sobota, 5 marca 2016

Wołowiec zimą 2064 m n.p.m.

Dolina Chochołowska zimą 

Jest 31 grudnia 2014 roku. Jako, że nie obchodzę Sylwestra jako święto, czy jakąś okazję do imprezowania, zauważyłem w tym dniu możliwość wyjazdu w góry i odpoczęcia od pracy. W pracy rozmawialiśmy na temat pogody i ewentualnego wyjazdu w góry. Niejako nastawialiśmy się psychicznie. Kiedy nadarzyła się okazja, po południu, 30 grudnia, zadecydowałem, że pogoda będzie wymarzona na wyjazd. Stwierdziłem, że będziemy mieli duży mróz i piękne widoki dzięki idealnej przejrzystości powietrza. Ja i Robert spakowaliśmy plecaki bardzo szybko. Umówiliśmy wyjazd na godzinę 00.00. Robert szukał jeszcze dodatkowej osoby, żeby zmniejszyć koszty za paliwo. Powstało małe nieporozumienie, bo Robert powiedział, że zadzwoni do Brygidy, a później zapomniał o niej w myślach.... Brygida dopiero o godzinie 20.00 dowiedziała się, że chcemy jechać w góry, a konkretnie w Tatry, dlatego bez zastanawiania robiła wszystko, by pojechać z nami. Brygida miała jeszcze zaplanowaną imprezę sylwestrową o godzinie 18.00, dlatego musiała mieć gwarancję, że zdążymy wrócić na czas.

Od samego początku atrakcje nie omijały nas ani na chwilę. Robert – zwany Bobcikiem –  o godzinie 23.50 zadzwonił, że spóźni się trochę i będzie po godzinie 00.20. Nie wiedziałem o co chodzi – pomyślałem, że Brygida potrzebowała trochę więcej czasu, bo dowiedziała się zbyt późno o naszym wyjeździe. Kiedy przyjechali do mnie od razu zauważyłem, że coś jest nie tak. Czekałem na dworze 30min przy temperaturze -17°C, a właśnie dowiedziałem się, że nie ma ogrzewania w samochodzie, bo wysiadło… Dla mnie nie był to problem, bo jestem przyzwyczajony do niskich temperatur, ale bardziej martwiłem się, żeby sam dojazd w góry nie wychłodził Roberta i Brygidy. Było tak zimno, że każdy oddech wywoływał kłęby pary, która zamarzała na przedniej szybie. Przez trzy godziny jazdy, cały czas, przed oczyma kierowcy drapałem skrobaczką powstający lód, żeby Bobcik miał widoczność. Powiedziałem tyle tylko, że ten wyjazd będziemy bardzo mocno wspominać, bo już się ciekawie zaczął... Na miejsce dojechaliśmy po godzinie 3.30 u wylotu Doliny Chochołowskiej. Bobcik i Brygida mieli bardzo wychłodzone stopy od jazdy w zmrożonym aucie, dlatego martwiłem się, czy w ogóle dadzą radę rozpocząć wędrówkę, bo stopy wręcz bolały ich z zimna. Miałem przy sobie trzy komplety bardzo grubych skarpet na alpejskie wyprawy oraz polary. Dałem Brygidzie te rzeczy, żeby była bardziej chroniona od zimna. Ekipa postanowiła wyjść z samochodu i spróbować się rozgrzać. Postanowiłem, że pierwsze pół godziny narzucimy tempo tak, co by stopy mogły się rozgrzać. Po 20min marszu powoli ciepło wracało do stóp i do nóg, dzięki czemu chęci powróciły do dalszej wędrówki. Widzieliśmy, że Robert trochę odstaje, bo nie chodził już długo po górach, przez co musiał zwalniać na drodze i się zatrzymywać, by nadążyć za własnym oddechem. Szliśmy tak około dwie godziny. Robert wypatrywał schroniska, żeby trochę odpocząć. W trakcie wędrówki mierzyłem temperaturę. Mieliśmy już -22°C, ale byliśmy rozgrzani, więc nie odczuwaliśmy tak bardzo tego silnego mrozu. Powiedziałem ekipie, że na długo w budynku nie możemy zostać, żeby nie ochłonąć z wędrówki, bo wtedy mróz stanie się bardziej odczuwalny. Robert stwierdził, że nie da rady na razie iść gdziekolwiek dalej i poczeka na nas w schronisku. Ja zaplanowałem wyjście na wschód Słońca, bo po to tu głównie przyjechałem.

O godzinie 6.00 wyruszyłem ja i Brygida w stronę Grzesia. Kiedy nastawał ostatni dzień roku trochę byłem rozczarowany niebem – około 90% pokryło się chmurami z rodzaju stratocumulus stratiformis perlucidus, a ja chciałem widzieć piękne i rozległe widoki. Powiedziałem sobie „no trudno” – idę. Brygida chciała dojść na wschód Słońca, dlatego nadawała własne tempo – ja szedłem za nią. Na Grzesia dotarliśmy o godzinie 7.20, gdzie mieliśmy jeszcze około 25min czasu do wschodu. Tymczasem podziwialiśmy chmury podświetlane na czerwono od wschodzącego słońca. Utworzyła się równa granica chmur, przez co zjawisko ognistego nieba zostało spotęgowane. Ten widok był niesamowity! Najlepsze miało dopiero nadejść… Na minutę przed wschodem słońca zauważyłem zjawisko, które powtarza się raz na kilkadziesiąt lat… Było to optyczne zjawisko polegające na specjalnym układzie chmur, który powoduje, że widzi się dwa jednocześnie wschodzące słońca – jedno na wschodzie – to prawdziwe, a drugie na zachodzie – to „nieprawdziwe”. Na szczycie stałem i podziwiałem to niezwykłe zjawisko ciesząc się, że je ujrzałem. Jest niesamowite! Po chwili pojawiło się słońce „prawdziwe” i rozpoczął się drugi spektakl… Tym razem cienka linia różowego i fioletowego światła zaczęła oświetlać wierzchołki dwutysięczników oraz Osobitą… Cała uwaga była poświęcona Osobitej ze względu na jej zbocza. Wypełniały je górnoreglowe świerki ośnieżone bardzo grubą warstwą, na dodatek oszronione poprzez silny mróz. Kiedy tamtędy zaczęła wędrować linia światła słonecznego utworzył się niepowtarzalny widok, ponieważ nigdzie indziej nie docierało światło – tylko na Osobitą. Ta góra została wyróżniona. Widok tysięcy białych, zamrożonych świerków był niepowtarzalny! Utworzyły dodatkowo linię cieni, przez co powstał naturalnie artystyczny widok. Coś pięknego!

