie i orientację w terenie. Łukasz wypruł znacznie do przodu, ponieważ skorzystał z dwóch wąskich i długich pasów śniegu. Pozwoliło mu to obejść całe „guaniane” lodowo-kamieniste wzniesienie, ale teraz musiał wychodzić z lokalnej dolinki oraz nadrabiać wysokość. Na lokalnym wzniesieniu widzieliśmy go po prawej stronie, jak siedzi na kamieniu przy dużym płacie śniegu. Odcinek zwany ‘Mielenie Guana’ kończy dość duży płat śniegu, będący jednocześnie przepustką na jęzor lodowca. Dociera się nim aż do stóp lokalnego wzniesienia, na którym od lat stoi Meteostacja. Tutaj dostrzegłem wielką różnicę. Siedem lat temu podchodziło się moreną boczną lodowca znacznie wyżej i dopiero nieco poniżej linii obserwator-Meteostacja przecinało się lodowiec prostopadle tak, aby trafić pomiędzy dwa duże skupiska szczelin. Droga przez lodowiec została wówczas skrócona do absolutnego minimum. Teraz wkraczaliśmy na jęzor znacznie poniżej skupisk szczelin i pod bardzo dużym skosem, w linii prostej podchodziło się aż pod same zbocze góry, na której stoi budynek Meteostacji. Moim zdaniem, trasa przez jęzor lodowca wydłużyła się nawet dwukrotnie, ale sumarycznie mieliśmy do przejścia krótszy odcinek niż siedem lat temu, ponieważ znacznie skróciliśmy trasę przez kamienistą morenę boczną. Na szczęście od samego początku, aż do samego końca lodowca trasa jest bardzo przewidywalna i łatwa. Nawet chmury nam sprzyjały, ponieważ częściowo zakryły słońce, dzięki czemu nie paliło nas. Na tej wysokości promienie są już bardzo odczuwalne. Najlepiej nasmarować się filtrem UV 50. Różnicę poczujesz od razu.
TRAWERS BOLSZEWIKÓW
Idąc przez lodowiec, najpierw szliśmy bardzo rozległym płatem śnieżnym, a później przez dłuższy czas lodem, gdzie nie widzieliśmy żadnych szczelin. Na całej długości nie musieliśmy zakładać raków, ponieważ jego struktura była bardzo chropowata, przez co buty miały bardzo dobrą przyczepność. Wędrówka przypominała spacer po utwardzonej drodze gruntowej. Nic się nie ślizgało. Na samym końcu lodowca tam, gdzie przechodzi się na skaliste zbocze prowadzące do Meteostacji, faktycznie widzieliśmy mnóstwo szerokich szczelin, pomiędzy którymi musieliśmy znaleźć właściwą drogę. Dla ułatwienia, w okolicy ustawiono odblaskową tyczkę, która ma wskazywać orientacyjny kierunek marszu. Ja wybrałem trasę nieco wcześniej przed nią. Wystarczyło iść kilka metrów od szczeliny wzdłużnej zgodnie z jej przebiegiem. Wtedy wskazywała kierunek zejścia z lodowca na kamienisty teren. Odtąd czekało nas łatwe, ale wymagające kondycyjnie podejście, ponieważ przed nami widniały liczne trawersy na sypkim zboczu, a na plecach mieliśmy przecież za ciężkie dziady. Ten odcinek nazwaliśmy ‘Trawersem Bolszewików’, ponieważ prowadził do iście komunistycznego schroniska Bethlemi Hut, bardziej znanego pod nazwą Meteostacja. Łukasz i Agnieszka K. pomału dochodzili do wysokości budynku. Ja i Agnieszka M. staliśmy jeszcze na lodowcu. Podziwialiśmy potok płynący w lodowym korycie oraz cztery, małe szczeliny w zaśnieżonym terenie. Tuż za płatami śniegu, usiedliśmy na większym głazie. Zjedliśmy wafle, trochę orzechów i baton, po czym rozpoczęliśmy mozolne podejście do schroniska. Pomimo, że za ciężki dziad dawał się we znaki, wysokość osiągaliśmy dość szybko.
Pas szczelin prowadzący do kamienistego trawersu do Meteostacji. Tutaj wystarczy iść równolegle do widocznych szczelin. One wyznaczą prawidłową drogę
METEOSTACJA, FOTOWOLTAIKA I JEZIORO ŚMIECI
W niecałe pół godziny dotarliśmy pod Bethlemi Hut, na wysokość 3653 m n.p.m. Z zewnątrz nic się nie zmieniło, pomimo upływu siedmiu lat. Zauważyłem, że wstawiono nowe okna i zamontowano nowe, plastikowe drzwi. Byłem zdziwiony tym faktem, że w ogóle przeprowadzono jakikolwiek remont. Z agencji Mountain Freak wiem, że okna zamontowano już dawno temu. Schronisko pokazuje jak bardzo są leniwi Gruzini. Okna wstawione kilka lat temu nadal trzymały się tylko na piance montażowej, a na ramach ciągle widniały folie zabezpieczające z logo firmy. Zrobili absolutne minimum. Zanim weszliśmy do środka, Łukasz powiedział, że mają bardzo drogo. Nocleg kosztował aż 60 lari. Obiekt nie spełniał żadnych standardów nawet, gdyby cofnąć się o 50 lat do tyłu. Wewnątrz wszystko było obskurne: obdrapane ściany z zaciekami, kilkuletnie, drewniane prycza ze zniszczonymi materacami, brakowało WC, podstawowych środków higieny. Nawet tynk odpadał ze ścian. Dostaliśmy pokój nr 2, tuż za nowymi drzwiami. Przynajmniej mieliśmy spokój, ponieważ siedem lat temu przy starych, drewnianych oknach, poklejonych taśmą, słyszałem każdy gwizd wiatru i trzaskanie drzwiami. Teraz przynajmniej pokoje są w miarę wyciszone dzięki nowym oknom. Wszyscy stwierdziliśmy, że nam się podoba, ponieważ to wszystko miało swój klimat. Przebywaliśmy w surowym terenie pełnym brązowych kamieni i głazów, poprzecinanym płatami śniegu. Samo schronisko również było bardzo surowe i minimalistyczne. Bolała tylko cena, którą Gruzini wywindowali „w kosmos”, nie oferując nic w zamian. Z agencji Mountain Freak dowiedziałem się, że drastyczną podwyżkę ceny uzasadnili koronawirusem i brakiem chętnych turystów. Jak widać, ten plan im nie wypalił, ponieważ praktycznie cały obiekt stał pusty poza kuchnią, w której gromadziły się wszystkie ekipy z namiotów. Z obserwacji chmur wiedziałem, że ma przyjść bardzo duże załamanie pogody, dlatego przeboleliśmy tą cenę. Mieliśmy pewność, że przynajmniej się wyśpimy. Osoba zarządzająca schroniskiem zmieniała się co jakiś czas. Teraz „warta” przypadła pewnemu dziadkowi, który wyglądał jak SS-man z filmów: blada twarz, siwe włosy, niemiecki wyraz twarzy, jakby chciał pozabijać wszystkich oraz co około godzinę sprawdzał, kto jest w kuchni i czy śmieci zabieramy ze sobą. Z drugiej strony ta sama osoba zawieszała na gwoździu jutowy worek, do którego wszyscy wrzucali opakowania. Przyjąłem zasadę, że nasza ekipa nie będzie tam nic wrzucać, ponieważ wiedziałem, co dzieje się z tymi śmieciami. Pełne worki są składowane pod rzędem paneli fotowoltaicznych lub za kamiennym murkiem. Worki są pozostawione na pastwę wiatru. Albo śmieci rozwieje po okolicy, albo nie. Wystarczyło pochodzić wokół budynku, aby zobaczyć, jak w każdym kierunku walają się sterty puszek, opakowania po liofilizatach, izotonikach, butelki, puste kartusze gazowe, itp. Widok nie napawał optymizmem. Skoro mogliśmy wnieść za ciężkie dziady pełne jedzenia, mogliśmy również znieść ciężkie dziady pełne śmieci, które ważą o wiele mniej.
Siedem lat temu, na kamienistej równinie znajdowało się wielkie jezioro śmieci. Teraz nie mogłem go dostrzec. Poszedłem w znane mi miejsce i zobaczyłem, że ono istnieje, ale wiele z tych rzeczy rozwiał już wiatr. Wystarczyło zejść trochę niżej po kamieniach, by dostrzec, ile odpadków kryje się za wieloma kamieniami. Inna historia, to brak toalety w schronisku. Do dzisiaj obiekt nie doczekał się takiego pomieszczenia. Około 70 m od budynku znajduje się wychodek, ale od wielu lat jest bezużyteczny ze względu na nieczystości. Każdy więc chodzi załatwiać swoje potrzeby za największe głazy. Wystarczy pójść za którykolwiek z nich, by zobaczyć, ile osób się za nimi załatwia i ile powiewa tam białego papieru toaletowego… Trudno znaleźć niezapaskudzone miejsce. Rejon wokół schroniska można podsumować, jako jeden wielki śmietnik plus jedna, wielka ubikacja. Trzeba uważać, żeby nie wdepnąć w guano… Wspomniałem również o panelach fotowoltaicznych. Tak. Nawet tam dotarła technologia. Nie rozpatrując, czy ona jest dobra, czy nie, obiekt ma w końcu własne źródło zasilania. Siedem lat temu prąd mieliśmy ze spalinowego generatora tylko od godziny 00.00 do 2.00, czyli na czas wyruszania ekip na szczyt. Teraz światło świeci się cały dzień, a pokojach i w kuchni można je zapalać za pomocą wyłączników. Udostępniono nawet gniazdka, gdzie można podłączyć ładowarki do telefonów. W kuchni jest nawet koszyk, do którego możesz wrzucić telefon i ładować go na wysokości gniazdka. Tutaj po raz kolejny możemy zaobserwować lenistwo Gruzinów. Instalacja elektryczna jest pociągnięta po najmniejszej linii oporu wraz ze wszystkimi fuszerami, które można zrobić. Przewody są zawieszone luzem, pod ukosem, na gwoździach na ścianach. Wszystkie połączenia są na skrętkę, zaizolowane taśmą izolacyjną, a gniazdka trzymają się ściany na słowo honoru. Do dzisiaj nie dowiedziałem się, dlaczego ładowarka w kuchni nie potrafiła „uciągnąć” jednego telefonu, a w naszym pokoju można było go normalnie naładować. Być może w instalacji były spadki napięć? Żarówki jednak świeciły normalnie.
Już na samym początku zauważyłem, że panele fotowoltaiczne są postawione w zupełnie złym miejscu. Kiedy przyjrzymy się, jak padają promienie słoneczne w ciągu dnia, szybko wyciągniemy wniosek, że ktoś się ewidentnie nie znał na rzeczy. Pod Kazbekiem najlepsza pogoda występuje zazwyczaj do godziny 13.00. Później gromadzi się dużo chmur (popołudniowa porcja guana), przez co teren jest zacieniony. Panele zamontowano na stalowych kątownikach, na ziemi, wzdłuż południowej ściany. Ten kawałek terenu jest zacieniony do godziny 11.00. Jak widać, mało jest czasu, kiedy instalacja może pracować w miarę efektywnie. Nie dziwię się, że są problemy z naładowaniem jednego telefonu… Gdyby te same panele postawić tuż przed wejściem, pod kątem 22-45 stopni względem głównego wejścia, za skałą z fioletowym rysunkiem dziewczyny, gospodarze mieliby zapewnione gromadzenie energii przez blisko połowę dnia przy wysokiej wydajności. Dziwię się, że nikt nie przeprowadził tam analiz. Fotowoltaika to bardzo droga sprawa, więc ja miałbym pewne wymagania. Być może sposobem instalacji tych paneli po raz kolejny mieliśmy zobaczyć lenistwo Gruzinów?... Kto wie… Kuchnia pomimo odpadającego tynku na suficie miała swój charakterystyczny klimat. Wszędzie dookoła rozwieszono flagi różnych państw. Dominowały kraje Europy Wschodniej. Widać, że górołazi z Europy Zachodniej są przyzwyczajeni do swoich wygód i standardów, dlatego nie odwiedzają komunistycznych lub postkomunistycznych atrakcji. Kuchnia stanowiła serce tego schroniska. Właśnie tutaj spotykały się wszystkie ekipy. Kiedy weszliśmy do środka, zapłaciliśmy gospodarzowi za dwie noce, ponieważ wiedzieliśmy, że pogoda będzie bardzo licha i będzie trzeba przekiblować [oczekiwać na dobrą pogodę, umożliwiającą wyjście na szczyt]. Już na początku powiedziałem, że Kazbek to jest taka góra, gdzie musisz umieć kiblować, bo tutaj czeka się trzy dni na pogodę. Jeśli założyłeś sobie jeden dzień na atak szczytowy, to raczej przegrasz swoje wejście.
TO, CZEGO PRZEWODNIK WAM NIE POWIE…
W kuchni spotkaliśmy dwie rodziny z Polski z dziećmi, które chciały wejść na Kazbek. Jedna z ich córek pochorowała się, ponieważ jadła coś w schronisku Altihut na polanie Sabertse. Wiele razy słyszałem i czytałem, że jedzenie jest tam bardzo drogie, ale bardzo niskiej jakości, przez co wiele osób musi je odchorować. Teraz miałem kolejne potwierdzenie, że powielane „plotki” są jednak prawdą. Rodziny miały zamówionego przewodnika z agencji Mountain Freaks. Jeden pan z brodą miał bardzo duże ciśnienie, żeby wejść na szczyt. Przewodnik mówił, że szanse wynoszą 50/50, ale kiedy tylko poszedł, opowiedziałem panu z brodą to, czego przewodnicy nie powiedzą. Zacząłem tak: ‘powiem wam coś, czego nigdy nie usłyszycie od przewodników. Powiedział wam, że szanse na wejście wynoszą 50/50, ale ja wam mówię, że szanse są poniżej 1%. Dlaczego, ponieważ dzisiaj rano rozbudowywały się chmury altocumulus lenticularis, znane jako chmury soczewkowe. Dodatkowo powstawały skupiska gładkich chmur altocumulus floccus, które świadczą o bardzo dużej wilgotności w powietrzu oraz o silnym wietrze. W nocy spodziewam się totalnych mgieł, chmury pokryją całą górę i będzie mocno wiało. Przewodnicy również ze swojej wygody wyruszają o 2.00 w nocy lub o 2.45 w nocy. Wiedzą, że na plateau [rozległy, płaski kawał śnieżnego terenu, położony wysoko w górach] rozpoczyna się wschód słońca, przez co jest im cieplej. Musicie wiedzieć, że zazwyczaj po godzinie 7.50 lub trochę wcześniej, na samym szczycie powstaje chmura pileus, czyli czapka. Pokrywa ona tylko wierzchołek góry, dlatego ci, co wyruszą po 2.00 w nocy, zazwyczaj nie będą już mieli żadnych widoków, ale górę „zaliczą”. Od gór chcemy czegoś więcej, niż tylko ich „zaliczania”. Mamy się nimi cieszyć, przeżywać każdą chwilę, mamy planować z głową i mieć piękne widoki z samego szczytu. Z tego powodu nasza grupa wstanie o dwunastej w nocy ze środy na czwartek, a wyruszy o 1.00, żeby mieć czas i oczekiwać wschodu słońca ponad poziomem plateau’.
Tak wygląda chmura pileus (czapka) wczesnym porankiem. Wyruszając zbyt późno, możemy nic nie zobaczyć ze szczytu
Dlaczego tak? Dlatego, że będziemy mieli widok na okoliczne czterotysięczniki i śnieżne granie oraz na Elbrus. Te wszystkie góry będą płonąć czerwienią, dzięki czemu możemy nacieszyć się wspaniałymi widokami, których żadna ekipa nie będzie miała. Będziemy mogli również zrobić efektowne zdjęcia, których większa część ekip nie wykona, tylko ze względu na zbyt późną porę wyruszenia ze schroniska. Przewodnicy również wyruszają w nocy na szczyt o 2.00 nocy, kiedy wieczorem na niebie są chmury cumulus congestus. Są to wysokie chmury kłębiaste, z których w środku dnia łatwo może rozbudować się burza. Kiedy widzę podobne chmury wieczorem po lewej stronie, po przeciwnej stronie doliny, tam gdzie jest Kazbegi, to wiem, że w nocy będzie mglisto. Wtedy nigdy bym nie podjął decyzji o wyruszeniu do góry. Siedem lat temu widziałem jak 49 ekip próbowało wchodzić codziennie na szczyt, ponieważ po zachodzie słońca niebo zawsze było rozgwieżdżone, ale przez trzy dni żadna z tych ekip nie dotarła powyżej poziomu 4500 m n.p.m. Dlaczego? Ponieważ wieczorem kłębiły się gęste chmury cumulus congestus, co powodowało, że po 3.00 w nocy chmury zaczęły gromadzić się wokół góry Kazbek powyżej poziomu 4000 m n.p.m. Ze względu na gęstą mgłę żadna z ekip nie mogła podejść dalej. Tylko ja przeczekałem wszystkie trzy dni, po czym wyruszyłem w nocy o godzinie 1.00 z zawodowymi żołnierzami z Wojska Polskiego, bo taka ekipa trafiła mi się pod koniec trzeciego dnia kiblowania. Wieczorem, kiedy ich spotkałem, wszystkie 49 ekip wracało już do domu. Zostaliśmy tylko my. Kiedy wyruszyliśmy, szliśmy mocnym, wojskowym krokiem. Bez ociągania się. Z dokładnością do kilku minut, po 7.50 rano tylko sam szczyt pokryła cienka chmura w kształcie czapki, zasłaniając widoki. Na szczęście na wierzchołek weszliśmy tuż po godzinie 7.00, dlatego mieliśmy mnóstwo czasu, żeby cieszyć się pięknymi panoramami we wszystkich kierunkach. Z tego względu powiedziałem, że Kazbek to góra, gdzie trzeba umieć kiblować oraz trzeba znać się na pogodzie. Ja zajmuję się tym codziennie od 22-óch lat, dlatego podejmowałem takie, a nie inne decyzje.
Kazbek ma jeszcze jedną, wyjątkową cechę, której większość gór nie posiada. Kiedy wstaniesz o 2.00 w nocy, niebo po lewej stronie może gęsto strzelać piorunami, a druga część będzie zupełnie bezchmurna. Jeśli widzisz mnóstwo piorunów, ale ich nie słychać, możesz wyruszyć na atak szczytowy, ponieważ za godzinę lub maksymalnie dwie, chmury zupełnie znikną. Kiedy opowiedziałem obu rodzinom o wszystkich szczegółach, wieść o naszych planach rozeszła się błyskawicznie po wielu ekipach. Dwa dni później dowiedziałem się od Polaków spotkanych na lotnisku w Tbilisi, którym pożyczałem igłę do wkładania karty SIM, że wieść o naszych planach i wiedzy na temat pogody rozeszła się błyskawicznie po schronisku i wśród ekip przebywających w namiotach na zewnątrz. Z tego powodu większość z nich zadecydowała o wyruszeniu w nocy ze środy na czwartek, ale o 2.00 w nocy lub później. My twardo trzymaliśmy się naszego planu. Jako, że budynek Meteostacji nie należy do mających jakiekolwiek standardy, to nie należy się również spodziewać wody w budynku. Trzeba sobie ją przynieść. O ile podczas słonecznej pogody może być przyjemnie, to zazwyczaj w schronisku siedzisz [kiblujesz] dlatego, że jest licha pogoda. Trzeba wyjść za tylną część budynku, w przeciwną stronę, gdzie wszyscy się załatwiają za dużymi głazami. Tam, w pobliżu dużego płatu śnieżnego znajduje się metalowa rura, z której leci mocnym strumieniem czysta woda. Na stole w kuchni stały aż trzy butelki. Dwie pięciolitrowe, a jedna dziesięciolitrowa. Wystarczyło je uzupełnić, aby nie chodzić zbyt często po wodę. W rejonie budynku schroniska zazwyczaj bardzo mocno wieje, w szczególności, gdy wychodzimy za mur. Szkoda, że gospodarze nie rozpracowali nawet tak prostej kwestii, jaką jest doprowadzenie darmowej wody do budynku. Przy dzisiejszej technice mała pompa, którą używa się do systemu spłukiwania wody w toaletach na statkach lub jachtach, kosztująca około 230 zł mogłaby rozwiązać całą sprawę. Zapotrzebowanie na energię również nie byłoby wygórowane. Wszystko da się zrobić. Tutaj wystarczyłby niewielki nakład pracy i odrobina chęci. Dlaczego w pokoju gospodarzy może bez przerwy grać telewizor około 45” i mają zapewnione ogrzewanie, a nie może chwilowo działać mała pompa? Wygodnictwo i lenistwo po raz kolejny ujrzało światło dzienne. Niestety są pobierane duże pieniądze za nocleg, ale nie ma czegoś, co było standardem nawet 50 lat temu. Skoro dało się jakimś cudem wtaszczyć drzwi i tyle nowych okien, to małą pompę wielkości dłoni również by się przemyciło.
W tych chmurach w środku nocy będziemy podziwiać pioruny międzychmurowe, podczas gdy druga część nieba będzie bezchmurna
POD KAZBEKIEM TRZEBA UMIEĆ KIBLOWAĆ
Siedząc do samego wieczora w kuchni, byłem ciekaw, jak dalej potoczy się sprawa wyjścia rodzin z dziećmi wraz z przewodnikiem. Umówili się na 1.00 w nocy, aby sprawdzić, jakie będą warunki. Jeśli byłyby dobre, to mogliby wyruszyć. Nasze dziewczyny nie narzekały na warunki, bo czuły w tym wszystkim klimat. Agnieszka M. podsumowała tylko, że ‘pachniemy szczęściem’. Pomimo wszystkich niedociągnięć, o których tutaj wspomniałem, każdy z nas przeżywał pobyt w schronisku na swój sposób. Widzieliśmy w nim surowość, ale również ciekawy klimat, którego nigdzie indziej nie doświadczyliśmy. Najważniejsze, że w kuchni spotykali się inni ludzie i coś się działo. Zawsze był czas na słowa zachęty lub wymianę doświadczeń. Wieczorem komentowaliśmy również losy Grzesia i Żanety. Jak mogło im się przytrafić takie coś, żeby przegapili swój dzień wylotu. Najważniejsze, że już szli w naszą stronę. Teraz mieliśmy na nich poczekać. Zepsuta pogoda sprzyjała nam, żeby wyrównać jeden dzień różnicy pomiędzy nimi. Liche warunki panowały powyżej 3900 m n.p.m., dlatego Żaneta i Grzesiu mogli bezpiecznie iść w stronę schroniska. Jedynie większą część trasy mieli w cieniu. Pogoda nie nadawała się jednak na wyjście na szczyt. Wiedząc, jaka jest sytuacja, postanowiliśmy, że jutrzejszy dzień wykorzystamy na aklimatyzację, a raczej na rozeznanie się w terenie, którędy przebiega właściwa droga, żebyśmy później w nocy nie tracili czasu na szukanie ścieżki. Całą akcję chcieliśmy przeprowadzić sprawnie i bezproblemowo. Wiedzieliśmy, że mamy różne tempa marszu, dlatego aby nie gonić nikogo chcieliśmy wyjść o 1.00 w nocy, idąc trasą, którą poznamy i ewentualnie oznaczymy. Wieczorem zrobiło się bardzo zimno. Zaczął wiać silny wiatr. Chwilowo padał nawet ulewny deszcz. Wyżej pojawił się nawet lekki śnieg. W nocy słyszeliśmy burzę. Moje przewidywania, co do pogody sprawdziły się. Lepiej, że zostaliśmy w schronisku, ponieważ przy tak silnym wietrze i ulewach trudno się wyspać. Zawsze powtarzam, że ponad 50% sukcesu w wejściu na szczyt, to dobry śpiwór i dobry sen. Podobnie jest z psychiką. Możesz mieć najmocniejszą kondycję i najsilniejsze nogi na świecie, ale jeśli umysł nie będzie ci podpowiadać, że chcesz tam iść, to nigdy nie wejdziesz na szczyt. Każdy z nas rozumiał wspomniane, niepisane zasady, bo w końcu góry to nasza pasja. Pomimo surowych warunków w pokoju, spaliśmy bardzo dobrze. Ciepłe powietrze gromadziło się pod sufitem, dlatego mi i Łukaszowi było za ciepło. Kiedy schodziliśmy z piętrowych pryczy, od razu poczuliśmy powiew chłodu. Na dole było zdecydowanie zimniej. Nasze śpiwory po raz drugi okazały się za dobre, na tutejsze warunki. Spaliśmy z nogami na zewnątrz.
WYJŚCIE DO KAPLICZKI
Wstaliśmy po godzinie 8.00. Nigdzie się nie spieszyło. Musieliśmy przygotować śniadanie, przynieść wodę oraz czekaliśmy na naszą pozostałą dwójkę. Zanim inni wstali, zagotowałem wodę w kuchence Agnieszki M., ponieważ na polu namiotowym tak bardzo zagadała się z Agnieszką K., że przypaliła w niej makaron. Teraz skrobałem spaleniznę i czyściłem wszystko, co pozostało. Następnie przyniosłem dużo wody w butelkach oraz uzupełniłem ją w naczyniach od kuchenek. Najpierw piliśmy izotoniki rozpuszczone w wodzie, a następnie przygotowaliśmy ukraińskie liofilizaty, na bazie kukurydzy, które leżały na półce. Mi smakowały, ponieważ słodki smak kukurydzy przełamywały pojedyncze rodzynki. Szybko też zauważyłem, że na półce zalega gruby makaron w reklamówce, kupiony przez kogoś luzem w Kazbegi w czerwcu 2018. Pomyślałem, że skoro jest tutaj sól morska z 2018 roku i ja mam w plecaku zupy pomidorowe z tego samego okresu, pozostałe z wyprawy na Dom de Mischabel w Alpach, to połączę wszystkie składniki i wyjdzie coś dobrego. Tak też zrobiłem. Zupa smakowała bardzo dobrze, pomimo że wszystko, co składało się na tę zupę przekroczyło termin ważności o trzy lata. Agnieszka K. również spróbowała dania. Makaron szybko dostał nazwę „radziecki makaron”. Jako, że poszczególne etapy naszej trasy nazywaliśmy stosownie do czasów z jakimi kojarzyły nam się widoki, to makaron również musiał dostać odpowiednie określenie. Tutaj wszystko kojarzyło się z komunizmem, czymś, co już było lub minioną epoką. Nie chcieliśmy tracić dzisiejszego dnia, dlatego postanowiliśmy, że pójdziemy na niewielką aklimatyzację do poziomu zbliżonego do 4000 m n.p.m. Chcieliśmy wyjść do kapliczki, gdzie zazwyczaj chodzą wszystkie ekipy przed wyjściem na szczyt Kazbeku. Chociaż panowała mglista i pochmurna pogoda, to na razie nie spodziewałem się deszczu, ani znacznego pogorszenia warunków.
Około godziny 9.00 lub kilka minut po, wyruszyliśmy w czwórkę. Trasa prowadziła przez tutejsze pole namiotowe, płat śniegu, a później rozpoczynało się bardzo strome i sypkie podejście wieloma trawersami na lokalny grzbiet. Z kuchni widzieliśmy nawet, którędy wchodzą inne ekipy. Zapamiętałem sobie tą trasę. Idąc przez płat śniegu, zastanawialiśmy się, dlaczego wszystkie ekipy schodzą dalej kamienistą i sypką granią do jej samego końca, skoro można było skorzystać z trawersu prowadzącego na nasz płat śniegu i pójść bezpośrednio do głównego wyjścia. Wszyscy wybierali okrężną drogę, która nic nie wnosiła: ani do aklimatyzacji, ani do widoków. Wejście trawersem przebiegało nam bardzo szybko, ponieważ nie mieliśmy za ciężkich dziadów na plecach. Pomimo dużej stromizny, utrzymywaliśmy stałe tempo. Przed nami widziałem duży głaz na środku grani, który doskonale wyznaczał szlak widoczny z kuchni w schronisku. Teraz go omijaliśmy. Z oddali widzieliśmy już nasz cel. Dziwiliśmy się, że tak szybko kończy się nasza trasa. O godzinie 9.42 dotarliśmy na „szczyt”. Na samej górze tego wzniesienia znajduje się biała kapliczka, przymocowana linami do podłoża. Wejście do środka zastawiono metalowym kątownikiem i dużym kamieniem. Cała kapliczka jest wykonana z białej blachy. Z tej strony mogliśmy popatrzeć na piękne stromizny prowadzące na szczyt. Panowała zupełna cisza. Zaczęła padać krupa śnieżna, czyli kulki podobne do styropianu. Zaplanowaliśmy, że pozostaniemy tutaj przez godzinę, aby pooddychać świeżym powietrzem i choć trochę się zaaklimatyzować. Bardzo podobała mi się wszechobecna cisza. Brakowało tylko widoków. Jak przystało na nasze nazewnictwo i ten punkt musieliśmy jakoś oznaczyć. Szczyt z kapliczką nazwaliśmy ‘Pikiem Komunizmu’. Po upływie około godziny zaczęliśmy schodzić. Zejście trwało krótko. Nie zatrzymywaliśmy się. Musieliśmy tylko uważać, żeby owczym pędem nie pójść tak jak wszyscy, przedłużoną częścią kamienistej grani. My skręciliśmy na nasz trawers, dzięki czemu szybko dotarliśmy na płat śniegu i dalej, przez pole namiotowe, do Meteostacji. Po zejściu, Agnieszka K. i Agnieszka M. stwierdziły, że ponownie zaczęło im łupać w głowach. Lepiej się czuły u góry niż teraz, gdy wróciły. Dobrze, że mogły siebie sprawdzić i mieliśmy na aklimatyzację dużo czasu.
Widoki z podejścia do kapliczki. Tego dnia panowała zła pogoda
Tablica przy kapliczce
Tak wygląda kapliczka na szczycie wzniesienia, które nazwaliśmy 'Pikiem Komunizmu'
W KOŃCU WSZYSCY JESTEMY RAZEM!
O godzinie 11.14 Grzesiu wysłał informację o lokalizacji, że z Żanetą są już przy schronisku. Szybko wybiegłem im na spotkanie. Uścisnęliśmy się na powitanie, po czym od razu rozpoczęliśmy rozmawiać o tym, co już przeżyliśmy oraz jakie są dalsze plany. W końcu mogliśmy w pełnym składzie spotkać się w kuchni i porozmawiać o górach. Zupełny brak pogody sprzyjał długim rozmowom. Agnieszka M. zrobiła nam wszystkim wspólne zdjęcie. Obowiązkowo na zdjęciu musiał pojawić się rudy cicik. Leżał na stole, pomiędzy naszymi rzeczami. Mieliśmy czas. Żanetę bardzo bolała głowa, ponieważ pierwszy raz przebywała na tak dużej wysokości. Agnieszka K. i Agnieszka M. również mówiły, że po dzisiejszej nocy mocno bolały je głowy. Zastanawiałem się jak to jest, że nam trzem facetom nic nie dolegało, a trzy kobiety miały objawy lekkiej choroby wysokogórskiej. W końcu na poziomie 3653 m n.p.m. były pierwszy raz. My nie odczuwaliśmy żadnych dolegliwości. Gdyby pogoda pozwoliła, mogłem od razu iść na szczyt Kazbeku. Nie brakowało ani kondycji, ani dobrego samopoczucia. Łukasz miał podobnie. Mógł wyruszać od razu. Grzesiu postanowił, że z Żanetą będą spać na zewnątrz w namiocie. Najpierw jednak zjedli porządny obiad z nami. Żaneta zaczęła opowiadać, jak to się wszystko stało, że przegapili swój dzień wyjazdu oraz jak wyglądał ich wyścig z czasem, gdzie zabrakło półtorej minuty, aby wejść na pokład samolotu. Teraz czuła się szczęśliwa, bo byliśmy już wszyscy razem. Najgorsze mieli już za sobą. Każdemu wręczyła długo zapowiadane „Gostyńskie” mleko w tubce. Powiedziała też, że mieli w planach od razu podchodzić do Meteostacji pierwszego dnia, ale kiedy dotarli do Altihut 3014 m n.p.m., stwierdziła, że poprzednią noc nie przespali, ponieważ nerwy i emocje zrobiły swoje, później był cały dzień przygotowań i lot w nocy, przez co czuli się wyczerpani. Musieli spać na polu namiotowym tam, gdzie my i odreagować stres z poprzedniego dnia oraz złe emocje, które się nazbierały. Wcześniej zapewniałem ją, że poczekamy w Meteostacji, ponieważ ma być licha pogoda, dlatego wszyscy zdążymy się spotkać.
FORTECA GRZESIA I ŻANETY
Żaneta pytała, czy już byliśmy na jakiejś aklimatyzacji. Odpowiedziałem, że poszliśmy do kapliczki i z powrotem. Teraz pogoda robiła się coraz cięższa. Nawet zaczęło grzmieć. Powiedziałem: ‘jutro też możecie wyjść na aklimatyzację, ale my pójdziemy do lodowca na poziom około 3850 m n.p.m., a wy do kapliczki, bo tu szybko osiąga się wysokość, a tam gdzie my pójdziemy, idzie się bardzo długo, ale wejdzie się tylko na poziom 3850 m i to wszystko’. Mieliśmy więc zaplanowany kolejny dzień z dość lichą pogodą. Po solidnym obiedzie zrobiło się mocno szaro. Od czasu do czasu chmury z rodzaju pannus zahaczały o ziemię, na wysokości pola namiotowego, po czym ponownie otwierały się widoki do poziomu 3950 m n.p.m. Widzieliśmy, że ktoś samotnie zaczął schodzić granią prowadzącą do kapliczki. Rozpoczęła się ulewa. Nie wiemy kto to był, ale na pewno przemoczyło go bardzo mocno. Zejście miał bardzo nietrafione. Agnieszka K. podsumowała: ‘dorwała go popołudniowa porcja guana’. Nie dość, że w namiocie ciągle panowała wilgoć, a warunki wskazywały, że będzie tylko gorzej, to musiał wrócić całkowicie przemoczony do niego. Po kilkudziesięciu minutach Grzesiu poszedł rozkładać namiot. Wyszedł wtedy, kiedy na zewnątrz panowała dość duża ulewa. Zastanawialiśmy, dlaczego nie zrobił tego wcześniej, kiedy było spokojnie lub nie przeczekał złej pogody. Może myślał, że takie warunki będą już do końca dnia? Kiedy skończył rozbijanie namiotu deszcz przestał padać. Zrobiło się nawet spokojnie na krótką chwilę. Wszyscy razem w kuchni skomentowaliśmy całą sytuację z Żanetą, jak bardzo Grzesiu „trafił” z pogodą. Przyszedł jeszcze do nas do kuchni coś zjeść, po czym szybko zniknął. Okazało się, że przez najbliższe dwie godziny bardzo szczelnie obkładał namiot kamieniami, żeby nigdzie go nie podwiewało oraz, żeby podczas silnego wiatru wszędzie był dobrze napięty. Siedząc w kuchni, nagle zaczęliśmy się śmiać, bo upłynęło półtorej godziny, a za oknem zobaczyliśmy jak Grzesiu bierze duży kamień i rzuca nim obok namiotu. Żaneta nawet skomentowała: „Grzesiu się bardzo zaangażował i buduje fortecę”. Kiedy skończył budować twierdzę, wrócił do nas.
Jako, że pogoda nie pozwalała na nic więcej, rozsiedliśmy się przy stole i zaczęliśmy rozmawiać o naszych przeżyciach. Obowiązkowo dołączył do nas Rudy Cicik, który zawsze jest ze mną na każdej wyprawie. Na godzinę przed zachodem słońca rozpoczęła się najpierw ulewa, a później burza. Obserwowaliśmy inne namioty, jak mocno są zakotwiczone. Jeden z nich stawał się coraz węższy. Przegrywał walkę z wiatrem. Ulewny deszcz zamienił się w śnieg. Widzieliśmy, jak zbocza powyżej poziomu 3900 m n.p.m. pokrywają się białym puchem. W pobliżu schroniska powstawały jedynie białe „placki”. Myśleliśmy o warunkach w dniu wyjścia na Kazbek. Czy dodatkowy opad śniegu nie pogorszy trasy? Tego nie wiedział nikt, dopóki nie pójdziemy sprawdzić trasy osobiście. Liczyliśmy na lepszą pogodę dnia następnego, która pozwoliłaby nam zrobić rekonesans trasy (rozpoznanie terenu) do lodowca. Koniecznie chciałem tam pójść, żeby później w nocy nie szukać ścieżki. Droga jest wystarczająco długa i męcząca powyżej plateau, żeby tracić siły na błądzenie w środku nocy. Po długich rozmowach poszliśmy spać. „SS-man”, bo tak nazwaliśmy aktualnego gospodarza, jeszcze raz przyszedł nas skontrolować, kto znajduje się w schronisku. Iście komunistyczny dach zaczął przeciekać w kuchni. Woda spływała po ścianach i tuż przy wejściu. Gospodarz wziął miotłę, po czym zaczął spychać wodę w szczelinę pomiędzy murem a deskami podłogi. Po raz kolejny mogliśmy zobaczyć, jak w Gruzji rozwiązuje się problemy. Nikt nie pomyślał, że wypadałoby uszczelnić dach. Przecież taka ulewa nie pojawiła się pierwszy raz, tylko jest czymś zupełnie normalnym, powtarzalnym. W nocy pod Kazbekiem przetoczyła się jeszcze burza. Wiał bardzo mocny wiatr. Na szczęście w pokojach nie przeszkadzał w śnie. Najgorzej miały się dziewczyny, ponieważ w środku nocy musiały wychodzić za potrzebą na zewnątrz za duży głaz. Z racji bardzo złych warunków, najbliższy głaz tuż przy schronisku stał się tym do załatwiania mniejszej potrzeby.
REKONESANS DO LOWCA I WYJŚCIE GRZESIA I ŻANETY DO KAPLICZKI
Następny dzień przywitał nas niespodziewaną pogodą. Pojawiło się dużo słońca, ale Kazbek pokrywały gęste chmury. Po godzinie 9.00 nawet odsłaniały się okolice szczytu. Powyżej 4500 m n.p.m. pojedyncze strzępy chmur raz przysłaniały, a raz odsłaniały brązowe i białe, ostre granie. Po wczorajszych opadach śniegu w wyższych partiach góry teraz mogliśmy zobaczyć, jak bardzo biały puch upiększył okolicę. Wczorajsze brązowe, strzeliste skały stały się teraz białymi formacjami, które przypominały jakieś rzeźby. Jedne z nich przypominały ogrodowe krasnoludki, które były ustawione w rzędzie. Bardzo podobała mi się nowa sceneria. Widząc, jakie panują warunki, zaproponowałem, że po śniadaniu wyruszymy w stronę lodowca, a z racji tego, że Żanetę nadal bolała głowa, Grzesiu i ona pójdą do kapliczki, ponieważ osiągną wyższą wysokość. Podczas śniadania obie Agnieszki i Żaneta dyskutowały, czy zażyć Diuramid, który jest lekiem przeciwko objawom choroby wysokogórskiej, czy nie. Żaneta i Grzesiu zasięgnęły informacji u wolontariuszy ‘Bezpieczny Kazbek’, którzy stacjonowali na przyschroniskowym polu namiotowym. Nie dostali jednoznacznej odpowiedzi. Ostatecznie Żaneta zdecydowała się na wzięcie tabletki. Lek działa dopiero od 24h do 48h po zażyciu, więc może już było za późno… Tego nikt nie wiedział, ponieważ ja nigdy nie stosowałem żadnych „prochów”, a oprócz Łukasza nikt z naszej ekipy nie przebywał na wysokościach wyższych niż 2500 m. W trakcie śniadania spotkaliśmy rodzinę, która chciała wyjść na Kazbek z przewodnikiem. Pan z brodą przyznał, że warunki nie pozwoliły na wyruszenie w góry, dlatego nawet nie próbowali. Z powodu braku czasu musieli już wracać w doliny, ponieważ w planach mieli jeszcze off-road po górach Gruzji. Znowu mogłem zobaczyć, że planując wejście na Kazbek, trzeba dać sobie więcej czasu. Pogoda nigdy nie zaczeka na nas, ale to my musimy poczekać na nią. Pan z brodą czuł największy niedosyt. Jemu najbardziej zależało na wejściu. Niemożność osiągnięcia szczytu podsumował tak: „góra nie ucieknie, przyjadę tu kiedyś znowu”. Na temat powiedzenia „góry nie uciekną” i „kiedyś” zrobiłem na moim blogu bardzo szerokie wywody, dlaczego takie myślenie nie jest właściwe. Góry „uciekają” nam szybciej niż myślimy, a „kiedyś”, najczęściej oznacza „nigdy”, ale to temat na osobny artykuł, który znajdziesz tutaj: ‘Jak bardzo zmieniła się turystyka górska w ciągu ostatnich 15 lat?’.
Po godzinie 10.10 wyruszyliśmy w czwórkę z Meteostacji. Na większości powierzchni nieba nie widzieliśmy ani jednej chmury. Wszędzie podziwialiśmy piękny błękit. Jedynie w okolicach szczytu Kazbeku krążyły strzępy chmur fachowo nazywane ‘pannus’. Na początku przechodziliśmy kolejno: pas kamieni, pas śniegu i tak na przemian. Ścieżka szybko prowadziła w dół, po czym ponownie musieliśmy nadrabiać wysokość. Po pierwszych pięciu, może siedmiu minutach wędrówki dotarliśmy do najniebezpieczniejszego momentu całej drogi na Kazbek. Tutejsza ścieżka prowadzi kawałkiem oblodzonego terenu pod skalistą ścianą, którą tworzą zupełnie luźne, podłużne kamienie. Co jakiś czas zdarza się tam obryw całej grupy lub pojedynczych kamieni. Kiedy siedem lat temu przechodziłem tędy w nocy w drodze na szczyt, pomiędzy nami przeleciał grad kamieni. Wiedziałem więc, jakie zdradliwe jest to miejsce. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało na luźne, niezwiązane z niczym. Gdybym tylko rzucił jednym kamieniem w tę ścianę, z pewnością wywołałbym lokalną lawinę. Wszystko trzymało się na słowo honoru, dlatego staraliśmy się pokonać ten odcinek jak najszybciej. Agnieszka M. wypatrzyła nawet bezpieczniejsze przejście, pozwalające ominąć kawałek oblodzonej ścieżki. Dwa metry poniżej znajdował się zanikający fragment trasy pomiędzy kamieniami i głazami. Agnieszka M. skorzystała z tej opcji, dzięki czemu szybko przeszła na drugą stronę. Sypką ścianę kończy ostry zakręt w prawo. Teraz mogliśmy iść spokojnie. Powyżej nas otwarł się piękny widok na skalistą, powulkaniczną grań, której wyższe partie zasypał śnieg lub oszronił je mocny mróz. Grań wyglądała nietypowo i fenomenalnie. Co chwilę przecinały ją chmury cienkie jak woal, dzięki czemu nie przysłaniały wspaniałej panoramy. Dalsza wędrówka odbywała się przez kolejne pasy kamieni i śniegu.
Po około 40 minutach dotarliśmy do miejsca, gdzie przez śnieg wydeptano dwie ścieżki: jedna prowadziła dołem, a druga, dość wysoko, górą. Wybraliśmy drugą opcję, ponieważ widzieliśmy, ile wysokości musielibyśmy niepotrzebnie nadrobić. Niżej nie warto przechodzić ze względu na roztopy. Dochodzi się do sypkich i błotnistych skał. Nie ma potrzeby robić sobie z drogi kolejnej części zwanej ‘Mieleniem Guana’. Wybierając górną ścieżkę, przeszliśmy przez wąski, ale długi pas śniegu. Po drugiej stronie wchodzimy na lokalną równinę, gdzie stoi kopczyk z kamieni. Mieliśmy więc potwierdzenie, że dobrze wybraliśmy. Nieco dalej, na skraju innego płatu śnieżnego zauważyliśmy dużą kałużę. Agnieszka K. wdepnęła w nią, ale okazało się, ze jest znacznie głębsza niż myślała. Zamoczyła całego buta. Wody roztopowe spływały w to jedno miejsce, dlatego było głęboko. Zaczęliśmy nawet rzucać w jej pobliże większe kamienie na śnieg, aby umożliwić sobie dalsze przejście. Po chwili przedostaliśmy się dalej. Z kamienistej ścieżki mieliśmy widok na wąski pas skalny i bardzo szerokie, długie płaty śniegu. Ich przejście powinno zająć nam jakieś 25-30 min. Na końcu drugiego płatu widziałem już charakterystyczną ścianę, z której siedem lat temu bez przerwy spadały kamienie. Gdybyś wybrał złą drogę, byłbyś pod ciągłym ostrzałem. Na szczęście trasa jest tak poprowadzona, żeby iść lokalnym grzbietem. Pomiędzy ścianą, a grzbietem znajduje się dolinka, która zbiera wszystkie spadające głazy i kamienie. Jedyna możliwość, żeby coś do nas doleciało, jest taka, że musiałoby oberwać się coś ponad kilometr ponad nami i nabrać odpowiedniego rozpędu, odbijając się po drodze od jakiejś skały. Właśnie ze względów bezpieczeństwa nie podchodzimy w pobliże tej ściany. Idąc płatami śnieżnymi, zauważyliśmy, że nie patrzymy na zwykły śnieg, ale raczej wędrujemy po powierzchni lodowca przysypanego raz śniegiem, a raz grubą warstwą kamieni. Po prawej stronie pojawiła się nawet pierwsza, podłużna, dość głęboka szczelina. Odtąd musieliśmy wyczulić naszą uwagę. Na szczęście powierzchnię lodowca pokrywały skały, dlatego przyczepność mieliśmy bardzo dobrą. Kamienie bardzo dobrze wskazywały, gdzie znajdziemy rozpadliny, ponieważ w tych miejscach brakowało materiału skalnego. Pomiędzy oboma, szerokimi i długimi płatami, przechodziliśmy obok charakterystycznego, rdzawego głazu, obok, którego znajduje się wielki jęzor skalny, poprzecinany pionowymi liniami, rozmieszczonymi w kilkucentymetrowych odstępach. Skała jest tak nietypowa, że na pewno każdy zwróci na nią uwagę. Drugi płat śniegu przecinały już dwie szczeliny, położone w pobliżu ścieżki. Spoglądając w górę, mogliśmy zobaczyć niesamowitą grań Kazbeku, którą oszronił silny mróz w nocy. Stała się dosłownie biała. Po kilku minutach dotarliśmy do ściany skalnej, która nieustannie rzucała kamieniami siedem lat temu. Ma kształt maczugi lub zamkowej wieży, zwężanej ku dołowi. O dziwo, teraz nie spadał ani jeden „pocisk”.
Pięknie oszronione granie po wczorajszych opadach śniegu
Trasa po 40 minutach wędrówki od schroniska
Rudy cicik też podziwia widoki
Tuż przed wejściem na lodowiec
Takie kopczyki wskazywały nam drogę
Piękne widoki w drodze powrotnej
Piękne widoki w drodze powrotnej
CZY ZMIANY KLIMATU SĄ FAKTEM?
Po lewej stronie widzieliśmy liczne kopce oraz stożkowe wzniesienia utworzone z mas lodu i skał. Przejście z płatu śnieżnego do kopców odbywało się kilkuminutową ścieżką, która prowadziła przez równy teren przysypany brunatną ziemią, a później przez nieregularny rumor skalny pomieszany z lodem. Tutaj zobaczyliśmy kolejną szczelinę, która wyglądała dość nieciekawie. Wejście pomiędzy dwa stożki zapewniało przejście do innej krainy. Przechodziliśmy na stronę lodowca. Odtąd krajobraz bardzo się zmienił. Łukasz dotarł tu niecałe pół godziny wcześniej, dlatego teraz czekał na nas. Po drodze robiłem dużo zdjęć ciekawych grani oraz trasy, którą przechodzimy. Widok na lodowiec, trochę mnie zszokował, ponieważ siedem lat temu, za ścianą „plującą” kamieniami przechodziło się płatem śnieżnym na jego powierzchnię, na którym zalegało przynajmniej dwa metry śniegu. O szczelinach nawet nie było mowy. Może gdzieś tam się kryły, ale duże masy śniegu tworzyły z pewnością solidne mosty, przez co na Kazbek wystarczyło iść na wprost, przed siebie. Wówczas od Meteostacji aż do poziomu 4750 m n.p.m. nie widziałem ani jednej szczeliny! Teraz lodowiec był zupełnie goły, popękany, bez śniegu. Nieco wyżej widniał długi jęzor, poprzecinany w kratkę licznymi, głębokimi na kilkanaście metrów szczelinami. Przechodząc lodowcem, nawet nie mogliśmy zostawić żadnych śladów! Ile się odtąd zmieniło!
Na własne oczy mogłem po raz kolejny zobaczyć, że ocieplenie klimatu jest faktem. Oczywiście nie rozpatruję tutaj, co jest jego przyczyną, ponieważ to jest rozmowa na osobny temat. Jeśli jesteś ciekaw, jakie mam na ten temat zdanie poparte moimi badaniami, które prowadzę od 22 lat, to zapraszam cię do mojego artykułu: ‘Ocieplenie klimatu – jest, czy go nie ma?’. Nie zgadzam się jednak z telewizyjną narracją dotyczącą CO2 i handlem normami, bo służą one wyciąganiu grubych miliardów euro od rządów wielu państw (czyli podatników). Tutaj, na żywo, mogłem zobaczyć, jak w ciągu siedmiu lat zmienił się lodowiec i droga dojściowa na plateau. Jako, że miałem ze sobą telefon, mogłem na bieżąco porównywać zdjęcia z tamtej wyprawy z tym, na co aktualnie patrzę. Dosłownie była przepaść. To oznaczało, że dawna droga, która prowadziła przez środek lodowca jest już nieaktualna. Raczej musieliśmy szukać w nocy jakiejś nowej trasy przez kamienny rumor tworzący morenę boczną lodowca po prawej stronie. Jedynie tam upatrywałem nadziei na pokonanie tych wielkich, szerokich i głębokich rozpadlin. Nie mieliśmy innej opcji. Miałem przygotowaną bardzo mocną latarkę służącą typowo do poszukiwań trasy w nocy. Ma siłę światła 1600 lm, ale dodatkowo mogę doświetlić teren 3500 lumenami. Żartowałem, że taką latarką mogłem palić komary w locie. Bardzo szybko przekonałem się, jak przydatne jest mocne źródło światła podczas wyjścia na szczyt w środku nocy, kiedy wszystko dookoła podlegało dużym zmianom. Po blisko półgodzinnym odpoczynku w okolicach dwóch stożków prowadzących na lodowiec zawróciliśmy w stronę schroniska. Łukasz powiedział, że jego zegarek wskazuje wysokość bliską 4100 m n.p.m. Ponowne przejście tą trasą przez naszą czwórkę pozwoliło wyraźnie utrwalić ślady, dzięki którym nie powinniśmy mieć żadnych problemów z orientacją w terenie w środku nocy. Przynajmniej do tego momentu. Szczerze mówiąc, nie widziałem dalszej opcji, którędy można by było pójść dalej na Kazbek. Morena boczna wyglądała bardzo nieregularnie, bez wyraźnie widocznej dolinki, którą można by było wybrać. Jak to mawialiśmy: ‘będzie trzeba szukać drogi w nocy’. Ogólny kierunek znaliśmy.
Jako ciekawostkę podam fakt, że przez pierwsze trzy tygodnie czerwca 2022 roku, dla odmiany, ciągle padał deszcz, a w górach powyżej 4000 m n.p.m. śnieg, dzięki czemu osoby, które chciały wejść na Kazbek pod koniec czerwca 2022 roku, nie miały ani jednej szczeliny w drodze na szczyt!
Wędrówka przez morenę boczną powyżej poziomu 4100 m n.p.m. jest niezwykle uciążliwa. Nie widać wyraźnej trasy. Raczej trzeba iść na kierunek, w oczekiwaniu, że trafi się łatwiejszy fragment trasy. Szczeliny są wszedzie
PRZYGOTOWUJEMY TRASĘ NA NOCNE PRZEJŚCIE
Ponownie wracaliśmy przez brunatną glebę. Myślałem skąd się wzięła tutaj. Wyglądała, jakby sproszkowano kamienie na drobny pył. Taka ziemia pokrywała grubą warstwę śniegu, a śnieg pokrywał z kolei lodowiec. Jakiekolwiek pęknięcie na powierzchni brązowej gleby mogło oznaczać ukrytą szczelinę. Na szczęście nie widzieliśmy takowych, dlatego poszliśmy naszymi śladami. Okolica naprawdę zachęcała do jutrzejszego wymarszu. Prognozy potwierdziły, że w nocy ze środy na czwartek można próbować wejścia na szczyt. W nocy mieliśmy mieć bezchmurne niebo, a Kazbek powinien umożliwić nam podziwianie pięknych widoków. Nastawiliśmy się na jutrzejszą noc. Tym bardziej przykładałem uwagę do tego, którędy idziemy, żeby przynajmniej tą część trasy pokonać szybko i sprawnie. Kiedy wróciliśmy w okolice jęzora skalnego, przystanąłem, aby jeszcze raz sfotografować tą niezwykłą skałę. Tak samo rdzawy głaz przyciągał naszą uwagę. Najpiękniej jednak prezentowały się wysokie, oszronione granie, wysoko ponad nami. Dla mnie to był niezwykły widok. Co chwilę przecinały je drobne chmury. Dalsza wędrówka upływała szybko. Zatrzymaliśmy się przy płacie śnieżnym, gdzie powstała głęboka kałuża. Powiedziałem, żebyśmy spróbowali zasypać ją kamieniami, abyśmy w nocy mogli przejść tędy gładko. Każdy z nas chwycił za duży kamień. Pierwszy z rozmachem wrzucił Łukasz. Woda z lodowcowej kałuży orzeźwiła obie Agnieszki. Kiedy ja wrzuciłem swój, po chwili zapadł się kawał śniegu, po czym powstał na chwilę mały wodospad. Zaczęły spływać większe masy wody. Zrobiło się wyraźnie głośniej. Poczekaliśmy chwilę, ponieważ widzieliśmy, że najprawdopodobniej spod lodu uwolniłem część nagromadzonych wód. Teraz każdy z nas dorzucał od siebie jakiś większy kamień, aż w końcu utworzyliśmy chodnik pozwalający przejść tędy z łatwością. Liczyliśmy, że w nocy kamienie wmarzną w powierzchnię, przez co przeprawa będzie stabilna.
Mniej, więcej w tym rejonie przygotowywaliśmy sobie przejście przez potok, którego obrzucaliśmy kamieniami
Wracając w stronę schroniska, zwróciliśmy również uwagę, że ścieżka prowadząca do budynku prowadzi przez mocno pofałdowany teren, skąd widać Meteostację. Najpierw jednak trzeba naprzemiennie trzykrotnie utracić wysokość, żeby potem ją nadrobić. Dla zmęczonych osób wracających z Kazbeku, ten odcinek, przed schroniskiem może stać się „łamaczem serc”, ponieważ głowa będzie ci podpowiadać: „nareszcie odpoczynek”, a na sam koniec będzie czekał na nie wysiłek. Z tego względu ciągle powtarzam, że droga powrotna jest częścią wyprawy i nigdy nie można jej traktować jako coś, co trzeba „odbębnić”. Najwięcej wypadków zdarza się w właśnie w drodze powrotnej, ponieważ następuje rozluźnienie myśli, przez co czujność znacznie spada. Wypracowanie sobie odpowiedniego nastawienia do dróg powrotnych i właściwej koncentracji zajmie ci od kilku do kilkunastu lat, jeśli jeszcze nie masz odpowiedniego podejścia do tego etapu wyprawy. Warto więc o tym rozmyślać, kiedy już będziesz schodzić z jakiejkolwiek góry, tym bardziej z takiej, gdzie są naturalne zagrożenia w postaci szczelin, spadających kamieni, półek skalnych, itp. Kiedy dotarliśmy do schroniska, zauważyłem, że teren dookoła rury z wodą jest nadal lekko przyprószony, a woda w wielu miejscach przymarznięta. Na szczęście mogliśmy nabrać wody do butelek. Obowiązkowo musiałem przygotować zupę z „radzieckiego” makaronu z 2018 roku i z zupy Knorr również z tego samego okresu. Agnieszka K. poszła w moje ślady. Jedliśmy to samo. Jak widać, zupa trzy lata po terminie jest bardzo dobra i nikomu nie powinna zaszkodzić. Na miejscu spotkaliśmy Grzesia i Żanetę. Spytaliśmy, czy byli na aklimatyzacji. Podobnie jak my, przeszli się do kapliczki, kiedy my wędrowaliśmy w stronę lodowca. Żanetę jeszcze bolała głowa. Podczas tego dnia chcieliśmy odpocząć przed wczesnym wyruszeniem w stronę szczytu. Musieliśmy się wyspać, żeby móc wstać o północy. Chciałem zasnąć o godzinie 18.00, aby dać sobie dużo czasu na sen. Reszta ekipy poszła spać trochę wcześniej. Trudno zasnąć na zawołanie, ale i tak byliśmy lepiej wypoczęci, niż gdybyśmy siedzieli w kuchni do późnego wieczora. W końcu wszyscy zasnęliśmy. Zanim poszedłem spać, swój telefon podłączyłem do ładowarki.
PRZYGOTOWANIA DO WYJŚCIA NA SZCZYT
Nastawiłem budzik na północ, żeby nie przespać jedynego okienka pogodowego. Obudziłem się o godzinie 23.45. Zszedłem z piętrowej pryczy na dół po telefon. Poszedłem w stronę kuchni. Około północy wstała reszta ekipy. W kilka minut wszyscy pojawiliśmy się w kuchni. Tak mi się przynajmniej wydawało. Brakowało mi jeszcze Grzesia i Żanety, którzy przecież spali w namiocie. Martwiłem się, że może zaspali, ponieważ zegarek wskazywał już 00.15, a ich nadal nie było. Za chwilę dołączyli do nas. Bardzo mocno pilnowałem czasu, aby wymarsz był dokładnie o godzinie 1.00 w nocy. Późniejsze wyjście również gwarantowało dobre warunki, ale mi zależało na warunkach do zdjęć i do pięknych widoków. Zaliczenie szczytu mnie nie interesowało, ale raczej fakt, żeby móc całą drogę przeżywać, żyć tym i cieszyć się wspaniałym otoczeniem i naszym towarzystwem. Ta jedna godzina, a w zasadzie pierwsza godzina marszu miała największe znaczenie. Pomimo upływu czasu, szybko zdążyliśmy się przygotować. Zjedliśmy ukraińskie liofilizaty na bazie kukurydzy, zagryzaliśmy je bakaliami i dodatkowo czekoladą. Nie ważne, co by się zjadło, tego dnia wszystko się spali z nawiązką. Idealna dieta dla kobiet, które mają obsesję na punkcie swojej wagi, to wychodzenie na szczyt w środku nocy… Aż chciałoby się rzec: „polecam – Magda Gessler”. O 00.45 byliśmy już gotowi. Jedynie Grzesiu i Żaneta dokańczali jeść swoje śniadanie. Jeszcze pakowali niezbędne rzeczy oraz jedzenie. W międzyczasie powstało jeszcze kilka pytań, o to co zabrać, ale teraz trzeba było wybrać konkrety, wziąć wszystko i wyruszać. Wyszedłem wówczas na zewnątrz, za przyschroniskowy kamień, żeby się wysikać. Wtedy popatrzyłem w niebo. Pokrywały je gwiazdy, które na środku utworzyły dwie równoległe linie, będące bardzo gęstym ich skupiskiem. Wyglądały dosłownie jak chmury! Ciemny pas pomiędzy nimi, to nic innego, jak mgławice, które przysłaniają widok w głąb naszej Galaktyki. To, na co patrzyłem było właśnie blisko połową Galaktyki zwanej Drogą Mleczną. W takich miejscach, jak Kazbek lub w innych, wysokich górach, masz możliwość podziwiania Galaktyki, patrząc na nią z boku. Jej centrum oraz druga połowa dysku znajduje się tuż pod linią horyzontu. Widowisko jest naprawdę piękne!
W oddali zauważyłem kilka chmur z rodzaju cirrus spissatus oraz jakąś kłębiącą się chmurę z rodzaju cumulus congestus. Nie myślałem w kategoriach zapowiedzi sugerującej zepsucie pogody w dalszej części nocy/dnia. Raczej spodziewałem się, że chmura będzie „żyła” tylko przez krótki czas w nocy, po czym wygaśnie. Wiał nawet ciepły wiatr. Z jednej strony cieszyłem się, bo widziałem, że pogoda znacznie się poprawiła od wczorajszego wieczoru, a z drugiej strony ciepły wiatr wiejący z góry oznacza halny. Dość wysoka temperatura w nocy oznaczała również, że stopione śniegi i spływająca woda nie zamarzną, przez co w niektórych momentach możemy iść w błocie. Zawsze najlepiej, gdy idzie się w zmrożonym terenie, wtedy można podchodzić najszybciej i najbardziej stabilnie. Bardzo dobrze, że zanim poszliśmy spać, wszyscy wyregulowali swoje raki. Wczoraj tylko ta jedna operacja trwała pół godziny, dlatego teraz nie musieliśmy tracić czasu. Wyjście o 1.00 w nocy dawało nam swobodę działania, ponieważ wystarczyło, że będziemy iść swoim normalnym tempem bez poganiania nikogo, a wszyscy mieliby możliwość spokojnego wejścia na szczyt z pięknymi widokami. Przed wyjściem ze schroniska powiedziałem tylko, żeby zapakować wafle, ponieważ przydadzą się na szczycie, gdzie wszystko inne zamarznie. Przygotowaliśmy również po przynajmniej jednym litrze izotoników, które piliśmy do oporu każdego dnia. Pozwalały uzupełniać wypłukane witaminy i minerały.
ROZPOCZYNAMY DROGĘ NA SZCZYT KAZBEKU – DROGA DO LODOWCA
Równo o 1.00 w nocy wyszliśmy ze schroniska. Założyliśmy czołówki na głowy. Ja użyłem najmocniejszej latarki do wyszukiwania trasy w ciemnościach. Odpaliłem ją na zewnątrz, żeby sprawdzić jej moc w ciemnościach. Rzeczywiście rozświetlała duży kawał terenu, bo widzieliśmy wszystko aż do rury z wodą. Dalsze pofałdowania, które czekały na nas tuż za rozlewiskiem, gdzie pobieraliśmy wodę, również były oświetlone, ale trochę słabiej. Dzięki tej latarce mogłem wyszukiwać trasę na co najmniej kilkadziesiąt metrów do przodu, a określać ogólny kierunek marszu nawet do kilkuset metrów przed nami. Od razu na samym początku ustaliliśmy, że nie będziemy iść na czas, tylko normalnym, zwykłym krokiem, aby się nie męczyć. Wiedzieliśmy, że Agnieszka M. będzie miała najwolniejsze tempo, dlatego z góry założyłem, że nie pójdę szybciej niż ona. Czasu mieliśmy na tyle, że gdyby droga pozwoliła, to każdy zdąży wejść i też każdy będzie zadowolony. Z tego powodu bardzo mocno pilnowałem pory wyjścia. Dzięki trzymaniu się ustalonego planu od samego początku, tuż po rozpoczęciu wymarszu mieliśmy zapewniony spokój i brak gonitwy. Rejon w okolicy wody z rurą w większości był zamarznięty. Pomiędzy kamieniami powstało mnóstwo lodowych, cienkich tafli, które pękały pod nogami. To oznaczało, że jednak mieliśmy w nocy przygruntowy przymrozek. Przyprószenie w postaci płatków śniegu jeszcze widniało gdzieś pomiędzy kamieniami. Kiedy wyszliśmy na pofałdowany teren, gdzie trzykrotnie trzeba obniżyć wysokość, a później ją nadrabiać, szybko się rozgrzaliśmy. Dotarliśmy do sypkiej, kamienistej ściany, która w każdej chwili mogła obrzucać nas lub zafundować kamienną lawinę. Nigdy nie wiedzieliśmy, czego można od niej oczekiwać. Na razie panował zupełny spokój. Wszyscy szliśmy w zwartej grupie. Łukasz prowadził, ja poszedłem za drugiego, Agnieszki szły w środku, a grupę zamykali Żaneta i Grzesiu. Pod ścianą nieco zmieniła się kolejność, ponieważ Łukasz, ja, Agnieszka K. i Żaneta, szybko przeszliśmy przez oblodzony kawałek tuż pod ścianą skalną. Grzesiu i Agnieszka M. poszli lekkim obejściem, położonym dwa metry poniżej, ułatwiającym pokonanie tego odcinka. Teraz znowu szliśmy razem. Po ominięciu ściany ze spadającymi kamieniami, ścieżka prowadziła przez pasy kamieni i płatów śnieżnych bez żadnych trudności. Nigdzie nie słyszeliśmy odgłosów toczących się skał. Spojrzałem w lewą stronę. Zauważyłem, że chmura, którą widziałem zza przyschroniskowego kamienia trochę się rozrosła i zakryła nawet część gwiazd. Dodatkowo zaczęły w niej powstawać piękne wyładowania w postaci piorunów. Co chwilę widzieliśmy w jej wnętrzu fioletowe rozbłyski. Jednak nie słyszeliśmy ani jednego grzmotu. Wiedziałem, że to nie jest chmura burzowa, a jedynie twór, o którym wspominałem już wcześniej. Są takie noce, gdzie połowa nieba nad Kazbegi i dalej potrafi strzelać piorunami, a druga część jest bezchmurna. Właśnie doświadczaliśmy tego zjawiska tyle, że na mniejszą skalę, ponieważ teraz mieliśmy jedną, rozbudowaną chmurę. Bardzo mi się podobała, ponieważ wydawało się, jakby wisiała dosłownie za zboczem, którym teraz szliśmy. Miałem wrażenie, że jest zaledwie kilkaset metrów od nas.
Widoczną ścieżką podchodziliśmy około 15 min. Na razie nie napotykaliśmy żadnych problemów. Jedynie Łukasz wypruł gdzieś samotnie do przodu. W końcu był już tutaj z nami za dnia, dlatego wiedział dokąd idzie. Jeśli dobrze się przyjrzeć, to można znaleźć dużo kopczyków, które wskażą właściwą drogę. Na tym fragmencie trasy Agnieszka M. nie dawała rady kondycyjnie. Brakowało jej tchu. Czuła, że niewiele idzie, a nie potrafi zaczerpnąć pełnego oddechu. Grzesiu szybko wyciągnął swoje „prochy”. Tym razem użył Ventolin, czyli lek-inhalator dla astmatyków. Możliwości oddechowe Agnieszki M. się zwiększyły, dzięki czemu mogła iść z większą łatwością. I ja również doświadczyłem podobnego uczucia, ponieważ od początkowych lat dwutysięcznych mam taką przypadłość, że dość szybko płuca „zawalają” się wydzieliną, po czym przez około półtorej godziny mam bardzo płytki oddech. Przez cały ten czas odkasłuję tą wydzielinę. Wtedy bardzo szybko się męczę. Kiedy minie wspomniany okres, mogę iść z pełną wydajnością. Ja nie skorzystałem z apteki Grzesia, ponieważ lubię, gdy wszystko ustępuje naturalnie. Kiedy Agnieszka M. „wciągała” Ventolin, Żaneta powiedziała: „Grzesiu to jest człowiek apteka, na pewno ci pomoże”. Jeśli lek miał pomóc Agnieszce M., to jak najbardziej należało z niego skorzystać. Na szczęście efekt był natychmiastowy, jak w reklamach, dlatego mogliśmy ciągłym tempem pokonywać długie odcinki. Ja swoje musiałem przemęczyć, ponieważ co kilkadziesiąt kroków musiałem się zatrzymać, intensywnie nałapać powietrza i pomału odkasływać wydzielinę. W trakcie wędrówki ciągle słyszałem świszczące płuca, próbujące z wielkim wysiłkiem zapewnić zapotrzebowanie na tlen organizmowi. Jednak półtorej godziny i tak musiało upłynąć, aby dolegliwość minęła. Zauważyliśmy, że po wspomnianych wcześniej piętnastu minutach błyskająca chmura kończyła swoje życie. Szybko malała w oczach, z powrotem odsłaniając gwiazdy. Odtąd cieszyliśmy się wspaniałymi widokami na blisko połowę Galaktyki. Gwiazd było tak dużo, że tworzyły dosłownie białe chmury na niebie. Coś pięknego!
Nieco powyżej dotarliśmy do wąskiego, ale długiego pasa śnieżnego. Widzieliśmy tylko dolną, wydeptaną ścieżkę, ale brakowało mi tej górnej, która pozwoliłaby znacznie skrócić stromiznę. Nie chciałem schodzić do dolnej części, ponieważ wiedziałem, że wydłużę naszą trasę niepotrzebnie. Postanowiłem iść na orientację. Wiedziałem, w którą stronę mamy podchodzić, ale ścieżka kończyła się wraz z rozpoczęciem płatu śnieżnego. Poszedłem pod ukosem ku górze. Chociaż nie widziałem dalszej trasy, to kierunek wędrówki mi pasował. Przecięliśmy jeszcze jeden większy płat, po czym weszliśmy na kamienisty fragment terenu. Agnieszka K. powiedziała, może jeszcze powinniśmy iść do góry. Było widać tam równą linię przecinającą skały. Kiedy dotarliśmy do niej, weszliśmy na ścieżkę, która prowadziła górą. Na szczęście nie straciliśmy czasu na nocne błądzenie, ponieważ nawet poza szlakiem, szliśmy nieco poniżej, utrzymując właściwy kierunek, powoli dobijając do właściwej ścieżki. Teraz mogliśmy iść spokojnie. Kiedy dotarliśmy do kałuży, którą obrzucaliśmy dużymi kamieniami, zauważyliśmy, że cała zamarzła, a duże kamienie teraz tworzyły idealny chodnik, którym z łatwością mogliśmy przejść lokalne lodowisko. Dalej, otworzył się niewyraźny widok na dwa bardzo długie i szerokie pasy, które prowadziły do sypkiej maczugi rzucającej kamieniami. Rozpoznaliśmy nawet duży jęzor skalny poprzecinany równoległymi, pionowymi liniami rozmieszczonymi co kilka centymetrów. Po dłuższej rozgrzewce (a szliśmy już ponad godzinę) raczej nikt już nie miał problemów z oddychaniem. Przyzwyczailiśmy się do warunków. Obie Agnieszki i Żaneta martwiły się o Łukasza, ponieważ przez dłuższy czas nie widzieliśmy go. Powiedziałem, że chłopak wie, gdzie idzie. Pomyślałem też, że przecież, gdyby coś się mu stało, to wzywałby pomocy. Starałby się zwrócić naszą uwagę. Tym bardziej, że tutaj jeszcze nie występowały szczeliny-potwory, które mogłyby wchłonąć nas w całości. Nawet, jeśli pojawiała się jakaś, to była wąska, poza szlakiem i bardzo widoczna. Wiedziałem, że w swoim stylu poszedł znacznie szybciej, odłączając się od grupy. Na pewno poczeka na nas na kamienno-lodowych stożkach prowadzących na lodowiec. Jakoś nie czułem obawy, z tego powodu, że go nie ma. Podobnie było za dnia. Poszedł szybciej, bo wiedział gdzie jest.
MIELENIE GUANA 2.0, CZYLI LODOWCEM SIĘ NIE DA. TRZEBA IŚĆ MORENĄ BOCZNĄ
Przechodząc na koniec drugiego długiego płata, dziwiłem się, że maczuga nie zrzuciła ani jednego kamienia. Panował zupełny spokój na trasie. W oddali zauważyłem czyjeś światła. To znaczy, że ktoś szedł przed nami. Najprawdopodobniej ktoś wyruszył z namiotów rozbitych w tutejszych skałach. Nawet w ciemnościach widzieliśmy nieregularny teren i brunatną ziemię, kiedy poświeciliśmy latarkami oraz stożki, które zaprowadzą nas na lodowiec. Idąc widocznymi śladami utrwalonymi wczoraj i poprawionymi dzisiaj przez Łukasza, dotarliśmy do dwóch stożków, będącymi jednocześnie „bramą” do lodowca. Wszystko, co teraz mieliśmy przechodzić, dla każdego z nas miało być nowe. Również dla mnie, ponieważ siedem lat temu wystarczyło wejść na środek lodowca i iść do samego plateau. Teraz teren wyglądał zupełnie inaczej. Na chwilę zatrzymaliśmy się pomiędzy stożkami, zjedliśmy batony i wafle, popijając je izotonikiem, po czym poszliśmy dalej. Łukasz postanowił szukać drogi. W końcu szedł jako pierwszy. Od razu zrezygnowaliśmy z lodowca, ponieważ całkowicie nie nadawał się do nocnej wędrówki. Widzieliśmy jakieś ślady raków prowadzące w stronę jego środka, ale kto wie, czy po chwili gdzieś by się nie skończyły. Łukasz postanowił szukać jakiejkolwiek możliwości przejścia przez morenę boczną lodowca. Ciągnęła się w postaci nieregularnego rumoru skalnego, czasami zmieszanego z lodem. Na razie nie widzieliśmy żadnej ścieżki, ale jasno wiedzieliśmy, że musieliśmy iść przed siebie, wzdłuż widocznej ściany skalnej. Tylko tędy mogliśmy dotrzeć do plateau na wysokość 4500 m n.p.m. Na początku zaczęliśmy iść przez większe i mniejsze głazy, przecinając ich skupiska w postaci poprzecznych pasów. Teren zrobił się bardzo pofałdowany i na dodatek bez jakiejś oficjalnej ścieżki. Na szczęście trasa prowadziła do góry, czyli dobrze. Nie miałem żadnej wątpliwości, że kierunek jest dobry, tylko będziemy musieli trochę „pomielić guano”, żeby przedostać się na lodowiec w jego wyższych partiach.
Za kilka minut trafiliśmy na większą i bardzo głęboką szczelinę. Nie mogliśmy jej obejść od lewej strony, dlatego zaczęliśmy nieco schodzić na prawo. Na jej końcu widniały dwie rozpadliny połączone wąskim, lodowym mostem, na którym dodatkowo leżały mniejsze kamienie i jeden głaz. Wszyscy po kolei przeskakiwaliśmy pomiędzy szczelinami. Pomogliśmy Agnieszce M., żeby mogła pewnym krokiem przekroczyć tę trudność. Dla niej lodowce, szczeliny oraz duża wysokość była zupełnie czymś nowym. Dalej podchodziliśmy przez kilkanaście minut bardzo pofałdowanym terenem pełnym kamieni. Tak naprawdę cały czas szliśmy lodowcem, na który przez długi czas spadało mnóstwo skał, głazów i kamieni. Pomiędzy nimi widzieliśmy wiele szczelin. Tutaj trasa przypominała trawers, który pozwalał omijać największe głazy i rozpadliny. Na szczęście każdą z rozpadlin widzieliśmy bardzo dobrze. Na razie nie mieliśmy czegoś w postaci ukrytych dziur. Tak najczęściej dzieje się, gdy na lodowcu zalegają śnieżne płaty. Wówczas pod zmrożoną powierzchnią może kryć się wielka dziura. Każde takie miejsce trzeba sondować, wbijając cokolwiek przed sobą. Najlepsza do tego jest sonda lawinowa lub kijki bez talerzyków, wyregulowane na maksymalną długość. Od dwóch stożków szliśmy ciągle razem. Nawet Łukasz nie wyrywał się za bardzo do przodu. Każdy miał każdego w zasięgu wzroku. Na końcu pofałdowanego terenu zauważyliśmy odblaski. W skałach stały dwa namioty przymocowane w wielu miejscach linkami. Z każdej strony miały po kilka odblasków. Nawet ktoś nas przywitał. Cieszyliśmy się, bo oznaczało to, że dobrze idziemy i gdzieś tutaj musi być właściwa trasa. Nie sądziłem że wygodni przewodnicy idą na przełaj przez rumor skalny. To raczej nie w ich stylu. Piętnastominutowy odcinek zakończyła szeroka i bardzo długa szczelina, gdzie przez długą chwilę szukaliśmy możliwości jej przekroczenia. Musieliśmy nieco zejść na prawo i bardzo wąskim, wystającym kawałkiem lodu przejść po jej krawędzi na drugą stronę. Przechodziliśmy tak po kolei, aż w końcu wszyscy znaleźli się na kolejnym pasie kamieni.
ŚCIEŻKA PRZEZ LODOWIEC, CZYLI JAK TU DUŻO SZCZELIN!
Łukasz wypatrzył jakiś większy kopczyk. Wyrównaliśmy nasz kierunek do tego miejsca. Znaleźliśmy ścieżkę! Ta była wyraźnie widoczna. Omijała wiele głazów, dlatego ani przez chwilę nie tworzyła linii prostej. Grzesiu powiedział, że idziemy od dwóch godzin. Zdziwiłem się, bo myślałem, że dłużej. Mieliśmy bardzo dobry czas. Idąc ścieżką, nie przekraczaliśmy już ani jednej szczeliny lodowcowej. Ilość kamieni zdecydowanie zmalała. Wchodziliśmy na biały teren, który był „obrzucany” dość gęsto pojedynczymi kamieniami i głazami. Ten odcinek nazwaliśmy ‘Pasem Klamorów’. Wydeptana ścieżka prowadziła dosłownie w linii prostej aż pod samo plateau! Wystarczyło iść do przodu. Łukasz powiedział, że mamy wysokość 4226 m n.p.m. Do wielkiego wypłaszczenia pod Kazbekiem jeszcze trochę nam pozostało, ale teraz widzieliśmy cały przebieg trasy aż do samej przełęczy na wysokości 4500 m n.p.m. Niebo zaczęło nieco jaśnieć. Nie szliśmy już w zupełnych ciemnościach. Widzieliśmy, że nowy dzień rozpocznie się niedługo. Gdzieś na horyzoncie nawet widniał lekki pas czerwieni. To zachęcało do dalszej wędrówki, ponieważ wiedzieliśmy już, którędy musimy iść. Za ‘Pasem Klamorów’ prowadziła jednolita ścieżka prowadząca przez lodowiec, który tworzy wielkie, białe koryto. Siedem lat temu wystarczyło iść środkiem, czyli w najgłębszym jego punkcie, a teraz podchodziliśmy prawą, ukośną stroną. Nie widziałem dwumetrowych warstw śniegu, jak kiedyś, ale raczej goły lód z cienkimi płatami śniegu, połączonymi ze sobą, tworzącymi mozaikę. Ciągle szliśmy bez raków, ponieważ powierzchnia lodu i płatów śnieżnych pozwalała szybko podchodzić. Nikomu nie brakowało tchu, dlatego mogliśmy wszyscy razem iść do przodu jednakowym tempem. Bardzo zdziwił mnie widok lodowca, który przez siedem lat tak bardzo się zmienił. Wtedy podziwiałem wielką, jednolitą biel, a teraz na gołym lodzie płaty śnieżne tworzyły coś na wzór kratownicy. Wyglądały bardzo wzorzyście, podobnie, jak przeciwległe góry. Wszechobecna biel właśnie zanikała.
Czerwieni na horyzoncie przybywało, a my podchodziliśmy coraz wyżej. Widzieliśmy nawet plateau przed nami. Odtąd musieliśmy założyć raki, ponieważ panował dość duży mróz, przez co śnieg stawał się sypki. Co chwilę zaczęliśmy lekko ujeżdżać, co bardzo męczyło. Zrobiliśmy krótki postój na izotonika i założenie raków. Czuliśmy, że mróz był większy niż -5’C, ponieważ śnieg się skrzył i powstawały na nim małe kryształki odbijające światło. Takie warunki powstają średnio od temperatury -5,4’C. Z pewnością nie mieliśmy dolnej granicy powstawania tego zjawiska, ponieważ kryształki tworzyły większe skupiska. Z racji takiej, że w ciągu dnia panuje na lodowcu wielki zaduch, nie mogły nagromadzić się przez kilka dni. Wszystkie, które widzieliśmy powstały tylko i wyłącznie tej nocy. Zanim jeszcze wyjechaliśmy do Gruzji, sporządziłem listę rzeczy i spraw, które mogą nas znacznie spowolnić jako sześcioosobową grupę. Jedną z takich spraw było odpowiednie założenie raków tak, aby podczas dalszej drogi nie spadały one z butów. Każde poprawianie ich w mroźnych warunkach dość znacząco wydłużałoby wędrówkę i przyczyniałoby się do wychładzania reszty członków naszej ekipy. Na szczęście każdy założył raki wzorowo – tak, że do samego końca nikomu się nawet nie poluzowały. Założyliśmy je dość szybko, po czym wyruszyliśmy dalej. Chyba każdy z nas poczuł wielką ulgę, bo teraz nikt się nie ślizgał, a krok stał się znowu stabilny i pewny. Czym bliżej plateau, tym więcej szczelin wypatrywaliśmy przez nami. Nie mogliśmy już iść widoczną ścieżką, ale raczej musieliśmy chodzić od jednego końca szczeliny, do drugiego. Raz do lewej, a raz do prawej strony. Nasza droga nieco się wydłużyła, ponieważ każda szczelina była wyraźnie widoczna, ale musieliśmy wyszukiwać miejsc, gdzie można je przeskoczyć lub najzwyczajniej obejść. Teraz co kilka metrów trafialiśmy na rozpadlinę. Tuż przed poziomem plateau, gdzie swój początek bierze właściwe podejście na Kazbek, ilość szczelin wyraźnie wzrosła. Tworzyły równoległe linie, co dwa, trzy metry. Teraz mieliśmy prawdziwe ‘Mielenie Guana’. Co chwilę musieliśmy szukać właściwej drogi. Płaty śnieżne sondowaliśmy, żeby nie wejść w ewentualną ukrytą dziurę. Na szczęście nie trafiliśmy na ani jedną. Przy śnieżnej grani prowadzącej na Kazbek pojawiło się najwięcej szczelin. Od poziomu dwóch stożków prowadzących na lodowiec lub morenę boczną, łącznie przekroczyliśmy aż 67 rozpadlin! Siedem lat temu ten wynik wynosił… 0 (zero). Widać, jak wielkie tu zaszły zmiany.
Podejście na plateau 4500 m n.p.m. prowadzi przez serię szczelin. Nawet na tej wysokości wyraźnie brakuje śniegu!
PONAD POZIOMEM PLATEAU 4500 m n.p.m. PIERWSZE STROME PODEJŚCIE
Teraz pomału zaczęliśmy skręcać długim łukiem w prawą stronę. Nie potrzebowaliśmy żadnej ścieżki, ponieważ wiedziałem, że wystarczy podejść bocznym trawersem, a później zacząć strome podchodzenie. Szczyt powinien być widoczny już od samego początku stromizny. Udało nam się nawet przejść ponad 100 m głównej grani. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Widzieliśmy, że ktoś idzie przed nami. Za nami, w oddali również świeciły jakieś latarki. Tłumów nie było. Szliśmy dość znacznie powyżej płaskiego terenu, położonego na wysokości 4500 m n.p.m. zwanego plateau. Mocna czerwień rozświetlała północnowschodni horyzont. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby napić się izotoników oraz żeby zjeść wafle. Wiedziałem, co nas czeka, dlatego musiałem trochę pojeść. Odtąd z każdym krokiem będzie tylko bardziej stromo. Grzesiu powiedział, że idziemy już cztery godziny. Zapytałem ze zdziwieniem: ‘dopiero? Jak byłem tu siedem lat temu, to mieliśmy dokładnie taki sam czas, a szedłem z wojskowymi. Tutaj już się zaczynał dzień’. Cieszyłem się, że utrzymaliśmy bardzo dobry czas, pozwalający cieszyć się widokami, których inni nie będą mieli. Po dłuższej przerwie wszyscy wyruszyliśmy razem. Po chwili utworzyła się szybka trójka. Dzięki temu nie tracili ciepła na postojach. Wiedziałem, że od tego momentu wyraźnie zwolnię. Dlaczego? Nastawiłem się na fotografię górską, dlatego rozpocząłem robić kolejne zdjęcia. Kilka pierwszych wykonałem już w drodze na płaski, lodowy teren. To, co najbardziej mnie uderzyło, to fakt, że nawet na plateau brakowało śniegu. Powstały tam jedynie mozaiki świadczące o bardzo małych ilościach białego puchu w postaci połączonych ze sobą płatów. Nie do pomyślenia, że na wysokości 4500 m n.p.m. może brakować śniegu!
Nawet na wysokości 4500 m n.p.m. brakuje śniegu! (rok 2021)
WSCHÓD SŁOŃCA, PIĘKNE WIDOKI, SERAKI
Za kilka minut od rozpoczęcia dalszej części naszego podejścia krzyknąłem: ‘patrzcie! Wschód się zaczyna!’. Od razu przystanąłem na zdjęcia. Na północnym wschodzie zrobiło się bardzo czerwono, a widoczne za nami ostre granie zapłonęły tą samą barwą. Ależ to było widowisko! Nawet odległy o 150 km, dwuwierzchołkowy Elbrus 5642 m n.p.m., będący najwyższym szczytem Rosji, zapłonął w tym samym kolorze. Wyglądał jak dwa wulkany, gdzieś w oddali. Podchodząc po kilkadziesiąt kroków, zatrzymywałem się, ponieważ czerwień stawała się coraz bardziej intensywna i pokrywała coraz większą część ostrych, śnieżnych grani. Dodatkowo przebywaliśmy wysoko ponad poziomem kłębiastych chmur, które dodatkowo tworzyły widowisko. Poniżej nas, za pierwszym pasmem gór, powstały ich dwa pasy, ciągnące się do głównego skupiska, które czekało na obserwację dopiero ze szczytu. Za kilkanaście minut wszystko dookoła pokryła ognista czerwień. Nawet plateau i grań, którą podchodziliśmy. Obowiązkowo fotografowałem jeden z najpiękniejszych początków dnia. Nie ma lepszego widoku niż ten, kiedy obserwujesz chmury podświetlane od góry. Wtedy wiesz, że jesteś wysoko i widzisz coś niezwykłego. Mozaika, którą tworzą płaty śniegu połączone ze sobą na lodowcu i na plateau teraz widniały w kolorze. Pomiędzy ostrymi graniami zaczęły pojawiać się pierwsze strzępki chmur, które dodały charakteru tym górom. Wyglądały jak tajemnicze i niedostępne szczyty. Mogliśmy je obserwować z bliska. Spojrzałem również poniżej poziomu plateau, ale po stronie rosyjskiej. Najpierw szło pięć osób, później trzy, a jeszcze dalej dostrzegłem aż trzynaście. Widać, że wejście na Kazbek od strony rosyjskiej stało się znacznie bardziej popularne. Gdzieś tam „w dole” sunęły „pociągi” osób, które chcą tego dnia wejść na wierzchołek tej góry. Ponad dwa kilometry pod nami, po stronie rosyjskiej powstało niesamowite i równe morze chmur, ciągnące się aż po horyzont! Coś pięknego! Znacznie bliżej nas, gdzieś poniżej, przewalały się kłębiaste chmury przez przełęcz, podświetlane intensywnie pomarańczowym i ciepłym światłem. Teraz czerwień zaczęła zamieniać się w pomarańczowy, dlatego ponownie sięgnąłem po aparat, by zrobić kilka nowych ujęć. Przybyło również chmur pomiędzy ostrymi graniami, stąd widowisko stało się jeszcze piękniejsze. Teraz szedłem jako ostatni w grupie, ponieważ chłonąłem niesamowite panoramy i je fotografowałem. W końcu czas nas nie gonił. Nie martwiłem się o warunki, ani o pogodę, ponieważ co najmniej do godziny 13.00 musiała być idealna. Łukasz, Żaneta i Grzesiu zwiększali dystans pomiędzy mną i obiema Agnieszkami. Oni szli na szczyt, a ja ciągle robiłem różne ujęcia gór. Kiedy pomarańczowe światło przybrało już normalną, dzienną barwę, mogłem iść dłuższymi odcinkami. Coraz wolniej zachodziły zmiany. Jedynie od czasu do czasu, przez niższą przełęcz przewalały się małe skupiska chmur kłębiastych. Zdziwiło mnie również, że widoczne, wystające granie po stronie Rosji, siedem lat temu były pokryte śniegiem, a teraz w 100% tworzyły je brązowe granie. Ciągle dostrzegałem zachodzące zmiany. Widać, jak szybko zmienił się klimat, a przez to ubywało śniegu i lodowców. Przybywało jedynie szczelin i spływającej wody w niższych partiach.
Wschód słońca w drodze na Kazbek obserwowany z wysokości niecałe 4600 m n.p.m.
Pierwszy 'pociąg' osób z Rosji
Nie często można popatrzeć na tak piękne góry. Na pierwszym zdjęciu dwa wierchołki widoczne na horyzocie to Elbrus 5642 m n.p.m.
Idąc coraz wyżej stromizna stawała się coraz większa. Gdzieś wysoko ponad nami widzieliśmy dwa wielkie seraki oraz kilka mniejszych. Nad nimi widniał długi pas nawisów śnieżnych, które dawno utworzyły małe jamy z wiszącymi soplami. Część śniegu zamieniła się w lód. Nie miałem obaw, że z tych nawisów może powstać lawina. Raczej od wielu lat wyglądają tak samo, gromadząc coraz więcej śniegu i lodu. Gdzieś tam wysoko, powinna być szczerbina pozwalająca na wejście na przełęcz na wysokości 4900 m n.p.m. Stąd jej jeszcze nie widziałem, ale wiedziałem, że takiej będzie trzeba poszukać. Teraz szliśmy tempem Agnieszki M., czyli trochę wolniej, ale ciągle i miarowo. Dzięki temu widzieliśmy, że posuwamy się do przodu, coraz wyżej. Widoczną przed nami stromiznę nazwaliśmy ‘Killer 1.0’. Z każdym krokiem zbocze góry wymagało coraz większego wysiłku. Przed nami widniał dość długi trawers złożony z kilku zygzakowatych ścieżek. Podchodziliśmy nimi systematycznie, równomiernym krokiem. Stanęliśmy kilkadziesiąt metrów pod wielkimi serakami zawieszonymi na wysokości ponad 4700 m n.p.m. Z górnego, wysokiego na ponad 10 m zwisał jeden, samotny sopel. Widziałem, że tam, u góry, przechodzą Łukasz, Grzesiu i Żaneta. Stanąłem z przygotowanym aparatem i czekałem, aż będą przechodzić pomiędzy serakami. Zrobiłem im kilka ujęć z przybliżenia, z daleka i z pośredniej ogniskowej. Dzięki czemu mają pamiątkę z tego fragmentu trasy. Podczas wędrówki na szczyt nie ma żadnych trudności, poza dużą stromizną i silnym mrozem w cieniu. Jeśli masz słabsze buty na pewno zmarznie ci stopa i palce u nóg. Warto więc ciągle iść, chociażby małymi kroczkami i jak najkrócej przebywać w zacienionej strefie. Teraz przyszła nasza kolej, aby przejść pomiędzy serakami. Przyglądałem się im z bliska, ponieważ widać było z jak wielu warstw śniegu się składają, które później pod wpływem własnego ciężaru powoli zamieniają się w lód. Proces ten przypomina trochę działanie prasy. Czym większa siła/ciśnienie, tym szybciej śnieg zamieni się w lód. Tyle, że nie oczekujmy takiej przemiany w jeden rok. Cały proces trwa znacznie dłużej.
Kilka tygodni później po naszej wyprawie przyszła do nas informacja: 31 sierpnia 2021 o godzinie 9.50 rano doszło do oberwania części linii seraków na wysokości 4700 m n.p.m. Powstała lawina miała 300 m szerokości. Przysypała pięć osób - trzech Ukraińców i dwóch Polaków. Stan jednej osoby - Ukrainki - był dość ciężki, ponieważ miała złamane kończyny w wielu miejscach.
Idziemy coraz wyżej - w stronę seraków. Szczyt Kazebku widoczny na ostatnim planie (dwa rzędy brązowych skał)
Grzesiu i Żaneta teraz mieli swoje 5 min. Na drugim zdjęciu widoczny samotny sopel lodu zwisający z seraka
Powyżej seraków mamy jeszcze ponad stumetrową stromiznę, którą trzeba podchodzić zygzakami. Wiedzieliśmy, że ktoś przed nami idzie oraz nasza część ekipy. Wszyscy pozostawiali za sobą ślady. Widzieliśmy również inne z wcześniejszych dni, ponieważ patrzeliśmy na kilka innych trawersów, które dzisiaj nie mogły powstać. Teraz czuliśmy, co oznacza nazwa ‘Killer 1.0”, ponieważ co chwilę musieliśmy przystawać na głębszy oddech. Nie czuliśmy żadnych objawów związanych z przebywaniem na dużej wysokości, a jedynie brakowało tlenu. Wskazując na dość wąskie z tej perspektywy przejście pomiędzy dwoma pasami skał, prowadzące na szczyt, powiedziałem Agnieszce M.: ‘wyżej będzie tylko gorzej. Tam dopiero będzie stromo. Ale teraz musimy dojść do szczerbiny’. Nie ma to jak nuta optymizmu… Powyżej seraków znajdowała się bardzo ciekawa, lodowa formacja. Tworzyło ją wielkie zwałowisko pochylonych, sprasowanych warstw śniegu ukształtowanych w pół jaskinię, a bardziej jamę. Wysokie na 10 metrów łuki śnieżnych warstw tworzyły z kolei trzy wielkie łuki o szerokości kilkunastu, może dwudziestu metrów. Pierwsza trójka z naszej ekipy zatrzymała się tam, żeby się wysikać. Ja też stanąłem, żeby zrobić zdjęcia tej super formacji. Wyglądała jak wyrzeźbiona – była równa i falista, z niewielkim pochyłem. Być może kiedyś oderwie się jakiś serak i powstanie kolejna wyrwa? Tego nigdy nie wiadomo. Powyżej lodowej jamy, kilkadziesiąt metrów nad nami widzieliśmy już szczerbinę. Łukasz, Grzesiu i Żaneta poszli dalej. Dołączyła do nich Agnieszka K. Ja jeszcze fotografowałem otoczenie, a Agnieszka M. odpoczywała. Byłem zaskoczony tym, że wraz ze wzrostem wysokości Agnieszka M. nie czuje się gorzej – ma siły, żeby dalej iść. Jedynie brakowało tlenu, ale to jest zupełnie normalne na wysokości 4800 m n.p.m. Łukasz szedł pierwszy, Grzesiu i Żaneta w niewielkim odstępie za nim, a Agnieszka K. za ich grupą. Na końcu poszliśmy ja i Agnieszka M. Idąc coraz wyżej widocznymi zygzakami, dotarliśmy do wielkiej i falistej szczeliny, która wyglądała jak paszcza wielkiego rekina, gotowa do pożarcia wszystkiego. Obowiązkowo musiałem ją sfotografować. Nieco wyżej znajdowała się szczerbina, czyli bardzo wąskie przejście o szerokości pół metra w poprzek nawisów śnieżnych. Ostatnie kilka metrów jest bardzo strome. Nawet trzeba pomagać sobie rękoma.
Takie nawisy mamy nad głową. W jednej z nich jest wybita szczerbina pozwalająca wejść na przełęcz na poziomie 4900 m n.p.m.
NAJBARDZIEJ STROME PODEJŚCIE, CZYLI KILLER 2.0 I MRÓZ
Kiedy przekroczyliśmy nawisy lodowo-śnieżne, weszliśmy na poziom 4900 m n.p.m. Agnieszce M. powiedziałem, że teraz przed sobą mamy ścianę ‘Killer 2.0’. Skąd w ogóle nazwa „killer”? Killer to po angielsku „zabójca”. Tym określeniem mieliśmy zaznaczyć, jak bardzo wymagające pod względem kondycyjnym będzie nasze ostatnie podejście. Znajduje się ono pomiędzy dwoma pasami brązowych skał. Z przełęczy wyglądało na bardzo stromą ścianę o dużym nachyleniu. Widzieliśmy też inne podchodzące osoby w stronę wierzchołka. Widząc, jak jedni są wysoko nad drugimi na prawie tej samej płaszczyźnie, mieliśmy obraz tego, jaka stromizna jest przed nami. W rzeczywistości nachylenie stoków wynosi około 50 stopni. Na tej wysokości z każdego wyciśnie wiele sił. Dodatkową utrudnieniem jest zacienienie podejścia. W tej części w lecie temperatura potrafi spaść do -15’C, co jest bardzo odczuwalne, jeśli masz słabsze buty. Palce na pewno ci zmarzną lub nawet zamarzną. Pamiętajmy, że -15’C w mieście lub w Tatrach to nie to samo, co -15’C na wysokości 5000 m n.p.m. To są zupełnie dwie inne temperatury! Ze względu na rozrzedzone powietrze, wilgotność, zmniejszone blisko o połowę ciśnienie, nasz organizm znacznie gorzej odczuwa mrozy. Nie ma takiej samej możliwości utrzymywania ciepłoty ciała, jak na nizinach, czy na niższych wysokościach. Nasze ciało nawet puchnie, z powodu obniżonego ciśnienia. Na przełęczy zrobiliśmy krótki postój, żeby zjeść kolejną porcję wafli i napić się izotoników przygotowanych w schroniskowej kuchni. Teraz smakowały jak nigdy, bo kto miał termos, ten mógł cieszyć się ciepłym napojem. Chyba jako jedyny nie zabrałem ze sobą termosu. Izotoniki przygotowałem jako lekko ciepłe do plastikowych butelek tak, żeby mieć półtora litra napojów. Wiedziałem, że w drodze powrotnej będziemy mijać potoki lodowcowe, dlatego planowałem napić się z nich wody, kiedy będziemy już schodzić. Przez całą noc izotoniki nie zamarzły, ani nawet wewnątrz butelki nie powstały bryły lodu. Jako, że na mrozy jestem odporny, a picie zimnych napojów mi nie przeszkadza, mogłem znacznie odchudzić wagę mojego plecaka. Sam termos jest ciężki, ponieważ jest wykonany ze stali nierdzewnej. Waga przy wchodzeniu na szczyt nie miała dla mnie aż takiego znaczenia, ale raczej miejsce. Termosy zajmują dużo miejsca, w szczególności, kiedy niesiemy ‘za ciężkie dziady’ w niższych partiach gór. Z tego powodu w ogóle go nie zabrałem na naszą wyprawę. Do 5000 m n.p.m. mogę się bez niego obejść. Na Alasce znacznie bardziej by się przydał. Tutaj nie był dla mnie koniecznością.
Ja i Agnieszka M. pozostaliśmy jeszcze przez chwilę na przełęczy. Łukasz wypruł do góry, za chwilę Grzesiu i Żaneta. Żaneta stwierdziła, że to jest jej dzień. Szło jej się bardzo dobrze i nawet nie bolała ją głowa. Czuła, że ma kondycję i chęć wejścia. W końcu Kazbek był jej życiowym marzeniem. Ja, Agnieszka K. i Agnieszka M. poszliśmy po dłuższej chwili. Siedzieliśmy w słońcu na przełęczy, tuż nad szczerbiną, na wysokości 4900 m n.p.m. Widoki mieliśmy przepiękne. Widziałem, że teraz pozostało ostatnie 150 m wysokości do pokonania, ale pod względem kondycyjnym będzie to najbardziej wymagający fragment. Agnieszka K. nieznacznie nas wyprzedziła. Kiedy dotarliśmy do stóp najbardziej stromego podejścia, od razu poczuliśmy silny mróz. Ja dodatkowo poczułem, że bardzo szczypią mnie pośladki i plecy w dolnej części. Nie potrafiłem zorientować się o co chodzi. W każdym razie, nic nie bolało mnie wewnątrz. Nie zwracając na te dziwne dolegliwości większej uwagi, poszedłem dalej. Weszliśmy w zacienioną strefę. Przed nami widniały dwa, ukośne rzędy brązowych skał. Wystarczyło, że zygzakami będziemy stopniowo podchodzić coraz wyżej i wyżej. Zauważyłem, że od samego początku, od lewego rzędu skał biegnie niebieska cienka, poręczowa lina, która ułatwiłaby podchodzenie, gdyby zabrać ze sobą małpę (lub jumar – taki przyrząd do podchodzenia po swobodnie wiszącej linie). Część z niej, w połowie jej długości, była wmarznięta do podłoża. Tutaj zalegało jeszcze mnóstwo śniegu, a po przedwczorajszych opadach, nagromadziło się nawet dużo krupy śnieżnej w postaci „styropianowych” kulek. Podchodząc wzdłuż najniższego rzędu skał z liną, poczułem, że palce u nóg szybko marzną. Mogłem jedynie iść równomiernie, aby ciągle wytwarzać ciepło lub próbować podchodzić energiczniej, żeby jak najszybciej wejść w strefę słońca. Nie miałem ze sobą prawdziwie wysokogórskich butów, ponieważ znałem swoją wytrzymałość na mrozy. Zabrałem ze sobą jedynie skórzane buty, które używam w Tatrach zimą. Na tej górze w zupełności powinny mi wystarczyć. Podkreślam: mi. Inne osoby mogą znacznie gorzej odczuwać niska temperaturę. Nie czułem, że nabawię się odmrożeń. Po prostu założyłem, że będzie mi przez pół godziny trochę zimniej lub nawet zimno w palce u nóg, ale nic poza tym. Tak też miałem.
Podchodząc coraz wyżej zygzakami, co najwyżej czułem chłód w butach. Agnieszka K. poszła nieznacznie do przodu. Ja starałem się iść równo z Agnieszką M., bo wiedziałem, że teraz będzie dla niej najcięższy moment, a nie ma nic gorszego niż zostawić kogoś samego w takim momencie. Nigdzie też się nie spieszyło, w końcu pogodę mieliśmy bardzo stabilną i pewną. Do wierzchołka pozostało, co najwyżej pół godziny wolnego podchodzenia. Widzieliśmy też, że doganiają nas rosyjskie ekipy, na które patrzeliśmy gdzieś tam na dole podczas wschodzącego słońca. Łukasz, Grzesiu i Żaneta już czekali na szczycie. Cieszyli się pięknymi widokami. Mi i obu Agnieszkom jeszcze zostało dobre 20 min podchodzenia. Łukasz czekał od dłuższego czasu, stąd zdążył mocno wymarznąć tam, na górze, ponieważ wiał mroźny wiatr. Na szczęście o niedużej sile. W trakcie postoju na zacienionym trawersie odkryłem, co jest powodem moich „dolegliwości” z piekącymi pośladkami i plecami w dolnej ich części. Kiedy chciałem napić się izotonika, zauważyłem, że w plecaku mam pustą butelkę. Pamiętałem, że zostawiłem przecież połowę, a teraz zawartość nagle znikła. Na przełęczy lub trochę poniżej, krzywo zakręciłem korek na szerokim gwincie butelki, przez co izotonik powoli się wylewał. Zawartość przemoczyła kurtkę i dalej spływała na pośladki. Z racji dużego mrozu w zacienionej strefie, napój szybko zamarzł. Powierzchowny ból i pieczenie, które ciągle odczuwałem, był przyczyną zamarznięcia wody na ubraniach i na skórze. W końcu rozwiązałem tę dziwną zagadkę. Wiedziałem, że ból nie jest spowodowany reakcją organizmu na dużą wysokość, bo przecież czułem się dobrze i nadal miałem dużo sił. W końcu drogę powrotną traktowałem jako kolejną część wyprawy, a nie coś, co trzeba odbębnić ostatkiem sił. Do tej kwestii mam zawsze takie samo podejście od kilku lat. Nie czułem w ogóle wycieńczenia organizmu, ani nawet jego zmęczenia, więc wewnętrzny ból raczej nie wchodził w grę. Nie martwiłem się również o miejscowe odmrożenia, pomimo że izotonik zamarzł miejscowo na skórze. Wystarczyło ciągle iść, a już za kilkanaście minut wejdziemy w nasłonecznioną strefę. Agnieszce M. powiedziałem, że za ‘Killerem 2.0’, jest coś, o czym nikt nie wspomina w relacjach. Będzie jeszcze krótkie, ale strome podejście, które nazwałem ‘Killerem 3.0’. Jest to stromizna ponad dwoma rzędami brązowych skał prowadząca bezpośrednio na szczyt. Jest czymś w rodzaju ‘łamacza serc’, ponieważ, kiedy masz nadzieję, że to już koniec, za skałami wyrasta jeszcze jedno, ale bardzo krótkie podejście.
WCHODZIMY NA SZCZYT KAZBEK 5047 m n.p.m.!
Idąc powoli, dotarliśmy w końcu do nasłonecznionej strefy. Zrobiło się znacznie cieplej. Agnieszka M. powiedziała, że mogę już iść na szczyt szybciej, ponieważ została już końcówka. Podszedłem więc o kilkadziesiąt kroków do przodu, mając cały czas Agnieszkę M. za sobą na oku. Pozostało jeszcze kilka minut podejścia, aby osiągnąć szczyt. Ukraiński przewodnik z jednym klientem przebywali jeszcze przez chwilę u góry. Nasza ekipa weszła na Kazbek 5047 m n.p.m. o godzinie 8.00. O 8.25 wszedłem ja i Agnieszka M. Odtąd mieliśmy go tylko dla siebie. Obie Agnieszki zaczęły płakać ze szczęścia, ponieważ spełniły swoje największe marzenie. Pokonały swoje nieznane wcześniej granice, przebywały na największej wysokości w swoim życiu oraz przełamały swoje bariery komfortu i bezpieczeństwa. Dla mnie obie Agnieszki były bohaterkami w naszej ekipie, ponieważ były starsze ode mnie, nigdy nie wyjeżdżały w góry większe niż w Tatry, nie posiadały w ogóle doświadczenia w organizacji takich wypraw, a jednak weszły razem z nami i nie odstawały od reszty. Największym jednak przykładem siły woli była Agnieszka M. ponieważ weszła na szczyt dokładnie rok po pokonaniu choroby nowotworowej i Agnieszka K., ponieważ pomimo tego, że jest matką czwórki dzieci, a jak wiadomo koszty utrzymania rosną z miesiąca na miesiąc, szukała sposobu, żeby pojechać na Kazbek, a nie powodu, żeby zostać w domu. Właśnie takie podejście bardzo mi się podobało, bo ich marzenia zrodziły się w głowach, po czym konsekwentnie je zrealizowały. Dla mnie to było coś wielkiego, że chciały i ani na chwilę się nie poddawały! Cieszyłem się razem z nimi, ponieważ spełniły wielkie marzenie w ich życiu. Widok łez szczęścia bardzo wzruszał. Pomimo, że byłem na Kazbeku siedem lat temu, ja również odczuwałem wielką radość, ponieważ każde wyjście w wysokie góry jest dla mnie czymś wyjątkowym oraz mogłem przeżywać i nadal przeżywałem bardzo piękne chwile. Każdy taki wyjazd traktuję również jako możliwość rozwijania mojej fotograficznej pasji. Moją specjalnością jest krajobraz górski bez edycji w Photoshopie, dlatego muszę się bardziej wysilać, żeby odnajdywać coś niepowtarzalnego i pięknego. Na wierzchołku wspólne zdjęcie zrobił nam przewodnik ukraiński, po czym zaczął schodzić. Odtąd cały szczyt należał tylko do nas. Wyciągnąłem rudego cicika, po czym powiedziałem: „pogłaszczcie rudego!”. Obowiązkowo każdy z nas go pogłaskał.
Ja na szczycie Kazbek 5047 m n.p.m. i piękny widok na wschodnią stronę
Nasza ekipa w całości na szczycie
Nasza ekipa w całości na szczycie
Ekipy z Rosji dopiero podchodziły ostatnie, najbardziej strome 150 m zbocza prowadzącego na szczyt. Łukasz musiał rozpoczynać zejście, ponieważ na wierzchołek dotarł blisko pół godziny przed nami, dlatego zdążył już zmarznąć. Powiedział, że zatrzyma się po zejściu ze stromizny gdzieś w nasłonecznionej strefie, gdzie nie będzie wiało. My tymczasem chłonęliśmy wspaniałe widoki. W szczególności zwróciłem uwagę na wyraźny rząd wysokich chmur kłębiastych, który widniał po lewej stronie. Możliwość przebywania ponad tego rodzaju chmurami jest zawsze niezwykłym przeżyciem. Jednocześnie mieliśmy odsłoniętych mnóstwo pasm górskich, dzięki czemu mogliśmy również „zajrzeć” trochę poniżej.
ROZPOCZYNAMY NASZE ZEJŚCIE. SZYBKA METODA POKONYWANIA STROMIZN
Po około dwudziestominutowym podziwianiu niezwykłych panoram powoli zaczęliśmy schodzić. Pierwsza rosyjska ekipa mijała się z nami. Teraz, poniżej widzieliśmy „pociągi” ludzi idących na szczyt. Rosjanie utworzyli bardzo długie ekipy powiązane liną, co bardziej im przeszkadzało niż zapewniało bezpieczeństwo. Jeden przewodnik zabrał ze sobą ośmioosobową grupę, inny pięcio-, a jeszcze inny trzynastoosobowy skład. Wystarczyło popatrzeć, kiedy pokonywali śnieżne trawersy. Wówczas lina plątała się pomiędzy nogami na zakrętach oraz wchodziła pomiędzy raki. Musieli dużo z nią „walczyć”. Zawsze powtarzam, że użycie liny jest uzasadnione w wielu przypadkach, a w równie wielu jest „odprawiana” poprawność polityczna na zasadzie „bo trzeba”. Ja zawsze kieruję się zdrowym rozsądkiem w tej kwestii. Na stromym podejściu jak to, którym schodziliśmy ze szczytu wystarczyło, że jedna osoba straci równowagę z różnych przyczyn, a pociągnęłaby za sobą cały skład. Siła rozpędu kilku osób naraz na odcinku zaledwie kilku-, kilkunastu metrów wystarczyłaby, żeby poturbować wszystkich i doprowadzić do jakichś obrażeń. Całe podejście na Kazbek od poziomu 4500 m n.p.m. jest naturalnie utwardzone lub silnie zmrożone. Dodatkowo mamy śnieg, który w ogóle nie jest śliski. Wiem, że to nie jest poprawnie politycznie, ale wspomniany fragment wolałem przechodzić bez liny ze względów bezpieczeństwa. We wszystkich relacjach, które można przeczytać w Internecie z ostatnich 15-stu lat można wywnioskować, że na tym odcinku nie występuje ani jedna szczelina, poza tą znajdującą się pod linią nawisów lodowo-śnieżnych na wysokości 4850 m n.p.m. Wspomniana rozpadlina jest widoczna i efektowna, a my idziemy obok niej, nawet jej nie przekraczając. Na reszcie trasy mamy śnieżne trawersy, które ciągną się aż po sam szczyt. Myślę, że plątanie się w linie na trawersach może przynieść więcej szkody niż pożytku, tym bardziej, że nie ma ani jednego kawałka, gdzie występowałoby oblodzenie. Poniżej wysokości 4500 m n.p.m. użycie liny jest jak najbardziej zasadne, ponieważ mamy długi lodowiec usiany szczelinami, a niektóre z nich ukrywają się pod płatami śnieżnymi. Nie chciałbym wpaść do takiej rozpadliny i nie być zabezpieczony w żaden sposób. Najważniejsze, żeby dobrze znać topografię terenu i dostosować środki bezpieczeństwa do danego odcinka, a nie robić coś, co nakazuje poprawność polityczna. Za chwilę będzie również przykład z naszego zejścia, gdzie nieużycie liny podczas zejścia ze szczytu było uzasadnione. Ale najpierw zejdźmy z samego wierzchołka.
Pierwsze pięćdziesiąt metrów w poziomie stawało się coraz bardziej strome. Teraz, przed nami otworzył się widok na całe zejście, aż do szczerbiny, położonej na wysokości 4900 m n.p.m. Podejście na szczyt nadal pokrywał cień, dlatego od razu poczuliśmy chłód. Poranne promienie słońca dopiero oświetlały górną partię zbocza ponad brązowymi pasami skał. Czekaliśmy na rosyjską ekipę, żeby mogła wejść. Widząc tyle „pociągów” ludzi, wiedziałem, że zejście może trwać znacznie dłużej niż wejście. Skorzystałem więc z mojej wypracowanej techniki schodzenia bardzo stromymi stokami śnieżnymi z użyciem czekana. Tego samego sposobu użyłem podczas schodzenia z Kazbeku siedem lat temu i w 2013, kiedy schodziłem z Dom de Mischabel, omijając skaliste podejście na przełęcz Festijoch 3723 m n.p.m. Bardzo strome podejścia, gdzie nie ma oblodzenia, a jest jedynie twardy, zmrożony śnieg traktuję jak zimowe zejście z Zawratu. Odwracam się tyłem, po czym naprzemiennie wykonuję ruchy: lewą nogą wbijam się rakiem, a prawą ręką wbijam czekan w śnieg, po czym opieram na nim całą masę mojego ciała. Później to samo robię z prawą nogą i lewą ręką, tyle, że w lewej nie mam drugiego czekana, tylko wbijam się pięścią w śnieg. Takim sposobem, dokładnie w trzy minuty udało mi się zejść aż do poziomu przełęczy, z której rozpoczynamy podejście na Kazbek. Nasze dziewczyny schodziły stamtąd jeszcze pół godziny. Ja tymczasem z Łukaszem czekałem na przełęczy ze szczerbiną w nasłonecznionym miejscu. W połowie drogi zejściowej mijałem trzynastoosobowy pociąg, który zaplątał się we własne liny. W trakcie schodzenia moją techniką, przeszedłem przez ich linę w stanie spoczynku, przez co nawet mnie nie zatrzymali. Wszyscy, którzy schodzili trawersami, musieli długo czekać na każdą z ekip, żeby móc bezpiecznie się minąć. W trakcie schodzenia spotkałem również ukraińskiego przewodnika z jednym klientem. Ich również wyprzedziłem. Po dotarciu naszych dziewczyn na przełęcz, Agnieszka K. powiedziała mi, że przewodnik podpatrzył mój sposób i próbował zastosować go na swoim kliencie, aby usprawnić zejście. Zabezpieczył go nawet liną, asekurując go, po czym zaproponował, żeby schodził tą samą metodą. Klient jednak nie miał odwagi, dlatego dalsze zejście kontynuowali tradycyjnie, wybierając wydeptane trawersy.
DROGA ZEJŚCIOWA I ODPOWIEDNIE NASTAWIENIE DO TEJ CZĘŚCI WYPRAWY
Pamiętacie, jak mówiłem, że droga zejściowa to kolejny etap całej wyprawy i że odpowiednie nastawienie do tej części wypracowuje się nawet kilkanaście lat? Żaneta w drodze na szczyt Kazbeku czuła się bardzo dobrze i nawet mówiła, że to jest jej dzień. Czuła się rewelacyjnie pod względem kondycyjnym. Teraz, kiedy osiągnęła cel, nagle opadła z sił. Zaczęła nawet wymiotować. Bardzo szybko osłabła. To, o czym nieraz wspominam w ramach ciekawostek, mogliśmy doświadczyć w naszej ekipie. Grzesiu szedł cały czas z Żanetą jako ostatni, dostosowując do niej tempo. Łukasz rozpoczął schodzić z przełęczy ze szczerbiną, a po chwili również ja i obie Agnieszki. Poniżej szczerbiny otworzył się widok na kolejną partię stromizn. Tutaj jedynie górną część mogłem pokonać moją metodą, ponieważ na wysokości dwóch seraków teren stawał się coraz mniej nachylony. Nadal schodziliśmy dużą stromizną, ale wygodniej było iść normalnymi trawersami. Spojrzeliśmy jeszcze na rosyjskie ekipy, które teraz masowo zaczęły wchodzić na szczyt. Łukasz nawet podsumował: „my przynajmniej mieliśmy cały szczyt dla siebie”. Kiedy zeszliśmy poniżej pofalowanej, lodowej jamy i dwóch seraków złożonych ze sprasowanych warstw śniegu, na jednym z ostrych zakrętów trawersu śnieg zapadł się trochę głębiej, przez co poleciałem do przodu. Na szczęście zawsze chodzę z czekanem w gotowości, dlatego na odcinku dwóch, może trzech metrów, bardzo szybko nabrałem prędkości, ale równie szybko zdążyłem wbić czekan i położyć się na nim, dociskając go całą masą swojego ciała. Taki odruch mam wyćwiczony od wielu lat z zimowych Tatr, dlatego nie zastanawiałem się, co zrobić w takiej sytuacji. Zaraz po upadku wyhamowałem, po czym wróciłem do wydeptanej ścieżki. Ta sytuacja pokazuje dwie rzeczy:
- Warto wyrobić w sobie odruch „rzutu na czekan” w razie nagłego upadku na zaśnieżone zbocze,
- Jeśli masz w zespole niedoświadczone osoby, które dopiero zdobywają praktykę w górach wyższych niż Tatry, w razie upadku najprawdopodobniej spowodowałbyś ich pociągnięcie i utratę równowagi.
Osoby rozpoczynające przygodę z górami wyższymi nie są tak skoncentrowane, żeby wykonać odpowiednie ruchy i zatrzymać poślizg. Raczej spodziewałbym się tego, że mój upadek spowodowałby ich pociągnięcie i niekontrolowany zjazd spiętych liną osób z dość mocnym szarpnięciem. Z tego powodu wolałem iść bezpośrednio przy mniej doświadczonej osobie, schodząc normalnymi, wydeptanymi trawersami. Zawsze mógłbym jakoś zareagować, tym bardziej, że etap największych stromizn mieliśmy już za sobą.
Teraz schodziliśmy coraz niżej. Chyba wszystkim „przejadły” się izotoniki. Mi nadal smakowały, dlatego cieszyłem się, że nie zabrałem termosu, ponieważ miałem jeszcze jedną butelkę zimnego picia. Słońce bardzo grzało, a wraz z obniżaniem wysokości zapanował zaduch. W takim momencie nie ma nic lepszego niż schłodzony mroźnym, nocnym powietrzem napój. Na powoli wypłaszczającym się zboczu prowadzącym na plateau ponownie zbiliśmy się w grupę. Teraz musieliśmy iść razem, ponieważ czekał nas lodowiec ze szczelinami i płatami śnieżnymi, które mogły maskować rozpadliny. Początkowy etap upływał nam na przekraczaniu wielu z nich. Raz je przeskakiwaliśmy, a raz je omijaliśmy. Przez to nasza droga nieco się wydłużała. Widzieliśmy nawet ścieżkę wydeptaną w nocy. Była też taka, która prowadziła na środek lodowca. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to fakt, że na zakręcie, po zejściu z głównej śnieżnej grani Kazbeku prowadzącym do ścieżki zejściowej przez lodowiec, leżały trzy duże, błękitne seraki lodowe, a teraz w ogóle ich nie było! Zniknęły! Przecież nie „zjadła” ich żadna szczelina, bo musiałby być pokaźnych rozmiarów. Najwidoczniej wytopiło je słońce. Nawet tutaj, na wysokości 4500 m n.p.m. zachodziły ogromne zmiany klimatyczne, widoczne gołym okiem. W nocy nie mogłem sprawdzić, czy te seraki istnieją, dlatego dopiero teraz zobaczyłem, że moje obawy się potwierdziły. Dodatkowo, nieco powyżej, poza trasą wejściową, na śnieżnej grani był długi, na kilkadziesiąt metrów jęzor lodowo-śnieżny, poprzecinany licznymi pionowymi, równoległymi liniami. W tym roku cała formacja, która wyraźnie wystawała kilka metrów ponad powierzchnię grani po prostu w całości zniknęła! Nie mogłem przegapić aż takiego braku, tym bardziej, że wszystkie wspomniane obiekty były widoczne z bardzo dużej odległości. Wspomniany jęzor widniał nawet z początkowego etapu moreny bocznej, kiedy wchodzi się na lodowiec za dwoma stożkami, położonymi na wysokości 4100 m n.p.m. Pokonując kolejne szczeliny w lodowych miejscach, gdzie nie zalegały płaty śnieżne, podziwiałem piękne mozaiki, które tworzył śnieg i lód. Nawet naprzeciwległe góry, które w całości były białe siedem lat temu, teraz pokryły się roztopowymi, brązowo-beżowymi wzorami, świadczącymi o bardzo intensywnych roztopach. Podczas dalszej wędrówki wykonywałem mnóstwo zdjęć, aby dobrze udokumentować zachodzące zmiany i je porównać. Pamięć może być zawodna, ale fotografie zawsze można porównać. Żaneta czuła się fatalnie. Drugi raz zbierało ją na wymioty. Nie miała sił.
W 2014 roku na tym fragmencie trasy leżały wielkie seraki. W 2021 nie pozostało z nich nic. Jęzor lodowo-śnieżny, widoczny na pierwszym zdjęciu również zniknął bezpowrotnie...
TROCHĘ BŁĄDZIMY
Nieco poniżej widzieliśmy jedną, wielką mozaikę ciągnącą się aż po sam pas kamieni, którym wychodziliśmy z moreny bocznej na lodowiec. Wyraźna ścieżka prowadziła w tamtą stronę. Druga z kolei zachęcała do wędrówki przez środek lodowca. Łukasz i Grzesiu poprowadzili środkiem. Sondowali teren kijkami lub czekanem, aby omijać ukryte szczeliny. Agnieszka M. nieco zwolniła, ponieważ też poczuła spadek sił. Nie opuszczaliśmy nikogo, żeby mniej doświadczonym osobom wskazywać konkretne miejsca, w których mają przekraczać szczeliny. Niektóre składały się nawet z dwóch rozpadlin z lodowo-śnieżnym mostkiem. Jeden z nich wyglądał jako możliwy do wskoczenia na niego, skąd można by było przeskoczyć drugą dziurę w lodowcu. Sprawdziłem czekanem jakość tego mostku. Od razu powstał niewielki otwór na wylot. Postanowiłem, że lepiej gdzieś dalej obejść tę szczelinę. Przez dłuższy czas kluczyliśmy wśród nich. Ja i Agnieszka M. zostaliśmy w tyle. Agnieszka M. traciła siły, dlatego szedłem za nią, żeby mogła bezpiecznie przekroczyć całe pasmo szczelin. Kilkadziesiąt metrów przed nami widziałem naszą czwórkę. Nagle zobaczyłem, że Grzesiu zjeżdża na brzuchu. Wtedy Agnieszka M. powiedziała: „a to nie dało się inaczej tego przejść?”. Odpowiedziałem: „nie wiem co tam jest. Pewnie chciał się przejechać”. Kiedy dołączyliśmy do nich trochę poniżej, dowiedziałem się, że Grzesiu wpadł jedną nogą w szczelinę, po czym specjalnie położył się na brzuchu, żeby zwiększyć powierzchnię styku z lodem lub śniegiem, przez co wywierałby mniejszą siłę nacisku. W ten sposób zjechał kilka metrów po bardzo słabo nachylonym fragmencie lodowca. Postanowiłem, że obejdę tę szczelinę wyżej, ponieważ zalegał tam płat śniegu. Wyżej również była ukryta wąska dziura, w którą wpadłem jedną nogą. Podniosłem się bardzo szybko, pomagając sobie rękami. Dalej szliśmy razem, ponieważ zbliżaliśmy się do wybrzuszenia na lodowcu, gdzie nie występowały płaty śniegu, ale za to widzieliśmy bardzo długie, szerokie i głębokie rozpadliny. Zauważyliśmy, że jakaś ekipa zaczęła schodzić z plateau. Po krokach było widać, że również byli zdezorientowani i do końca nie wiedzieli, którędy mają iść. Grzesiu pokazywał kijkami, żeby kierowali się na ich lewą stronę – w stronę kamieni. Łukasz i Grzesiu szukali możliwej drogi przejścia. Zbliżaliśmy się ponownie w stronę środka lodowca. Grzesiu, Agnieszka M. i ja mówiliśmy, że w nocy wychodziliśmy tamtymi kamieniami, wskazując na morenę boczną widoczną po lewej stronie. Łukasz postanowił sprawdzić teren na lodowcu, ponieważ teraz widniał tylko czysty, porowaty lód. Grzesiu wynalazł na zegarku jakiś ślad GPS wskazujący możliwą drogę zejścia przez morenę boczną. Chociaż ja nie jestem fanem elektroniki w górach, to otrzymaliśmy potwierdzenie, że w nocy jednak tędy wchodziliśmy. Za chwilę wszystko się wyjaśniło, ponieważ pomiędzy kamieniami zauważyliśmy naszą ścieżkę wydeptaną w śniegu. Nawet pojawiły się pierwsze kopczyki.
Ukryte szczeliny są dość powszechne...
Dolna część lodowca (poziom 4200 m n.p.m.)
DROGA POWROTNA PRZEZ MORENĘ BOCZNĄ LODOWCA
Na tym fragmencie panował bardzo duży zaduch. Słońce dosłownie paliło. Żaneta i Grzesiu marzyli już o lodowatej, czystej wodzie. Czym bardziej wgłębialiśmy się w kamienisty teren, tym więcej potoków ze świeżą wodą znajdowaliśmy. Każdy z nas pił orzeźwiającą wodę, ponieważ teraz była najbardziej nam potrzebna. Po lewej stronie co chwilę słyszeliśmy i widzieliśmy spadające kamienie. Dziwiliśmy się, ponieważ w nocy panował tutaj zupełny spokój. Nic się nie działo. Teraz co kilka chwil spadały mniejsze lawiny kamienne, lub rozpędzone, samotne głazy. Trasa na szczęście prowadziła przez wzniesienie wzdłuż lodowca. Pomiędzy nimi a ścianami znajdowała się podłużna dolinka. Wszystko, co spadało, pochłaniała dolina. Nie czuliśmy zagrożenia od strony spadających kamieni. Raczej mieliśmy ciekawe widowisko. W jednym miejscu nawet powstała dość mocna kurzawa, po upadku kilkunastu większych skał. Pył unosił się w powietrzu jeszcze przez kilka minut. Nieco niżej Łukasz dołączył do naszej grupy. Znalazł jakieś przejście pomiędzy dwiema większymi szczelinami na lodowcu. Czwórka: Łukasz, Grzesiu, Żaneta i Agnieszka K. poszli szybciej do przodu. Jako, że Agnieszka M. traciła siły, schodziła wolniej. Szedłem z nią, żeby wyszukiwać dalszych etapów trasy. Ścieżka prowadziła nie zawsze w sposób oczywisty, a w wielu miejscach po prostu zanikała. Pomimo, że szliśmy przez kamienisty teren, to szczeliny nadal występowały, ponieważ sterty skał zalegają na lodowcu. Taki teren może dać złudne poczucie bezpieczeństwa, dlatego ciągle się rozglądałem za nowymi rozpadlinami. Czasami przechodziliśmy przez teren z brunatną, drobno sproszkowaną glebą. Ziemia jest najbardziej zdradliwa, dlatego że pod nią znajduje się warstwa śniegu, a poniżej lodowiec. Każdy podobny fragment terenu wolałem sprawdzać czekanem, w poszukiwaniu ewentualnych szczelin. W pewnym momencie straciliśmy z oczu całą naszą czwórkę. Schodzili znacznie szybciej. Powiedziałem, że zatrzymamy się na jakimś płaskim terenie, a później na zakręcie prowadzącym znanym nam szlakiem, który prowadzi do dwóch stożków będącymi bramą wejściową na lodowiec.
Patrząc po prawie pionowych i sypkich ścianach skalnych, wiedziałem, że jesteśmy dopiero w połowie moreny bocznej. Co kilka metrów musiałem rozglądać się za dalszą drogą, ponieważ bardzo szybko zanikała pomiędzy skałami oraz zwałami kamieni, przemieszanymi z ziemią i lodem. Jeszcze wielokrotnie przekraczaliśmy mniejsze i wąskie szczeliny. Przystanęliśmy na płaskiej skale, gdzie mogliśmy usiąść. Powiedziałem Agnieszce M., że sam szlak doprowadzający do lodowca trwał blisko dwie godziny, dlatego powrót jeszcze trochę musi potrwać. Lepiej żeby wiedziała, niż żeby myślała o krótkim odcinku. Stromizna w skalistym terenie zrobiła się większa. Dzięki nachyleniu terenu miałem wgląd na dalsze etapy wędrówki. W nocy szliśmy przez pofałdowany teren, gdzie nie mogliśmy znaleźć żadnej ścieżki. Skały pokonywaliśmy w linii prostej, niezależnie od ukształtowania kamienistej powierzchni. Za chwilę zauważyłem, że w linii prostej prowadzą jakieś ślady wydeptane w płatach śnieżnych i w brunatnej ziemi. Obok nas, po prawej stronie znajdował się lodowo-kamienny stożek. Z samego szczytu powoli spadał, turlając się, niewielki kamień. Stożek miał maksymalnie trzy metry wysokości, dlatego spokojnie mogliśmy popatrzeć na zsuwający się kamień.
INNY PRZEBIEG DROGI DO LODOWCA?
Dalej szliśmy w linii prostej po widocznych śladach, aż dotarliśmy do stożków prowadzących na lodowiec. Jednak teren nie wyglądał znajomo. Coś się zmieniło. Najpierw wszedłem na dwa różne stożki, po czym rozejrzałem się dookoła. Nigdzie nie widziałem naszej ścieżki prowadzącej na szlak, którym szliśmy wczoraj za dnia i dzisiaj w nocy. Ciągle coś mi nie pasowało. Postanowiliśmy, że zatrzymamy się gdzieś tutaj i coś zjemy, ponieważ mamy blisko dwie godziny marszu, a musimy jeszcze znaleźć prawidłową drogę. Siedzieliśmy na głazach w pobliżu ściany skalnej z „maczugą”, która niegdyś „rzucała” kamieniami. Znaliśmy to miejsce chociażby z wczoraj. Widzieliśmy stąd również dwa szerokie i długie płaty śnieżne z wydeptaną ścieżką, którą szliśmy w nocy. Musieliśmy znaleźć tylko drogę, która zaprowadzi nas do jej początku. Siedzieliśmy na krawędzi moreny bocznej lodowca, za którą rozpoczynał się lodowiec właściwy. Wystarczyło przejść na drugą stronę kamiennego stożka, aby znaleźć się na jego powierzchni. Tymczasem dojadałem jeszcze wafle, które wziąłem na podejście na szczyt Kazbeku. Teraz smakowały jeszcze bardziej, ponieważ miałem schłodzony izotonik.
Agnieszka M. musiała trochę odpocząć, ponieważ czuła przemęczenie długą wędrówką oraz ciągłą ekspozycją na słońce, gdzie panował zaduch. Nie widząc żadnej ścieżki, rozejrzałem się po okolicy z kilku miejsc. Znalazłem jakieś słabe ślady w brunatnej ziemi, której tutaj nie brakowało. Idąc tymi śladami, dotarliśmy do dziwnego miejsca, gdzie wszędzie wyrastały niskie, kamienne stożki, a pomiędzy nimi ciągnęły się dziesiątki metrów brunatnej ziemi. W nocy na pewno nie szliśmy tędy. Kto by przypuszczał, że za dnia będzie większy problem ze znalezieniem właściwej drogi… Okazało się, że ktoś zmienił drogę, ustalając jej inny przebieg. Teraz prowadziła za bardzo w prawo, oddalając się od dwóch głównych płatów śnieżnych. Długo prowadziła przez tereny z brunatną glebą, po czym za dużą skałą, zakręcała pod kątem prostym w lewo. Odtąd widzieliśmy białe ślady w brązowej ziemi prowadzące aż do pierwszego dużego płatu śnieżnego, gdzie szliśmy w nocy i dnia wczorajszego. Białe ślady na glebie świadczyły o tym, że pod nią znajduje się warstwa śniegu, a być może jeszcze lodu. Za chwilę zauważyliśmy mniejszą i wąską szczelinę, gdzie widzieliśmy warstwę śniegu, pod którą znajdował się lodowiec. Widok znanej nam ścieżki bardzo nas cieszył, ponieważ wiedzieliśmy, którędy dalej mamy wędrować. Od czasu do czasu niewielkie chmury zakrywały słońce, dając nam chwile wytchnienia od zaduchu. W końcu dorównaliśmy do „starego” szlaku prowadzącego przez dwa duże płaty śniegu. Zastanawiałem się, kto i kiedy aż tak zmienił przebieg szlaku. Przecież wczoraj i dzisiaj wielokrotnie utrwaliliśmy naszymi śladami ścieżkę, która była znacznie łatwiejsza w orientacji. Najważniejsze, że wróciliśmy na „stare tory”. Teraz mogliśmy podziwiać to, czego w nocy nie zobaczyliśmy. Chociaż znaliśmy okolicę, to przy pięknej, słonecznej pogodzie zawsze warto popatrzeć na piękne góry. Nie wiedzieliśmy nawet gdzie jest nasza czwórka, ale teraz mogliśmy czuć się bezpiecznie. Wczoraj jeszcze rozmawialiśmy o próbie zejścia do poziomu 3000 m n.p.m., aby spać w namiocie na terenie zielonym, ale widząc, jak każdy jest zmęczony, wiedziałem, że zejście lepiej przełożyć na kolejny dzień. Schodząc, podziwiałem oszronione granie, które dzisiaj wyglądały jeszcze trochę inaczej. Fotografowałem przestrzenie z brunatną ziemią, wysokie granie – te brązowe i te białe, oraz niezwykłe głazy, jak np. skalny jęzor w paski z rdzawym głazem stojącym obok.
W końcu docieramy w znane nam miejsce (w pobliżu Meteostacji)
Gdzieś w oddali usłyszeliśmy jeszcze spadające kamienie. Nawet nie mogliśmy ich dostrzec. Czuliśmy się spokojnie, ale wiedzieliśmy, że pozostał jeszcze dość duży kawał trasy do przejścia. O ile na mnie to nie działało, to Agnieszka M. myślała już o powrocie do schroniska, żeby odpocząć. Droga powrotna jej się dłużyła. Odcinek z wrzuconymi kamieniami ponownie odmarzł, ale dużo wody upłynęło, dlatego mogliśmy z największą łatwością przejść na drugą stronę. Docierając do lokalnego wzniesienia, gdzie stał czerwony namiot, mieliśmy znak, że już mało pozostało do Meteostacji. Teraz jeszcze musieliśmy przejść przez trzy pofałdowania, gdzie znajduje się ściana „rzucająca” luźnymi kamieniami. Agnieszka M. wybrała dolną, łatwiejszą ścieżkę bez oblodzonego kawałka. W końcu zobaczyliśmy metalową rurę z płynącą wodą i ‘komunistyczne’ schronisko. Wtedy powiedziałem: „nigdy byś nie przypuszczała, że na widok komuny będziesz się tak bardzo cieszyć”.
JESTEŚMY W SCHRONISKU
Spotkaliśmy się wszyscy wewnątrz budynku. Łukasz, Agnieszka M, Żaneta i Grzesiu szybko położyli się spać. Z drugiej strony poza Agnieszką M. oni byli tutaj już znacznie wcześniej, bo po 13.00, a my dokładnie o godzinie 13.50 weszliśmy do schroniska. W kuchni pozostałem tylko ja i Agnieszka K. Nawet nie widzieliśmy ludzi z innych ekip. Nie spotkaliśmy również gospodarza, którego nazywaliśmy ‘SS-manem’. Po prostu zniknął. Myśleliśmy, że zaraz będzie nas szukać, żeby ściągnąć wygórowaną opłatę za kolejny nocleg. Zrobiło się zupełnie cicho. Teraz przygotowałem sobie 1 litr izotonika, bo po drodze na Kazbek czułem, że musze się dużo napić i dużo zjeść. Przygotowałem zupę pomidorową na grubym „radzieckim” makaronie. Dodatkowo pojadłem bakalii i innych słodkości. Pomimo długiej trasy nie czułem aż tak wielkiego zmęczenia, żeby od razu paść na łóżko. Poszedłem również po wodę napełniając duże butelki, ponieważ kończyła się. Po powrocie zaczęliśmy wspominać najlepsze chwile i momenty, które zapamiętaliśmy z całej trasy. Agnieszka K. najbardziej zapamiętała podejście zwane ‘Killer 2.0’, czyli największą stromiznę prowadzącą na szczyt, moje zejście przy użyciu czekana, które próbował zastosować ukraiński przewodnik oraz czerwieniejące góry podczas wschodzącego słońca. Moment wejścia na szczyt spowodował przypływ emocji i łzy szczęścia, ponieważ zrealizowała swoje największe marzenie życiowe, które jeszcze nie tak dawno w ogóle pozostawało nieosiągalne. Z kolei ja zwracałem uwagę na wszystko z racji pasji fotografii, którą bardzo mocno łączę z górami. Raczej jest na odwrót – pasja fotografii jest dodatkiem do gór. Zawsze szukam czegoś niezwykłego. A co mi najbardziej zapadło w pamięć, podczas naszego wyjścia na Kazbek? Nocna wędrówka z mocnym światłem. Lubię mieć rozświetlony teren dookoła i szukać drogi naprzód. Jednak o wiele większym wspomnieniem będzie dla mnie niezwykle rozgwieżdżone niebo. Tak gęsto rozsiane gwiazdy widziałem tylko na kilku górach w Alpach oraz na… Malediwach, gdzie spałem na nieoświetlonej wyspie na środku Oceanu Indyjskiego. To było coś! Tyle, że moim zdaniem, ze wszystkich wypraw, jakie kiedykolwiek zorganizowałem, tutaj widziałem najwięcej gwiazd – tych mocnych i tych słabych. Najwidoczniej sprzyjała temu pogoda. Tuż po przejściu frontu burzowego powietrze ma bardzo wysoką przejrzystość. Dodatkowo wysokość 3700 m n.p.m. powodowała, że masy powietrza są rozrzedzone, przez co jeszcze bardziej wzrosła widoczność. Widok pojedynczej chmury burzowej, która w środku była pełna fioletowych piorunów na tle rozgwieżdżonego nieba, była dla mnie czymś niezwykłym, bardzo rzadkim i wartym wczesnego wstawania w środku nocy. A co wyżej mnie zachwyciło? Z pewnością szerokie i długie szczeliny w nocy. W ciemnościach odbiera się je zupełnie inaczej. Świadomość, że nie wiesz co jest dalej, pcha cię do przodu. Chcesz odkrywać coś nowego. Największe jednak pozytywne wrażenie wywarł na mnie moment wschodzącego słońca. Już dawno nie widziałem tak pięknie płonących w kolorze czerwonym zimowych gór. Jako, że szliśmy po przejściu frontu burzowego, powietrze stało się nadzwyczaj przejrzyste. Nie przypominało tego przegrzanego ciepłym, letnim dniem. Dzięki temu intensywność czerwieni znacznie wzrosła, a dookoła dosłownie wszystko płonęło. Całe widowisko zostało „ulepszone” pięknymi strzępami chmur, które przedzierały się przez ostre granie. Równie mocne wspomnienie wyryło we mnie wielkie morze chmur ciągnące się aż po horyzont. Dosłownie zalało wszystko po stronie rosyjskiej. Całe podejście stromizną aż po sam szczyt było dla mnie gratką fotograficzną, ponieważ mogłem szczegółowo przyjrzeć się całej drodze i porównać ją, jak zmieniła się na przestrzeni siedmiu lat.
Najważniejsi jednak w całej wyprawie są ludzie, z którymi pojechałem, bo kiedy jedziesz z doświadczonymi ludźmi, z którymi się znasz, wiesz czego, mniej więcej, możesz się spodziewać, kto ma jakie oczekiwania oraz jak się zachować. Przyznam, że bardzo lubię jeździć z nowymi i niedoświadczonymi osobami, ponieważ mogę im pokazać piękny świat gór, ułatwić im dostęp do czegoś niedostępnego z ich perspektywy, zachęcić ich do dalszej wędrówki, ale również pokazać im coś zupełnie nowego oraz przełamywać kolejne bariery, których nawet wcześniej nie znali. Dla mnie to ma największą wartość. Najpiękniej jest wtedy, gdy wszyscy się dogadują, a grupa jako całość współpracuje i najzwyczajniej działa. Z tego względu bardzo mi się podobała nasza ekipa, ponieważ wiedziałem, że ona działa oraz, że miałem przed sobą prawdziwych pasjonatów gór, którzy nimi żyli i je czuli całym sobą. Nikomu nie musieliśmy tłumaczyć solidnymi argumentami, dlaczego jest warto iść na szczyt, ani po co się wysilać. Chociaż Kazbek nie jest górą wymagającą umiejętności technicznych, wspinaczkowych, czy innych, które trudno posiąść, to jednak dla mnie jest wartościowym szczytem, który zawsze miło wspominam ze względu na: ludzi, dziką przyrodę, piękne widoki i przeżycia. Można wejść na Kazbek z minimalnym przygotowaniem (niejednemu się to udało), ale o wiele lepiej jest, gdy posiadasz wiedzę, trochę doświadczenia, czy odpowiedni sprzęt, ponieważ wówczas góra staje się przyjemnością, a ty masz czas chłonąć wszystko, co cię otacza i co najważniejsze – żyć tym. W pamięci zapisało mi się mnóstwo szczegółów i szczególików, ponieważ to właśnie one tworzą całą historię, którą w przyszłości będzie miło powspominać. Kazbek przyciąga bardzo fajnych, ciekawych i przede wszystkim otwartych ludzi, czego w szczególności w dzisiejszych czasach bardzo brakuje.
Prowadząc rozmowy na temat naszego wejścia oraz tego, co każdy z nas przeżył, czas upływał pozornie szybciej. Na zegarku była już godzina 17.00, ale nadal nie chciało mi się spać. Siedziałem w kuchni, bo miała swój klimat. Nawet zaczęli przychodzić inni ludzie. Pojawiła się również ukraińska, większa grupa. Mieli swój pokój na samym końcu schroniska. Oni, podobnie jak my, siedzieli tu czwarty dzień, wliczając dzisiejszą dobę. Teraz każdy miał o czym porozmawiać. Wszyscy komentowali swoje przeżycia. Po godzinie 17.00 do kuchni przyszli: Łukasz, Żaneta, Grzesiu i Agnieszka M. Żaneta zaczęła z uśmiechem opowiadać, jak to się stało, że tak nagle osłabła i wymiotowała. Przypuszczała, że to wszystko wina emocji i być może po części Diuramidu, który zażyła. Stwierdziła: „wydawało mi się, że jestem mocna, jestem hardcorem, ale jednak góra pokazała, że tak nie jest. Dosłownie padłam. Myślę, że to jest wszystko wina emocji. Jak szłam na szczyt to wszystko było OK, bo one działały, a jak tylko zaczęłam schodzić, to od razu opadłam z sił i chciało mi się rzygać”. Grzesiu również opowiedział o tym, co jego zachwyciło. Najbardziej chyba piękne widoki, wschód słońca, lodowe seraki i w ogóle możliwość przebywania w takim środowisku. Agnieszka M. i Agnieszka K. płakały ze wzruszenia, bo dla nich wejście na szczyt było ich spełnionym marzeniem. Nie miały tak dużych możliwości jak my, dlatego to samo wejście im smakowało podwójnie. Przeżyły przygodę, której być może wcześniej nigdy nie planowały, a teraz w krótkim czasie wymyśliły wysoką górę i pojechały się sprawdzić i przeżyć coś niezwykłego. O 17.15 na chwilę wyszedłem do pokoju po jedzenie. Do drzwi zapukał jakiś nowy, ale bardzo brzuchaty facet. Zapytał mnie po rosyjsku, czy umiem grać na gitarze. Instrument mieli w swoim pokoju, ale nie znaleźli nikogo, kto by potrafił na nim grać. Zastanawiałem się, kto przywiózł tego faceta i czym, ponieważ nie wyglądał na osobę, która chodzi po górach. Najzwyczajniej nie dałby rady po tych stromiznach. Później, następnego dnia dowiedziałem się, że nasz ‘SS-man’ wrócił do wioski, a ten facet jest jego następcą. Nikogo nawet nie sprawdzał, ani nie interesował się tym, kto jest w obiekcie, czy są śmieci, itp. Nasze rozmowy prowadziliśmy aż do wieczora. Powoli zmęczenie dawało się we znaki. Ustaliliśmy, że jednak zostajemy w schronisku na noc, ponieważ większość z naszej ekipy jest solidnie zmęczona i nic nie wyszłoby z naszego zejścia do zielonych, kwitnących polan na poziomie 3000 m n.p.m. Tylko umęczylibyśmy się jeszcze bardziej. Razem ustaliliśmy, że wstaniemy rano i spokojnie przygotujemy się do zejścia. Wyruszymy spokojnym krokiem tak, żeby na polanach w okolicach Altihut zrobić tylko dłuższą przerwę i dalej pójść w stronę wioski. Zejście w ciągu jednego dnia z Meteostacji do wioski Stepantsminda nie musiało być wcale męczące. Mając cały dzień na wędrówkę i podziwianie pięknych widoków, można było spokojnie dotrzeć do samej wioski. Spanie zmogło nas dosyć szybko, bo już po godzinie 19.00 spaliśmy wszyscy. Oczy kleiły się, a zmęczenie dawało o sobie znać. W nocy budziliśmy się jeszcze kilka razy, ponieważ twardy sen mieliśmy tylko do godziny 23.30. Później budziliśmy się coraz częściej. Nawet nasłuchiwałem, czy są jakieś ekipy, które wyruszą dzisiejszej nocy na górę. Być może przespałem ten moment, ponieważ nie usłyszałem nikogo krzątającego się w nocy.
DZIEŃ POWROTU DO STEPANTSMINDA – W METEOSTACJI
Do godziny 7.00 spałem wielokrotnie przerywanym snem. Wstałem szybko, poszedłem do kuchni. Przywitał nas piękny, słoneczny dzień. Idealny do schodzenia. Dziwiło mnie tylko, że ani wczoraj, ani dzisiaj jeszcze nie spotkałem „SS-mana”. Jakby zapadł się pod ziemię. Po chwili dostrzegłem, że brzuchaty pan wychodzi z jakąś ekipą z pokoju gospodarza. Pomyślałem, że tamten facet musiał już wrócić do wioski, a ten go zastępuje. Widać, że się w ogóle nie orientował, ponieważ nie wiedział ilu ludzi ma na obiekcie, gdzie co jest. Chyba czuł się lekko zagubiony. W ogóle nie potrafił niczym zarządzić, ani skontrolować, co się dzieje dookoła. Z jego pokoju wyszło sześć osób ubranych w wysokogórskie stroje, jakby szykowali się na jakąś grubszą wyprawę. Za kilkanaście minut wszyscy wyszli gdzieś w góry, a brzuchaty gospodarz gdzieś zniknął. Tyle go widziałem. Z naszego pokoju szybko zabrałem aparat, ponieważ chciałem zrobić zdjęcia widoków dookoła, w pełnej, słonecznej pogodzie. W szczególności interesował mnie lodowiec położony poniżej, ośnieżone, sypiące się góry ponad jego poziomem oraz widoki na odległe doliny. Bardzo mi się podobało. Wyciągnąłem nawet panel słoneczny, aby podładować telefon na zewnątrz. Przed wejściem głównym mogłem wyciągnąć pełną moc. Panele, które zapewniają energię dla budynku do godziny 11.00 musiały poczekać na promienie… Zastanawiałem się, kto w taki nieprzemyślany sposób je zainstalował przed ścianą schroniska. Najlepsza pogoda zazwyczaj panowała do godziny 13.00, dlatego nie mogły pracować zbyt efektywnie… W kuchni przygotowałem półtora litra izotoników, żebym od razu miał na drogę powrotną. Dojadałem jeszcze zupy pomidorowe z makaronem. Pozbywałem się dzięki temu ciężaru oraz zyskiwałem miejsce w plecaku.
Po śniadaniu zacząłem fotografować puste pomieszczenie, ponieważ teraz było najlepiej oświetlone. Pojawiła się Agnieszka K., a za niedługą chwilę Łukasz i Agnieszka M. Wszyscy zaczęli przygotowywać swoje śniadania. Ponownie wspominaliśmy nasze wczorajsze wejście i jego najpiękniejsze momenty. Oprócz dużej stromizny każdemu w pamięć zapadły morza chmur i czerwieniejące góry. Niecodziennie obserwuje się takie widoki. Czas upływał, ale nie widzieliśmy Żanety i Grzesia. Pewnie jeszcze spali. Widząc, że wszyscy z naszego pokoju jedzą teraz śniadanie, poszedłem na szybko spakować mojego za ciężkiego dziada. Mieliśmy mało miejsca w pokoju, dlatego później nie musiałbym czekać na resztę, aż każdy się spakuje. Po śniadaniu reszta ekipy również wróciła do pokoju, aby „powalczyć” z dziadem. Wszystkim pakowanie poszło szybko i sprawnie. Poszedłem jeszcze do Grzesia, ale kiedy wołałem go, w namiocie panowała zupełna cisza. Grzesiu i Żaneta poszli do namiotu ekipy ‘Bezpieczny Kazbek’, żeby porozmawiać z tamtymi ludźmi. Zostawili im nawet cztery liofilizaty i inne jedzenie, co bardzo ich ucieszyło. Grzesiowi i Żanecie powiedziałem, że nasza czwórka ze schroniska zacznie już schodzić, ponieważ zjedliśmy śniadanie i zdążyliśmy spakować nasze za ciężkie dziady. Umówiliśmy się, że po zejściu do poziomu Altuihut 3014 m n.p.m. (schronisko na zielonej polanie w pobliżu górskiego potoku) poczekamy na nich. Wówczas na polu namiotowym moglibyśmy ugotować jakieś zupy, czy inne jedzenie, podziwiając piękne widoki. Słońce świeciło bardzo mocno, a na niebie nie było ani jednej chmury. Zanim wyruszyliśmy, do kuchni przyniosłem jeszcze dwie pięciolitrowe butle z wodą. W końcu z nich korzystaliśmy codziennie.
Pole namiotowe pod schroniskiem. Na czwartym zdjeciu, na widocznym pomniku znajduje się tablica poświęcona... Lechowi Kaczyńskiemu
WRACAMY
Zaczęliśmy nasz powrót. Weszliśmy na ścieżkę prowadzącą do ‘Trawersu Bolszewików’, czyli zygzakowatego fragmentu szlaku prowadzącego z tej perspektywy stromo w dół, w stronę lodowca. Przy budynku, powiedziałem do wszystkich, że jeszcze zrobię kilka zdjęć dookoła tego komunistycznego schroniska. Na tle niebieskiego nieba zdjęcia wychodziły perfekcyjnie. Właśnie o taką pogodę mi chodziło. Zejście trawersem upływało nam bardzo szybko. Nie czuliśmy zmęczenia, ani bólu nóg. Szliśmy w stronę odblaskowej tyczki na skraju lodowca, która wskazywała najlepszy fragment, gdzie można na niego wejść bez ukrytych niespodzianek w postaci szczelin lub dziur. Przy takiej pogodzie aż chciało się wracać. Skoro osiągnęliśmy nasz cel, nie mieliśmy powodu, żeby przedłużać pobyt w tej „komunie”, czyli bardzo zaniedbanej Meteostacji. Idąc coraz niżej, robiłem zdjęcia budynku z dolnej perspektywy. Z trawersu wyglądał, jak długi wagon ustawiony na skałach. Komentowaliśmy również fakt, że brzuchaty facet nawet nie sprawdził kogo ma w schronisku i nie ściągał opłat za noclegi. Może i dobrze, bo za brak jakichkolwiek standardów od dziesięcioleci i za wszelkie zaniedbania nie powinien mieć tak wywindowanych cen, które nie przekładają się na jakąkolwiek poprawę standardów. Podobny stan rzeczy trwa od wielu lat. Nic się nie zmienia. Zresztą po moim śniadaniu gospodarz gdzieś zniknął wraz z sześcioosobową grupą, z którą wyszedł tylko przed główne drzwi. Więcej go nie widzieliśmy. Dzięki temu zaoszczędziliśmy 240 lari. To dużo, ponieważ na dole, we wiosce za tą cenę mogliśmy opłacić noclegi w normalnych warunkach za trzy noce dla czterech osób. Różnica zatem jest ogromna. Trzymaliśmy się prostej zasady: ‘nie rezerwujemy nic’. Wystarczy, że zejdziemy do wioski i sami znajdziemy kwaterę. Powinniśmy z łatwością coś wyszukać. Ta kwestia w ogóle mnie nie zamartwiała, bo skoro taksówkarze sami proponują dowóz w wybrane, atrakcyjne miejsca, to i znajdziemy kogoś od noclegów, lub jakąś kwaterę. Brak miejsc raczej nie groził. We wiosce nie widzieliśmy tłumów turystów. Pandemia strachu zrobiła swoje. Turystyka zamarła, a teraz – w miesiącach letnich – dopiero zaczynała nieśmiało odżywać. Z pewnością taksówkarze odczuli znacznie zmniejszoną ilość turystów. Moje zdanie jest takie: ‘nie ma co się bać, trzeba jechać’.
Za Łukaszem zaczął schodzić średniej wielkości, biały pies, który wcześniej był widziany na polu namiotowym. Podobnie, jak my, pod Meteostacją przeczekał cztery dni. Zawsze ktoś rzucił mu coś do jedzenia. Wody dookoła nie brakowało. Podobnie mały pies, którego po raz pierwszy widzieliśmy na przełęczy Arsha, a później obok naszych namiotów – on również przebywał w obrębie schroniska cztery dni. Łukasz poszedł w swoim stylu, samotnie do przodu. Pies szedł za nim. Łukasza widzieliśmy gdzieś na lodowcu, a za nim podążał biały pies. Nie próbowałem doganiać Łukasza, ponieważ wiedziałem, że mamy mnóstwo czasu. Chciałem nacieszyć się okolicą, dlatego co chwilę podziwiałem piękne góry i obserwowałem, jak zmienia się perspektywa, kiedy schodziliśmy najpierw trawersem, a później lodowcem. Pogoda ciągle trzymała „fason”. Była wręcz idealna. Szczyt Kazbeku widniał na tle czystego, błękitnego nieba. Jeśli dzisiaj wyruszył ktoś w nocy, to z pewnością miał spokojne warunki, gwarantujące mu wspaniałe widoki. Cieszyłem się jednak, że my poszliśmy zaraz po ustaniu frontu burzowego, ponieważ moim zdaniem, jakość panoram była lepsza niż dzisiejszego dnia. My mieliśmy piękne morza chmur i rzędy kłębiastych chmur w rejonie wyższych gór, ponad które wystawały ostre wierzchołki. Dodatkowo mogliśmy spojrzeć w głąb dolin. Powietrze również musiało mieć większą przejrzystość, ponieważ teraz było znacznie bardziej nagrzane, co powodowało jego zmętnienie. Dzięki temu mogliśmy podziwiać intensywnie czerwieniejące granie śnieżne. Pod względem fotograficznym nasz dzień wejścia na Kazbek wydawał się znacznie bardziej atrakcyjny.
DROGA PRZEZ LODOWIEC I MORENĘ BOCZNĄ, CZYLI JAK BARDZO ZMIENIŁA SIĘ DROGA W 4 DNI…
Na lodowiec weszliśmy w podobnym miejscu, gdzie szliśmy w stronę Meteostacji. Widzieliśmy lodowcowy potok, który spływał po powierzchni lodu. Teraz był znacznie szerszy i dłuższy. Jako, że nie mieliśmy płatów śniegu przed sobą, to widzieliśmy każdą szczelinę. Poszliśmy tak samo, jak na początku – kilka metrów od rozpadliny, wzdłuż niej, aż dotarliśmy na równą powierzchnię. Za dosłownie chwilę rozpoczynał się bardzo długi odcinek przez śniegi, przez który wydeptano wyraźną i prostą ścieżkę. Widzieliśmy mnóstwo ekip, które dopiero podchodziły. Skusiła je piękna pogoda. Agnieszka M. nawet powiedziała: „teraz nie wiem, czy współczuć im, czy zazdrościć”. Współczuć, bo całą męczącą trasę mają przed sobą, a zazdrościć, bo pójdą na piękny szczyt. Ja tymczasem zacząłem fotografować Kazbek z dalszej odległości oraz Meteostację, ponieważ trochę już szliśmy. Budynek wyglądał jak pudełko zapałek na tle góry. Wydawał się bardzo nisko położony. Na szczęście my mieliśmy już za sobą spanie w powojennej „komunie”. Spełniła swoje zadanie i to było dla nas najważniejsze. Weszliśmy na długi płat śniegu. Co kilka-, kilkanaście minut mijaliśmy kolejną ekipę. Ktoś za nami również zaczął schodzić. Jedną grupę tworzyli ludzie z Ukrainy, z którymi jedliśmy śniadanie dwa dni temu. Poznałem ją po dziewczynie z niebieskimi włosami. Nieco wyżej widziałem drugą ekipę opuszczającą Kazbek. My szliśmy swoim, dość powolnym krokiem, aby mieć czas na podziwianie piękna lodowca i otaczających nas powulkanicznych grani. Kiedy dotarliśmy w pobliże moreny bocznej lodowca zatrzymałem się ostatni raz, aby zrobić zdjęcia Meteostacji. Teraz patrzeliśmy na nią z dużej odległości, dlatego budynek wydawał się bardzo malutki. Jedynie Kazbek urósł w oczach, ponieważ wraz z obniżaniem wysokości, jego grań stawała się coraz wyższa.
Meteostacja widziana z wejścia na lodowiec
Pomału zaczynaliśmy wchodzić na lodowo-kamienistą część. Pierwsze, co nas uderzyło, to widok długiego, ale wąskiego pasa śniegu, którym Łukasz podchodził, kiedy szliśmy na Kazbek. Płat jeszcze istniał, ale jego środek zamienił się w szeroką, polodowcową, rwącą rzekę, która wciągała fragmenty lodu i kamienie! Jeszcze cztery dni temu mogliśmy tędy iść, a teraz tamtędy płynęła rzeka! Jak szybko zachodzą tu wiele zmiany! Nie dziwiłem się już więc, że w ciągu siedmiu lat lodowiec prowadzący do plateau tak bardzo zubożał i wyraźnie przegrywał walkę ze słońcem aż do poziomu 4500 m n.p.m. Każdemu od razu wspomniała się nazwa tej części szlaku – ‘Mielenie Guana’. Zejście może nie wymagało jakichś specjalnych umiejętności, ale było niewygodne. Co chwilę kamienie ujeżdżały na lodzie wraz z nami. Każdy krok powodował lekkie poślizgi. Zejście męczyliśmy blisko pół godziny. Dodatkowo musieliśmy oceniać kierunek i przebieg właściwej drogi. Po prawej stronie widzieliśmy wielkie rozpadliny i dziury, dlatego szliśmy bardzo podobnie, jak zaproponowałem podczas wchodzenia na Kazbek. Wybraliśmy maksymalnie najwyższą lokalnie grań. Od czasu do czasu znajdowaliśmy nawet kopczyki, które wskazywały właściwą drogę. Agnieszka M. schodziła trochę wolniej, ale szliśmy naszą trójką zawsze razem, żeby wszyscy mogli bezpiecznie zejść. Poniżej wypatrzyłem również dość wielką skalistą równinę z wielkim głazem po środku. Nawet z tej odległości widziałem, że tamtędy przebiega ścieżka. Wspomniałem, że tamtędy szliśmy do góry. Wielki głaz wyróżniał się na szlaku, dlatego bardzo dobrze go zapamiętałem. Schodząc do końca lodowo-kamienistego zbocza, zwanego ‘Mieleniem Guana’, zauważyliśmy kolejne zachodzące zmiany. Teraz nie mogliśmy swobodnie przejść z czarnego lodu przysypanego żwirem na równinę pełną skał, ponieważ lodowiec kończył się postrzępionymi gzymsami odstającymi w powietrze, z kilkoma dziurami pod nim. Przez chwilę szukałem właściwej drogi zejścia do równiny, gdzie nie ma już lodu. Kiedy przyszła kolej na Agnieszkę M. widzieliśmy, że za nami schodzi inna ekipa. Jedna z tamtejszych kobiet szła szybko, dlatego Agnieszka M. czuła się poganiana przez nią. Stojąc na fragmencie lodu zawieszonym nad kilkoma dziurami, skąd wypływały lodowcowe potoki, przepuściła ją, a ona sama wycofała się dwa metry wstecz. Szybko idąca kobieta nie utrzymała równowagi, po czym spadła ze skraju wystającego gzymsu. Wpadła do jednej z niewielkich dziur. Szybko jednak podniosła się, po czym przeszła na drugą stronę. Agnieszka M. pokonała ten fragment sprawnie i bez problemów. Teraz mogliśmy zobaczyć, że pośpiech w podobnych miejscach nie jest wskazany.
Kolejne spojrzenie na Kazbek, sąsiednie granie i lodowiec ze skalistej części, po przekroczeniu lodowca
OPUSZCZAMY STREFĘ LODOWCOWĄ
Kiedy wszyscy przeszliśmy na drugą stronę, na zawsze opuściliśmy strefę lodowcową. W tym miejscu zrobiliśmy sobie krótką przerwę na izotonika i słodycze. Odtąd szliśmy po stabilnym gruncie pełnym skał i głazów narzutowych. Widzieliśmy, również kolejną wracającą ekipę, którą tym razem tworzyli Polacy. Mijaliśmy ich drugi raz, ponieważ wyprzedzaliśmy już tą ekipę na lodowcu w górnej jego części tam, gdzie prosta ścieżka prowadziła przez płat śniegu, niedaleko od ‘Trawersu Bolszewików’. Droga przez równinę była czytelna. Nie brakowało kopczyków. Kierowałem się na duży głaz, za którym zakręcały wszystkie ekipy w lewo. Obserwowałem je z miejsca naszej krótkiej przerwy. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze niegroźne chmury. Przypominały raczej cienkie woale, które nawet dodawały uroku górom. Nie bez powodu zatrzymałem się, aby uchwycić je na zdjęciach na tle niebieskiego nieba i biało-brunatnych grani. Mieliśmy przepiękny widok. Szkoda, że inne ekipy tylko szybko schodziły, a nie podziwiały widoków. Zupełnie jakby Kazbek był tylko celem do zaliczenia, a nie do przeżywania czegoś pięknego. Mi i obu Agnieszkom przyświecał właśnie taki cel: podziwiać jak najwięcej, dawać sobie czas na wszystko, nie spieszyć się i żyć górami. Pomimo, że odbywaliśmy drogę powrotną, to ona również oferowała wiele pięknych widoków oraz przeżyć. Co chwilę dostrzegałem coś nowego. Za równiną ponownie patrzeliśmy na krzyżujące się potoki, z którymi obie Agnieszki miały problemy, żeby przekroczyć je na drugą stronę. Ja dość szybko znalazłem właściwą drogę przejścia po kamieniach, ale Agnieszki nie miały na tyle odwagi, aby przeskakiwać po nich swobodnie. Powtarzałem im, że najlepszą metodą jest stawiać pewne kroki, a wtedy wszystko pójdzie gładko. Kiedy jesteś niepewny lub zawahasz się, wtedy raczej na pewno popełnisz błąd. Agnieszki szukały przejścia raz z jednej strony, a raz z drugiej. Zaproponowałem, że wezmę ich za ciężkie dziady i przejdę z nimi na drugą stronę najszerszego potoku po kamieniach. Tak zrobiłem. Dwukrotnie, w kilku krokach, przeniosłem je na płaski teren na drugi brzeg. Teraz Agnieszki na lekko próbowały przekroczyć potok. Udało im się. Odtąd mieliśmy przyjemną i łatwą część trasy. Widzieliśmy też, że z wioski wyruszył ktoś w celach trekkingowych z małym plecakiem i w krótkich spodenkach, żeby dotrzeć do lodowca. Ilość potoków i konieczność ich przekraczania w kilku miejscach najwyraźniej wystraszyła turystę. Na tym etapie zakończył swoją wędrówkę, po czym zawrócił. Mimo wszystko zobaczył bardzo dużo, wyruszając wcześnie rano z Kazbegi.
POLE NAMIOTOWE PRZY SCHRONISKU ALTIHUT
Schronisko Altihut 3014 m n.p.m. mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki. W trakcie schodzenia bardzo zakrzywioną ścieżką kilka razy schylałem się do białych kwiatków, które zaczęły się pojawiać pomiędzy kamieniami. Zrobiłem im z bliska zdjęcie, ponieważ na tle brązowych skał wyglądały przepięknie. Były wyjątkowe i przypominały mi o alpejskich widokach. Obowiązkowo musiałem wykonać foto z rudym cicikiem na tle góry Kazbek. Agnieszka K. nazwała go cicikiem wsparcia, który wskazuje nam drogę. Postawiłem go na szczycie jednego z kopczyków. Dopiero tutaj wiatr był na tyle słaby, abym mógł wykonać z nim zdjęcie. Wyżej zawsze zdmuchiwał go ze skał. W ciągu kilkunastu minut dotarliśmy do czerwonego, metalowego zbiornika. Drogą skrótową dotarliśmy na zielone pole namiotowe. Powrót z surowego skalno-lodowcowego terenu do polan pełnych kwitnących kwiatów zawsze powoduje u mnie chwilowe zmęczenie wzroku z powodu mnogości kolorów. Wzrok musi się przez dłuższą chwilę do tego przyzwyczaić. Siedząc na kamieniu w miejscu, gdzie mieliśmy rozbity namiot, zauważyliśmy, że nie stacjonowała tu ani jedna ekipa. W końcu wszyscy widząc dobrą pogodę, wyruszyli w stronę Meteostacji. My tymczasem cieszyliśmy się spokojem. Łukasz napisał mi na WhatsApp’ie, że siedzi przy schronisku. Odebrał nasze rzeczy w niebieskim worze. Podbiegłem do niego, żebyśmy razem mogli je przytaszczyć na pole namiotowe. W końcu trochę ważyły. Tutaj wyciągnęliśmy kolejne zupy, które zaczęliśmy przygotowywać. Obiad smakował podwójnie, ponieważ po udanym wejściu na szczyt, przebywając w surowym terenie, teraz mogliśmy cieszyć oczy pełnią zieleni i kwiatami mieniącymi się wieloma barwami. Mieliśmy również ciepło, co bardzo cieszyło. Teraz wspominaliśmy, jak zimno było w Meteostacji i jak zawsze wiał tam silny i porywisty wiatr. Tutaj cieszyliśmy się zupełnym spokojem. Jedyne co nas martwiło to fakt, że musieliśmy z powrotem załadować nasze plecaki rzeczami, które zostawiliśmy w schronisku. Zaskoczyłem się, gdy przepakowałem za ciężkiego dziada i nawet zostało mi miejsce, pomimo wepchnięcia w niego namiotu zajmującego sporą część miejsca. Już mi się podobało. Przełęcz prowadzącą na skalny teren wprowadzający z kolei na morenę boczną lodowca stopniowo pokrywały chmury. Agnieszka K. dorzuciła: ‘idzie popołudniowa porcja guana’. Wyciągnąłem aparat, ponieważ chmury zaczęły rozdzielać się nad przełęczą odsłaniając tylko brunatno śnieżną grań Kazbeku, bez ani kawałka niebieskiego nieba. Dodatkowo tamtędy przechodziła samotna osoba. Zrobiłem kilka artystycznych zdjęć, pokazujących wielkość tej góry. Człowiek w skali Kazbeku był taki malutki… Udało mi się wypatrzyć odpowiedni moment na zdjęcie z górą. Mając dużo czasu, postanowiliśmy odpoczywać tutaj godzinę i zaczekać na Grzesia i Żanetę. Dostałem od nich informację jeszcze w połowie drogi, że za 5 min wyruszają. Wiedzieliśmy jednak, że zebranie wszystkich rzeczy oraz spakowanie namiotu potrwa znacznie dłużej. W trakcie odpoczynku widzieliśmy, jak dwóch młodych Gruzinów pogania konia, który nie miał już siły. Co chwilę wydzierali się na niego głośnymi krzykami, żeby szedł dalej. Popychali go. Z pewnością należał do którejś agencji wysokogórskiej, która obsługuje komercyjne wyprawy na Kazbek, ponieważ szli w stronę Meteostacji. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że koń nie niósł żadnych ciężarów. Z drugiej strony można było się zastanowić, dlaczego był tak zmęczony? Być może wykonywał już drugi kurs tego dnia?... Mając ten widok przed sobą, pomyślałem, że podobnie jak w Polsce nad Morskim Okiem, tutejsze konie również muszą wykonywać bardzo ciężką pracę. Zapewnienia agencji, że konie są traktowane tak, jak należy, właśnie mogliśmy zobaczyć na własne oczy…
Cicik wsparcia
SCHODZIMY DO STEPANTSMINDA
Po około 1h 30min oczekiwania na nich napisałem: ‘pomału będziemy wyruszać w stronę drewnianych ławek. Tam się spotkamy’. Dostałem wiadomość, że im to odpowiada. Rozpoczęliśmy więc powolne schodzenie do potoku, który mieliśmy przekroczyć drewnianą kładką. Obie Agnieszki stwierdziły, że najbardziej nie podoba im się, że muszą ponownie założyć za ciężkie dziady i tyle z nimi iść. Pomimo wyraźnie zwiększonej wagi, nie czułem, że będzie mi gorzej. Przed nami widniała tylko piękna, zielona trasa pełna kwiatów w różnych kolorach. Na pewno będzie co podziwiać. Na niebie przybywało trochę więcej chmur. Jak, to Agnieszka K. określiła: „pojawiła się porcja popołudniowego guana”. Rzeczywiście, podobnie jak podczas większości dni, po południu w rejonie Kazbeku pojawiały się coraz gęstsze chmury. Na polu namiotowym byliśmy o godzinie 12.00, a wyruszyliśmy z niego o 13.30. Skupisko szarych, kłębiastych chmur pojawiło się dokładnie jak zawsze: pomiędzy 13.00 a 14.00 godziną. Po przekroczeniu potoku czekało nas chwilowe podejście do ścieżki trawersującej zbocze lokalnej góry. Właśnie tam przechodziliśmy obok najpiękniejszego kawałka ziemi pod namiot. Płaski teren z żywo-zieloną trawą jeszcze bardziej rozkwitał niebieskimi, niskimi kwiatami. Były bardzo piękne. Szkoda tylko, że brakowało słońca do zdjęć. W tym miejscu Agnieszka M. powiedziała: „pamiętasz to miejsce, jak szliśmy do góry?”. Zdecydowanie o nim pamiętałem. Bardzo mi się tam podobało i gdybym nie przyjechał tu z grupą, właśnie te wybrałbym pod mój namiot. Wędrówka do przełęczy Arsha upływała szybko. Zatrzymałem się na chwilę, ponieważ jeszcze chciałem popatrzeć na potok z drewnianą kładką, oraz na zieloną równinę, na której stoi budynek schroniska wraz z terenem wyznaczonym na pole namiotowe. Stąd wyglądała niezwykle zielono. Poczekałem na chwilę na przebłysk słońca, aby zrobić dobre zdjęcie. Bez odpowiedniego światła nie można zrobić ciekawego ujęcia. Na przełęczy Arsha przystanęliśmy tylko na chwilę, po czym rozpoczęliśmy dalsze zejście przez zielone góry. Gdzieś w oddali zauważyliśmy owce i konie. Rododendrony nadal kwitły wzdłuż długiego zbocza. Po wyjściu ze strefy kamieni i gołoborzy, ponownie poczekałem na słońce, żeby zrobić zdjęcie na tle wysokich gór po przeciwnej stronie doliny, gdzie mieściła się Stepancmidna. Czekałem około 10 min, ale cierpliwość zawsze popłaca. Miałem swoją chwilę dla reportera. Zdążyłem wykonać zdjęcia, które mnie interesowały, ponieważ po przeciwnej stronie, na czterotysięcznikach opierały się kłębiaste chmury z płaską podstawą, rzucające bardzo ciekawy cień. Dla mnie stanowiły ciekawy motyw do fotografowania. Przechodząc dalej, wspominaliśmy wysokie, zielone, liściaste rośliny, pośród których pasło się stado koni w drodze na Kazbek. Teraz panowała cisza. Chmury gęstniały w pobliżu góry Kazbek, w tym również nad nami, ale wszędzie dalej niebo nadal cieszyło swoim błękitem. Agnieszka M. zaczęła iść trochę wolniej, ponieważ za ciężki plecak trochę ciążył, a ścieżka prowadziła jeszcze przez strome wzniesienia.
Niesamowity widok na Kazbek z pola namiotowego w pobliżu schroniska Altihut 3014 m n.p.m.
Jako, że ścieżka była bardzo czytelna aż do samego końca oraz trasa wiodła tylko i wyłącznie przez trawiaste polany, ja i Agnieszka K. poszliśmy trochę szybciej, po czym zatrzymywaliśmy się, żeby Agnieszka M. mogła do nas dorównać. Pomiędzy nami powstawał dystans nie większy niż 100 m. Mając za ciężkiego dziada na plecach, każdy z nas musiał utrzymywać minimalne tempo, aby zbytnio nas nie męczył. Z tego powodu szliśmy trochę szybszym tempem, ale co kawałek czekaliśmy na Agnieszkę M. żeby mogła wyrównać do nas i trochę odpocząć. Czasu mieliśmy dużo. W końcu przed nami widniały dwa ostatnie, zielone wzniesienia. Widzieliśmy już kościółek, liczne taksówki w jego obrębie oraz Grzesia i Żanetę. Mieli bardzo szybkie tempo schodzenia. Żanetę słyszeliśmy z daleka. Ja i Agnieszka K. zaczęliśmy schodzić jeszcze niżej, a Żaneta i Grzesiu dorównali do Agnieszki M. W oddali widzieliśmy konie. Niebo szarzało coraz bardziej. Po przeciwnej stronie doliny, za kościółkiem, powstał nawet drugi rząd niskich, strzępiastych chmur. Taki pas oznacza tylko jedno – będzie padać. Na ostatnim wzniesieniu pozostał nam do przejścia tylko niski las, a raczej gęste skupisko krzaków. Wcześniej wchodziliśmy ścieżką poprowadzoną przez najwyższą część grani. Teraz nie mogliśmy jej wypatrzyć. Wyraźny szlak prowadził przez krzaki. Może nawet lepiej, ponieważ wewnątrz zrobiło się trochę chłodniej i przyjemniej. Przechodziliśmy nawet przez skupisko krzaków o zakrzywionych pniach tuż przy ziemi. Kiedy wyszliśmy ze skupiska od razu podeszliśmy w stronę drewnianych ławek, gdzie siedział już od dłuższego czasu Łukasz z białym psem. Szedł za nim aż od Meteostacji. Tutejsze psy nas zadziwiały, ponieważ raz wchodziły przez lodowiec aż na poziom 3653 m n.p.m., a później schodziły do wioski. Że też im się chciało. Może wiedziały, że od wchodzących na Kazbek zawsze coś dostaną? Biały pies wyglądał, jakby dopiero zrzucał grubą, zimową sierść. Tak samo jak w górach robią to koziorożce alpejskie. Widać, że ten pies cały czas gdzieś się włóczy, skoro zapuszczał tak grubą sierść na zimę. Z poziomu ławek widzieliśmy Agnieszkę M., Grzesia i Żanetę. Żanetę słyszeliśmy już ze szczytu ostatniego wzniesienia. Jeszcze kilkanaście minut zajęło im przejście tego odcinka, po czym dołączyli do nas.
POWRÓT Z PRZYGODAMI
W końcu zasiedliśmy wszyscy razem na ławkach. Zaczęliśmy wspominać, co przeżyliśmy i jak było pięknie. Żaneta była zniesmaczona młodymi Gruzinami, którzy poganiali konia w lodowo-skalistym terenie, ponieważ tam się mijali. Koniecznie musiała o nich wspomnieć, ponieważ tak samo, jak nas ta sytuacja zbulwersowała. Wszędzie tam, gdzie zwierzęta są zaprzęgane do celów komercyjnych, do zarabiania pieniędzy, tam nigdy nie będą traktowane tak, jak należy. Nawet jeszcze nie zeszliśmy do wioski, a już pojawiały się pytania, w stylu: co dalej? Teraz poszedłem w tylko znane mi krzaki, gdzie ukryłem wielki, czerwony i ciężki wór z rzeczami, które zostawiliśmy pierwszego dnia. Wór rzeczywiście był ciężki. Grzesiu i Żaneta śmiali się na jego widok. Na szczęście, pomimo zmiennej pogody w ciągu całego tygodnia, w środku nic nie przemokło. Rozdzieliliśmy rzeczy pomiędzy naszą czwórkę, po czym zaczęliśmy je wkładać do plecaków. Zmieściły się. Teraz mogliśmy wracać. Rozpoczął padać lekki deszcz, a niebo pociemniało. Najpiękniejszy widok zrobił się w stronę kościółka. Większość gór pokrył cień, a na tle wysokich gór, po przeciwnej stronie doliny, utrzymywały się dwa rzędy chmur. W pobliżu kościółka zaświeciło słońce, tworząc niedużą plamę światła na czterotysięcznikach widocznych za nim. Powstała wyjątkowa sceneria do zdjęć. Grzesiu i Żaneta nawet poszli do kościółka go zobaczyć, oraz uzupełnić wodę. Kropelki deszczu stawały się coraz większe, ale padało spokojnie. Czasami spadały nawet kulki gradu. Próbowaliśmy złapać jakąś taksówkę, ale wszystkie kogoś wiozły lub turyści umówili się na czas, aby poczekać na nich. Grzesiu i Żaneta długo nie wracali, a deszcz pomału zamieniał się w grad, gdzie coraz częściej padały kulki do wielkości 1 cm. Wtedy zaczęli częściowo iść, a częściowo biec w naszą stronę. Kiedy do nas dotarli, opad 1 cm gradu stał się standardem, a okazjonalnie zaczęły padać kulki lodu o średnicy 2 cm. Grad przybierał na sile. Biały pies schował się pod ławkę. Grzesiu wziął do ręki trzy gradziny, po czym zrobił im zdjęcie. Teraz próbowaliśmy złapać taksówkę. Pod kościółkiem zostały tylko trzy, ale każda z nich była zajęta. Grzesiu zatrzymał ostatnią i poprosił kierowcę, żeby zadzwonił do swojego kolegi, żeby przyjechał po nas. Powiedział kierowcy: ‘call to kolega’. Po chwili dorzucił: ‘Fantastico!’. Żaneta nie mogła wytrzymać ze śmiechu, ale kierowca zrozumiał o co chodzi. Odpowiedział, że za 10 min podjedzie jego kolega. Samochód będzie miał trzy piątki na tablicy rejestracyjnej. Po tym go poznamy.
Jeden z najpiękniejszych widoków podczas całej wyprawy
Tymczasem zjeżdżał jakiś taksówkarz. Zabrał Żanetę i obie Agnieszki, a my czekaliśmy dalej w padającym deszczu i gradzie. Łukasz powiedział: „ale nam się trafiło. Na sam koniec zmokniemy”. Pomimo fatalnych warunków, mieliśmy uśmiechnięte twarze, bo przeżyliśmy wiele ciekawych rzeczy. Teraźniejsza sytuacja również była nietypowa, dlatego już miło ją komentowaliśmy. Faktycznie za 10 min przyjechał samochód z trzema piątkami. Wsiedliśmy do niego. Kierowca był zdenerwowany, ponieważ najwidoczniej został nagle oderwany sprzed telewizora. Tylko powtarzał: „bystra!, bystra!”, co znaczy ‘szybko!, szybko!’. Obficie padający deszcz, podczas wcześniejszych dni spowodował osunięcia ziemi. Gruzini zbudowali asfaltową drogę do Tsminda Sameba w 2019 roku, ale dopiero teraz tworzyli dla niej umocnienia i zabezpieczenia przeciwko osunięciom. W kilku miejscach dopiero położono pręty zbrojeniowe, aby zalać je betonem. Tym razem nie zdążyli. Ziemia rozmiękła, po czym spłynęła zboczem góry, tarasując drogę. Rozpoczęła się wielka ulewa. Kierowca nagle skręcił z asfaltowej drogi do lasu, na jakąś polną drogę i zaczął jechać przez tylko jemu znany, bardzo dziurawy teren, idealnie nadający się do wyścigów samochodowych z napędem 4x4. Kierowca dość długo skręcał raz w lewo, a raz w prawo, zjeżdżając wśród gór po bardzo skalistej drodze. Co chwilę rzucało nami w samochodzie. Okazało się, że asfaltowa droga jest zamknięta i zablokowana przez policję. Aktualna trasa przez las była jedyną, którą teraz mogli jeździć taksówkarze. Oficjalna ulica musiała być naprawiona. Kiedy zjechaliśmy do doliny, zobaczyliśmy, że rzeka spływająca z lodowca, zamieniła się w rwącą rzekę, która powoli zagarniała nawet skalistą drogę polną. Taksówkarz jechał częściowo przez wody rzeki, a za chwilę przed nami widniał prowizoryczny most z metalowych rur. Taksówkarz z naszymi dziewczynami wjechał po nich, po czym rozpoczęła się droga asfaltowa prowadząca do kościółka. Podczas naszego podjazdu, samochód ześliznął się bokiem o jedną rurę w prawo, ale również wjechał na asfalt. Pod mostem kipiała rwąca rzeka, którą ulewny deszcz dodatkowo napędzał i zwiększał jej siłę.
TAK SZUKA SIĘ NOCLEGÓW W STEPANTSMINDA
Drogą asfaltową pojechaliśmy już bezpośrednio do centrum wioski Stepantsminda. Dziewczyny wysiadły w centrum, pod marketem SPAR. Grzesiu poprosił taksówkarza po rosyjsku, żeby mogły do nas dołączyć, skąd podjechalibyśmy do guest house „Nikoloz”. Facet wszędzie tylko poganiał charakterystycznym „bystra!, bystra!”. Gdzieś mu się ewidentnie paliło. Grzesiu powiedział: „dziewczyny, tylko się nie odzywajcie, bo facet jest mocno zdenerwowany”. Kierowca nie wiedział gdzie to jest, dlatego Grzesiu szybko wyszukał adres z nazwą ulicy i numerem. Taksówkarz nie mógł rozpoznać tego miejsca, ponieważ ciągle używaliśmy nazwy „Nikolas Guest House”. Kiedy dojechaliśmy do ulicy Kostava’s Turn nr 2, kierowca powiedział, że to tutaj. Kiedy zobaczył to miejsce powiedział: „a Nikoloz, a nie Nikolas Guest House!”. Źle wymawialiśmy tę nazwę, dlatego taksówkarz nie mógł skojarzyć o co nam chodzi. Trochę się dziwiliśmy, bo miejsce wyglądało jak zacofana wioska z zaniedbanymi, kamiennymi domami, z przynajmniej 50-letnimi, starymi, stalowymi bramami, przez które nic nie widać. Dom o tym numerze nie wyglądał za ciekawie, bo z zewnątrz wyglądał na szarą bryłę z ciemnoszarą bramą, którą w Polsce montowało się w okolicach 1970 roku. Szybko została okrzyknięta ‘komunistyczną bramą’. Tutaj wszystko było komunistyczne, radzieckie, bolszewickie, itp. Równie szybko wzięliśmy nasze plecaki i zapłaciliśmy taksówkarzowi 50 lari. Deszcz jeszcze padał, ale już nie tak intensywnie. Z tyłu domu, po stronie ulicy widniał mały napis „Nikoloz Guest House”. Grzesiu powiedział do mnie: „Michał zadzwoń na domofon”. Ja odpowiedziałem: „ale tu nie ma domofonu, wbijamy na chatę!”. Tak też zrobiłem. Uchyliłem pewnym ruchem ‘komunistyczną bramę’, a przed domem stała młoda dziewczyna. Była totalnie zdziwiona. Od razu zapytałem, czy są wolne miejsca i czy mają noclegi dla sześciu osób. Zaskoczona niespodziewaną sytuacją, wyglądała jak w reklamie Powerade sprzed kilkunastu lat, kiedy to rowerzysta ścigał się z gepardem po wypiciu tego napoju: „yyyyyyy, dobrze, że mi łańcuch nie spadł”. Kto pamięta, ten wie o co chodzi. Po chwili próby ogarnięcia co się stało, zawołała swoją mamę. Mama od razu załapała, przez co zaprowadziła nas piętro przez balkon. Powiedziała do swojego męża w domu, że przyszło sześciu alpinistów. Zaproponowała, żebyśmy się rozgościli. Guest house akurat miał trzy, dwuosobowe pokoje, z czego w dwóch z nich można było dostawić trzecie miejsce do spania. Kobieta bardzo się ucieszyła, ponieważ mówiła, że nie ma turystów, ponieważ wszyscy wystraszyli się COVID-a. My tym czasem spadliśmy jej „z nieba”. Próbowała szybko przygotować jeden pokój, ponieważ dwa większe były już przygotowane. Wtedy jej powiedziałem, żeby się nie spieszyła, bo mamy czas, nie pali się nam do niczego. Na booking.com ten guest house miał nadzwyczaj wysokie oceny, bo aż 9,6/10.
Od początku spodobało mi się nasze miejsce, ponieważ miało prawdziwie domowy, a nie hotelowy charakter. W Gruzji najczęściej można trafić na właśnie takie noclegi, dlatego wiedziałem, czego mam oczekiwać. Ocena była jak najbardziej słuszna, ponieważ pokoje były bardzo czyste, zadbane, a łazienka wyglądała na nowoczesną i posprzątaną. Niczego nie brakowało. Nawet dostaliśmy po dwa ręczniki. a w pomieszczeniu z kanapą, fotelami i pianinem, do dyspozycji mieliśmy wodę źródlaną, kubki, kawę i herbatę. Każdy z nas marzył o łazience, ponieważ nie myliśmy się od tygodnia. Jak to Agnieszka M. wielokrotnie powtarzała: ‘pachnęliśmy szczęściem’. Trudno zadbać o higienę w surowym i zimnym klimacie panującym w rejonie Meteostacji, gdzie ciągle wieje porywisty wiatr. Ja poczekałem do samego końca, aż wszyscy skorzystają z łazienki. W oczekiwaniu na swoją kolej, rozmawialiśmy o naszej wyprawie i wspominaliśmy to, co przeżyliśmy do tej pory. Agnieszce K. spodobała się moja rozmowa z Grzesiem: „Michał zadzwoń na domofon”. Ja odpowiedziałem: „ale tu nie ma domofonu, wbijamy na chatę!”. Teraz ciągle wspominała tę sytuację. Grzesiu tymczasem próbował dogadać się po rosyjsku z matką córki, która nas przywitała. Przedstawiał nas, każdego z osobna. Dowiedzieliśmy się, że matka nazywa się Lela, a imię córki było jakieś dziwne, trudne do zapamiętania. Szybko podchwyciliśmy, że było bardzo podobne do polskiego słowa… „guano”, ale na pewno nie było w nim litery ‘u’. Nasze skojarzenia były coraz to lepsze. Kobieta miała w pobliżu schodów prowadzących na balkon kran z wodą źródlaną. W końcu mieszkała w górach, więc nie powinno to nikogo dziwić. Kiedy kończyła nam się woda, mieliśmy ją uzupełniać z tamtego kranu. Przez blisko dwie godziny wspominaliśmy najpiękniejsze przeżycia z całej naszej wyprawy. Teraz mogliśmy powiedzieć, że zeszliśmy z gór bezpiecznie i jesteśmy cali. Wspominaliśmy nasze ‘kabany’ Tarczyński, którymi każdy się już objadł, izotoniki, bakalie, czy radzieckie liofilizaty i makaron z Meteostacji. W międzyczasie przez okno w pokoju zauważyłem żółto-rudego kota, który szedł w naszą stronę po dachu. Przed drzwiami balkonowymi postawiłem rudego cicika. W końcu sierściaty kot powinien podejść do sierściatego cicika. Tak też się stało. Później pogłaskałem kota, a on wszedł za mną do domu. Agnieszka K. postanowiła nakarmić go, bo widziała, że jest bardzo głodny. Kiedy wyjęła jeden kabanos Tarczyński, kot od razu rzucił się na niego tak, że Agnieszka się wystraszyła. Podrapał ją. Od tego momentu chodził za nią do pokoju i cały czas opierał się na komodzie, bo dobrze wiedział, gdzie znajdzie kolejne ‘kabany’. Jako, że każdemu kabanosy się przejadły, ponieważ na wyprawę wzięliśmy ich po kilka paczek, toteż kot miał prawdziwą wyżerkę. Stopniowo każdy z nas pozbywał się ostatniej paczki wysuszonych kiełbasek. Kot bardzo mnie polubił. Kiedy siadałem, zawsze zasypiał przy mojej nodze. Zrobiłem mu nawet artystyczne zdjęcia z cicikami. Grzesiu marzył już o gruzińskim jedzeniu, dlatego zaproponował wyjście do restauracji, gdy już wszyscy się umyją. Wszystkim podłapali ten pomysł, ponieważ chcieliśmy zjeść normalny obiad, a nie odgrzewane suszonki i bakalie, którymi żywiliśmy się przez tydzień. Próbowaliśmy ogarnąć nazwy takie, jak: chakapuli lamb, chaczapuri, chaczapuri adżaruli, czy chinkali i co to w ogóle oznacza. Grzesiu i Żaneta trochę poczytali o gruzińskiej kuchni na telefonie, dlatego mieli już jakieś pojęcie, co można zamówić.
WYJŚCIE DO RESTAURACJI, CZYLI TO, CZEGO NIE POWIEDZĄ CI W TELEWIZJI
Teraz szukaliśmy restauracji, gdzie można by było coś zjeść. Grzesiu znalazł jakąś wysoko polecaną restaurację. Widząc jednak, że ma hotelowy klimat i wystrój na bogato, nawet tam nie zachodziliśmy. Raczej szukaliśmy czegoś prostego, swojskiego, w naszym klimacie. Teraz musieliśmy przypomnieć sobie o czymś takim, jak obostrzenia. Zastanawialiśmy, jakie mają w Gruzji i gdzie trzeba stosować maseczki. Na Kazbeku całkowicie zapomnieliśmy o pandemii strachu. Na szczęście restauracja miała taras na piętrze, dlatego od razu zajęliśmy tam miejsca. Cały pobyt w restauracji był dla nas komedią. Po raz kolejny ujawniło się lenistwo Gruzinów. Nie wiedzieliśmy, czy menu ktoś nam przyniesie, czy samemu trzeba zamówić coś przy kasie. Po dłuższej chwili zeszliśmy do kasy, ponieważ nic się nie działo. Zabraliśmy menu, po czym wybraliśmy z listy chakapuli lamb. Grzesiu był przekonany, że to jest zapiekany placek nadziewany serem w kształcie pizzy, dlatego wszyscy poszli w jego ślady. W międzyczasie kupiliśmy Coca-Colę z lodówki, bo tutaj kosztowała zaledwie 1,80 lari, co dawało cenę 2.50 zł za 0,5l. Od razu kupiłem dwie. W marketach była jeszcze tańsza, bo kosztowała 1,50 lari, co dawało cenę 2,08 zł. Szybko mieliśmy powód do śmiechu, ponieważ obserwowaliśmy pracę kelnerki. Totalnie nie ogarniała zamówień, stolików, ani do kogo co miało trafić. Sama gubiła się we wszystkim. Kiedy poszliśmy po menu ta sama kelnerka jeszcze do kogoś powiedziała podniesionym głosem: ‘dlaczego nie zamawiasz!’. Od razu poczuliśmy prawdziwy klimat Gruzji.
Kiedy kelnerka przyniosła nasze danie pod tytułem chakapuli lamb, wszyscy zdziwiliśmy się, że dostaliśmy zupę z kawałkami mięsa, a nie zapiekany placek z serem. Są dwa dania, które mają bardzo podobną nazwę, a my wybraliśmy nie tą co trzeba. Zupa mi smakowała, ale każdy zwrócił uwagę, że w zupie było więcej kości niż jagnięciny. Mięso nawet nie zostało obrobione z kości. Tutaj, między innymi dopatrzyliśmy się lenistwa Gruzinów. Po zjedzeniu zupy poszliśmy po drugie zamówienie, żeby poprawić zupę czymś bardziej treściwym. Łukasz dorzucił „do pieca” chaczapuri megruli (placek zapiekany z serem wyglądający jak pizza), Agnieszka K. również to samo, a Grzesiu chaczpuri adżaruli (placek zapiekany w kształcie oka, z rozbitym jajkiem na środku). Kiedy zauważył kelnerkę przynoszącą to danie, poprosił, żeby jajko nie było surowe tylko choć przez dwie minuty przysmażane. W końcu wszyscy doczekali się swoich dań. Ja nie zamawiałem nic więcej, ponieważ widziałem, jakie dania są duże, a ja nie czułem już głodu. Agnieszka K. zjadła tylko połowę swojego chaczapuri megruli, po czym resztę rozdała pomiędzy naszą ekipę. Zjadłem dwa kawałki tego placka. Smakowało jak grube ciasto pizzy, na którym rozlano dużo sera górskiego (w Polsce powiedzielibyśmy oscypek). Bardzo smakowało mi chaczapuri megruli, ale na jedną osobę placek jest za duży, a ser może być zbyt słony, aby zjeść go tyle na raz. Później Łukasz, Grzesiu i chyba Agnieszka M. zamówiły półlitrowe piwo. Kolejna część komedii rozpoczęła się, gdy przyszło nam zapłacić za zamówione dania. Dla kasjerki zadanie okazało się zbyt trudne. Pomimo, że zapisywała w zeszycie co zamawiamy, to w międzyczasie zamieniła ją inna kobieta (prawdopodobnie szefowa). Nie mogła się doliczyć, co kto zamówił i w jakiej ilości. Raz coś przekreślała, raz dopisywała, a raz dopytywała, kto z nas zamawiał jakie danie i ile butelek Coca-Coli. Mieliśmy wielki ubaw, gdy próbowały się doliczyć, ile trzeba zapłacić. Za nami utworzyła się kolejka nowych klientów, którzy chcieli coś zamówić. Grzesiu tylko powiedział do nich: „powodzenia!”. Nawet wyjście do restauracji dostarczyło nam wielu wrażeń i powodów do śmiechu. Było ciekawie. W każdym razie jedzenie nam smakowało. Nie mogliśmy się przyczepić do niczego poza zbyt dużą ilością kości w zupie.
Po obfitym obiedzie, wróciliśmy do kwatery. Z balkonu obserwowaliśmy jeszcze płonący, niczym wybuch wulkanu Kazbek. Gdyby ktoś z National Geographics teraz zrobił zdjęcie, z pewnością wygrałby niejeden konkurs fotograficzny. Tak niecodzienne widowisko nie zdarza się często... Grzesiu i Żaneta postanowili, że zostaną tylko na jedną noc, po czym pojadą do Tbilisi. Nasza czwórka chciała zostać w Stepantsminda do samego końca przez kolejne trzy dni, ponieważ wybraliśmy jeszcze Dolinę Truso, Dolinę Juty oraz wodospady Gveleti do zobaczenia. Chcieliśmy również poznać tutejszą okolicę. Zobaczyć jak żyją mieszkańcy, jak wyglądają inne, kamienne domy, czy pochodzić po lokalnych wzniesieniach z widokiem na wioskę. Mieliśmy co robić. Nasze rozmowy trwały aż do 1.15 w nocy. Widząc, że dobrze nam się rozmawia, pani gospodarz przyniosła cały dzbanek własno robionego wina o godzinie 23.00. Zaskoczyła nas tym gestem. To było bardzo miłe z jej strony. Po długim wieczorze poszliśmy spać, ponieważ wiedzieliśmy, że rano musimy wstać. Zaplanowaliśmy Dolinę Truso, o której już każdy nas choć trochę słyszał i marzył. Jedynym minusem kwatery był fakt, że po zachodzie słońca przez uchylone okno do pokoju wlatywało mnóstwo ciem, które z racji swoich rozmiarów dość głośno obijają się o sufit lub ściany. Nie jest to jednak wina obiektu, a raczej położenia całej wioski. Ćmy można było spotkać wszędzie wieczorową i nocną porą. Są czymś zupełnie normalnym. W końcu te nocne motyle nie gryzą. Po zgaszeniu światła trzepotanie skrzydełkami lub obijanie o sufit ustaje.
PODSUMOWANIE
Góra Kazbek może być dla jednych wspaniałym przeżyciem, a dla innych może być uważana za górę łatwą, nieatrakcyjną. Wszystko zależy od twojego podejścia, jakie masz doświadczenie oraz czego oczekujesz od wyjazdu górskiego. Chociaż byłem na trudniejszych górach, to Kazbek zawsze sobie cenię ze względu na niezwykłą przyrodę, stosunkową dzikość, brak tłumów oraz… gruziński, specyficzny charakter tego szczytu. W Alpach nie ma niczego podobnego, co mogłoby przypominać Kazbek, dlatego tym bardziej jest on dla mnie atrakcyjny. W górach nie szukam adrenaliny i coraz trudniejszych przejść, gdzie najlepiej ryzykuje się życiem. Raczej w górach pociągają mnie wspaniałe widoki ze szczytu, ludzie, z którymi mogę przeżywać całą wyprawę, niepowtarzalna przyroda, piękna, alpejska roślinność, możliwość przebywania ponad poziomem chmur kłębiastych i spotkania z różnymi zwierzętami (nie ważne czy dzikie, czy udomowione) oraz różnorodność krajobrazu. Wszystkie te elementy dostarcza mi Kazbek, dlatego uważam tę górę za wyjątkową. Może dla ciebie wyjazd na ten szczyt nawet nie będzie mógł być nazwany wyprawą, bo uważasz, że wyprawy zaczynają się od 6000, 7000 lub 8000 m n.p.m. Dla mnie wyprawa to każdy wyjazd w góry, gdzie „targam” jak wielbłąd ‘za ciężkiego dziada’ na plecach, czuję wysiłek fizyczny, śpię w namiocie i przebywam w nich, ciągle zmieniając miejsce noclegu przez przynajmniej kilka dni. Każdy ma inne podejście, dlatego nie mówię, że to jest jedyna słuszna definicja. Nie. Ja tak odbieram góry i określiłem, co jest w nich dla mnie najważniejsze. Stąd dla mnie Kazbek zdecydowanie należy do gór wyprawowych, ponieważ spełnia wszystkie moje kryteria. Jeśli myślisz, że góra Kazbek jest łatwa, może musisz popracować nad pokorą, ponieważ znacznie się zmieniła. Teraz wymaga dobrej orientacji w terenie, ponieważ dwukrotnie trzeba iść przez morenę boczną lodowca, gdzie trasa nie jest jasna oraz na szlaku znajduje się mnóstwo ukrytych szczelin. Trzeba być czujnym i uważnym. Dodatkowo jest wymagana dobra kondycja fizyczna, ponieważ duże stromizny powyżej 4600 m n.p.m. potrafią zmęczyć nawet zawodowych przewodników górskich.
Każde góry darzę szacunkiem i nigdy nie myślę o nich w kategorii „łatwe”. Na każdej z nich może coś się stać. Od zawsze uważam, że najcenniejsze jest doświadczenie, zgromadzona praktyczna wiedza w terenie, uwaga, koncentracja i przede wszystkim traktowanie drogi zejściowej jako kolejny etap całej wyprawy. Na Kazbeku również giną ludzie, ale najczęściej z ich własnej winy, nieznajomości tematów pogody przez przynajmniej jednego członka całej ekipy, czy przez zbyt słabe przygotowanie kondycyjne lub sprzętowe. Nie raz słyszę, że pogoda zmienia się nagle lub zabrakło widoczności z powodu mgieł. O ile same zjawiska mogą pojawić się dość nagle w kilkanaście minut, to zawsze trzeba pamiętać, że chmury oraz ich przemiany, zapowiedzą nam nadchodzące niekorzystne zjawiska pogodowe nawet na kilkanaście godzin przed ich powstaniem. Warto dlatego mieć jedną osobę w zespole, która będzie potrafiła rozpoznawać wszelkie zmiany na niebie. Bezpieczeństwo można znacznie podnieść poprzez świadome podejmowanie decyzji wynikające z analizy danych, które do ciebie napływają. Warto więc rozmawiać z innymi ludźmi oraz wymieniać jak najwięcej doświadczeń i spostrzeżeń. Każda wiedza się przyda. Jeśli jesteś fanem przyrody i wspaniałych widoków, a gór nie traktujesz jako kolejny cel do zaliczenia, to Kazbek zapewni ci wrażenia „z górnej półki”. Jasne, że jest wiele wyższych i trudniejszych gór, ale na jakąkolwiek górę uda mi się jeszcze wejść w przyszłości, to Kazbek będzie dla mnie zawsze jednym z najpiękniejszych szczytów jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Uważam, że ma bardzo ciekawą pod względem widokowym i fotograficznym drogę. Jest urozmaicona z bogatą przyrodą, często można trafić na stada zwierząt hodowlanych, które przebywają na dużych wysokościach (krowy, konie, owce), podziwiać pięknie kwitnące kwiaty w różnych kolorach, cieszyć się sielankową atmosferą, zieloną, ‘zamszową’ trawą, a później w krótkiej chwili przejść do zupełnie innego, surowego, zimowego świata lodowców i śniegu. Jeśli lubisz dużą zmienność warunków, to Kazbek jest właśnie dla ciebie.
A dlaczego nie zazdroszczę innym ludziom wyższych i odleglejszych gór? Dlatego, że od kilkunastu lat wiem, że największą radość będziesz miał tylko wtedy, gdy swoje osiągnięcia będziesz porównywać do swoich poprzednich. Wtedy zauważysz swój, a nie czyjś rozwój i to zapewni ci radość, szczęście i powód do dalszego rozwoju. Nawet w Biblii jest taki ciekawy werset, w Liście do Galatów 6:4: „Niech każdy sprawdza swoje własne postępowanie, a wtedy będzie miał powód do radości ze względu na samego siebie, a nie w porównaniu z kimś innym”. Brzmi bardzo znajomo, no nie? Właśnie tej zasady trzymam się zawsze, stąd moja radość jest ogromna. Jasne, że od nas są setki tysięcy ludzi, którzy osiągnęli więcej, bo np. mają większe możliwości, ale dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Liczy się to, co ty sam dla siebie wyciągniesz z każdej wyprawy i czy zrealizowałeś to, co założyłeś sobie na początku. Zazwyczaj udaje mi się zrobić więcej niż zakładam, dlatego zawsze mam wielki powód do radości. Tym bardziej, kiedy grupa nieznanych sobie wcześniej ludzi tworzy bardzo zgraną ekipę, przeżywającą przygodę w podobny sposób. Ta wyprawa dała mi jeszcze jeden powód do radości, ponieważ nie tylko spotkałem ciekawych ludzi pełnych pokory, ale również mogłem rozwinąć się pod względem fotograficznym. Kiedy porównuję swoje zdjęcia z 2014 roku z tej samej góry, a te zrobione teraz, w 2021 roku, widzę przeskok o kilka poziomów. Nawet tutaj mogłem zobaczyć, jak działa zasada, aby porównywać swoje dawne osiągnięcia z tymi aktualnymi. To właśnie one dają wiele powodów do radości.
Kontynuacja naszych przygód znajduje się w osobnym artykule: DOLINA TRUSO, DOLINA JUTY, WODOSPADY GVELETI - czyli co robiliśmy po zejściu z góry Kazbek.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
SPRZĘT – CO ZABRAŁEM?
- Kurtka puchowa do -25’C
- Śpiwór puchowy do -37’C
- Buty skórzane wysokie Asolo z podeszwą Vibram
- Raki koszykowe
- Czekan
- Rękawiczki narciarskie 4f
- Kalesony
- Czapka
- Skarpety cienkie (x4) i bardzo grube (x2)
- Spodnie (x2)
- Krótkie spodenki (x2)
- 4 koszulki
- 1 kartusz 450 g koreańskiej, nieznanej firmy kupiony w siedzibie Mountain Freaks
- Kuchenka MSR Reactor (wystarczy podróbka za 169 zł Jetboil Minimo)
- Zapalniczka
- Mata Therm-a-Rest NeoAir XTherm wersja large – najlepsza pod względem temperaturowym (używałem ją, śpiąc na lodowcu w drodze na Denali 6190 m n.p.m. na Alasce przy temperaturze na zewnątrz -40’C, w namiocie -32’C)
- Namiot Fjord Nansen Lima III z aluminiowymi kijkami dokupionymi osobno
- Aparat lustrzanka Nikon D7200 i 4 komplety baterii do niego
- Polar o gramaturze 100 g
- Lina asekuracyjna 30 m (x2) – po jednej na trzy osoby, aby móc stworzyć dwa zespoły
- Uprząż
- 2 karabinki HMS
- Rozkładany panel słoneczny o mocy 24 W (codziennie mogłem ładować telefon lub power bank)
- Krem 50 UV (jak zwykle go nie używałem)
- Metalowa łyżka
- Czołówka 1600 (3500) lm i komplet baterii do niej
- Okulary przeciwsłoneczne kategorii III
- Obcinaczki do paznokci (zobaczysz, jak bardzo się przydają)
- 4 ciciki do zdjęć (łączna waga 95 g) – kto czytał relację, ten wie o co chodzi :)
- 2 rolki papieru toaletowego (mawiają, że to najważniejszy sprzęt górski…)
JEDZENIE
- Makaron gniazda (po 6 w paczce) - 2 opakowania
- Zupy pomidorowe Knorr/Winiary (na 750ml) - 7 paczek
- Bakalie - 500g
- Orzechy ziemne solone - 400g
- Batony Snickers - 5 szt.
- Batony nieznanej firmy - 5 szt.
- Czekolady - 4 x 300g
- Izotoniki ISOACTIVE firmy ActivLab (jedno opakowanie 31,5g = 0,5l) - 50 szt. (z czego 30 szt. cytrynowe, ponieważ można je mieszać z innymi, dzięki czemu otrzymujemy lepszy smak)
- Kabanosy Tarczyński - 5 paczek o różnych smakach
- "Radzieckie" wafle kupione na miejscu - 500g
- "Radzieckie" zupki kupione na miejscu - 4 szt.
- Zupki Knorr pomidorowe - 6 szt.
- Maślane ciastka kupione na miejscu - 500g
- Dwie duże garście grubego makaronu rurki (zabrane z worka w Meteostacji)
PIENIĄDZE
- Bilet lotniczy w obie strony (LOT) – 960-1260 zł (w zależności od terminu, jaki sobie wybierzesz)
- Taksówka z lotniska Tbilisi do Kazbegi – 250-300 lari w zależności na kogo trafisz
- Taksówka do kościółka Tsminda Sameba – 50 lari
- Karta do telefonu Magti kupiona na lotnisku (oferuje dostęp do Internetu w każdych górach) – 42 lari za 8Gb
- Noclegi w guest housie po zejściu z Kazbeku – 20 lari/osobę
- Jedzenie w markecie w celu uzupełnienia zapasów – 10-20 lari
- Kartusz 450g (podczas całej wyprawy zużyjesz tylko pół butli) – 40 lari (przy zakupie większej ilości dla całej ekipy – 30 lari)
- Nocleg w Meteostacji – 60 lari/osobę
- Magnesy na lodówkę – 5 lari
- Duża naszywka Kazbek – 15 lari
- Marszrutka powrotna do Tbilisi z Kazbegi (Stepantsminda) – 10 lari
- Coca-Cola 0,5l z lodówki w markecie – 1,50 lari
- Czereśnie w 2021 r. – 5 lari/kg
- Brzoskwinie w 2021 r. – 2 lari/kg
- Łącznie zabrałem ze sobą 700 lari
DROGA NA KAZBEK NASZYMI OCZAMI
- KOMINUSTYCZNA WIOCHA – Stepantsminda
- DALEKO JESZCZE? – szlak drewnianymi schodami do kościółka
- SZLAK ZAGINIONEJ ASFALTYDY – droga asfaltowa do kościółka
- WJAZD OD ZAKRYSTII – wejście do kościółka
- WINDOWS XP – sielankowa wędrówka przez ‘zamszowe’, zielone trawy do przełęczy Arsha
- TRAWERS ZA CIĘŻKICH DZIADÓW – przejście z przełęczy Arsha do schroniska Altihut 3014 m n.p.m.
- MIELENIE GUANA – morena boczna lodowca
- ZAEPIANDO – długa prosta przez lodowiec
- TRAWERS BOLSZEWIKÓW – podejście do Meteostacji zygzakowatą ścieżką
- RADZIECKA KANCIAPA – Meteostacja
- PIK KOMUNIZMU – aklimatyzacja do kapliczki na poziomie 3950 m n.p.m.
- REKONESANS – aklimatyzacja i rozpoznanie terenu do lodowca
- TAM, KAJ CIEPIĄ BERGÓWAMI – sypkie, kamieniste ściany, gdzie spadają kamienie
- MAM CIĘ, ZJEM CIĘ – droga przez 67 szczelin
- KILLER 1.0 – pierwsze strome podejście ponad plateau
- ZGNIATACZ JAJ – dwa, 10-metrowe seraki, pomiędzy, którymi się przechodzi w drodze na szczyt
- KANCIAPA RUDEGO CICIKA – wielka, trójfalista jama pod przełęczą 4900 m n.p.m.
- PASZCZA REKINA – jedyna szczelina w kształcie zębów rekina powyżej plateau, tuż pod przełęczą na 4900 m n.p.m.
- SZCZERBINA – wąski przesmyk w lodowo-śnieżnym nawisie, prowadzący do przełęczy na poziomie 4900 m n.p.m.
- KILLER 2.0 – najbardziej strome i zacienione, mroźne miejsce. Tutaj wyplujesz płuca
- KILLER 3.0 lub HEART BREAKER – ostatnie równie strome podejście, o którym wszyscy zapominają wspomnieć w relacjach…
- SZCZYT – tam, gdzie głaska się rudego cicika
UWAGI
- Taksówkarze to starsi panowie lubiący palić każdą ilość papierosów. Najczęściej palą je w samochodzie. Powinni mieć w środku tabliczkę „przepraszamy za utrudnienia podczas jazdy”
- Marszrutki są tanie, ale jazda nimi nie jest przeznaczona dla „amatorów kwaśnych jabłek”. Jeśli staje ci serce na widok brawurowej jazdy, to wybierz inny środek transportu. Kierowcy marszrutek jadą „na bij-zabij”, czyli zjeżdżając z góry, dociskają pedał gazu do 80 km/h, gdzie na ostrym zakręcie tuż przed przepaścią dopiero hamują. Na górskich serpentynach wyprzedzają TIR-y na bardzo krótkich odcinkach. Na prostych odcinkach przez wioskę jadą zazwyczaj 115-140 km/h. Jadą ile fabryka dała. Dopiero przed stolicą jeżdżą spokojnie.
- Owoce w Gruzji są bardzo tanie (do 4x taniej niż w Polsce). Warto po zejściu z góry najeść się ich do syta.
- Taksówki bardzo się opłacają, gdy jesteśmy przynajmniej 4-osobową grupą. Podjazd do kościółka będzie wówczas kosztować po 12,50 lari/osobę. Warto popytać również o inne wycieczki samych taksówkarzy. Warto nimi zjeździć okolicę (Dolina Truso, Dolina Juty zwana gruzińskimi Dolomitami, wodospady Gveleti i inne). Codziennie przeprowadzają „łapankę” na rynku w centrum Stepancmindy, dlatego niczego nie zamawiaj. Przyjdź do centrum, a transport cię znajdzie.
- Guest housy są bardzo tanie i nie odbiegają od europejskich standardów tyle, że nie mają hotelowego klimatu, a domowy.
- W Gruzji jest mnóstwo bezpańskich psów i kotów. Na szczęście nie są agresywne. Psy są bardzo przyjazne i z pokorą podchodzą do człowieka. Zaskakujące jest, że trzy psy wyruszyły z wioski, po czym chodziły za ekipami wyruszającymi na Kazbek aż do Meteostacji (3650 m n.p.m.)
- Gruzini bardzo lubią Polaków za wydarzenia z 2008, gdzie po agresji Rosji na Gruzję, polski prezydent Lech Kaczyński wstawił się za Gruzinami. Od tego momentu jesteśmy tam najbardziej lubianą nacją, do której Gruzini mają szacunek.
- Po raz kolejny w Gruzji zdarzyło się, że ktoś z miejscowych poczęstował nas alkoholem. Pani gospodarz z guest house nawet przynosiła nam go codziennie za darmo (wino, koniak, wódkę).
- W Gruzji nie rezerwuję nic. Pewny ma być tylko bilet lotniczy. Na lotnisku w Tbilisi już czeka ekipa taksówkarzy, którzy zawiozą cię do Mestii, Uszguli, Batumi, Kazbegi, itp. Mówisz i masz. Noclegów również nie rezerwuję. Tak, jak pisałem w relacji – robisz „wjazd na chatę” i nocleg jest załatwiony. Jeśli chcesz zorganizować jednodniowe wycieczki, również nic nie rezerwuj. Nie mając swojego środka transportu, wystarczy, że wyjdziesz do centrum, na rynek w Stepancmindzie (Kazbegi). Taksówkarze sami będą oferować ci transport do znanych i najpiękniejszych miejsc.
- Marszrutka do Tbilisi teoretycznie jedzie co godzinę o pełnych godzinach. Ostatnia odjeżdża około 17.00-18.00 w zależności od dnia. W rzeczywistości musisz wyjść na rynek w Stepancmindzie i czekać aż się pojawi. Odjeżdża gdy nazbiera się kilka osób (w naszym przypadku oczekiwaliśmy tylko 15 min)
- Kazbek jest specyficzną górą. Oferuje niesamowity widok na blisko połowę naszej Galaktyki przy niezwykle przejrzystym powietrzu. Warto popatrzeć na nocne niebo!
- Kazbegi – od 2007 roku wioska nazywa się Stepantsminda i tą nazwą należy się posługiwać. Kierowcy marszrutek używają jeszcze nazwy Kazbegi, ponieważ stara nazwa lepiej utrwaliła się na świecie.
- Gaz – chociaż ta kwestia budzi największe obawy, to nie warto jechać na ulicę Mitskiewitcha w Tbilisi i szukać sklepu sportowego z gazem. Szkoda czasu. W Stepantsminda kupimy kartusze w siedzibie Mountain Freaks, tuż za centrum wioski. Drugie miejsce, to sklep z… warzywami w centrum, we wnęce. Kartusz 450g kosztuje 40 lari. Jeśli weźmiesz więcej butli, sprzedawca opuści cenę do 30 lari.
- Ludzie – są po prostu bardzo gościnni. Kwestie bezpieczeństwa nie powinny być nawet w ogóle poruszane. Każdy ci pomoże – nawet zapaśnicy o dwunastej w nocy wytrzasną dla ciebie butelkę wódki, gdy inni już dawno śpią… W miarę upływu lat, gdy turystyka będzie się bardziej rozwijać, chęć pomocy będzie stopniowo i powoli zanikać. To naturalne zjawisko w miejscowościach turystycznych. Na razie jest bardzo pięknie.
- Transport – prawdziwe jest powiedzenie: „obojętnie do czego wsiądziesz, zawsze spotkasz Polaków”
- Meteostacja – pokoje są w stanie surowym z 1939 roku. Obiekt ma po prostu swój klimat! Z pewnością poznasz mnóstwo ciekawych ludzi. W pokoju naładujesz telefon komórkowy! Instalacja jest założona ze złamaniem wszystkich przepisów BHP oraz nie spełniająca jakichkolwiek norm elektrycznych.
- Woda – wyruszając z Stepantsminda idź w kierunku kościółka – pomimo, że nie jest po drodze, to właśnie tam bije źródełko. Jest ogrodzone, ale zawsze dostępne. Uzupełnij swoje zapasy wody, ponieważ następny potok mamy dopiero o kilka godzin drogi stąd – na wysokości około 3000 m n.p.m. - polana Sabertse.
- Potok i rwący nurt na wysokości 3000 m n.p.m. – od 2018 roku pojawia się tam drewniany mostek. Brak problemów z przejściem na drugą stronę.
- Schronisko Altihut na polanie Sabertse, położone na wysokości 3014 m n.p.m. jest bardzo drogie. Noclegi kosztują aż 150 lari. Jedzenie jest również drogie i często szkodzi ludziom (wymioty lub zatrucia)
- Szczeliny na lodowcu w drodze do Meteostacji – są bardzo widoczne. Idź za ludźmi, albo po prostu korzystaj z widocznych śladów. Rozpadliny dobrze widać. Kieruj się tak, aby przechodzić pomiędzy dwoma dużymi ich skupiskami. Tędy prowadzi jedyna, właściwa droga. Kieruj się na dwa stożki usypane z ziemi i kamieni, znajdujące się tuż za dwoma skupiskami szczelin. Pomiędzy nimi znajduje się przejście na morenę boczną, prowadzące na ścieżkę do Meteostacji. Najczęściej jednak jest widoczna bardzo wyraźna ścieżka.
- Morena boczna za potokiem z rwącym nurtem – w godzinach popołudniowych zwykle zalegają gęste mgły. Nie jest tam niebezpiecznie, ale łatwo pobłądzić. Droga jest długa i mało przyjemna dla oczu. Krajobraz jest bardzo surowy. Staraj się odszukiwać wydeptane fragmenty ścieżki i ciągle za nimi podążaj. Jeśli się zgubisz, a masz obawy - przeczekaj mgły. Rano ustąpią. Stabilna pogoda zazwyczaj utrzymuje się tylko do godziny 13.00-14.00.
- Niebo – w 2014 roku na 6 możliwych dni, 5 z nich pozwalało podziwiać pioruny międzychmurowe. Nie bój się tego zjawiska. Występuje prawie codziennie po dwunastej w nocy i trwa do 3.00 – 4.00 nad ranem. Pioruny wędrują w dal od Kazbeku, po czym robi się spokojne. Wspomniane zjawisko jest efektowne, ponieważ połowa nieba "strzela" piorunami, a druga połowa (nad Kazbekiem) jest całkowicie bezchmurna. Pomimo, że widzisz pioruny o 2.00 w nocy, wyruszaj na atak szczytowy, ale tylko wtedy, gdy druga część jest bezchmurna. Oczywiście w drodze rozsądku obserwuj, jak zmienia się sytuacja. W moim przypadku pioruny zawsze odchodziły w przeciwną stronę, po czym przed wschodem robiło się bezchmurnie. Jeśli słychać grzmoty – nie wybieraj się nigdzie. Podczas występowania piorunów międzychmurowych nie słychać żadnego grzmotu i to jest znak rozpoznawczy, że chmury odchodzą w dal. W 2021 roku pojawiła się tylko jedna chmura z dużą ilością piorunów, ale szybko zniknęła. Widowisko jest bezcenne!
- Taksówkarze - tutaj każdy może zostać taksówkarzem. Kierowcy kupują w sklepie lampę na magnes z napisem TAXI, którą kładą na dachu swojego samochodu i w ten sposób zarabiają.
- Jedzenie – obowiązkowo kup więcej bochenków gruzińskiego chleba. Z łatwością wytrzymuje 7 dni na otwartym powietrzu bez żadnego przykrycia. Jest nadal miękki i świeży… Obowiązkowo kup 2l Lemoniadę z gruzińskimi napisami w zielonej butelce. Napijesz się naprawdę czegoś dobrego, a sama butelka przyda ci się do przenoszenia wody w dalszej części wyprawy. Jeśli lubisz alkohol, to zupełnie za darmo ktoś na pewno zaproponuje ci kieliszek czaczy. Gruzini częstują nią szczególnie Polaków. Trzeba pamiętać, by wziąć więcej jedzenia w razie przymusowego przeczekiwania w Meteostacji.
- Wizy, paszport i dokumenty – Polacy nie potrzebują żadnej wizy. Do Gruzji można wjechać tylko i wyłącznie na dowód osobisty! Wizę wymagają dopiero po 365 dniach pobytu. To cały ogrom czasu! Również nie ma żadnych obostrzeń, co do rzeczy wwożonych i wywożonych do i z kraju. Jedyne czego zabrania Unia Europejska, to przywożenie mięsa z poza terenów Unii. Do Gruzji nie warto jechać bez certyfikatu szczepionkowego, ponieważ mają głupie procedury związane z testowaniem (po trzech dniach musisz zrobić ponownie test), a po powrocie do Polski żadne testy nie zwalniają z kwarantanny… Certyfikat szczepionkowy załatwia wszystko w krótką chwilę. Nie ma w ogóle biurokratycznych kolejek jak na lotnisku w Tokio.
- Choroby – w 2014 w Batumi panowała epidemia zapalenia opon mózgowych wśród dzieci. W późniejszych latach problem ustąpił. W reszcie kraju nie było sygnałów o innych groźnych chorobach. Gruzję potraktuj po europejsku. Jest bezpiecznie.
- Pieniądze – staraj się wymienić je w kraju. W dużych miastach w kantorach waluta gruzińska jest dostępna. Na lotniskach są wywindowane kursy, przez co utracimy kilkaset złotych… Jeśli musisz wymienić walutę, to tylko tyle, żeby dojechać gdzieś dalej, lub coś zjeść.
- Atak szczytowy – masz dwie opcje, albo wyruszyć o 1.00 w nocy, albo o 2.00-2.45 – tak, jak przewodnicy gruzińscy. Przewodnik gruziński mówi, że najlepiej wychodzić o 2.45 w nocy, bo na plateau mamy wschód słońca i jest wtedy ciepło. Ja raczej trzymam się wersji, że na szczycie trzeba być w godzinach 7.00 – 8.00 rano (wymarsz o 1.00 w nocy) ze względu na konwekcję i opływanie szczytu przez masy powietrza, co powoduje, że wierzchołek szybko pokrywają chmury. Wolę na plateau pocierpieć z powodu chłodu i mieć piękne widoki, niż mieć ciepło i „spalić” wejście na szczyt – czytaj: nie mieć widoków… Trzeba pamiętać, że chmury bardzo szybko spowijają okolice wierzchołka już po godzinie 9.00… gdy jest wilgotne powietrze. Dodatkowo, jeśli wschód słońca złapiesz ponad plateau, to będziesz podziwiał czerwieniejące granie śnieżne. Tego nie zobaczą przewodnicy.
- Trudności – szczegółowo są opisane w relacji powyżej. Problemem może okazać się przejście powyżej 4000 m n.p.m. już od czerwca, gdzie śnieg w znacznej mierze zaniknął. Podczas naszej wędrówki przez lodowiec, przechodziliśmy przez 67 większych i mniejszych szczelin, podczas gdy w 2014 roku nie było ich w ogóle! Z powodu zmian na lodowcu, dużą część trasy powyżej 4100 m n.p.m. przeniesiono na morenę boczną lodowca. Wędrówka przez uszczeliniony teren pełen skał i kamieni jest nieprzyjemna i uciążliwa.
- Jeśli chcesz Gruzinowi powiedzieć jak Ci się podobało w Gruzji powiedz mu ME SHEN MIQVARKHAR SAKARTWELO (tak jak jest napisane) – co znaczy KOCHAM GRUZJĘ. Z pewnością zjednasz serca niejednego Gruzina. Na sam dźwięk słowa SAKARTWELO stajesz się ich wielkim przyjacielem. To w ich języku znaczy: GRUZJA.
Michaś, patrząc i czytając aż trudno uwierzyć, że było się uczestnikiem tej wielkiej przygody. Robisz mega robotę. Zabierasz ludzi w tak magiczne miejsca i dzięki wspaniałym relacjom umożliwiasz powrót do tych miejsc, emocji...ech. Jestem Ci bardzo wdzięczna za umożliwienie realizacji życiowego marzenia. Rób nadal to co robisz, jesteś w tym mistrzem ;)
OdpowiedzUsuńI ja się bardzo cieszę, że mogłem brać udział z Wami w tej przygodzie. Miała swój wyjątkowy klimat, a piękne widoki były tylko dopełnieniem szczęścia naszej ekipy. Będzie jeszcze druga część :)
UsuńWitaj Michale, podziwiam zarówno Twoja pasję do gór jak i pasję fotograficzną. Znakomita relacja! Piszesz, że zdjęcia bez obróbki w Photoshop... godne podziwu bo wiem z własnego doświadczenia jak trudno jest robić zdjęcia w oślepiającym świetle i ogromie niebieskiego wokół, poruszam się w terenach pustynno-stepowych i znam ten ból. Gratuluję wytrwałości, maszerowanie z oblodzonymi placami i pośladkami przy temperaturze -15 stopni C to tylko Ty potrafisz ;)))) i życzę Ci dalszych wspaniałych realizacji planów.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się podobało Aniu :). Ja nie używam Photoshopa dlatego, że nie koncentruję się na zrobieniu jednego wyjątkowego zdjęcia, ale raczej na serii zdjęć do poradnika, relacji. Stąd fizycznie nie byłbym w stanie obrabiać w Photoshopie, ponieważ to za długo trwa. U mnie w aparacie jest opcja HDR i od razu z dwóch zdjęć aparat składa je w jedno, ale trzeba wykonać nieruchome zdjęcia z ręki. Przy takich wyjazdach mam już opanowaną tę technikę. Dziękuję piękni i ja również życzę Ci spełniania marzeń :)
UsuńZdjęcia super! Kazbek to ponad moje możliwości, ale jeśli kiedyś będę wybierał się do Gruzji "lajtowo" to nie omieszkam popytać się Ciebie :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się podobało. Za rok mam zamiar pojechać do Gruzji na dłuższy trekking, więc jak coś, to możesz pytać :)
UsuńNiezła wyprawa. Zdjęcia niesamowite a widoki na żywo zapewne jeszcze lepsze. Pozdrawiam i życzę kolejnych równie udanych ekspedycji :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. I ja również pozdrawiam, życząc wielu pięknych wypraw :)
UsuńNo muszę przyznać, że wyprawa warta pozazdroszczenia. Ja niestety bardzo boję się zimna, dlatego takie zimowe górskie wędrówki nie są dla mnie.
OdpowiedzUsuń---------------------------------------------
https://serwis-tir-niemcy.pl/mobilny-serwis-tir-lipsk/
Dziekuje za wspaniałą relacje. Wybieram się za parę dni na kazbek, a więc relacją bardzo dla mnie aktualna
OdpowiedzUsuń