Przygoda z Kazbekiem skończyła się. Po tygodniowej wyprawie w końcu mogliśmy się umyć, dobrze zjeść, spróbować gruzińskiej kuchni, a w szczególności najeść się do oporu owoców, które w Polsce kosztowały cztery razy drożej. Kto by nie skorzystał? Jak już z relacji o Kazbeku wiecie, spaliśmy w guest house ‘Nikoloz’ na ulicy Kostava’s Turn nr 2. Historia znalezienia tego obiektu również należała do ciekawych. Kiedy schodziliśmy z Meteostacji 3653 m n.p.m. do wioski Stepantsminda w ciągu jednego dnia, idąc spokojnym tempem, w trakcie opadów gradu pojechaliśmy z terenu kościółka Tsminda Sameba bezpośrednio do centrum wioski Stepantsminda. Naszą ekipę tworzyło sześć osób: Agnieszka K., Agnieszka M., ja, Łukasz, Żaneta i Grzesiu. Po bardzo udanej wyprawie na Kazbek 5047 m n.p.m. w końcu wszyscy usiedliśmy razem na ławkach w pobliżu kościółka. Zaczęliśmy wspominać co przeżyliśmy i jak było pięknie. Żaneta była zniesmaczona młodymi Gruzinami, którzy poganiali konia w lodowo-skalistym terenie, ponieważ tam się mijali. Koniecznie musiała o nich wspomnieć, ponieważ tak samo, jak nas ta sytuacja zbulwersowała. Wszędzie tam, gdzie zwierzęta są zaprzęgane do celów komercyjnych, do zarabiania pieniędzy, tam nigdy nie będą traktowane tak, jak należy.
NOWE POMYSŁY, GDZIE POJECHAĆ DALEJ, CZYLI DOLINA TRUSO, WODOSPADY GVELETI, DOLINA JUTY
Nawet jeszcze nie zeszliśmy do wioski, a już pojawiały się pytania, w stylu: co dalej? Teraz poszedłem w tylko znane mi krzaki, gdzie ukryłem wielki, czerwony i ciężki wór z rzeczami, które zostawiliśmy pierwszego dnia. Wór rzeczywiście był ciężki. Grzesiu i Żaneta śmiali się na jego widok. Na szczęście, pomimo zmiennej pogody w ciągu całego tygodnia, w środku nic nie przemokło. Rozdzieliliśmy rzeczy pomiędzy naszą czwórkę, po czym zaczęliśmy je wkładać do plecaków. Zmieściły się. Teraz mogliśmy wracać. Rozpoczął padać lekki deszcz, a niebo pociemniało. Najpiękniejszy widok zrobił się w stronę kościółka. Większość gór pokrył cień, a na tle wysokich gór, po przeciwnej stronie doliny, utrzymywały się dwa rzędy chmur. W pobliżu kościółka zaświeciło słońce, tworząc niedużą plamę światła na czterotysięcznikach widocznych za nim. Powstała wyjątkowa sceneria do zdjęć. Grzesiu i Żaneta nawet poszli do kościółka go zobaczyć, oraz uzupełnić wodę. Kropelki deszczu stawały się coraz większe, ale padało spokojnie. Czasami spadały nawet kulki gradu. Próbowaliśmy złapać jakąś taksówkę, ale wszystkie kogoś wiozły lub turyści umówili się na czas, aby poczekać na nich. Grzesiu i Żaneta długo nie wracali, a deszcz pomału zamieniał się w grad, gdzie coraz częściej padały kulki do wielkości 1 cm. Wtedy zaczęli częściowo iść, a częściowo biec w naszą stronę. Kiedy do nas dotarli, opad 1 cm gradu stał się standardem, a okazjonalnie zaczęły padać kulki lodu o średnicy 2 cm. Grad przybierał na sile. Biały pies schował się pod ławkę. Grzesiu wziął do ręki trzy gradziny, po czym zrobił im zdjęcie. Teraz próbowaliśmy złapać taksówkę. Pod kościółkiem zostały tylko trzy, ale każda z nich była zajęta. Grzesiu zatrzymał ostatnią i poprosił kierowcę, aby ten zadzwonił do swojego kolegi, żeby przyjechał po nas. Powiedział kierowcy: ‘call to kolega’. Po chwili dorzucił: ‘Fantastico!’. Żaneta nie mogła wytrzymać ze śmiechu, ale kierowca zrozumiał o co chodzi. Odpowiedział, że za 10 min podjedzie jego kolega. Samochód będzie miał trzy piątki na tablicy rejestracyjnej. Po tym go poznamy.
Schodzimy z góry Kazbek. Zdjęcie zrobione tuż przed opadami gradu. Widać również na nim czerwony wór, w którym przechowaliśmy w krzakach tymczasowo niepotrzebne rzeczy
Tymczasem zjeżdżał jakiś taksówkarz. Zabrał Żanetę i obie Agnieszki, a my czekaliśmy dalej w padającym deszczu i gradzie. Łukasz powiedział: „ale nam się trafiło. Na sam koniec zmokniemy”. Pomimo fatalnych warunków, mieliśmy uśmiechnięte twarze, bo przeżyliśmy wiele ciekawych rzeczy. Teraźniejsza sytuacja również była nietypowa, dlatego już miło ją komentowaliśmy. Faktycznie za 10 min przyjechał samochód z trzema piątkami. Wsiedliśmy do niego. Kierowca był zdenerwowany, ponieważ najwidoczniej został nagle oderwany sprzed telewizora. Tylko powtarzał: „bystra!, bystra!”, co znaczy ‘szybko!, szybko!’. Obficie padający deszcz, podczas wcześniejszych dni spowodował osunięcia ziemi. Gruzini zbudowali asfaltową drogę do Tsminda Sameba w 2019 roku, ale dopiero teraz tworzyli dla niej umocnienia i zabezpieczenia przeciwko osunięciom. W kilku miejscach dopiero położono pręty zbrojeniowe, aby zalać je betonem. Tym razem nie zdążyli. Ziemia rozmiękła, po czym spłynęła zboczem góry, tarasując drogę. Rozpoczęła się wielka ulewa. Kierowca nagle skręcił z asfaltowej drogi do lasu, na jakąś polną drogę i zaczął jechać przez tylko jemu znany, bardzo dziurawy teren, idealnie nadający się do wyścigów samochodowych z napędem 4x4. Kierowca dość długo skręcał raz w lewo, a raz w prawo, zjeżdżając wśród gór po bardzo skalistej drodze. Co chwilę rzucało nami w samochodzie. Okazało się, że asfaltowa droga jest zamknięta i zablokowana przez policję. Aktualna trasa przez las była jedyną, którą teraz mogli jeździć taksówkarze. Oficjalna ulica musiała być naprawiona. Kiedy zjechaliśmy do doliny, zobaczyliśmy, że rzeka spływająca z lodowca, zamieniła się w rwącą rzekę, która powoli zagarniała nawet skalistą drogę polną. Taksówkarz jechał częściowo przez wody rzeki, a za chwilę przed nami widniał prowizoryczny most z metalowych rur. Kierowca z naszymi dziewczynami wjechał po nich, po czym rozpoczęła się droga asfaltowa prowadząca do kościółka. Podczas naszego podjazdu, samochód ześliznął się bokiem o jedną rurę w prawo, ale również wjechał na asfalt. Pod mostem kipiała rwąca rzeka, którą ulewny deszcz dodatkowo napędzał i zwiększał jej siłę.
TAK SZUKA SIĘ NOCLEGÓW W STEPANTSMINDA
Drogą asfaltową pojechaliśmy już bezpośrednio do centrum wioski Stepantsminda. Dziewczyny wysiadły w centrum, pod marketem SPAR. Grzesiu poprosił taksówkarza po rosyjsku, żeby mogły do nas dołączyć, skąd podjechalibyśmy do guest house „Nikoloz”. Facet wszędzie tylko poganiał charakterystycznym „bystra!, bystra!”. Gdzieś mu się ewidentnie paliło. Grzesiu powiedział: „dziewczyny, tylko się nie odzywajcie, bo facet jest mocno zdenerwowany”. Kierowca nie wiedział gdzie to jest, dlatego Grzesiu szybko wyszukał adres z nazwą ulicy i numerem. Taksówkarz nie mógł rozpoznać tego miejsca, ponieważ ciągle używaliśmy nazwy „Nikolas Guest House”. Kiedy dojechaliśmy do ulicy Kostava’s Turn nr 2, kierowca powiedział, że to tutaj. Kiedy zobaczył to miejsce powiedział: „a Nikoloz, a nie Nikolas Guest House!”. Źle wymawialiśmy tę nazwę, dlatego taksówkarz nie mógł skojarzyć o co nam chodzi. Trochę się dziwiliśmy, bo miejsce wyglądało jak zacofana wioska z zaniedbanymi, kamiennymi domami, z przynajmniej 50-letnimi, starymi, stalowymi bramami, przez które nic nie widać. Dom o tym numerze nie wyglądał za ciekawie, bo z zewnątrz wyglądał na szarą bryłę z ciemnoszarą bramą, którą w Polsce montowało się w okolicach 1970 roku. Szybko została okrzyknięta ‘komunistyczną bramą’. Tutaj wszystko było komunistyczne, radzieckie, bolszewickie, itp. Równie szybko wzięliśmy nasze plecaki i zapłaciliśmy taksówkarzowi 50 lari. Deszcz jeszcze padał, ale już nie tak intensywnie. Z tyłu domu, po stronie ulicy widniał mały napis „Nikoloz Guest House”. Grzesiu powiedział do mnie: „Michał zadzwoń na domofon”. Ja odpowiedziałem: „ale tu nie ma domofonu, wbijamy na chatę!”. Tak też zrobiłem. Uchyliłem pewnym ruchem ‘komunistyczną bramę’, a przed domem stała młoda dziewczyna. Była totalnie zdziwiona. Od razu zapytałem, czy są wolne miejsca i czy mają noclegi dla sześciu osób. Zaskoczona niespodziewaną sytuacją, wyglądała jak w reklamie Powerade sprzed kilkunastu lat, kiedy to rowerzysta ścigał się z gepardem po wypiciu tego napoju: „yyyyyyy, dobrze, że mi łańcuch nie spadł”. Kto pamięta, ten wie o co chodzi. Po chwili próby ogarnięcia co się stało, zawołała swoją mamę. Mama od razu załapała, przez co zaprowadziła nas piętro przez balkon. Powiedziała do swojego męża w domu, że przyszło sześciu alpinistów. Zaproponowała, żebyśmy się rozgościli. Guest house akurat miał trzy, dwuosobowe pokoje, z czego w dwóch z nich można było dostawić trzecie miejsce do spania. Kobieta bardzo się ucieszyła, ponieważ mówiła, że nie ma turystów, ponieważ wszyscy wystraszyli się COVID-a. My tym czasem spadliśmy jej „z nieba”. Próbowała szybko przygotować jeden pokój, ponieważ dwa większe były już przygotowane. Wtedy jej powiedziałem, żeby się nie spieszyła, bo mamy czas, nie pali się nam do niczego. Na booking.com ten guest house miał nadzwyczaj wysokie oceny, bo aż 9,6/10.
Od początku spodobało mi się nasze miejsce, ponieważ miało prawdziwie domowy, a nie hotelowy charakter. W Gruzji najczęściej można trafić na właśnie takie noclegi, dlatego wiedziałem, czego mam oczekiwać. Ocena była jak najbardziej słuszna, ponieważ pokoje były bardzo czyste, zadbane, a łazienka wyglądała na nowoczesną i posprzątaną. Niczego nie brakowało. Nawet dostaliśmy po dwa ręczniki. a w pomieszczeniu z kanapą, fotelami i pianinem, do dyspozycji mieliśmy wodę źródlaną, kubki, kawę i herbatę. Każdy z nas marzył o łazience, ponieważ nie myliśmy się od tygodnia. Jak to Agnieszka M. wielokrotnie powtarzała: ‘pachnęliśmy szczęściem’. Trudno zadbać o higienę w surowym i zimnym klimacie panującym w rejonie Meteostacji, gdzie ciągle wieje porywisty wiatr. Ja poczekałem do samego końca, aż wszyscy skorzystają z łazienki. W oczekiwaniu na swoją kolej, rozmawialiśmy o naszej wyprawie i wspominaliśmy to, co przeżyliśmy do tej pory. Agnieszce K. spodobała się moja rozmowa z Grzesiem: „Michał zadzwoń na domofon”. Ja odpowiedziałem: „ale tu nie ma domofonu, wbijamy na chatę!”. Teraz ciągle wspominała tę sytuację. Grzesiu tymczasem próbował dogadać się po rosyjsku z matką córki, która nas przywitała. Przedstawiał nas, każdego z osobna. Dowiedzieliśmy się, że matka nazywa się Lela, a imię córki było jakieś dziwne, trudne do zapamiętania. Szybko podchwyciliśmy, że było bardzo podobne do polskiego słowa… „guano”, ale na pewno nie było w nim litery ‘u’. Nasze skojarzenia były coraz to lepsze. Kobieta miała w pobliżu schodów prowadzących na balkon kran z wodą źródlaną. W końcu mieszkała w górach, więc nie powinno to nikogo dziwić. Kiedy kończyła nam się woda, mieliśmy ją uzupełniać z tamtego kranu. Przez blisko dwie godziny wspominaliśmy najpiękniejsze przeżycia z całej naszej wyprawy. Teraz mogliśmy powiedzieć, że zeszliśmy z gór bezpiecznie i jesteśmy cali. Wspominaliśmy nasze ‘kabany’ Tarczyński, którymi każdy się już objadł, izotoniki, bakalie, czy radzieckie liofilizaty i makaron z Meteostacji. W międzyczasie przez okno w pokoju zauważyłem żółto-rudego kota, który szedł w naszą stronę po dachu. Przed drzwiami balkonowymi postawiłem rudego cicika (na każdą wyprawę zabieram ze sobą cztery kulki z sierści, które służą mi jako rekwizyt do zdjęć). W końcu sierściaty kot powinien podejść do sierściatego cicika. Tak też się stało. Później pogłaskałem go, a on wszedł za mną do domu. Agnieszka K. postanowiła nakarmić go, bo widziała, że jest bardzo głodny. Kiedy wyjęła jeden kabanos Tarczyński, kot od razu rzucił się na niego tak, że Agnieszka się wystraszyła. Podrapał ją. Od tego momentu chodził za nią do pokoju i cały czas opierał się na komodzie, bo dobrze wiedział, gdzie znajdzie kolejne ‘kabany’. Jako, że każdemu kabanosy się przejadły, ponieważ na wyprawę wzięliśmy ich po kilka paczek, toteż kot miał prawdziwą wyżerkę. Stopniowo każdy z nas pozbywał się ostatniej paczki wysuszonych kiełbasek. Kot bardzo mnie polubił. Kiedy siadałem, zawsze zasypiał przy mojej nodze. Zrobiłem mu nawet artystyczne zdjęcia z cicikami. Grzesiu marzył już o gruzińskim jedzeniu, dlatego zaproponował wyjście do restauracji, gdy już wszyscy się umyją. Wszyscy podłapali ten pomysł, ponieważ chcieliśmy zjeść normalny obiad, a nie odgrzewane suszonki i bakalie, którymi żywiliśmy się przez tydzień. Próbowaliśmy ogarnąć nazwy takie, jak: chakapuli lamb, chaczapuri, chaczapuri adżaruli, czy chinkali i co to w ogóle oznacza. Grzesiu i Żaneta trochę poczytali o gruzińskiej kuchni na telefonie, dlatego mieli już jakieś pojęcie, co można zamówić. Historię z wyjściem do restauracji szczegółowo opisałem w relacji ‘Kazbek 5047 m n.p.m. – Gruzja’. Mówiąc ogólnie, jedzenie było bardzo dobre, ale panował tam chaos i w wielu przypadkach mogliśmy zobaczyć i po raz kolejny potwierdzić lenistwo Gruzinów (podczas wchodzenia na Kazbek mieliśmy kilka sytuacji, które ujawniły ich podejście do życia).
Pokoje w naszym guest house były bardzo czyste, a łóżka bardzo wygodne. Dodatkowo dostaliśmy po dwa ręczniki
Część wspólna i widok z balkonu
Chinkali
Po obfitym obiedzie, wróciliśmy do kwatery. Z balkonu obserwowaliśmy jeszcze płonący, niczym wybuch wulkanu Kazbek. Gdyby ktoś z National Geographics teraz zrobił zdjęcie, z pewnością wygrałby niejeden konkurs fotograficzny. Tak niecodzienne widowisko nie zdarza się często... Grzesiu i Żaneta postanowili, że zostaną tylko na jedną noc, po czym pojadą do Tbilisi. Nasza czwórka chciała zostać w Stepantsminda do samego końca przez kolejne trzy dni, ponieważ wybraliśmy jeszcze Dolinę Truso, Dolinę Juty oraz wodospady Gveleti do odwiedzenia. Chcieliśmy również poznać tutejszą okolicę. Zobaczyć jak żyją mieszkańcy, jak wyglądają inne, kamienne domy, czy pochodzić po lokalnych wzniesieniach z widokiem na wioskę. Mieliśmy co robić. Nasze rozmowy trwały aż do 1.15 w nocy. Widząc, że dobrze nam się rozmawia, pani gospodarz przyniosła cały dzbanek własno robionego wina o godzinie 23.00. Zaskoczyła nas tym gestem. To było bardzo miłe z jej strony. Po długim wieczorze poszliśmy spać, ponieważ wiedzieliśmy, że rano musimy wstać. Zaplanowaliśmy Dolinę Truso, o której już każdy nas choć trochę słyszał i marzył. Jedynym minusem kwatery był fakt, że po zachodzie słońca przez uchylone okno do pokoju wlatywało mnóstwo ciem, które z racji swoich rozmiarów dość głośno obijają się o sufit lub ściany. Nie jest to jednak wina obiektu, a raczej położenia całej wioski. Ćmy można było spotkać wszędzie wieczorową i nocną porą. Są czymś zupełnie normalnym. W końcu te nocne motyle nie gryzą. Po zgaszeniu światła trzepotanie skrzydełkami lub obijanie o sufit ustaje.
Chinkali
Chaczapuri adżaruli
Chaczapuri megruli
DOLINA TRUSO
Wstaliśmy dość szybko, bo po godzinie 7.00 rano. Nastawiliśmy się na wyjazd do Doliny Truso. Postanowiliśmy, że tak, jak się przyszykujemy, tak wyruszymy, bez żadnej gonitwy. Taksówkarze i tak będą na nas czekać, aby zawieść nas dokądkolwiek. W końcu to ich biznes, a dla nas wielkie ułatwienie. Nie musieliśmy nigdzie rezerwować wycieczek, ani ustawiać się na umówioną godzinę. Raczej mieliśmy całkowicie wolną rękę. Słyszeliśmy i czytaliśmy w Internecie, na różnych blogach, że Dolina Truso jest najprawdopodobniej najpiękniejszą doliną w całej Gruzji. Z tego powodu koniecznie musieliśmy ją zobaczyć. Mając trzy dni wolnego po wyprawie, należało je w jakiś sposób wykorzystać. Nikt z nas nie zamierzał siedzieć w domu. Jeszcze przed godziną 8.00 wyszliśmy z naszej kwatery do centrum wioski, gdzie czekają taksówkarze. Po drodze oglądaliśmy kamienne domy mieszkańców oraz charakterystyczne, czerwone rury gazowe, które wyglądają jak mozaika przecinająca dosłownie wszystko, bez jakiegokolwiek ładu. Rurociągi wyglądały chaotycznie. Za każdym razem stawały się nieodłącznym elementem krajobrazu. Jako, że nie jedliśmy śniadania, weszliśmy do sklepu, aby kupić gruziński chleb, jakiś ser i zimne napoje z lodówki. Założyliśmy, że najpierw dojedziemy do Doliny Truso, a tam, na miejscu, zjemy śniadanie. Nawet do końca nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać po tej dolinie, pomimo że przeczytałem kilka artykułów. Z wcześniejszych przygód, wiedziałem tylko tyle, że Gruzini nie budują żadnej infrastruktury turystycznej. Nie znajdziemy żadnych wiat chroniących przed deszczem lub słońcem, ani ławek, gdzie można by było usiąść. Wyjątkiem jest rejon kościółka Tsminda Sameba. Pomyślałem, że na miejscu na pewno znajdziemy jakieś drzewo, pod którym będzie można się zatrzymać. Mieliśmy idealną pogodę, ponieważ świeciło słońce. Wiedzieliśmy, że będzie upalnie, dlatego wzięliśmy dużo wody i zimnych napojów gazowanych. W końcu trzeba umilać sobie życie. Jeszcze przed wejściem do sklepu zagadnął nas taksówkarz, ale powiedzieliśmy, że najpierw wejdziemy do sklepu, a później możemy jechać.
Wsiedliśmy do jego siedmioosobowego samochodu Mitsubishi Delica. Większość taksówkarzy wybrało ten model. Najwidoczniej jest najwytrzymalszy. W końcu wielokrotnie jeżdżą do kościółka po bezdrożach, gdy zerwie lub zasypie im asfaltową ulicę. Przed 2019 rokiem nie było asfaltu, dlatego turystów dowozili, jadąc dziurawą, polną i wyboistą drogą. Kierowca za kurs policzył sobie 100 lari. Jak na sześć osób to niewiele. Tym bardziej, że umówił się z nami tak, że poczeka na nas pięć godzin, po czym wrócimy. Ciągle myślałem, w jaki sposób opłacało im się takie kursowanie. Brali nieduże pieniądze, jak na całą grupę i jeszcze stać ich było czekać. Za ten czas można by wrócić do wioski i wozić turystów do kościółka Tsminda Sameba. Nie wnikając w dalsze szczegóły, wyruszyliśmy. Dolina Truso znajduje się 22 km od Stepantsminda, po czym ostatni fragment wiedzie przez 4 km dziurawej, polnej drogi, wcinającej się w głąb gór. Jadąc Drogą Wojenną (jedyna i główna droga umożliwiająca przejazd z Rosji do Armenii, z której korzystają kierowy TIR-ów) wielokrotnie widzieliśmy stada krów, które chodzą lub leżą na środku ulicy. Jeśli leżą to zawsze w stadzie i na… moście. Zastanawialiśmy się dlaczego upatrzyły sobie mosty, jako miejsce odpoczynku. Od razu skojarzyłem je z polską zimą. Kiedy mamy temperatury w okolicach zera lub nieco wyższe, to droga asfaltowa jest oszroniona tylko na moście. Dlaczego tak? Ponieważ ziemia, a nawet gruba warstwa śniegu utrzymują ciepło. Most od spodniej strony nie ma ziemi, dlatego znacznie szybciej oddaje ciepło, przez co jest chłodniejszy o kilka stopni. Pomyślałem, że najprawdopodobniej z tego powodu w upalne dni krowy upatrują sobie mosty na gromadną sjestę. Kierowca jechał spokojnie, na tyle, że wyprzedzały go wszystkie inne samochody. Po przejechaniu 18 km, dotarliśmy do miejscowości Almasiani (ალმასიანი). W oczy rzuciły nam się od razu dwie rzeczy. Przed nami widniała ogromna budowa tunelu pod wysokimi górami w rejonie Gudauri. Roboty wykonywała firma z Chin, gdzie w iście komunistycznym stylu musiały być wypisane wielkie, rzucające się w oczy hasła nad miejscem budowy. Chińczycy budowali tunel z wielkim rozmachem. Postawili kilkudziesięciometrową, potężną suwnicę, kilka hektarów wyznaczyli na betonowe odlewy, z których można złożyć półokręgi, oraz postawili całe, tymczasowe osiedle dla robotników. Ogrom budowy wręcz przytłaczał. Gdy ukończą tunel, z pewnością znacznie skrócą uciążliwą jazdę przez niekończące się serpentyny w okolicach Gudauri, gdzie z poziomu ponad 2300 m n.p.m. trzeba zjechać do poziomu 1650 m n.p.m. TIR-y w szczególności tracą na tym odcinku mnóstwo czasu. Druga rzecz, to wyciąg nowoczesną kolejką gondolową do poziomu 3200 m n.p.m. Pomimo, że w rejonie Gudauri głównie uprawia się narciarstwo, to teraz gondole woziły turystów do góry. W końcu kto by nie chciał podziwiać gór Kaukazu z dużej wysokości? Dzisiaj panowała idealna, słoneczna pogoda, dlatego i my z niej korzystaliśmy.
Teraz tłukliśmy się 4 km dziurawą drogą polną. Widoki nieznacznie się zmieniały, ponieważ wszystko mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Dolina do której wjeżdżaliśmy była bardzo rozległa. Na tyle, że z samego jej początku, widzieliśmy domy odległe od nas o 4 km. Właśnie w ich stronę jechaliśmy. Na samym końcu, na otwartej przestrzeni zatrzymaliśmy się. Kierowca powiedział nam tylko, że jesteśmy już na miejscu. Widniały dwie drogi. Jedna na wprost, prowadząc przez most z metalowych rur nad rwącą, lodowcową rzeką, a druga skręcała w lewo, do Doliny Truso. Wybraliśmy drugą opcję, ponieważ tam ponoć było najpiękniej. Już na samym początku, na parkingu zauważyłem rozległą, alpejską łąkę. Koniecznie zrobiłem jej zdjęcia, ponieważ zachwycała intensywnością kolorów na tle majestatycznych, zielonych, ‘zamszowych’ gór (taką nazwę im nadała Agnieszka K., ponieważ z daleka wyglądały jakby pokryto je zielonym zamszem. To pokazywało, że trawy, które rosną w Gruzji są inne niż w Polsce). Kilkadziesiąt metrów dalej zauważyliśmy zadaszony fragment terenu przy rzece, gdzie jakiś facet ciął drewno. Nie wiem, czym się tam zajmowano, ale przynajmniej mogliśmy popatrzeć na konstrukcję z góry. Nasza droga wznosiła się najpierw kilkanaście, a później kilkadziesiąt metrów ponad poziom rzeki. Już za chwilę szliśmy obok kilku domów z kamienia, które były zbudowane przynajmniej sto lat temu. Zaprawa pomiędzy kamieniami zdążyła już zwietrzeć, a rodowa wieża obronna w połowie się już rozsypała. Przy jednym domu, z zielonej skarpy spadła na polną drogę młoda krowa z wysokości dwóch metrów. Otrząsła się, po czym wróciła do siebie. Kiedy przeszliśmy poza linię ostatniej chaty, za nami biegła duża krowa. Jakiś facet pokazywał nam, żeby ją zatrzymać. Łukasz zastawił przejście, ale ona w pędzie i tak znalazła sobie ujście poprzez trawy górą. Pobiegła przed siebie, w stronę Doliny Truso. Tuż za zabudowaniami znaleźliśmy pierwsze drzewo rzucające cień. Ledwo zaczęliśmy naszą przygodę, a słońce paliło niemiłosiernie. Po południu upał miał być jeszcze większy. Nie dziwił nas ten fakt, ponieważ jeszcze przed wyjazdem, w Tbilisi zapowiadano +39-40’C. Tutaj, w górach, na szczęście inaczej odczuwaliśmy słońce, ponieważ zawiewał lekki wiatr. Dodatkowo szliśmy wzdłuż lodowcowej rzeki, dlatego powietrze było choć trochę wilgotne. Wszyscy zatrzymaliśmy się pod jedynym drzewem rzucającym cień. Poczuliśmy ulgę. W końcu mogliśmy zjeść śniadanie. Usiedliśmy na lokalnej skarpie. Po przeciwnej stronie drogi, na ściętym wzniesieniu, z którego wyrastało drzewo, ja i obie Agnieszki zauważyliśmy w ziemi… słoje, takie jakie mają pnie drzew. Tworzyły one półkoliste warstwy, jakby co roku przybywała kolejna. Obok znalazłem drugie podobne miejsce. Dziwiło mnie to, jak one powstają. Zrobiłem im szczegółowe zdjęcie. Z kolei za rzeką, patrzyliśmy na pionowe ściany skalne, na szczycie których rosły bujne krzaki.
Po około dwudziestominutowej przerwie wyruszyliśmy przed siebie. Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy maszerować tylko i wyłącznie w słońcu. Na razie droga cały czas wznosiła się, przez co wysokość pomiędzy rzeką a naszym szlakiem stale wzrastała. Patrzeliśmy na nią „z góry”. W miarę upływu czasu, okrążaliśmy skalne, pionowe ściany po jej drugiej stronie. Od razu wspomniały mi się chińskie góry lub wąwóz Samaria na Krecie w Grecji, gdzie na wysokich, strzelistych skałach rośnie bardzo gęsta, zielona roślinność. To, co nam szczególnie podobało się w gruzińskim krajobrazie, to fakt, że pomimo dużych upałów, nie patrzyliśmy na nic wysuszonego lub nie otaczał nas nigdzie jałowy krajobraz. Wszystko wręcz kipiało zielenią i kolorami – trawy, drzewa, kwiaty łąk, czy motyle. Idąc przez około godzinę, widok nie wiele się zmieniał. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego droga ciągle prowadzi pod górę, skoro na zdjęciach Doliny Truso turyści stoją na ukwieconych łąkach na poziomie rzeki. My tym czasem zwiększaliśmy pionową odległość pomiędzy nią a nami… W czasie tej drogi dotarliśmy najpierw do ciekawych czterech, niewielkich wodospadów, które spływały do rzeki. Patrzyliśmy na nie z góry, ale mimo wszystko wyglądały efektownie. Pomiędzy nimi rosły bujne krzaki, a te z kolei przecinały pasy kamieni – gołoborza. Zrobiłem kilka zdjęć. Na poziomie wodospadów droga zakręcała łukiem w prawo. Odtąd zaczęliśmy obniżać wysokość. Wyraźnie przyspieszyliśmy tempo. Po lewej stronie wypatrzyłem nawet skałę przypominającą polskiego Mnicha w Tatrach. Po prawej, z kolei, rozpoczął się bardzo ciekawy pas, gdzie naprzemiennie występowały polany z fioletowymi kwiatami oraz coś, co nazwałem ‘drewnianymi skałami’. Kiedy wziąłem kilka z nich do ręki, miałem wrażenie, że patrzę na ciosane drewno, tworzące kolejne warstwy. Takie skały „wyrastały” z alpejskich łąk co kilkadziesiąt metrów. Tuż za ciągiem wodospadów szliśmy nawet wzdłuż całej ściany złożonej z podobnych skał. Myśleliśmy, że na drodze leżą kawałki drewna. Na wysokości wspomnianej ściany mieliśmy chwilę wytchnienia od słońca. Idąc dalej, nie sposób było nie zauważyć największej z tutejszych skalnych ścian. Ta wznosiła się ponad sto metrów ponad poziom rzeki, a skały tworzyły równoległe linie, porośnięte mchem. Ptaki upatrzyły sobie to miejsce jako miejsce lęgowe. Długo przyglądałem się tutejszym formacjom. Na końcu ściany, w dole, zauważyliśmy rdzawy potok wpływający trzema korytami do rzeki. Są to mineralne wody wypływające spod ziemi, które można pić, ale z racji niedostępności nikt tego nie robi.
Nieco dalej, za kolejnymi zakrętami, w końcu poczuliśmy, że zobaczymy coś więcej. Po dłuższej, dość monotonnej wędrówce, zza dwóch zakrętów naszej drogi wyłoniła się wysoka, zielona, spiczasta góra. Pomimo swojej wielkości i górowania nad okolicą w całości porastały ją zielone trawy. Wcinała się pomiędzy dwie inne, przez co nieustannie przyciągała naszą uwagę. Trzy szczyty wyglądały, jakby założono je na zakładkę. Ta sama góra wyznaczała właściwe wejście do Doliny Truso. Zapowiadała wręcz: ‘odtąd będziecie widzieć same najpiękniejsze krajobrazy’. Kiedy doszliśmy do stóp dwóch gór, pomiędzy które ona się wcinała, droga zakręcała pod kątem prostym w lewo. Otworzył się niesamowity widok na Dolinę Truso. Gdzieś w oddali widniały ośnieżone szczyty, przed nami trawiaste równiny, a po środku płynęła górska rzeka. Uroku całemu widowisku dodawały, pojedyncze, kłębiaste chmury. Ależ to był piękny widok! Na zakręcie szlak prowadził drogą przez most z metalowych rur. Przeszliśmy po nim. Nieco poniżej widniał drugi, ale ten wydawał się już wyeksploatowany. Około 200 m za zakrętem, w oddali zauważyliśmy pędzące stado krów. Na szczęście pierwszy szedł jakiś młody facet – ten sam, gdzie jedliśmy śniadanie. Powiedział do nas: ‘poczekajcie 10 min’. Od razu pomyślałem, że przebiegnie tędy z 200 krów, skoro potrzebował tyle czasu. Nie myliłem się, ponieważ biegły one partiami, niczym kilka peletonów podczas wyścigów kolarskich. Krowy bały się nas, dlatego uciekały na skraj przepaści. Szły jak najszybciej, aby później z powrotem wejść na drogę. Widząc, że utrzymują od nas duży dystans, postanowiliśmy odejść jak najdalej na skraj drogi, żeby nas nie widziały z bliska. Kiedy przebiegło ponad 100 krów, widzieliśmy, że nic więcej się nie dzieje. Przed nami widniał szeroki, drewniany most nad rwącą rzeką. Tutaj wręcz kipiała. Grzesiu nawet powiedział: ‘ciekawe, czy jakby taka krowa wpadła do rzeki, wydostałaby się z niej?’. Kipiel wód rzeczywiście pokazywała, że raczej nie ma na to żadnych szans, tym bardziej, że wody są bardzo zimne, ponieważ spływają z gór. Po chwili poszliśmy dalej. W oddali zauważyliśmy kolejne grupy krów, które bardzo szybko do nas podbiegały. Wiedząc, że te również będą się bały, zauważyliśmy kilka skał przed mostem. Schowaliśmy się za nie, aby nas nie widziały. Pobiegły szybkim tempem za resztą. Po nastaniu ciszy, wyruszyliśmy dalej. Kilkadziesiąt metrów dalej, Grzesiu nie dowierzał, ponieważ to, co wypowiedział jeszcze parę chwil wcześniej właśnie teraz się działo! Jedna z krów spadła stromym, kamienistym zboczem prosto do kipiącej rzeki, tam gdzie dwukrotnie zakręcała. Teraz walczyła o życie. Żaneta co chwilę, mówiła: „o mój Boże, patrzcie, ja nie chcę na to patrzeć”. Silny nurt najpierw wyrzucił ją na przeciwny brzeg, cisnęły ją o skalną ścianę, a później na kilka sekund wzburzone wody obracały nią na wszystkie strony, podtapiając ją co chwilę. Kiedy spłynęła nieco niżej, nurt ponownie wyrzucił ją na brzeg znajdujący się po naszej stronie. Upatrując swojej szansy, wyszła z wody, po czym zaczęła wspinaczkę kamienistym, stromym stokiem w stronę drogi polnej. Kiedy na nią weszła, stała zdezorientowana i wychłodzona. Nie wiedziała co ma zrobić. Najwidoczniej stała zszokowana, a adrenalina wciąż działała. Osiem krów wraz z nią zdecydowało, że dalej nie idą. W małej grupie zawróciły. Zaczęły iść w przeciwnym kierunku co reszta. Pozwoliliśmy im odejść w spokoju. Na szczęście nie martwiliśmy się, że cała sytuacja powstała z naszego powodu, ponieważ krowa spadła do wody jeszcze daleko przed nami, za zakrętem drogi. My zauważyliśmy ją dopiero w rzece, tuż po wpadnięciu do niej.
Piękny widok, kiedy przechodzimy przez most zbudowany z rur. Tutaj idziemy w stronę wielkiej równiny Doliny Truso
Najciekawszy fragment drogi dopiero mieliśmy przed nami. Od momentu, gdzie tonęła krowa w rzece upłynęło jeszcze kilkanaście minut, po czym przed nami otwierała się rozległa dolina otoczona dookoła wysokimi górami. Początkowo droga prowadziła przez trawiaste łąki pełne fioletowych i żółtych kwiatów. Dodatkowo na łąkach leżały duże, brązowe, pojedyncze głazy, które niegdyś spadły ze stromych zboczy. Za pasem głazów weszliśmy do doliny właściwej. Odtąd rzeka płynęła po prawej stronie, a my wchodziliśmy na równy teren oferujący mnóstwo pięknych widoków. Co chwilę mijaliśmy malutkie potoczki, które wypływały z obu stron. Swój początek brały z białych lub żółtych pól, które przypominały utwardzone usypiska soli. Kiedy stanęliśmy na jednym z nich, zobaczyliśmy, że każde z nich tworzy płaska skała, wypolerowana przez spływające wody. Te z kolei wyglądały tak, jak gdyby najpierw nagromadzono tutaj sól lub jakieś minerały, a później je sprasowano, przetopiono lub poddano innym, podobnym procesom. W pobliżu widzieliśmy kilka białych, lub żółtych „placków”, które dodawały uroku okolicy. Co mnie najbardziej zachwyciło? Otwarty, ukwiecony, zielony teren otoczony ze wszystkich stron ‘zamszowymi’ górami. Dodatkowo przed nami widniały nieco wyższe szczyty, jeszcze pokryte śniegiem. W jednym miejscu mieliśmy wszystko, co chcieliśmy zobaczyć. Była górska rzeka, wysokie szczyty, kwiaty, śnieg i piękna pogoda. Zauważyliśmy również, że całe stado krów poszło na otwartą przestrzeń pomiędzy pojedynczymi głazami. Pasło się tam. W miarę upływu czasu szło coraz wyżej, w głąb doliny. Tutejsze drogowskazy mówiły nam, że w pobliżu, na środku rzeki Terek zobaczymy wyspę. Na niej znajduje się kawiarnia zwana Truso Camping & Cafe, a po jej drugiej stronie dojdziemy do stawu z mineralnymi wodami o nazwie Abano Lake (აბანოს მინერალური ტბა). Koniecznie chcieliśmy tam dotrzeć. W rozległej dolinie musieliśmy z powrotem dorównać do górskiej rzeki Terek. Wypatrywaliśmy mostu pozwalającego ją przekroczyć. W iście gruzińskim stylu zbudowano go z dwóch metalowych rur, na które nałożono blachy, połączone spawami. Widać, że swoje lata świetności miał już dawno za sobą. Po drugiej stronie, tuż za mostem, uwagę przyciągała niezwykle ukwiecona polana. Wręcz zapraszała, żeby się na niej zatrzymać. Żółte i fioletowe kwiaty rosły tak gęsto, że tworzyły piękny, kolorowy dywan na tle zieleni. Obowiązkowo stanąłem na polanie, aby nacieszyć się tak wspaniałym otoczeniem.
Za rzędem kwiatów wchodzimy na równy teren wyspy. Wszędzie rosną brzozy i niskie krzaki. Widzieliśmy kilka drewnianych chat, które miały być bazą kempingową oraz jeden z nich miał stanowić kawiarnię. Niestety szybko zweryfikowaliśmy, dlaczego wszystko jest pozamykane. Sztuczne, nikomu nie potrzebne obostrzenia, które zabijają więcej ludzi niż sam koronawirus, wykończyły ten biznes. Piękne, bardzo ciekawe miejsce teraz stało nieczynne. Szkoda, ponieważ codziennie do tej doliny przybywają turyści. Obostrzenia wykończyły również to miejsce. Mówiąc ‘przybywają turyści’, musimy pamiętać, że w Gruzji nie oznacza to wcale tłumów. W popularnych miejscach, nie będących kościołem lub znanym budynkiem, w szczycie sezonu spotkamy co najwyżej kilka, kilkanaście osób. To powoduje, że najbardziej znane miejsca pod względem przyrodniczym są bardzo atrakcyjne, nieprzeciążone bezmyślnymi turystami i co najważniejsze, każdy widok możesz utrwalić na zdjęciach bez tłumów ludzi. Zauważyliśmy również, że przez dolinę przebiega linia średniego napięcia poprowadzona wzdłuż niej. W Agencji Mountain Freaks dowiedziałem się, że wybudowano ją w 2021 roku. Trochę szpeci krajobraz, a z drugiej strony słupy ustawiono w pobliżu gór, przez co nie rzucają się w oczy. Szczerze mówiąc, mało zwracałem na nie uwagę i zawsze udawało mi się zrobić zdjęcie tego, co chciałem. Przez dłuższą chwilę chodziliśmy po wyspie, ale poza drewnianymi budynkami nic ciekawszego tu nie zobaczymy. Niebieska strzałka prowadzi dalej – na Abano Lake. Z poziomu wyspy widzimy ścieżkę przebiegającą gdzieś wysoko wzdłuż zbocza górskiego, trawersując je. Na zakręcie widać kamienny murek z powiewającą flagą Gruzji, jak gdyby przebiegała tam granica państwa. Na szczęście ten element jest fragmentem szlaku, gdzie trzeba podejść. Z wyspy musimy kierować się niebieską strzałką, wybierając najbardziej wydeptaną ścieżkę. Zaprowadzi nas ona do bardzo stromych schodów, pozwalających szybko osiągnąć wysokość ścieżki, którą widzimy wysoko ponad nami. Stopnie wykonano ze zużytych opon samochodowych. Są bardzo dobre kiedy schodzimy, ponieważ dobrze amortyzują kroki. Dla osób mających lęk wysokości zejście może być straszne, bo stopnie są krótkie, a stromizna bardzo duża. Wystarczy chwila zawahania i niepewności, aby spanikować. Wystarczyło 5 min, aby wejść na szczyt gumowych schodów. Stanęliśmy przy kamiennym murku z flagą Gruzji. Teraz skręciliśmy w lewo. Wąska, wydeptana ścieżka wśród trawiastych łąk pełnych kwiatów bezpośrednio zaprowadzi nas do celu. Za około 10 min, po lewej stronie ścieżki, widać skalisto-kamienne urwisko, które w Polsce raczej nie byłoby dopuszczone do ruchu turystycznego w miejscu, które jest określane jako bardzo znane i atrakcyjne. W Polsce obowiązkowo musiałyby być zainstalowane poręcze lub przynajmniej łańcuchy, mające zapewnić minimum bezpieczeństwa. Tutaj ponownie osoby z lękiem wysokości mogą poczuć się niepewnie. Ścieżka dodatkowo jest nieznacznie pochylona w stronę skalistego urwiska, mającego kilkanaście metrów wysokości.
Za wspomnianą niedogodnością szlak bardzo szybko wyrównuje poziom do łąk i rzeki Terek, na którą ciągle patrzymy z góry. Wtedy Grzesiu powiedział: ‘patrzcie, widać ten staw!’ Esowatą ścieżką zaczęliśmy schodzić do jego poziomu. Według mnie, tutaj znajdziemy najpiękniejsze miejsce w całej Dolinie Truso. Nie ujmując niczego pozostałym ciekawostkom przyrodniczym, przy stawie naprawdę można było zobaczyć coś niezwykłego i przede wszystkim wypocząć w niecodziennej scenerii. Zbiornik ma wymiary kilka na kilkanaście metrów. Dokładnie zajmuje powierzchnię 400 m2 (0,04 ha – jak podają różne źródła). Znajduje się u stóp zielonego zbocza górskiego, na wysokości 2127 m n.p.m. Dookoła widzimy bardzo równą dolinę, ciągnącą się na setki metrów, zarówno przed, jak i za nami. Wszędzie kwitła alpejska, kolorowa roślinność. Cały teren otaczały góry wyższe niż 2500 m n.p.m., a niektóre z nich przekraczały wysokość 3000 m n.p.m. Ciekawostką jest sam staw, ponieważ jego wody w całości są… gazowane! Stojąc przy jego brzegu, widzimy, jak bąbelki dwutlenku węgla (te same, które mamy w napojach gazowanych) nieustannie uwalniane są z powierzchni dna. Niektóre mają kilka centymetrów średnicy, niektóre kilkanaście, a rekordowy, kiedykolwiek zaobserwowany i zarejestrowany miał jeden metr! Bąbelki tworzą całe ciągi, linie i rzędy, przez co można usiąść na trawie i podziwiać, jak pięknie wypływają na powierzchnię. To działa uspokajająco. Woda jest krystalicznie czysta. Wystarczy nabrać jej trochę do rąk, aby zobaczyć, że nawet w rękach będzie pełna bąbelków. Cały czas gazuje. To miejsce nazwałem Żywiec Zdrój – Mocny Gaz. Chyba każdy miał jednakowe skojarzenie, ponieważ była mocno nasycona klasycznym CO2. Po drugiej stronie stawu znajdują się cztery znaki informujące turystów, co wolno, a czego nie wolno robić. Zakazane jest biwakowanie dookoła niego, zaśmiecanie pływanie. Ostatni znak oznaczał, że woda jest… przeznaczona do picia. Ma nawet właściwości lecznicze, dlatego polecam ją każdemu spróbować. W smaku będzie bardzo specyficzna, ponieważ jest nasycona wieloma minerałami. Tak bardzo, że koryto potoku, który wypływa ze stawu ma intensywny kolor rdzy. Wydaje się, że wody mają podobną barwę, ale te są krystalicznie czyste. Nabierałem ją w miejscu, gdzie kończy się zbiornik, a zaczyna potok. Tam jest najpiękniej, ponieważ pod wodą widzimy rdzawe urwisko, ale dna już nie widać… A jak smakuje woda? Chyba najlepiej scharakteryzowała ją Agnieszka M.: ‘smakuje jak stara skarpeta albo zardzewiały gwóźdź’. Dla mnie miała ciekawy, zupełnie inny smak. Chociaż na dłuższą metę szybko by nam obrzydła, ale jak na jeden raz piłem jej dość dużo. Najciekawsze było ciągłe gazowanie w rękach, a później w ustach. Jako, że cały czas panował upał, a woda miała temperaturę kilku stopni, mogłem się nią bardzo dobrze orzeźwić. Szkoda tylko, że nie wpadłem na pomysł, aby do koryta potoku włożyć Coca-Colę, którą mieliśmy ze sobą, żeby ją schłodzić.
Po dłuższym odpoczynku poszedłem wzdłuż rdzawego potoku. Bardzo pięknie komponował się na tle ukwieconych łąk oraz zielonych gór. Wyglądał jak krwista rzeka. Jego koryto ma taki kolor aż do samego wlotu do rzeki Terek. Gazy, które wydobywają się ze stawu lub potoku (głównie dwutlenek węgla) są niebezpieczne dla mniejszych zwierząt, takich jak żaby, jaszczurki, myszy, ptaki, czy inne płazy, a w skrajnych przypadkach, podczas bezwietrznych dni, również dla owiec. Kiedy np. żaba znajdzie się w pobliżu potoku lub stawu, uwalniający się dwutlenek węgla może spowodować uduszenie z powodu braku tlenu. Nawet odnotowano jeden przypadek owcy, która tam utonęła, ponieważ w bezwietrzny dzień udusiła się, po czym wpadła do wody. Dla człowieka otoczenie stawu nie stanowi żadnego zagrożenia. Zbiornik szybko się oczyszcza, ponieważ ciągły efekt ‘mocnego gazu’ powoduje nieustanny ruch wód. Dodatkowo źródło zapewniające wodę z wnętrza gór ciągle zasila ten zbiornik wodny. Nadmiar wody wypływa potokiem do rzeki Terek. Ustalono, że w ciągu doby ze stawu wypływa 2500 m3 wody, co daje 2,5 miliona litrów. Taką więc wydajność ma samo źródło. Szkoda tylko, że aż do dzisiaj nikt nie wykonał pomiaru głębokości. Do dzisiaj nie wiadomo jak głęboki jest ten staw. Mówi się, że jest to zbiornik bez dna. Podobnie, jak podczas wyprawy na Kazbek, tutaj również odwołaliśmy się do lenistwa Gruzinów. Czy naprawdę Abano Lake jest tak niedostępnym miejscem i potrzeba aż tak zaawansowanej technologii, żeby wykonać pomiar? Nawet z samej ciekawości wystarczyło wziąć żyłkę lub linkę, przywiązać do niej kamień i wykonać chociaż orientacyjny pomiar. Na pierwszy rzut oka możemy stwierdzić, że jest tam głęboko lub bardzo głęboko, ponieważ podwodne rdzawe urwisko przy potoku znika gdzieś w czeluściach stawu. Co to dla mnie może oznaczać? Jeśli zbiornik jest naprawdę głęboki, to należałoby się zastanowić, dlaczego ma tak małą powierzchnię, a tak dużą głębokość. Dla mnie jedynym wytłumaczeniem byłby bardzo silny strumień wody spadający z dużej wysokości. Być może kiedyś z tutejszego zbocza góry spływały polodowcowe wody w postaci wodospadu i wydrążyły większy dół. Oficjalnego wytłumaczenia oczywiście nie ma, dlatego mogę jedynie snuć domysły. A jak jest głęboko? Nawet nie próbuję tego oceniać, ponieważ nie zabraliśmy ze sobą niczego, czym moglibyśmy wykonać chociaż orientacyjny pomiar. Będąc wtedy na miejscu, nie wiedzieliśmy, że do dzisiaj nikt nie skusił się o podobne badania… No cóż, ciekawostka pozostała nierozwiązana. Być może, gdy będę nad Abano Lake w przyszłości raz jeszcze (planuję trekking po Svanetii), to na pewno zaopatrzę się w lekką żyłkę, lub zabiorę ze sobą 57-metrowy repsznur o średnicy 3 mm, który waży 370 g.
W rejonie stawu siedzieliśmy równą godzinę. Otoczenie tak bardzo pozwalało się wyciszyć, że nawet zapomnieliśmy o czasie. Wszędzie dookoła ciągnęły się bardzo szerokie pasy alpejskich kwiatów Pomimo dużej wysokości 2127 m n.p.m. dopiero tutaj przebywaliśmy w dolinie. W oddali widzieliśmy stado krów, na które czekaliśmy na polnej drodze. Pasło się po przeciwnej stronie rzeki. Tamtejszą drogą jeździło znacznie więcej samochodów. Również stąd podziwialiśmy białe i żółte skały, przypominające solne wzniesienia lub hałdy. Daleko przed nami widniały kamienne ruiny wioski Zakagori. Na mapach występują raczej jako Forteca Zakagori. My jednak dotarliśmy tylko do stawu, ponieważ musieliśmy jeszcze wrócić. Dolina Truso jest bardzo długa. Od początku szlaku do Fortecy Zakagori mamy aż 13 km drogi pieszej. Geograficznie jest to tylko połowa Doliny Truso, którą kończy przełęcz o takiej samej nazwie, o wysokości 3122 m n.p.m. Przebiega tam granica gruzińsko-rosyjska. W drodze do ruin wioski mamy bardzo podobne widoki: kwieciste łąki, rdzawy potok i wysokie, zielone góry dookoła. Z tego powodu nie poszliśmy dalej, wiedząc, że mamy coraz mniej czasu. Najważniejsze i najpiękniejsze rzeczy już zobaczyliśmy, dlatego mogliśmy z czystym sumieniem wracać.
Ruiny wioski Zakagori i ruiny fortecy Zakagori
Od czasu do czasu, na niebie powstawały cięższe chmury, które szybko rozpadały się na mniejsze kawałki. W miejscach, gdzie miałem cień, teraz mogłem wykonać zdjęcia, ponieważ w fotografii funkcjonuje prosta zasada: ‘nie ma światła, nie ma zdjęć’. Spróbuj tylko sfotografować w pochmurny dzień góry, morze lub inne atrakcje przyrodnicze. Wyjdą po prostu martwe, bez życia. Wracaliśmy tą samą ścieżką prowadzącą wzdłuż skalno-kamienistego urwiska. Ponownie mogliśmy nacieszyć oczy wspaniałymi widokami w słońcu. Odległe, zielone góry również się rozświetliły. Odtąd mogłem wykonać interesujące mnie zdjęcia. Schodząc stopniami z opon, Agnieszka M. miała lekkie zawroty w głowie z powodu ich stromizny. Czuła się niepewnie, ale powoli zeszła. Przez wyspę wróciliśmy do głównej drogi. Niebo lekko poszarzało, bo powstawało coraz więcej chmur burzowych. W rejonie, gdzie leżą pojedyncze, brązowe głazy zrobiłem serię zdjęć, ponieważ wcześniej ten teren miałem zacieniony. Odtąd szliśmy w stronę wylotu z doliny. Lekko zaczął kropić deszcz. Po drodze ponownie podziwialiśmy wysoką, zieloną górę, piękną rzekę na tle Doliny Truso, skalne ściany z gniazdami ptaków, ‘drewniane skały’ i cztery wodospady. Zobaczyliśmy, że szlak, który pokonywaliśmy dwie godziny, teraz zajął nam równą godzinę. Pozostało nam jeszcze trochę czasu. Najbardziej zaskoczył nas fakt, że na całej długości doliny mieliśmy dostęp do Internetu! Gruzini pod tym względem są mistrzami (na lotnisku, przy czerwonym stanowisku trzeba kupić kartę firmy Magti, która jest miejscową siecią komórkową, oferującą dostęp do Internetu na terenie całej Gruzji – nawet w górach). Przez blisko godzinę szliśmy podczas lekkich opadów. Dopiero na ostatnich metrach trasy, skąd widać parking, deszcz zaczął padać znacznie mocniej. Cieszyliśmy się, ponieważ przyszliśmy przed czasem, ale taksówkarz już na nas czekał. Dzięki temu mogliśmy od razu wejść do samochodu i nie moknąć. Cały czas tutaj stał. Jak prawie każdy Gruzin w tej branży ze starszego pokolenia, oddawał się „przyjemności” wypalania kolejnych papierosów…
Jadąc do Stepantsminda, widzieliśmy, że na niebie powstał wąski pas chmur burzowych, ciągnących się od Doliny Truso, aż po naszą wioskę. Po lewej i po prawej stronie ciągle patrzyliśmy na błękitne niebo. Za nami strzelały pioruny. Co kilka minut rozlegał się głośny huk. Przez całą drogę jechaliśmy w ulewie. To znaczy, że chmury burzowe wisiały dosłownie nad Drogą Wojenną. Bardzo łatwo wytłumaczyć, dlaczego tak się działo. Ponieważ po obu stronach mieliśmy trzy i czterotysięczniki, a wspomniana droga prowadziła doliną. Wysokie góry zatrzymywały piętrzące się masy powietrza, przez co ich pasma stanowiły naturalną barierę. Stąd w dolinach padały ulewne deszcze, a po obu stronach panowała słoneczna pogoda. Wróciliśmy około godziny 15.30. Po bardzo przyjemnej wędrówce Doliną Truso, gdzie woda gazowana była gwoździem programu, poszliśmy poszukać lokalnej restauracji z dobrym jedzeniem. Grzesiu znalazł informację na telefonie, że na skrzyżowaniu dróg do Vladikaukas (Władykaukaz - Владикавказ) i do centrum Stepantsminda znajdziemy to, czego szukamy. Ponoć najlepsze jedzenie dostaniemy w lokalnej restauracji o nazwie ‘Good Food Kazbegi’. Weszliśmy przez otwartą bramę. Teren wyglądał na typowe, gruzińskie podwórko, uwidaczniające po raz kolejny lenistwo tej narodowości. W Polsce ogródki restauracyjne są zadbane i w jakikolwiek sposób zaaranżowane. Musi być czysty chodnik lub równa trawa, a dookoła jakieś kwiaty. To jest standard. Tam nie zadbano o wygląd w ogóle. Jakieś krzaki rosły na dziko, stary chodnik w większości zdążył się wykruszyć. Pewnie położono go jeszcze za czasów świetności ustroju komunistycznego. Stąd też wszystko, co wtedy zbudowano, tak stało do dziś. Jedynie stoły i parasole mieli nowe. Teren był bardzo nierówny i w ogóle niezagospodarowany. Na wejściu przywitał nas ciekawy gospodarz. Nie tylko powiedział po polsku „dzień dobry”, ale również zaczął mówić do nas po polsku! Wyciągnął menu ze zdjęciami, abyśmy wiedzieli, co zamawiamy. Dodatkowo omówił nam w naszym języku co te dziwne gruzińskie nazwy oznaczają. Zarzuciłem również tematem gruzińskiej lemoniady, dlatego od razu na stole pojawiło się sześć butelek. Każdemu smakowała i odtąd stała się obowiązkowym napojem po każdych naszych przygodach. Podczas jedzenia przychodził do nas kot, który lubił być głaskany. Zawsze liczył na coś do jedzenia. Pod samochodem spał również duży, beżowy pies, ale gospodarz zawsze go przeganiał. Teren restauracji stanowił jednocześnie skrót z głównej ulicy do górnej części wioski Stepantsminda. Znacznie można było sobie skrócić wędrówkę do naszego guest house. Oprócz tradycyjnych gruzińskich dań (chakapuli lamb – zupa z jagnięciny i z warzywami, chaczapuri megruli - placek zapiekany z owczym serem, wyglądający jak pizza, chaczapuri adżaruli - placek zapiekany w kształcie oka, z rozbitym jajkiem na środku, czy chinkali – pierogi w kształcie sakiewki z bulionem w środku), które opisałem już w relacji z Kazbeku, polecam dodatkowo zamówić sałatkę warzywną z rozdrobnionymi orzechami, sałatkę bakłażanową (mój hit sezonu) oraz najzwyczajniejsze belgijskie frytki z gruzińską lemoniadą. To było coś!
Kiedy wróciliśmy do naszej chaty długo rozmawialiśmy o tym, co zobaczyliśmy oraz jeszcze raz wspominaliśmy najpiękniejsze momenty podczas wchodzenia na Kazbek. Ponownie przyszedł do mnie żółto-rudy kot. Skulił się w kłębek. Postawiłem obok niego cztery ciciki. Nawet nie zwrócił na nie uwagi. Spał dalej. Nie przeszkadzając mu dalej, ustalaliśmy plany na pozostałe dwa dni. Grzesiu i Żaneta już rano postanowili, że jeszcze dzisiaj wyjadą do Tbilisi, żeby zwiedzić stolicę Gruzji. Wiedzieliśmy od pani Leli, że pokój po Żanecie i Grzesiu ma ktoś zająć na weekend. Pożegnaliśmy się z nimi. Do centrum Stepantsminda wyszli przed godziną 18.00. Szybko złapali marszrutkę, ale z powodu braku chętnych kierowca nie chciał pojechać. Powiedział, że zawiezie ich pod warunkiem, że zapłacą 35 lari od osoby. Normalnie kurs kosztuje 10 zł. Zapłacili wyższą cenę, ponieważ i tak dla nich to nie był duży koszt. Dzięki temu mogli jeszcze dzisiaj dostać się do stolicy. Grzesiu zrobił rozpoznanie, gdzie są hotele i guest house’y. Dodatkowo załatwił przewodnika, który będzie ich oprowadzać po mieście. Na kwaterze zrobiło się cicho. Zostałem ja, Łukasz, obie Agnieszki i jeden kot. Ustaliliśmy, że wieczorem sprawdzimy jaka może być pogoda od jutra rana, po czym zadecydujemy, czy pojedziemy do Doliny Juty. Marzyłem o tej wycieczce, ponieważ widziałem na różnych zdjęciach, jak tam jest pięknie. Nie bez powodu nazywają ją gruzińskimi Dolomitami. Sama dolina oferuje przecudne widoki, ale kończy ją siedmioszczytowa góra Chaukhi 3842 m n.p.m., która od samego początku najbardziej przyciąga wzrok. Przypomina włoskie Dolomity. Pomimo popularności tego szlaku z powodu jego nadzwyczajnego piękna, tłumów nie doświadczymy. My przez cały dzień minęliśmy może 15 osób. Sam szlak również nie jest szeroką drogą jak w Karkonoszach lub Tatrach, ale raczej idziemy wydeptaną ścieżką w trawie. Wieczorem nadal nie mieliśmy żadnego potwierdzenia, co do pogody, dlatego ostateczną decyzję przenieśliśmy na rano. Mieliśmy wstać, sprawdzić i stwierdzić: jedziemy, albo nie jedziemy. Siedzieliśmy jeszcze do późnego wieczora, rozmawiając o górach i głaszcząc kota. Postanowiliśmy, że wstaniemy o 7.00 rano i zobaczymy jak będą wyglądać chmury na niebie. O godzinie 21.00 pani gospodarz o imieniu Lela przyniosła nam cztery szklanki orzechowego koniaku – po jednej dla każdego. Chociaż ja nie jestem fanem alkoholu, to doceniam jej gest i gościnność. Spać poszliśmy o 23.00. Łóżka w pokojach są bardzo wygodne, a materace grube, dlatego każdy z nas wyspał się bardzo dobrze.
STEPANTSMINDA, GERGETI, TSMINDA SAMEBA
O godzinie 7.00 rano stwierdziłem, że niebo jest mętne, jak na samym początku naszej wyprawy. Raczej w takich warunkach nie ma sensu jechać do Doliny Juty. Tam musi być niebieskie niebo i słońce gwarantujące piękne widoki, ponieważ całą istotą tego szlaku są ‘zamszowe’, zielone, oświetlone trawy oraz strzelista i skalista góra o siedmiu wierzchołkach Chaukhi 3842 m n.p.m. Oglądać tak piękne atrakcje w byle jakiej pogodzie, to zdecydowanie „rozrywka” nie dla mnie. Muszę mieć konkrety. Postanowiliśmy, że skoro pogoda jest niestabilna, to raczej pokręcimy się po naszej okolicy, gdzie poznamy naszą wioskę, oraz sąsiednią – Gergeti. Kiedy turyści myślą o kościółku Tsminda Sameba, to mają na myśli wioskę Stepantsminda zwaną przed 2007 rokiem Kazbegi. W rzeczywistości ta atrakcja turystyczna znajduje się w Gergeti. Tak naprawdę mało kto w ogóle zna wspomnianą nazwę. Raczej skojarzy ją z Tsminda Sameba. Wszystko dlatego, że obie wioski sąsiadują ze sobą. Tyle, że jedna znajduje się po jednej stronie rzeki, a Gergeti, rozpoczyna się tuż za mostem.
Wyruszyliśmy bez pośpiechu jeszcze przed godziną 8.00. Weszliśmy do lokalnego sklepu, po czym najpierw poszliśmy w stronę widocznej cerkwi, która znajduje się przy odnodze głównej drogi. Ta sama ulica prowadziła również do urzędu miasta. Cerkwia pod względem architektury wyglądała bardzo ciekawie, ponieważ na wejściu stała dzwonnica podparta na ośmiu, kamiennych ramionach. Na jej teren weszliśmy przy pomocy kilku stopni. Dziwiło mnie tylko, że dwie krowy chodziły luzem i wyjadały trawę na cmentarzu. Po dłuższej chwili, ze środka wyszedł pop, po czym nakazał swojemu ministrantowi, aby je przepędził. Cała sytuacja wyglądała ciekawie, ponieważ krowy najpierw schodziły stopniami, a później wychodziły przez wąską furtkę. Ustąpiliśmy im miejsca. Za cerkwią widniała jakaś dziwna, betonowa, iście komunistyczna konstrukcja, która przypominała bardzo duży wyskok, skąd można by było skakać do basenu. Jednak żadnego basenu nie widzieliśmy. Na fasadzie wymalowano artystyczny mural z napisem ‘Twin Towers’. Przeznaczenia tego budynku jednak nie mogłem odgadnąć. Nieco dalej trwała budowa wielkiego muzeum za grube miliony lari. Zastanawiałem się, czy teraz ono tak naprawdę jest tutaj potrzebne, skoro co chwilę będą otwierać i zamykać gospodarkę. Obiekt nawet nie zdąży się otworzyć, a już upadnie. Turyści głównie nastawieni są na Kazbek lub Tsminda Sameba. Skoro pani Lela mówiła, że brakuje turystów, to tym bardziej będzie brakować ich w muzeum, ponieważ w górskim terenie podobne obiekty odwiedza się, kiedy ciągle pada deszcz. Po wykonaniu kilku zdjęć cerkwi i muzeum w budowie, poszliśmy dalej, w stronę urzędu miasta. Tutaj również spotkaliśmy się z prawdziwą ‘komuną’. Na parkingu stał jeszcze autobus z lat pięćdziesiątych, XX w., a obok stare, niszczejące, pozostawione same sobie samochody. Biała farba stopniowo odpadała lub kruszyła się z budynku. Dodatkowo wzdłuż obiektu, przy wysokich, pomalowanych kolumnach przechodziła krowa. Dalej nie znaleźliśmy przejścia.
Ulicę kończyło strome zbocze koryta rzeki. Zawróciliśmy więc do skrzyżowania, gdzie poszliśmy w stronę Gergeti. Wioski są tak ustawione, że gdyby nie znak, nie wiedzielibyśmy nawet, gdzie jest ich granica. Odtąd podchodziliśmy asfaltową drogą. Za chwilę, po prawej stronie zauważyliśmy siedzibę ratownictwa górskiego, gdzie można było zgłaszać wyprawy, ale nie wiem, czy już nie została przerobiona na coś innego… Obiekt nie wyglądał, jakby stacjonowali w nim ratownicy lub w ogóle ludzie związani z górami. Nieco dalej widzieliśmy nietypowy płot z desek, a na każdej z nich zamocowano po dwie butelki pozostałe po różnego rodzaju winach. Przez chwilę przyglądaliśmy się tak nietypowemu ogrodzeniu. Kiedy dotarliśmy do końca ulicy, ta rozwidlała się w lewo i na prawo. Nie wiedzieliśmy, którą opcję mamy wybrać, dlatego poszliśmy w lewo. Odtąd wioska miała swój klimat. Szliśmy obok starych, niejednokrotnie rozlatujących się kamiennych domów. Widać, że miały swoje lata. Na końcu jednego z nich wmurowano nawet rurę, skąd wypływała woda źródlana. Obowiązkowo napiliśmy się jej. Chwilę później, za wioską, prowadziła polna ścieżka, coraz wyżej do góry. Przed nami widzieliśmy jakiś obiekt noclegowy z restauracją i parasolami, a poniżej zagrodę dla koni na zboczu górskim wraz z małym polem kwitnących kartofli. Kiedy skręciliśmy za zielonym zboczem, za starą, zardzewiałą koparką, gdzie ciągle unosił się zapach olejów hydraulicznych, rozpoczęliśmy właściwe podejście prowadzące w stronę widocznej, kamiennej wieży obronnej. Częściowo się zawaliła, ale mimo wszystko dobrze było ją widać z okolic naszej wioski. Widzieliśmy również, że co jakiś czas tędy wracają pojedyncze osoby lub pary. Wszyscy byli elegancko ubrani i schodzili w bardzo lekkich butach: klapach, trampkach, sandałach, itp. Na szlaku wszędzie wystawały skały, dlatego dziwiłem się, że tak zignorowali trasę. Wracali z kościółka Tsminda Sameba. My tym czasem podchodziliśmy coraz wyżej. Ścieżką wśród trawiastych polan dotarliśmy na wysokość wieży. Wzdłuż trasy wkopano giętkie, plastikowe rury o dość dużej średnicy. Płynęła nimi woda do wioski spływająca z zielonych zboczy górskich. Niebo nadal pokrywały dość mętne chmury. Brakowało stabilizacji w pogodzie, dlatego cieszyliśmy się, że wybraliśmy tę opcję. Podchodząc wyżej, Agnieszka M. w oddali zauważyła dwa konie, pasące się pod linią niskich krzaków. Ten teren wydawał się nam dość odległy.
Nieco wyżej, nad głowami zauważyliśmy jakąś brązową budowlę. Łukasz dostrzegł, że to jest kościółek, do którego idziemy. Nie myślałem, że tak szybko dotrzemy na miejsce. Wystarczyło kilkanaście minut, abyśmy szli wysoko ponad ruinami wieży obronnej i tak blisko Tsminda Sameba. Odtąd widzieliśmy jeszcze ostatnich wracających ludzi, po czym przez trawiastą polanę poszliśmy do zagrodzonego źródła wody. Wielu turystów napełniało tam swoje butelki. Nawet biały koń znalazł okazję, aby się napić. Poczekał aż kilku turystów wyjdzie, po czym spokojnym krokiem, przez furtkę wszedł na mały placyk. Turyści ustąpili mu miejsca, a ten zaczął pić wodę prosto z rury. W równie kulturalny i spokojny sposób wyszedł przez furtkę. Turyści robili zdjęcia z koniem, ponieważ niecodziennie można zobaczyć taką sytuację. Mieliśmy ciepły dzień, ale dość mocno wiało, dlatego po krótkim rekonesansie w okolicach Tsminda Sameba wróciliśmy pod jego mury, aby jeszcze raz spojrzeć na pierwszy etap trasy prowadzący na Kazbek, a dokładniej na odcinek drewniane ławki – przełęcz Arsha 2940 m n.p.m. Po krótkim odpoczynku poszliśmy na znane nam ławki, skąd równie dobrze widać Kazbek i trasę, którą podchodziliśmy. Postanowiliśmy trochę posiedzieć, ponieważ mieliśmy piękne widoki i wspomnienia związane z tym miejscem. Niebo zapowiadało nawet coraz lepszą pogodę, co bardzo nas cieszyło. Po około półgodzinnej przerwie, zaczęliśmy schodzić drewnianymi stopniami w lesie. Prowadzą do punktu, gdzie rozwidlają się drogi. Gdybyśmy na początku wybrali opcję w prawo, to właśnie byśmy podchodzili tą trasą co teraz. Zejście przez las upływało nam dość szybko. Jako, że zaświeciło mocno słońce, schody ciągnące się bardzo daleko umożliwiły mi zrobienie kilka ciekawych zdjęć. Przypominały te z serii ‘tajemniczy ogród’. Zaciekawił mnie fakt, że w trakcie schodzenia, co kilkaset metrów ustawiono niebieskie znaki drogowe z informacją, za ile metrów skończy się strome podejście. Zaczynamy od 1426 metrów. Tylko jeden raz przecinamy nową, asfaltową drogę pod bardzo małym kątem, przez co długo przez nią przechodzimy. Tuż za nią znajdziemy kolejny punkt odpoczynkowy w postaci drewnianych ławek. Po wyjściu z lasu mamy przepiękny widok na okoliczne góry. W tle widać całą ścianę czterotysięczników oraz mnóstwo zieleni. Zaciekawił nas kawałek polany, gdzie nagrobki rozstawione w chaotyczny sposób nie tworzyły całości. Każdy z nich, z osobna ogradzał metalowy, zdobiony płot. Najwidoczniej dlatego, że krowy są wszędzie i wszędzie wyjadają trawę oraz załatwiają swoje potrzeby gdzie popadnie. Poniżej zeszliśmy do wąskiej, wydeptanej ścieżki prowadzącej przez alpejskie, kwitnące łąki. Widok jest przecudny, ponieważ ciągle w oddali mamy piękne, bardzo wysokie góry przed sobą. Kilka minut wędrówki dalej widać, że niepotrzebne koronawirusowe obostrzenia wykończyły lokalne biznesy. Kilka budek serwujących jedzenie powoli zarastało polnymi kwiatami. Najciekawszą z nich zauważyliśmy na samym dole równiny. Na totalnym uboczu, wśród kwitnących kwiatów stała tam budka z napisem ‘Fast Food’. Oczywiście zamknięta. Dalej szlak prowadził pomiędzy kamiennymi domami. Od tej strony był o wiele bardziej atrakcyjny, ponieważ mogliśmy popatrzeć na wiele budowli, które nawet w połowie się rozleciały.
Po blisko tygodniu, ponownie spotkaliśmy te same konie stojące na środku ulicy prowadzącej do kościółka Tsminda Sameba
Znaną nam już ulicą w Gergeti poszliśmy do centrum Stepantsminda. Wróciliśmy na kwaterę. Zauważyliśmy, że w pokoju po Grzesiu i Żanecie są jakieś trzy miejscowe, młode dziewczyny. Były bardzo zamknięte. Jeśli już gdziekolwiek wychodziły, to w sposób ukryty. Zdecydowanie nie przyjechały w góry, ponieważ stroiły się jakby nie wiem, gdzie miały pójść. Tyle, że Stepantsminda to postkomunistyczna wioska z wieloma zamkniętymi biznesami, które załatwiły niepotrzebne obostrzenia, dlatego nie znałem żadnego powodu, aby tak się stroić. Na kwaterze od razu powstał pomysł, aby ponownie wrócić do restauracji ‘Good Food Kazbegi’. Bardzo smakowały nam tam gruzińskie dania, frytki z grubo ciosanych ciemniaków, sałatka bakłażanowa i obowiązkowo gruzińska lemoniada. Za każdym razem, od razu brałem dwie butelki. Po obfitym obiedzie, Agnieszka M. powiedziała: ‘zróbmy jeszcze coś z tym dniem, bo zostało nam go jeszcze pół. Pojedźmy na wodospady’. Bez chwili namysłu podchwyciłem dobry pomysł.
WODOSPADY GVELETI
W drodze do kwatery wstąpiliśmy jeszcze po tanie czereśnie i brzoskwinie. Nie czekając dłużej, wróciliśmy do centrum wioski Stepantsminda. Od razu złapał nas taksówkarz, który zaproponował nam kurs na ‘waterfall’, czyli wodospady. Od razu wsiedliśmy. Za kurs wziął 50 lari, co po podziale kosztów wychodzi jedynie po 12,50 lari za osobę. Dokładnie wspomniane wodospady nazywają się Gveleti. Trzeba jechać w stronę granicy z Rosją 7 km. Trasa za Stepantsminda ma prawdziwie górski charakter. Przez cały ten czas ciągną się liczne serpentyny, z których można podziwiać niesamowite góry i rozległą, niezagospodarowaną dolinę pełną zieleni. Aż chciałoby się zatrzymać gdzieś na środku ulicy i zrobić wiele ujęć. Niestety z powodu wąskiej drogi i dużego ruchu TIR-ów nie wolno się tu zatrzymywać. W połowie trasy czeka na nas iście komunistyczny tunel. Widać, że zbudowano go co najmniej kilkadziesiąt lat temu. Jego wewnętrzne, półkoliste ściany tworzył nierównomiernie wylany beton, który w miarę upływu czasu dosłownie poczerniał. Dodatkowo, aż do dzisiejszych czasów nie zainstalowano w nim żadnego oświetlenia. Jest całkowicie ciemno. Zarówno przed wjazdem do niego, jak i na jego końcu, przejeżdżamy przed mocno zapadnięty kawałek drogi. Czujemy jak uderzamy, najeżdżając na głęboką dziurę. Za tunelem, aż do samego końca, ciągną się liczne serpentyny. Trasa jest bardzo ciekawa pod względem widokowym, dlatego bardzo ją polecam. Na szczęście taksówkarze jeżdżą bezpiecznie i przepisowo, dlatego nie czułem żadnych obaw. Dobrze, że tędy nie kursują marszrutki z turystami, ponieważ jazda nimi nie jest przeznaczona dla ‘amatorów kwaśnych jabłek’, ale o tym będzie na końcu. Pogoda nam dopisywała. Teraz mieliśmy niebieskie niebo, chmury ustępowały, a słońce świeciło pełną mocą. W końcu doczekałem się idealnych warunków do zdjęć. Taksówkarz powiedział, że za około godzinę lub dwie będziemy wracać. Nie zaparkował tam, gdzie reszta, ale podwiózł nas dużo wyżej, ponieważ od parkingu nadal prowadziła szeroka, kamienna, wyboista droga. Pomimo, że wspomniany odcinek mogliśmy spokojnie przejść, to on nas chciał zawieźć jak najwyżej.
Widzieliśmy, że tłumów nie ma, ale wraca kilkadziesiąt turystów w różnych odstępach. Tylko my szliśmy ku górze. Wyraźna i widoczna droga, a później ścieżka prowadzi do wodospadu. Przez pierwsze 20 min podchodziliśmy szeroką, kamienistą, polną drogą, z której mogliśmy podziwiać przepiękne, wysokie góry. Bardzo mi się podobały, dlatego zrobiłem tutaj kilka ujęć. Wszędzie, na skraju koryta potoków górskich występował barszcz Sosnowskiego. Według różnych źródeł ta roślina jest dla ludzi parząca, a w skrajnych przypadkach prowadzi do martwicy skóry. Z tego powodu w Polsce, np. przeprowadzane są akcje wycinania tych kwiatów lub ich wysuszanie. Szczególnie mogą być groźne dla dzieci. W Gruzji nikt nie zwraca na nie uwagi. Po prostu są stałym elementem krajobrazu. Szeroka droga kończy się kamienistą ścieżką. Za chwilę widzimy strzałkę z napisem: ‘Mały Wodospad Gveleti 770 m/30 min’ i ‘Duży Wodospad Gveleti 940 m/35 min’. Kiedy podchodziliśmy do góry, w ogóle nie zauważyliśmy tego drogowskazu, ponieważ stał gdzieś z boku, po prawej stronie. Dopiero dobrze go widać, kiedy wracasz. Nie wiedząc, że tam jest, poszliśmy widoczną ścieżką przed siebie. Prowadziła przez coraz bardziej stromy teren, przez zarośla. Pod koniec trasy widać, jak wchodzimy do wysokiego kanionu, który tworzą dwa zbocza bardzo stromych gór. W oddali słychać już spadające wody. My tymczasem szliśmy przez zarośla i gęste krzaki. Na szczęście kamienisty szlak pozwala bezproblemowo pokonać ten kawałek. Gęste krzaki kończą się równym terenem z widokiem na Mały Wodospad Gveleti. Jest naprawdę piękny. Dodatkowo jego usytuowanie pozwala wykonać artystyczne zdjęcia. Od góry wpada trochę światła słonecznego, dlatego miejsce jest urokliwe. Najbardziej jednak cieszył fakt, że turyści, których wcześniej widzieliśmy, dawno już wrócili. Cały płaski teren, skąd mieliśmy piękny widok na niego, mieliśmy tylko dla siebie, podobnie, jak szczyt Kazbeku 5047 m n.p.m. Za nami nie widzieliśmy nikogo. Do wód wodospadu można nawet zejść, ale są bardzo zimne. Dodatkowo, w pobliżu powstaje lekka mgiełka z kropelek, przez co nie ma potrzeby dalszego podchodzenia. Po dłuższym odpoczynku i nacieszeniu oczu wspaniałym widokiem (naprawdę warto było tu przyjść), zaczęliśmy schodzić.
Dla takiego widoku warto przyjść
Kiedy dochodziliśmy do większej, trawiastej równiny, Łukasz zauważył znak i powiedział: ‘patrzcie, tu jest jakiś znak. My dopiero byliśmy na małym wodospadzie. Jest jeszcze duży. Idziemy tam’. Od razu się zgodziłem. Obie Agnieszki do końca chyba nie słyszały o czym rozmawialiśmy, ponieważ powiedziały, że zostają tutaj i poczekają na nas, bo myślały, że gdzieś wyżej będzie jedynie wyjście na punkt widokowy. Przechodząc przez drewniany, lichy mostek nad potokiem, powiedziałem do nich: ‘chodźcie, bo tam jest duży wodospad. My dopiero byliśmy na małym, a teraz jest ten wielki’. Agnieszka M. dodała: ‘tam jest duży wodospad? To idziemy, bo ja myślałam, że tam jest tylko punt widokowy’. Nikogo nie musieliśmy zachęcać. Od razu wyruszyliśmy w czwórkę. Tutejszy szlak wyglądał nieco inaczej, ponieważ widzieliśmy przed sobą wysokie, zielone góry prowadzące do wąwozu, ale trasa wiodła bardzo stromo pod górę. Dodatkowo z wydeptanej ścieżki wystawały duże kamienie, a nawet czasem głazy. W niektórych miejscach musieliśmy używać rąk do podciągania się. Pomimo dużej stromizny nie ma tu żadnych trudności, o czym świadczy fakt, że najwięcej spotykaliśmy matek z dziećmi. Wszyscy dawali radę. Teraz widziałem, dlaczego odcinek 940 m miał według strzałki trwać aż 35 min. Jeśli ktoś nie miał wypracowanej kondycji, to na pewno musiał wielokrotnie odpoczywać. Podchodząc coraz wyżej, oglądałem się za siebie, ponieważ widok na góry również mnie zachwycał. Otoczenie i drogi prowadzące do obu wodospadów oferowały bardzo piękne panoramy do podziwiania. Z tego powodu nie żałowałem, że tu przyjechaliśmy, ponieważ ponownie mogliśmy zobaczyć coś pięknego i ciekawego. Na niebie, na zachodzie zaczęły pojawiać się jednolite, białe chmury przepuszczające słońce. Były to chmury z rodzaju cirrostratus nebulosus. O ile one same nie są w sobie groźne, to zapowiadają w przeciągu kilku godzin nadejście opadów deszczu, lub nawet burzy. Nie musieliśmy się spieszyć, ponieważ pozostał nam kawałek podejścia do wodospadu, a później niedługi powrót. W tak szybkim czasie zła pogoda nie zdążyłaby do nas dotrzeć. Ostatnie 10 min podejścia rozpoczyna się w ciekawym punkcie, ponieważ docieramy do niskich i malutkich kaskad tuż przy szlaku. Możemy napić się wody z brzegu. Szlak zakręca pod kątem prostym w prawo, pod prostopadle wystającymi gałęziami, wyrastającymi z leżących pni. Odtąd stromizna jest bardzo duża i cały czas trzeba pomagać sobie rękoma, chwytając za wystające głazy i większe kamienie. Wodospad widać już z kilkudziesięciu metrów. Słychać jego głośne wody. Jest wysoki na około 30 m, ale wąski, przez co wody nabierają dużej prędkości. Dookoła powstaje dość gęsta, kropelkowa mgiełka, przez co może być dość chłodno. Kiedy złapałem za ostatni kamień, aby wejść na płaski teren prowadzący pod same wody dużego wodospadu Gveleti, duży biały pies położył swoją dużą łapę na moją lewą rękę, po czym zaczął mi ją lizać. Jako, że byłem spocony od zaduchu, który aktualnie panował i dawał nam wycisk, pies znalazł okazję, aby się napić. Lizał pot. Usiadł razem z nami przy wodospadzie. Agnieszka M. miała ze sobą jakieś precelki, dlatego nakarmiła go, ponieważ na znanych szlakach wszędzie chodzą bezpańskie psy. Duży wodospad Gveleti może nie jest tak efektowny, jak ten mały, ale równie ciekawy. Występuje w innym otoczeniu. Jest wysoki, ale wąski. Tuż pod nim powstał niewielki staw.
Kiedy dochodziliśmy do większej, trawiastej równiny, Łukasz zauważył znak i powiedział: ‘patrzcie, tu jest jakiś znak. My dopiero byliśmy na małym wodospadzie. Jest jeszcze duży. Idziemy tam’. Od razu się zgodziłem. Obie Agnieszki do końca chyba nie słyszały o czym rozmawialiśmy, ponieważ powiedziały, że zostają tutaj i poczekają na nas, bo myślały, że gdzieś wyżej będzie jedynie wyjście na punkt widokowy. Przechodząc przez drewniany, lichy mostek nad potokiem, powiedziałem do nich: ‘chodźcie, bo tam jest duży wodospad. My dopiero byliśmy na małym, a teraz jest ten wielki’. Agnieszka M. dodała: ‘tam jest duży wodospad? To idziemy, bo ja myślałam, że tam jest tylko punt widokowy’. Nikogo nie musieliśmy zachęcać. Od razu wyruszyliśmy w czwórkę. Tutejszy szlak wyglądał nieco inaczej, ponieważ widzieliśmy przed sobą wysokie, zielone góry prowadzące do wąwozu, ale trasa wiodła bardzo stromo pod górę. Dodatkowo z wydeptanej ścieżki wystawały duże kamienie, a nawet czasem głazy. W niektórych miejscach musieliśmy używać rąk do podciągania się. Pomimo dużej stromizny nie ma tu żadnych trudności, o czym świadczy fakt, że najwięcej spotykaliśmy matek z dziećmi. Wszyscy dawali radę. Teraz widziałem, dlaczego odcinek 940 m miał według strzałki trwać aż 35 min. Jeśli ktoś nie miał wypracowanej kondycji, to na pewno musiał wielokrotnie odpoczywać. Podchodząc coraz wyżej, oglądałem się za siebie, ponieważ widok na góry również mnie zachwycał. Otoczenie i drogi prowadzące do obu wodospadów oferowały bardzo piękne panoramy do podziwiania. Z tego powodu nie żałowałem, że tu przyjechaliśmy, ponieważ ponownie mogliśmy zobaczyć coś pięknego i ciekawego. Na niebie, na zachodzie zaczęły pojawiać się jednolite, białe chmury przepuszczające słońce. Były to chmury z rodzaju cirrostratus nebulosus. O ile one same nie są w sobie groźne, to zapowiadają w przeciągu kilku godzin nadejście opadów deszczu, lub nawet burzy. Nie musieliśmy się spieszyć, ponieważ pozostał nam kawałek podejścia do wodospadu, a później niedługi powrót. W tak szybkim czasie zła pogoda nie zdążyłaby do nas dotrzeć. Ostatnie 10 min podejścia rozpoczyna się w ciekawym punkcie, ponieważ docieramy do niskich i malutkich kaskad tuż przy szlaku. Możemy napić się wody z brzegu. Szlak zakręca pod kątem prostym w prawo, pod prostopadle wystającymi gałęziami, wyrastającymi z leżących pni. Odtąd stromizna jest bardzo duża i cały czas trzeba pomagać sobie rękoma, chwytając za wystające głazy i większe kamienie. Wodospad widać już z kilkudziesięciu metrów. Słychać jego głośne wody. Jest wysoki na około 30 m, ale wąski, przez co wody nabierają dużej prędkości. Dookoła powstaje dość gęsta, kropelkowa mgiełka, przez co może być dość chłodno. Kiedy złapałem za ostatni kamień, aby wejść na płaski teren prowadzący pod same wody dużego wodospadu Gveleti, duży biały pies położył swoją dużą łapę na moją lewą rękę, po czym zaczął mi ją lizać. Jako, że byłem spocony od zaduchu, który aktualnie panował i dawał nam wycisk, pies znalazł okazję, aby się napić. Lizał pot. Usiadł razem z nami przy wodospadzie. Agnieszka M. miała ze sobą jakieś precelki, dlatego nakarmiła go, ponieważ na znanych szlakach wszędzie chodzą bezpańskie psy. Duży wodospad Gveleti może nie jest tak efektowny, jak ten mały, ale równie ciekawy. Występuje w innym otoczeniu. Jest wysoki, ale wąski. Tuż pod nim powstał niewielki staw.
Piękny widok podczas drogi zejściowej z małego wodospadu
Na tej równinie znajdziemy skrzyżowanie szlaków prowadzące na Duży Wodospad Gveleti
Małe kaskady przy szlaku na zakręcie, gdzie z pnia wyrastają prostopadłe gałęzie. Tutaj skręcamy w prawo o 90 stopni
Po około 10 min zaczęliśmy powrót. Pomimo konieczności pomagania sobie rękoma równie szybko pokonywaliśmy ten fragment szlaku. Zadziwiające było, jak z łatwością biały pies schodził coraz niżej. Na każdym odcinku czekał na nas. Kiedy dotarliśmy do zakrętu z drzewem o prostopadłych gałęziach, pies przyglądał się spływającej wodzie małymi kaskadami. Najwidoczniej stwierdził, że tutaj się nie napije. Szukał zdecydowanie spokojniejszych wód. W drodze powrotnej wyprzedziliśmy ostatnią grupę turystów, która schodziła znacznie wolniej niż my. Około 15 min zajęło nam dotarcie do drewnianego mostku. Tuż za nim, pies znalazł równy kawałek polany, gdzie mógł bezpiecznie napić się wody. Teraz szeroką drogą wracaliśmy do taksówki. Na zachodnim kawałku nieba chmury przeobrażały się w altostratus tranlucidus i pojawiały się nawet duże chmury mammatus. Dla mnie to był znak, że opad deszczu lub burza są blisko. Widząc, jak pogoda ‘nawala’, dziwiłem się, że jakaś para turystów dopiero zaczynała swoją przygodę. Byłem pewny, że nie dotrą nawet do skrzyżowania szlaków. Szkoda, że tak późno wpadli na pomysł z wodospadami. Pomimo popołudniowej pory, nam się jeszcze udało, dzięki czemu zobaczyliśmy ich piękno. Wracając drogą pełną serpentyn, kierowca dwukrotnie mijał się z TIR-ami nad przepaścią. Obie Agnieszki powiedziały, że wolą nie patrzeć na ten fragment trasy. Droga prowadząca do wodospadów jest kawałkiem Drogi Wojennej, będącej jedynym połączeniem pomiędzy Rosją a Armenią, dlatego tylko tędy wozi się TIR-ami różne towary. Cała trasa ma znaczenie strategiczne. Pomimo tego, jest niskiej jakości i przede wszystkim uciążliwa dla kierowców, podobnie jak podjazd do Gudauri. Upływa mnóstwo czasu, a przejechany jest tylko kawałek. Jeszcze przed tunelem widzieliśmy, jak z wielkim trudem mijają się dwa TIR-y na zakręcie. Nasz kierowca przeczekał manewr, po czym pojechał dalej.
Kiedy wróciliśmy do wioski, wstąpiliśmy jeszcze po owoce i gruzińskie lemoniady. Całe niebo zaniosło się grubymi ‘mammatusami’, co zapowiadało bardzo silny opad. Myślałem o parze turystów, która dopiero wyruszyła. Po ujrzeniu takich chmur na pewno musieli zrezygnować. Kiedy wróciliśmy na kwaterę, poczuliśmy ulgę. W rejonie Kazbeku rozpoczęła się mocna burza. Co chwilę strzelały pioruny. Za grzbietem widocznym po prawej stronie znajdowały się wodospady Gveleti. Z tego względu wiedziałem, że burza przemieszcza się właśnie w ich stronę. W chacie omawialiśmy jeszcze jakie mamy plany na jutro. Obie Agnieszki stwierdziły, że chcą pojechać do stolicy zwiedzić ją, ponieważ jutro mamy dzień wylotu, dlatego chciały już tam być jak najszybciej. Zaproponowały jednak: ‘rzućcie propozycje, a my się dostosujemy’. Wtedy powiedziałem: ‘marzy mi się Dolina Juty. Można by było wstać o 7.00 rano, zjeść śniadanie i od razu wyruszyć. Dojdziemy do poziomu 2500 m n.p.m. i będziemy mogli schodzić, a później wrócimy marszrutką do Tbilisi’. Agnieszki powiedziały: ‘my jednak wolelibyśmy pojechać do miasta, zwiedzić je, bo być tutaj, a nie zobaczyć go…’. Po krótkiej chwili namysłu odparłem: ‘możemy zrobić tak: ja z Łukaszem pójdziemy w góry, a wy z rana pojedziecie marszrutką do Tbilisi o 8.00 lub 9.00. Ja postaram się tak załatwić, żebyśmy mogli tu do 16.00 zostawić plecaki i się umyć, najwyżej dodatkowo zapłacimy tej kobiecie’. Tak postanowiliśmy. Rozdzielimy się jutro rano po 7.00, a spotkamy się wieczorem na lotnisku. Grzesiu i Żaneta mieli ‘przejąć’ obie Agnieszki, po czym dalej zwiedzać miasto razem. Wieczorem, na translatorze Google napisałem dość długą wiadomość po angielsku dla pani Leli, a ten tekst z kolei przetłumaczyłem na gruziński. Od razu zrozumiała nasz plan. Zgodziła się. Po godzinie 21.00 nadeszła potężna burza. Najpierw rozpoczęła się mocna ulewa, a później, przez kilkanaście minut padał intensywny grad o wielkości 1-2 cm – podobnie, gdy kończyliśmy naszą wyprawę na Kazbek. Jako, że dachy w Gruzji zazwyczaj kryje się blachą, to mogliśmy usłyszeć odgłos, jakby strzelała do nas cała artyleria. Próbowałem nawet zrobić zdjęcia piorunów, ale nie miałem przy sobie statywu do aparatu. Jedynie ująłem kilka rozbłysków gdzieś w oddali. Widowisko było niesamowite! Pani Lela przyniosła nam dzisiaj po szklance wódki na spróbowanie. Z tego wychodziło, że codziennie częstowała nas alkoholem. Zanim poszliśmy spać, spakowaliśmy nasze plecaki tak, aby rano zrobić tylko, to co konieczne. Chcieliśmy zaoszczędzić dużo czasu. Nastawiliśmy alarm w telefonie na godzinę 7.00 rano.
DOLINA JUTY
Wszyscy wstaliśmy punktualnie o 7.00. Dzisiaj mieliśmy znacznie lepszą pogodę. Przywitało nas słońce i piękne, błękitne niebo. Pomimo tego, że mieliśmy dzisiaj być już na lotnisku, to z Łukaszem stwierdziliśmy, że jeszcze zdążymy pojechać do Doliny Juty i przejść dłuższą trasę trekkingową. Obie Agnieszki postanowiły, że przygotują się powoli, zjedzą śniadanie, po czym przed godziną 9.00 zejdą do centrum Stepantsminda, aby marszrutką pojechać do Tbilisi. Grzesiu i Żaneta mieli je ‘przejąć’, dlatego nie pozostałyby same. Po 7.30 pożegnaliśmy się z nimi. Pogłaskałem nawet kota. Wyszliśmy szybkim tempem do centrum. Ledwo postawiliśmy kilka kroków, a już zagadnął nas taksówkarz. Zaproponował podwózkę. Wybraliśmy Dolinę Juty. Zapytał nas tylko, o której po nas przyjechać. Wskazaliśmy na 15.00, ponieważ uznaliśmy, że do tego czasu zdążymy wiele zobaczyć. Na południowym zachodzie gromadziły się gęste, ciężkie chmury (po lewej stronie Kazbeku, pod ukosem). Widzieliśmy, że w oddali przechodzi ulewa, a chmury suną w naszą stronę. Ledwo wyjechaliśmy ze Stepantsminda, a dogoniły nas mocne opady. Taksówkarz powiedział tylko: ‘pagoda będzie haraszo’. Zgadzałem się z nim, ponieważ wiedziałem, że pas ulew pójdzie standardowym torem – pomiędzy wysokimi górami. Do malutkiej wioski Juta mieliśmy 20,1 km od centrum Stepancmindy. 5 km jechaliśmy do centrum wioski Arsha, gdzie znajduje się jedyne skrzyżowanie. Tutejsza droga w lewo prowadzi najpierw około 3 km do wioski Sno, gdzie kończy się asfalt. Dalsze 12 km jedziemy górską drogą, pełną serpentyn. Cały czas podjeżdżamy coraz wyżej. Gdzieś na stokach górskich widać nawet ruiny opuszczonej wioski. Wiele domów zbudowanych z kamienia samoistnie się waliło, a inne jeszcze stały. Czuliśmy, że jedziemy gdzieś na koniec świata. Przejeżdżaliśmy przez zanikające miejscowości takie jak: Akhaltsikhe (ახალციხე) i Karkucha (კარკუჩა). Dalej podjeżdżaliśmy coraz wyżej. Przed nami widniało piękne, niebieskie niebo. Od Agnieszki K. dowiedziałem się, że w Stepantsminda przeszła potężna ulewa. My mieliśmy pełnię lata.
Na miejsce dotarliśmy po 30 min. Zegarek wskazywał dopiero 8.25 rano. Odtąd czuliśmy piękny spokój. Kierowca jeszcze raz potwierdził, że chodzi nam o godzinę trzecią po południu. Wskazał niebieski znak z napisem ‘Zeta Camping’. Powiedział tylko: ‘tam idźcie, a później skręćcie i wysoko do góry’. Po chwili wyszliśmy na parkingu w małej wiosce Juta. Pojedyncze domy były rozsiane wszędzie dookoła po zboczach górskich. Nie widzieliśmy żadnych ludzi. Tak właśnie wyglądają znane szlaki w Gruzji. Pomimo ich niezwykłego piękna są zupełnie puste. Mieliśmy mnóstwo czasu. Pomimo dużej wysokości (zaczynaliśmy na poziomie 2250 m n.p.m.) cieszyliśmy się widokiem pięknych, zielonych gór. Zakładaliśmy, że dotrzemy w pobliże góry Chaukhi 3842 m n.p.m. – do jej stóp. Teraz najbardziej podobało mi się słońce, ponieważ miałem świadomość, że niedaleko nas przechodzą duże ulewy, a my mamy cudną, wymarzoną pogodę. Przez chwilę szliśmy drogą pod górę, aż do niebieskiego znaku wskazanego przez taksówkarza. Tam, w zielone zbocze wcinała się wydeptana ścieżka w trawie, prowadząca bardzo stromo do góry. Na tablicy, napisano: ‘Zeta Camping – 1000 steps’. Według tego drogowskazu do kempingu i pola namiotowego mieliśmy 1000 kroków. Wydawało się blisko, ale przy tutejszej stromiźnie zdążyliśmy nabrać dość dużej wysokości. Już na początku minęliśmy osiołka i nieco dalej – dwa konie. Zwierzęta są nieodłączną częścią każdej wędrówki. Podchodząc coraz wyżej, dotarliśmy do kolejnej, niebieskiej tablicy: ‘Zeta Camping – 500 steps’. Trasa szybko mijała. Kiedy doszliśmy do końca długiego wzniesienia, przed nami otwarł się niesamowity widok – równa, trawiasta polanka i długa dolina. Nawet nie widzieliśmy, gdzie jest jej koniec. Chcieliśmy przejść jak najwięcej. Dopiero w rejonie skalistych gór chmury kłębiły się, rzucając dużo cienia. Myśleliśmy, że nawet może tam popadać deszcz. Najpierw podeszliśmy w okolice kempingu. Na jego terenie stało kilka niskich, półkulistych budynków. Kilkoro ludzi dopiero wstawało z namiotów. Około 500 metrów dalej dotarliśmy do samotnego budynku w środku gór. Było to schronisko ‘5th Season’ [piąty sezon]. Mieli bardzo ciekawe drogowskazy. Litery wypalono na wylot laserem w blasze, a tę z kolei pomalowano na brązowo. Jedne kierowały na ciekawe miejsca odległe o 3, 7 i 10 km stąd, a dwa z nich wskazywały strefę ciszy, która jest utworzona na terenie przylegającym do schroniska. Pomimo, że gospodarze posiadali duży teren dookoła, to zagrodzono go tylko pojedynczą, białą liną zawieszoną na niskich, drewnianych słupkach. Nie ma nawet żadnych bram ani furtek. Szlak prowadzi wzdłuż ogrodzenia. Można nawet popatrzeć na oczko wodne, które zdobi okolicę przy budynku.
Piękny, długi odcinek szlaku za schroniskiem
Czym wyżej, tym piękniej... Tutaj obchodzimy rzekę po jej lewej stronie
Długi odcinek za schroniskiem. Sielanka trwa...
Czym wyżej, tym piękniej... Tutaj obchodzimy rzekę po jej lewej stronie
Długi odcinek za schroniskiem. Sielanka trwa...
W oddali dostrzegliśmy pierwszą osobę, idącą przez dolinę. Chyba wracała. Ja tymczasem robiłem dużo zdjęć, ponieważ szlak prowadził w dość wąskiej dolinie Juty, którą osłaniały bardzo wysokie, trawiaste zbocza gór. Wszędzie kwitły żółte i fioletowe kwiaty. Gdzieś daleko stąd, widzieliśmy jakiś obiekt przypominający chatę, ale najpierw musieliśmy tam dotrzeć. Prosty odcinek prowadzący przez trawiaste polany miał długość 1,8 km. Ciągną się bardzo długo, ale widok jest przepiękny. Przed sobą cały czas mamy wspaniałe, zielone tereny. Jako, że świeciło słońce, koniecznie chciałem sfotografować okolicę w tym ciepłym, rannym świetle. Za nami widniały gładkie ‘zamszowe’, zielone góry o wysokości wyższej niż 2700 m n.p.m. Zdecydowanie górowały ponad poziom naszej trasy. Po lewej i prawej, strome stoki sprawiały wrażenie, jakby kiedyś były korytem lodowca lub wielkiej rzeki. Teraz raczej mogliśmy skojarzyć okolicę jako szeroki kanion, oferujący niezwykłe panoramy. Na tym kawałku szlaku, dwa pierwsze szczyty góry Chaukhi wyłoniły się zza szarych chmur. Na końcu długiego na 1,8 km odcinka, wznoszącego się wręcz niewyczuwalnie, dochodzimy do zakrętu rzeki Chaukhistskali. Szlak zakręca szeroką drogą polną w lewo, pod kątem 90 stopni. Na początku myśleliśmy, że będziemy przeskakiwać przez kamienie, ale trasa nadal prowadziła wzdłuż lewego brzegu, „przyciskając” nas maksymalnie do stromego zbocza góry po tej samej stronie. Od tego miejsca idziemy kolejne 700 m przez piękne polany. Odtąd czujemy nieznaczne wzniesienie. Widzimy, że zyskaliśmy niewiele wysokości, ale pokonaliśmy dużą odległość, jak na krótki odcinek czasowy. Ścieżka zakręca łukiem, podobnie, jak rzeka Chaukhistskali. Za łukiem nadal idziemy przed siebie. Wtedy słyszymy spadające wody gdzieś w oddali. Kiedy dochodzimy do rzeki, po lewej stronie można podziwiać piękne kaskady. Tymczasem po przejściu wspomnianych 700 m, teraz musimy przekroczyć wody o wartkim nurcie, ale za bardzo nie widać dobrego miejsca. Kilkanaście minut szukaliśmy możliwych kamieni, gdzie można by przeskoczyć na drugą stronę rzeki. Trzeba pamiętać, że mokra podeszwa Vibram jest nadzwyczaj śliska, dlatego łatwo jest o niekontrolowany poślizg. My zeszliśmy nieco poniżej, dość słabo widoczną, ugniecioną ścieżką wśród gęstych traw. Przeskakując po czterech kamieniach, w końcu przedostaliśmy się na drugi brzeg. Odtąd poczuliśmy ulgę, ponieważ widzieliśmy dalszą część trasy. Ścieżka prowadziła przez pofałdowania terenu. Nadal jednak podchodziliśmy przez trawiaste, żywo-zielone polany.
Linia słońca i cienia przesuwała się w głąb gór, co oznaczało, że pogoda się poprawia. Odtąd mogliśmy ujrzeć wszystkie siedem wierzchołków góry Chaukhi. Dosłownie wyglądała, jak te znane z włoskich Dolomitów! Cóż za piękny widok! Idąc dalej, trafiliśmy na kilka ciekawych miejsc. Pierwsze, to mała chatka z brązowym dachem aż do ziemi, gdzie miejscowi siedzieli i doglądali swojego stada koni. Trochę powyżej dostrzegliśmy dwa namioty. W drodze do chaty, jeszcze przed miejscem, gdzie przekracza się rzekę, skacząc po kamieniach, minęliśmy trzy Japonki, które były ubrane w… korporacyjne stroje. Ewidentnie nie pasowały do otoczenia. Wiemy, że turyści tej narodowości mało przeżywają z tego, co widzą, a raczej „trzaskają” seryjnie zdjęcia wszystkiego co się da. Oni w dużej mierze są zagubieni poprzez uzależnienie od mediów społecznościowych i najnowszych gadżetów. Ileż to razy w telewizji słychać, gdy podczas premiery jakiegoś smartfona-flagowca w marketach dosłownie giną ludzie… Wpływ mediów społecznościowych mogliśmy właśnie zobaczyć na miejscu. Za chatą zatrzymaliśmy się na chwile. Płynęły tędy trzy, małe potoczki. Wystarczyło przejść na drugą stronę, nie wkładając w to żadnego wysiłku. Odtąd ścieżka zaczynała prowadzić przez prawdziwie górski teren. Widać, że turyści uwielbiają Dolinę Juty, ponieważ można tu spotkać namioty rozłożone na polanach. Dodatkowo, za zakrętem prowadzącym do stóp góry Chaukhi, po prawej stronie mijaliśmy skałę z… umywalką, kranem i płynem do mycia naczyń! Dzięki temu wiedzieliśmy, że biwaki są powszechne. Nieco wyżej – około 700 metrów od miejsca, gdzie z trudem przekraczaliśmy rzekę Chaukhistskali, dochodzimy do wysokiej, ukośnej skały, która przyciąga wspinaczy. Widzieliśmy, jak pewna grupa rozkładała sprzęt, aby rozpocząć trening. Od tego momentu rozpoczynają się większe stromizny. Szlak prowadzi wzdłuż kamienistego zbocza. Teraz, wśród zarośli i dużych głazów oraz kamieni, będziemy musieli poszukać ledwo wydeptanej ścieżki. Na szczęście, co kilkanaście kroków widać jej przebieg, dlatego zawsze odnajdziemy właściwy kierunek. Podchodząc coraz wyżej, natrafiamy na gołoborze. Idziemy przez teren, gdzie występują tylko kamienie na odcinku kilkunastu metrów. Później ponownie patrzymy na zieloną okolicę. Rzeka Chaukhistskali pozostaje gdzieś w dolinie, a my patrzymy na nią z dużej wysokości. W oddali, za zakrętem, przy skalistej grani góry Chaukhi widzimy nawet dość wysokie, ale wąskie kaskady. Słychać je z oddali. Przez chwilę martwiliśmy się o chmury na niebie, ponieważ zrobiło się szaro. Jednak po kilku minutach za nimi, nad skalistymi szczytami, zauważyliśmy pas niebieskiego nieba. Mieliśmy potwierdzenie, że odtąd będzie sprzyjała nam pogoda. Zresztą przez cały dzień cieszyliśmy się bardzo pięknymi widokami.
Mała chata z brązowym dachem, gdzie stacjonowały dwie osoby. W pobliżu chaty pasło się sześć koni
Przed nami wyrastało kolejne, trawiaste zbocze. Tym razem przechodziliśmy przez rozległą polanę, ale na jej powierzchni stało mnóstwo wielkich głazów. Jeden z nich wykorzystano, jako drogowskaz. Jest to jeden z najpiękniejszych kierunkowskazów, jakie kiedykolwiek widziałem. Wielka, brązowa skała stała w zielonych trawach. Na niej zakwitło mnóstwo niebieskich kwiatów, a na wysokości oczu namalowano znak szlaku. W tle mieliśmy wszystkie siedem szczytów góry Chaukhi, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Odtąd nie tylko patrzymy na tę górę „z dołu”, ale dosłownie kroczymy wzdłuż jej ścian. Po lewej zaś stronie, widać równą polanę, pełną białych kwiatów. Ciągną się równoległymi pasami. Widok jest przecudny! Pomimo popularnego i jednego z najpiękniejszych szlaków Gruzji cisza aż uderzała. Nigdzie nie widzieliśmy tłumów, ani nawet pojedynczych turystów. Łukasz sprawdził godzinę. Powiedział, że dopiero idziemy dwie godziny. Mogliśmy więc iść dalej, pomimo że osiągnęliśmy już wysokość 2850 m n.p.m. Odtąd czułem, że powietrze jest lekko rozrzedzone, ponieważ musiałem nabierać głębsze i szybsze oddechy. Co kilka minut robiłem dosłownie kilkusekundowe odpoczynki, po czym szliśmy dalej. Na końcu ścieżki widzieliśmy, że rzeka Chaukhistskali teraz jest małym potokiem wypływającym ze skalistego zbocza. W tym miejscu można znaleźć mnóstwo kryształów górskich osadzonych na białych krzemieniach. Są przepiękne! Tutaj ścieżka urywa się, ponieważ trzeba przejść na drugą stronę rzeki, przeskakując po kamieniach (jest bardzo płytka, ale dość szeroka). Przekroczenie tutejszych wód nie sprawiło nam żadnego problemu. Odtąd szlak prowadzi skalistym zboczem, które bardzo stromo wnosi się ponad dolinę. Wystarczyło iść przez minutę, aby znaleźć się kilkanaście metrów ponad poziomem rzeki Chaukhi. Za kilka minut dotarliśmy do lokalnej równiny, gdzie na skale stał ułożony kopczyk z widokiem na odległe góry Kaukazu. Widzieliśmy nawet te z ośnieżonymi zboczami. Tutaj dostrzegliśmy, że siedmiowierzchołkową górę Chaukhi dosłownie przeszliśmy wzdłuż u jej stóp. Teraz patrzyliśmy na nią z poziomu ostatniego wierzchołka. Można by rzec ‘od lewego boku’. Mieliśmy na nią dosłownie „boczny” widok. Przed nami widniał duży płat śniegu. Szlak kończył się. Za śniegiem widzieliśmy już tylko kamienisty teren, bez lodowca. Patrzyliśmy na przełęcz Chaukhi 3341 m n.p.m., która była bardzo blisko. Gdzieś w gołoborzach zauważyłem ścieżkę, która kończyła się trawersem prowadzącym stromo na przełęcz. Jako, że zegarek wskazywał 12.00 godzinę, postanowiliśmy, że posiedzimy tutaj pół godziny, a później zaczniemy schodzić. Naszym celem nie była przełęcz Chaukhi, ponieważ mieliśmy tylko 6h do dyspozycji, dlatego i tak cieszyliśmy się, że dotarliśmy do wysokości 3080 m n.p.m. – znacznie wyżej niż założyliśmy. W planach mieliśmy podziwianie góry Chaukhi z poziomu doliny, a udało nam się wejść dużo wyżej i na dodatek obejść ją aż do poziomu ostatniego szczytu. Dzięki temu zobaczyliśmy najpiękniejsze krajobrazy pełne kwiatów, skalistych gór oraz kaskad. Cisza, której doświadczaliśmy zadziwiała, tym bardziej, że podobna trasa w Polsce byłaby niezwykle oblegana przez turystów, którzy nawet nie wiedzą po co tu przyszli…
Góra Chaukhi widziana z poziomu 3080 m n.p.m., gdzie zalegał wielki płat śniegu
W drodze powrotnej podziwialiśmy piękną górę Chaukhi, ponieważ chmury powoli zanikały, a odsłaniało się coraz więcej niebieskiego nieba. Dzięki temu mieliśmy zapewnione najlepsze widoki. Nieco niżej – w rejonie skalistego zbocza – dostrzegliśmy pierwszych ludzi. W trakcie zejścia zabrałem kilka małych kryształów górskich oraz jeden większy. Jeden już miałem z rejonu lodowca pod Kazbekiem, a drugi właśnie stąd. Tutejsza okolica aż zachęcała, żeby na chwilę przystanąć, ponieważ z rejonu zbocza wypływały wody rzeki Chaukhistskali. Mogliśmy również dostrzec, że w końcu jesteśmy wyżej niż zielone, gładkie góry, które cały czas mieliśmy za swoimi plecami. Poniżej poziomu skał, przechodziliśmy przez pięknie oświetloną polanę z białymi kwiatami, podobnymi do rumianków. Kwitły równymi rzędami na jej całej powierzchni. W niektórych miejscach, po prawej stronie tworzyły gęste i długie skupiska. Ta sama polana sąsiadowała z nieco dłuższym zboczem z pojedynczymi, brązowymi głazami. Jeszcze raz przyglądałem się bardzo pięknemu drogowskazowi z kwitnącymi, niebieskimi kwiatami. Pięknie było popatrzeć na coś, co powstało zupełnie naturalnie. Z tego miejsca można bezpośrednio podziwiać wszystkie siedem szczytów, mając je dosłownie przed sobą. Tutaj minęliśmy kolejną dwójkę turystów, którzy szli wyżej. Dobrze wybrali, ponieważ pogoda dopisywała. Schodząc poniżej poziomu pojedynczych skał, ponownie weszliśmy w pas gołoborzy, głazów i kamieni wśród gęstych zarośli. Pomiędzy nimi przepływa niewielki potok, dlatego z łatwością można go przekroczyć. Poniżej jego poziomu zdziwiliśmy się, że z łatwością wróciliśmy na długi odcinek ścieżki prowadzący Doliną Juty. Nie musieliśmy nawet szukać właściwej trasy. Odtąd mieliśmy do przejścia ponad 2,5 km prawie równą ścieżką, tyle że pamiętaliśmy o przekraczaniu rzeki Chaukhistskali, z którą było tyle problemów. Teraz ponownie przechodziliśmy obok skały wspinaczy, a nieco poniżej napiliśmy się wody z kranu, gdzie zainstalowano zlew. Minęliśmy jeszcze dwie dwójki turystów, którzy wyruszyli do góry. Na każdym etapie obserwowaliśmy, jak na niebie ubywa chmur. Cieszyliśmy się, że nie wybraliśmy zwiedzania Tbilisi, bo teraz podziwialiśmy jedne z najpiękniejszych gór w Gruzji. Warto było w dniu odlotu jeszcze zorganizować szybki wypad do Doliny Juty, gdzie osiągnęliśmy wysokość 3080 m n.p.m.
Powrót długim, trawiastym odcinkiem również dostarczył nam wielu powodów do radości. Słońce teraz docierało wszędzie, dlatego mogłem zrobić zdjęcia tam, gdzie rano nie miałem możliwości. Kiedy dotarliśmy do rzeki Chaukhistskali, gdzie mieliśmy tyle problemów z jej przekroczeniem, teraz Łukasz przeskoczył ją dość szybko. Mi zajęło to trochę dłużej, ponieważ miałem mokre podeszwy Vibram, a na końcu, po długim wyskoku widniał tylko wypolerowany, wyślizgany kamień, podobnie jak pod Giewontem, na który musiałem teraz wskoczyć. Ciągle miałem ten widok przed oczami, gdy wpadam do lodowatej wody. Po kilku przymiarkach w końcu spróbowałem. Założyłem, że kiedy tylko dotknę wypolerowanej skały, od razu odbiję się, aby przeskoczyć na trawę. Udało się! Teraz mogliśmy iść kolejne 1,8 km długą, prostą ścieżką wśród kwitnących łąk. Na tym odcinku na prawym, stromym zboczu dojrzałem kilka skupisk dość wysokich, fioletowych kwiatów, dlatego zszedłem ze szlaku, aby trochę podejść i zrobić im zdjęcia na tle „Dolomitów”. Widok po prostu zachwycał. Za chwilę wróciłem do Łukasza. Dotarliśmy do miejsca, gdzie szlak ostro zakręcał wraz z rzeką. Po przejściu tego fragmentu przy krawędzi stromego, trawiastego zbocza górskiego, zatrzymaliśmy się kilka metrów nad poziomem tej rzeki. Wtedy zauważyliśmy, że kilku miejscowych przekraczało wody, jadąc na koniach. Kiedy poszliśmy dalej, przymierzałem się do zrobienia zdjęcia skalistych szczytów góry Chaukhi na tle rozległej, trawiastej doliny. W tym samym czasie podbiegły w moją stronę dwa młode konie, po czym w pobliżu mnie zaczęły skubać trawę. Dzięki niezapowiedzianej sytuacji mogłem wykonać jeszcze lepsze zdjęcie. Po dłuższej chwili zobaczyliśmy, że ekipa, która przekraczała rzekę na koniach jedzie w nasza stronę. Młode konie zostały wypuszczone naprzód. Schodząc do poziomu schroniska ‘5th Season’, co chwilę rozglądaliśmy się za siebie, ponieważ skaliste „dolomity” wyglądały bajecznie. W całości oświetlało je słońce. Poniżej budynku schroniska dotarliśmy do Zeta Camping. Odtąd rozpoczęliśmy ostanie 1000 kroków według znaku na tabliczce. Widzieliśmy już wioskę Juta. Na parking dotarliśmy dwadzieścia minut przed godziną 15.00. Wykorzystaliśmy więc czas maksymalnie, wchodząc wyżej niż zakładaliśmy. Zobaczyliśmy więcej niż chcieliśmy i o to chodziło. Pogoda sprzyjała nam przez cały dzień, choć rano trzykrotnie myśleliśmy, że na chwilę pojawią się jakieś opady. Na szczęście za każdym razem szybko wychodziło słońce. We wiosce proponowano nam taksówki do Stepantsminda, ale byliśmy już umówieni, dlatego nie mogliśmy skorzystać z usług innych kierowców. Dodatkowo opłaciliśmy cały kurs. Z tego powodu wyszliśmy kilkadziesiąt metrów przed zabudowania, aby nikt nam nie proponował taksówki. Poczekaliśmy na naszego kierowcę. Nawet stąd widzieliśmy wystające pięć szczytów góry Chaukhi. Taksówkarz przyjechał za 15 min, o godzinie 14.55. W trakcie powrotu do wioski Stepantsminda podziwialiśmy jeszcze ostatnie widoki, ponieważ mieliśmy w świadomości, że opuszczamy Gruzję… Szkoda, bo dzięki takiej trasie jak dzisiaj poczuliśmy zew gór, który nakazywał iść gdzieś dalej i dalej… Marzyłem o długim, gruzińskim trekkingu.
Jeszcze jedno spojrzenie na Dolinę Juty
Aż żal było kończyć ten etap wyprawy...
Wioska Juta i widoczny szczyt góry Chaukhi 3842 m n.p.m.
Aż żal było kończyć ten etap wyprawy...
Wioska Juta i widoczny szczyt góry Chaukhi 3842 m n.p.m.
TO, CO DOBRE, SZYBKO SIĘ KOŃCZY
Po powrocie do wioski Łukasz rzucił hasło, abyśmy poszli jeszcze raz do ‘Good Food Kazbegi’. To był bardzo dobry pomysł, ponieważ po raz ostatni mieliśmy stąd równie piękny widok na Kazbek oraz mogliśmy zjeść naprawdę dobry obiad, popijając go gruzińską lemoniadą. Później wróciliśmy na naszą kwaterę. Szybko się umyliśmy, zabraliśmy nasze za ciężkie plecaki i przed wyjściem pożegnaliśmy się z panią gospodarz – Lelą. Bardzo nam dziękowała za to, że odwiedziliśmy ich guest house. Około godziny 17.00 zeszliśmy do centrum. Czekaliśmy na marszrutkę. Stała już na miejscu, jako ostatni samochód. Wsiedliśmy do 18 osobowego busa, po czym po 15 min odjechaliśmy w kierunku Tbilisi. Gruzińska przygoda powoli dobiegała końca. Piękne góry musieliśmy zostawić na jakiś czas... Jazda marszrutką w Gruzji nie jest przeznaczona dla ‘amatorów kwaśnych jabłek’, czyli jeśli się boisz brawurowej jazdy, lepiej znajdź inny środek transportu. Kierowcy busów jeżdżą na ‘bij-zabij’. We wiosce rozpędzają się do 115-140 km/h, na serpentynach z przepaścią przed sobą rozpędzają się do 80 km/h, po czym gwałtownie hamują tuż przed barierkami i zakręcają. Na dwudziestometrowym odcinku, gdzie występują ostre górskie zakręty, potrafią wyprzedzać TIR-a, a tuż przed barierką zakręcić pod kątem 90 stopni. W wielu relacjach można przeczytać, że taki jest styl jazdy kierowców marszrutek. Nie wiem, skąd się bierze, ale wygląda, jakby płacono im za czas przejazdu, a nie za dowiezienie ludzi w całości… Marszrutki są bardzo tanie, bo kosztują tylko 10 lari na odcinku Tbilisi – Stepantsminda. Jeśli nie masz mocnych lub opanowanych nerwów, to lepiej nie korzystaj ze wspomnianego środka transportu. Wysiedliśmy na ostatnim przystanku, czyli Tbilisi – Didube. Znajduje się tam targowisko obok trzypasmowego, przeciążonego ruchem ronda. Miejsce jest bardzo komunistyczne, głośne i przeciążone ruchem. Kiedy Agnieszka K. mnie zapytała o Tbilisi, odpowiedziałem jej tak: ‘dobrze, że nie pojechałem z wami, bo już po 5 min mam dość tego miasta. Wszędzie jest komuna, wszystko jest obdrapane, jest hałas, korki, wszystko stoi. Żeby uporządkować teren targowiska w Didube i rondo, trzeba by wrzucić tam granat, zrównać wszystko z ziemią i postawić wszystko na nowo. Nie ma innego wyjścia. Jadąc przez miasto wszędzie widać komunistyczne, obdrapane bloki, a tylko gdzieniegdzie, pomiędzy nimi stoi jeden szklany dom dla korpoludów, czyli te szklane wieżowce, które nie pasują do otoczenia’. Wyraziłem taką opinię, ponieważ nie lubię miast. Bardzo szybko mnie męczą, dlatego do ostatniej godziny chodziłem po górach, ile tylko się dało.
Na lotnisko podjechaliśmy taksówką o godzinie 20.00. Teraz czekaliśmy na resztę ekipy, aż wszyscy się spotkamy. O 1.00 w nocy ponownie siedzieliśmy razem w szóstkę tak, jak podczas wejścia na Kazbek. Odtąd wspominaliśmy najpiękniejsze momenty całej wyprawy – zarówno tej na Kazbek, jak i na pozostałe atrakcje. Cała grupa mnie zaskoczyła, ponieważ wręczyła mi prezent za organizację całej wyprawy.. Ucieszyłem się, ponieważ nie spodziewałem się niczego. Na lotnisku nie przestrzegano COVID-owych zasad, a połowa ludzi nawet nie miała założonych maseczek. Dla mnie to bez różnicy, ale tyle się mówiło o maseczkach na lotniskach. Odtąd czekaliśmy na lot powrotny do Polski. W trakcie stania w kolejce do odprawy, jakiś Gruzin poprosił mnie, abym wypełnił COVID-owe dokumenty po angielsku dla jego syna, ponieważ leciał do Polski, żeby tam pracować na budowie w Warszawie. Szybko wypełniłem formularz, który wtedy był jeszcze aktualny w wersji papierowej. Po uzupełnieniu dokumentu, wróciłem do kolejki. Wszystkie procedury poszły sprawnie, a lot mijał spokojnie. Kiedy pożegnałem się z całą ekipą, z Warszawy do Katowic wracałem pociągiem. Do mojego przedziału wszedł… Gruzin. Klimat Gruzji nawet na tym etapie podróży mnie nie opuścił…
Takie widoki zapierają dech w piersiach. Wybierając się w te wspaniałe rejony można poczuć się jak bohater filmu fantasy.
OdpowiedzUsuń---------------------------------------
https://hamamobile.pl/
Ale pięknie tam jest WOW!
OdpowiedzUsuń