Z Grzesia nie widzieliśmy dalszej drogi na Wołowiec – bo była po prostu przysypana. Postanowiłem przetrzeć szlak, ale już pierwszy krok spowodował, że zanurzyłem się w śniegu na około 1m głębokości… Mimo wszystko próbowałem dalej. Dotarłem do zasypanej, ale widocznej ścieżki. Teraz szliśmy nią w stronę Rakonia. Co chwilę spoglądałem na Osobitą i te niesamowite chmury… Podejście na Rakoń zmęczyło fizycznie i psychicznie Brygidę, ponieważ widziała szczyt, ale po drodze mieliśmy siedem większych wzniesień, co skutecznie zniechęcało do wysiłku. Mimo wszystko dotarliśmy na szczyt Rakonia. Brygida powiedziała, że dalej już nie ma siły, że musi tu odpocząć. Mieliśmy -14°C. Brygida stwierdziła, że poczeka tu na mnie, kiedy ja będę wchodzić na Wołowiec. Umówiliśmy się tak, że kiedy będzie jej zimno, to niech zacznie schodzić z Rakonia wydeptaną ścieżką (tutaj nie było żadnych zasp). Brygida powiedziała, że schodzić może – nie czuje się zmęczona do schodzenia. Jeśli tak, to postanowiłem, że wejdę na Wołowiec, ale nie będę kazać czekać na siebie długo. Tymczasem Kiedy wchodziliśmy na szczyt Rakonia, Robert od półtorej godziny wchodził na Grzesia. Pomachał nam z daleka i na szczęście zauważyliśmy go. Ja skierowałem się w stronę Wołowca. Narzuciłem sobie duże tempo. Na szczyt wchodziłem 20min podziwiając stado złożone z jedenastu kozic. To był niesamowity widok! Przyglądały mi się bardzo, tak jak ja im. Na 5min przed szczytem nagle w jednej chwili chmury rozpadły się… Ze szczytu podziwiałem czysty i rozległy widok – czyli to, co chciałem… Pomyślałem, że ten wyjazd jest niezwykle udany, bo jakie piękne zjawiska mogłem podziwiać, a jeszcze na koniec tak piękna panorama Tatr we wszystkich kierunkach! Ze szczytu zauważyłem, że Brygida zaczęła schodzić z Rakonia. Ja zacząłem schodzić z Wołowca. Odwróciłem się za siebie a tam… efekt glorii wokół Słońca! Była jak potrójna tęcza złożona z sześciu okręgów naprzemiennie ułożonych: różowych i zielonych. Co za piękny widok! Koniecznie musiałem to uwiecznić na zdjęciu, ponieważ potrójnie występujące okręgi są niezwykle rzadkie… Po drodze minąłem jeszcze raz stado kozic i szybko dogoniłem Brygidę przy schodzeniu z Rakonia. Dalej dochodziliśmy powolnym krokiem do Grzesia, gdzie na szczycie widoki podziwiali pierwsi turyści. Po drodze mijaliśmy bardzo piękne, ośnieżone świerki oraz naturalne śniegowe kule… Na Grzesiu spotkaliśmy pana, który wniósł drona z kamerą i zaczął filmować widoki z powietrza.

Zaczęliśmy schodzić. Słońce świeciło bardzo mocno, przez co można było się opalić. Już po chwili radowaliśmy się kolejnym widokiem, ponieważ świerkowy las dostarczył niesamowitych wrażeń. Wyglądało tu jak w Alpach! Kominiarski Wierch był bajeczny, perspektywa odległych, oświetlonych lasów widzianego z zacienionego lasu potęgowała wrażenie wielkości. Tego widoku nie da się zapomnieć! Do schroniska doszliśmy szybko. Brygida odpoczywała, a ja rozmawiałem z Bobcikiem. Poszliśmy na zewnątrz uwiecznić ten niesamowity widok na Kominiarski Wierch z Doliny Chochołowskiej, ponieważ wyglądał jak alpejski szczyt… Po odpoczynku szliśmy około dwie godziny do samochodu. Brygida najbardziej się cieszyła, ale miała w świadomości, że „zmarnowana” jeszcze musi pójść na imprezę sylwestrową. Ja byłem zadowolony z przepięknych widoków, ciszy i majestatycznych gór. To były niesamowite zjawiska i wspaniałe panoramy. W drodze powrotnej Robert zorientował się, że ma za mało oleju w silniku. Kiedy dolał oleju… ogrzewanie wróciło i wszyscy się cieszyliśmy. Przez całą drogę wspominałem te zjawiska i widoki mi towarzyszące aż do samego szczytu Wołowca, bo Wołowiec to bardzo piękna góra…

      szlak na Wołowiec zimą                                Kominiarski Wierch zimą  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl