Słyszałem
o pięknych szczytach pokrytych zamszowymi trawami o niepowtarzalnym odcieniu
zieleni, znacznie wyższych niż składnice deszczu i śniegu sunące po niebie,
gdzie stoi się z głową zadartą do góry, jakbyś wypatrywał spadających gwiazd na
nocnym niebie, gdzie kwiaty kwitną we wszystkich kolorach – od ich stóp aż po
same chmury, od białego, aż po prawie czarny, tworzące niekończące się dywany,
gdzie jest ich więcej niż ziaren piasku nad brzegiem morza, gdzie nigdy nie
znajdzie się osoba, która je policzy, ponieważ kiedy jedne przemijają, w ich
miejscu wyrastają nowe, równie piękne; gdzie zamszowa zieleń sięga aż po miejsca
na niebie, z których otrzymuje życiodajną wodę; gdzie będziesz miał wrażenie,
jakby wojska zimy już nie miały siły i wiosny nigdy nie przemogły; gdzie przeniesiesz
się w czasie, bo tylko jednym spojrzeniem zobaczysz przekrój całego roku:
wiosnę walczącą zamszową zielenią o jak najwyżej położone tereny, lato w pełni
kolorów, jesień, której świadectwem są drewniane rzeźby z wyciągniętymi rękoma,
które stoją niczym chochoły i pomniki, przypominające, jak kiedyś dawniej było
oraz zimę, która musiała ukryć się aż ponad składnicami deszczu i śniegu, żeby
wojska wiosny jej nigdy nie znalazły; gdzie wszystkie zwierzęta żyją w zgodzie
ze sobą na ich cudownych zboczach, w pełni czując co to wolność; gdzie
chociażbyś wyruszył w pojedynkę, to żadnej trasy, szlaku, czy nawet nic nie
znaczącej ścieżki nigdy nie przejdziesz samotnie; gdzie zwierzęta pokażą Ci jak
wygląda prawdziwa miłość, a każdy pies przytuli się do Ciebie jak dziecko do
matki; gdzie okrąży Cię stado koni, kiedy pierwszy promień słońca zajrzy w
tutejsze doliny; gdzie zawieje zimny wiatr, a ogrzeje przyjemne, gorące słońce,
jakbyś opalał się nad brzegiem morza; gdzie przez ani jeden moment nie
przyjdzie Ci żadna zła myśl do głowy; gdzie ludzie mieszkają w domach
pamiętających bardzo dawne czasy, dla których będziesz jak brat; gdzie
poczujesz przestrzeń, przyrodę i zobaczysz piękno w najlepszej postaci oraz
gdzie rzeczywistość znacznie przekroczy twoje oczekiwania nawet, kiedy masz
najlepiej opracowany plan wyprawy, i w których na zawsze zostanie cząstka
ciebie, co sprawi, że będziesz chciał tam wracać…
Gdzie jest ten świat? Może pomyślisz, że mówię o najwyższych górach na Ziemi – o Himalajach, a może o innym, niedostępnym fragmencie naszej planety? Na szczęście znacznie bliżej nas jest świat, w którym wszelkie jego problemy i smutki zostają gdzieś w dolinach. Podobnie, jak wspomniana wcześniej wiosna, ma tak wielką siłę, że wrócisz z niego odmieniony, pełen radości i szczęścia oraz nieustającej myśli, która stale będzie Ci mówić: „wrócę tam jeszcze”. To Kaukaz – piękne, majestatyczne góry, które nie zostały jeszcze skażone duchem komercjalizacji, chciwością i hałasem, gdzie każdy, kto chce poznawać coś nowego, odpocząć od zgiełku, czy żyć w zgodzie z naturą, znajdzie to, co najlepsze dla siebie…
Dlaczego właśnie w taki sposób opisałem Kaukaz, a konkretnie Swanetię w Gruzji, o której teraz będę opowiadał? Ponieważ wspomniane porównania mają na celu pokazać wyjątkowość omawianych gór. O ile Himalaje są znacznie wyższe niż Kaukaz, a wiele dróg na ośmiotysięczniki zaczyna się wyżej niż najwyższy wierzchołek Gruzji – Shkhara 5193 m n.p.m., to bezpośrednia bliskość białych szczytów powoduje, że Himalaje nie sprawią podobnego wrażenia. Dlaczego? Ponieważ ośmiotysięczniki znajdują się daleko od miejsc zamieszkania. Aby je ujrzeć, nieraz musisz przejść kilkadziesiąt, a nawet ponad 100 km wzdłuż doliny, żeby zobaczyć je z dość sporej odległości. W Swanetii najwyższe góry masz na wyciągnięcie ręki. Drogi na ośmiotysięczniki zaczynają się zazwyczaj na wysokości 5000-5600 m n.p.m., co powoduje, że przed sobą mamy góry wysokie na około 3 km. Podobnie jest w Swanetii. Wioska o nazwie Ushguli jest położona na wysokości około 2150 m n.p.m. (centrum), a najwyższy szczyt, który mamy przed sobą, ma aż 5193 m n.p.m. To oznacza, że podobnie jak w Himalajach, patrzymy na górę o wysokości… 3 km! Tyle, że z bliska… Używając stwierdzenia: „słyszałem o pięknych szczytach, znacznie wyższych niż składnice deszczu i śniegu, gdzie stoi się z głową zadartą do góry, jakbyś wypatrywał spadających gwiazd na nocnym niebie”, właśnie to chciałem przekazać – że nigdy nie widziałem tak wysokich szczytów, żebym mógł stać bezpośrednio pod nimi i patrzeć na ląd, który jest aż 3 km wyżej, gdzieś tam ponad nami… Byłem w wyższych górach niż Shkhara, jak np. Denali 6190 m n.p.m., ale tam nie doświadczymy podobnego efektu wysokości, ponieważ kolejne zbocza wyłaniają się stopniowo, w miarę osiągania kolejnych punktów bazowych. Tutaj, przed nami, dosłownie widnieje biała ściana gór, która jest nazywana Ścianą Bezingi. Kiedy przebywaliśmy w Ushguli, pewien mieszkaniec z Indii, który wielokrotnie jeździł w Himalaje, powiedział: „Himalaje są najwyższe na świecie, ale nie ma tego efektu potężnej ściany, ponieważ największe szczyty są bardzo daleko o kilka dni drogi, dlatego jestem zachwycony Swanetią. Największe wrażenie jednak robi intensywna zieleń i biała ściana gór nad nią. To jest WOW!”. W pełni się z nim zgadzałem, pomimo że nigdy nie odwiedziłem Himalajów. Nie twierdzę, że jedne góry są ładniejsze od drugich. Na pewno dostrzeżemy wielkie różnice pomiędzy nimi, ale wspomniane wrażenie chyba każdy zapamiętał jednakowo…
Powiedziałem
również o zamszowej zieleni sięgającej aż po chmury. Tak – na miejscu
przekonasz się, że gruzińskie góry wyglądają jakby rozciągnięto na nie
trawiastą, zamszową płachtę o intensywnie zielonym kolorze. Pod tym względem są
wyjątkowe. Pod koniec czerwca, trawy rosną nawet do 3000 m n.p.m. A kwiaty? Są
niesamowite, ponieważ kwitną dosłownie wszędzie. Kiedy byłem w 2019 roku w
Dolinie Chochołowskiej w celu podziwiania krokusów w pełni rozkwitu, myślałem,
że widziałem ich naprawdę sporo (modele Tatrzańskiego Parku Narodowego
wskazywały, że wówczas jednocześnie zakwitło aż 14.000.000 kwiatów!). Jednak podczas
naszego wyjazdu, nie byłoby nadużyciem stwierdzenie, że każdą górę o wysokości
powyżej 3000 m n.p.m. porasta przynajmniej 20 mln kwiatów o kilku kolorach! Na
jednej z nich, tylko na jednym zboczu, którym właśnie podchodziliśmy (o czym
będzie w dalszej części relacji), dokonałem szacunkowych obliczeń, ile może występować
jaskrów alpejskich podobnych do nizinnego jaskra ostrego, ale o znacznie większych
rozmiarach. Na naszej trasie, na wspomnianym zboczu, wyszedł mi wynik… 9,6 mln!
A co dopiero powiedzieć o reszcie góry, która miała wielokrotnie pofalowane
zbocza, „rozpływające” się we wszystkich kierunkach? O ich kolorach również
można wiele rzec, ponieważ jedną z gór, na które wchodziliśmy „obrosły” ze
wszystkich stron, aż po prawie sam szczyt tylko i wyłącznie białe, dość drobne,
ale wysokie kwiaty. Występowały wszędzie, aż po same niebo! Inne z kolei tworzyły
kolorowe dywany, gdzie mogliśmy zobaczyć białe rododendrony, żółte jaskry alpejskie
i jego podobne rodzaje: białe, nieznane mi kwiaty, różowe, jakby mini pałeczki
rosnące na długiej, ale cienkiej łodyżce, które nazwaliśmy różowymi cicinkami
(od śląskiego słowa „cicik” oznaczającego puszek, paproch, kot lub coś
futerkowego), fioletowe kwiaty w trzech odcieniach – od jasnego aż po
najbardziej ciemne, rosnące na mokradłach, niebieskie niezapominajki
pokrywające skaliste i odsłonięte zbocza, brązowe i prawie czarne szachownice
cesarskie. Ogromna ilość kwiatów, ich różnorodność oraz kolory powodowały, że
wszystkie myśli zostawały gdzieś w dolinach, a ja sam czułem się jak w raju.
Kiedy samotnie poszedłem na pozaszlakową trasę, na skalny grzebień o nazwie
Podarok 3682 m n.p.m., po drodze przecinałem wielkie, pofalowane zbocze
ciągnące się aż do stóp następnej góry, które wyglądało, jakby oblano je żółtą farbą.
W rzeczywistości patrzyłem na żółte, bardzo gęste skupisko jaskrów alpejskich
przysłaniające źdźbła traw. Na wysokości 2700 m n.p.m. wspomniany „dywan” przenikał
wzajemnie inne, wielkie kwiatowe powierzchnie. Gęsto i szczelnie rosnące
rododendrony właśnie teraz kwitły masowo z każdej strony. Dywan żółtych jaskrów
wcinał się w białe rododendrony. To jest coś niesamowitego!
Różnorodność kwiatów Kaukazu jest niesamowita!
Nawet niezapominajki kwitną tu wyjątkowo obficie
Są miejsca, gdzie kwiatów jest więcej niż traw...
Do wyjątku należał również fakt, że jednym spojrzeniem mogłeś objąć aż cztery pory roku. We wiosce panowało pełne lato, słońce wręcz opalało, chodziliśmy na krótko, jak nad morzem. Wiosna miała tu zdecydowanie najwięcej do powiedzenia. Jej kwiaty zajęły swoim zasięgiem wszystkie góry aż po linię, gdzie zaczynają się chmury. Z każdym dniem zajmowała coraz wyższe tereny, a kolejne nagromadzenia śniegu zanikały. Również mogliśmy zobaczyć jesień, ponieważ tam, gdzie występowały kwiaty, stały potężne, wyschnięte, zdrewniałe łodygi z uschłym kwiatostanem. Oczywiście mowa jest o barszczu Sosnowskiego, który świadczył o wysokiej jakości wiosny i lata na Kaukazie, bo w wysokich górach może on wyrosnąć na ponad 2 m z głównym trzonem grubym jak pnie młodych drzew. Również zima zachwyca, ponieważ nawet z dolin widzimy potężne, białe ściany najwyższych gór głównego ciągu Kaukazu. A zwierzęta? Zaciekawią każdego, ponieważ każda rodzina mieszkająca w Ushguli posiada stada bydła i koni, ale nikt nie trzyma ich w zagrodach. Żyją na wolności na zboczach gór i nikt się nie martwi, że będzie musiał ich gdzieś szukać. Krowy same schodzą w doliny na oddanie mleka, jakby były umówione na konkretną godzinę, po czym po wydojeniu wracają na zielone zbocza. Z kolei, kiedy wyruszyłeś na szlak w czasie wschodzącego słońca, zazwyczaj przywitało Cię na trasie stado koni. Koniecznie musiały wszystkich obwąchać i polizać. Nawet źrebaki były ciekawskie.
Pomimo, że konie mają swoich właścicieli, to całymi dniami pasą się na zboczach górskich bez doglądania ich. Chociaż tutaj na zdjęciu są na terenie zagrodzonym, to normalnie zobaczymy je puszczone luzem w górach. Niejednokrotnie odprowadzą nas na szlak
Najbardziej
jednak w pamięć zapadają bezdomne psy, które zawsze wyruszają z Tobą na szlak,
wejdą na szczyt, po czym Cię odprowadzą. Są bardzo łagodne, a każdy z nich jest
spragniony jedzenia i głaskania. Kiedy zrobisz sobie krótką przerwę, one położą
się obok Ciebie. Będą czekać, kiedy wyruszysz dalej. Jeśli więc zobaczysz
biegnącego psa w Twoją stronę, nie rzucaj w jego stronę kamieniem. On po prostu
dołączy do Ciebie i sprawi, że w swaneckich górach nigdy nie będziesz sam. Najmilej
wspominam pewne spotkanie z nimi, podczas wejścia na bezimienną górę o
wysokości 2980 m n.p.m. Od początku trasy wyruszyło z nami aż pięć psów. W
pewnym momencie położyliśmy się na trawie. Wszystkie nas otoczyły, położyły się
obok, po czym najpierw jeden z nich przytulił się do mnie, a za chwilę młodszy
z nich próbował się wcisnąć pomiędzy mnie a drugiego psa. Innym razem bezdomny
owczarek wszedł z nami na bezimienny szczyt o wysokości 3106 m n.p.m. Kiedy
usiadłem na samym wierzchołku, pies położył się obok mnie. Nawet sama wioska
nie jednego zachwyci, ponieważ wiele wież i domów zostało wybudowanych pomiędzy
IX a XII wiekiem, co nadaje klimatu temu miejscu. Czytałem wiele opisów, jakie
wrażenia wywarła wioska Ushguli na różnych ludziach. Jedni nazywali ją rajem, a
inni klasycznie po polsku narzekali, że wieże mają wartość historyczną, a
dookoła widać blachy, folie i inne „plastiki”. Jak widać, ja nie koncentruję
się na wiosce, a na górach, ponieważ ich piękno jest niezmienne od setek lat,
za wyjątkiem zmniejszonej ilości lodu w lodowcach… No i faktem jest, że
przyjeżdżam dla gór, a nie żeby pochodzić po wiosce i szybko odjechać. Z tego
względu zgadzam się, że Swanetia jest najpiękniejszym rejonem Gruzji.
JAK
PRZYGOTOWAĆ WYJAZD DO USHGULI, CZYLI LOTY, POGODA, KASA, TRIKI I TAKTYKI
Najważniejsze
w przygotowaniach jest nastawienie. Musisz w pełni wiedzieć, że chcesz tam
pojechać. Zakładam, że jesteś miłośnikiem gór, dlatego na nich będę się koncentrować,
a nie na architekturze wioski, jej historii i stwierdzaniu, czy jest ładna, czy
nie. A jak my przygotowywaliśmy się na wyjazd do Swanetii? Na początku szukałem
różnych ofert biletów lotniczych na odcinku Polska – Kutaisi. Zależało mi na
dobrym połączeniu, żeby droga transportem publicznym lub samochodem była jak
najkrótsza, ponieważ wiedziałem, że trasa z Kutaisi do Ushguli to 100 km jazdy
szeroką drogą do Zugdidi, po czym czeka nas 170-kilometrowa trasa do wioski po
krętych, niejednokrotnie dziurawych drogach, gdzie czas upływa szybko, a
odległość nie… Najlepsze połączenie mamy z miast: Kraków, Katowice, Wrocław. My
wybraliśmy Kraków, ponieważ znalazłem najtańszą ofertę WizzAir (celowo nie
podaję cen, ponieważ są szybkozmienne i zależne od ilości dni, które pozostały
Ci do wylotu – według zasady: czym więcej, tym taniej). Do ceny biletu
dołożyłem bagaż 26 kg, ponieważ zabieraliśmy ze sobą dużo własnego jedzenia (w
Ushguli nie ma sklepów z prawdziwego zdarzenia, a jedynie lokalne sklepiki z
bardzo drogim towarem, który na nizinach kosztuje kilkukrotnie mniej) oraz
sprzętu górskiego. Trzeba pamiętać, że w przypadku
linii WizzAir najlepiej użyć eSky.pl, ponieważ mamy tam najwięcej opcji wyboru
dotyczących bagażu rejestrowanego. Za bagaż 26 kg zapłaciłem 500 zł w obie
strony. Na innych stronach nie mamy takiej opcji oraz 20 kg walizka to koszt
500 zł, ale w jedną stronę! Na wspomnianej stronie za tę cenę masz bagaż 26 kg,
ale w obie strony! Zatem czytajcie uważnie, co wybieracie!
Mając
kupiony bilet, warto poczekać aż do samego końca, co zrobić dalej. Kolejne
decyzje podejmowałem dopiero na dwa dni przed wylotem. Dlaczego tak? Ponieważ
wszystko zależy od pogody. „Na papierze” mieliśmy założone, że najpierw
pojedziemy do Ushguli, przejdziemy 3-4 szlaki, pójdziemy pieszo do Mestii
kultową trasą opisywaną na różnych blogach, po czym „zrobimy” dwie kolejne trasy
– tym razem u podnóży Ushby 4700 m n.p.m. Jednak tak naprawdę to, co zastaniesz
na miejscu oraz pogoda spowodują, że Twoje plany mogą ulec zmianie. A jaki
termin wybraliśmy? Jako że w Gruzji byłem już dwa razy, a teraz miał być
trzeci, to zawsze celowałem w okres 20 czerwca – 1 lipca. Dlaczego tak?
Ponieważ w tym czasie pogoda jest w miarę stabilna i mamy dużo słońca. Teraz zakładałem,
że będzie podobnie. Nie tylko chodziło mi o dobrą pogodę, ponieważ uwielbiam
fotografię górską i krajobrazową (każdy jej rodzaj, tylko nie nizinną), ale
przede wszystkim o czas, kiedy kwitnie najwięcej kwiatów i jest kolorowo. Rok
2023 pod względem aury był wyjątkowy (w złym znaczeniu tego słowa), ponieważ
wszelkie modele pogodowe wakacyjnych, południowych krajów najzwyczajniej
wysypały się. Aktualne warunki zdecydowanie odbiegały od wieloletnich norm. I
tak np. w maju, wiele regionów we Włoszech przechodziło powodzie, za chwilę
dołączyła do nich część Chorwacji, a pod koniec miesiąca Hiszpania oberwała
mocnymi seriami opadów powodujących podtopienia i lokalne powodzie. Na Krecie
do 1. czerwca pogoda była beznadziejna, zimna i wietrzna, a na szczytach
turyści oglądali… śnieg! W górach Gruzji od ponad dwóch miesięcy ciągle padał
deszcz z niewielkimi przerwami. Mając takie dane, bardzo bałem się o nasz
wyjazd, czy zobaczymy choć 50% tego, co założyliśmy, ponieważ w tym roku nie
mogliśmy przewidzieć pogody, bo każdy model najzwyczajniej się „wykrzaczał”. Na
dwa dni przed wyjazdem postanowiłem, że jednak sprawdzę jakie mają być
prognozowane warunki. Niestety zobaczyłem, że przez pierwsze dwa dni ma padać
intensywny deszcz, a przez kolejne cztery ma „tylko” padać... Bardzo szybko
padło hasło: „heavy dupówa” (dla niewtajemniczonych „dupówa” w środowisku ludzi
gór oznacza pogodę, kiedy nie da się lub nie ma najmniejszego sensu wychodzić w
góry). Przedrostek „heavy” [ciężki] tylko podbijał, jak miało być bardzo źle
według prognoz – praktycznie na granicy stwierdzenia „fatal error”, jak w
Windowsie, kiedy wyskakuje niebieskie okno, z którym nie da się już nic więcej
zrobić… Na szczęście dane z Internetu również się „wykrzaczyły”…, bo mieliśmy
dużo słońca. Mając zebrane informacje przed wyjazdem, postanowiłem zrobić tak: zarezerwuję
dwa noclegi w Ushguli, a resztę będziemy „rzeźbić” na bieżąco, w zależności od
aktualnych warunków pogodowych. Na booking.com wybrałem Ivas Guest House w
Ushguli, ponieważ miał w ofercie pokoje z trzema osobnymi łóżkami oraz
odpowiadała mi lokalizacja, skąd mieliśmy bezpośredni punkt wyruszania na
szlaki. W 2023 roku jedna noc kosztowała 60 lari, co dawało 36,80 zł za osobę.
Co ciekawe, w okresie 20. czerwca – 1. lipca aż 87% guest house’ów było
całkowicie pustych! To oznaczało, że miałem w czym wybierać. Jako że Ivas Guest
House miał bardzo dobre opinie (w trakcie naszego wyjazdu, po piątym dniu
wystawiłem opinię 10/10 na booking.com wraz z uzasadnieniem).
Teraz musieliśmy czymś dojechać do wioski. Każdy może zorganizować się na swój sposób. Najczęściej turyści próbują dojechać marszrutką do Zugdidi i stamtąd do Mestii. Jednak pora lądowania samolotu w Kutaisi jest bardzo niewygodna, ponieważ na lotnisku jesteśmy po 10.45, przez co musimy w biegu szukać marszrutki do Zugdidi lub próbować pojechać taksówką (kierowcy czekają tłumnie przy wyjściu z obiektu, żeby kogoś zabrać). W 2023 roku do Zugdidi jeździli za 90 lub 100 lari. Ostatnia marszrutka z Zugdidi do Mestii wyjeżdżała o 15.00, ale tylko w pełnym sezonie. Nasz okres zdecydowanie nie był pełnym sezonem... Jako, że nie chcieliśmy tracić jednego dnia na zostawanie w mieście Kutaisi, tylko po to, aby na drugi dzień dojechać do Mestii marszrutkami, bo kiedy dotarlibyśmy na miejsce, to i tak nadal pozostawałaby kwestia dojazdu do Ushguli. Gdyby udało się dojechać do Mestii jeszcze tego samego dnia, co mamy lot, to dojazd w godzinach porannych do Ushguli miałby sens. My nie chcąc tracić czasu, bo nie należymy do osób, które muszą liczyć każdy grosz (w końcu odłożyliśmy sobie wcześniej pieniądze na ten wyjazd), skorzystaliśmy z usług taksówkarza, który udziela się na polskiej grupie facebookowej „Gruzja na własną rękę”. Tam znalazłem wielokrotnie polecanego Pana Beso Tsulukiani, który przewiózł mnóstwo Polaków do Mestii i do innych miejsc w Gruzji. Wystarczy wpisać jego imię i nazwisko na Messengerze i napisać do niego po polsku, a on nam odpisze. Widać, że używa translatora, ale łatwo można domyśleć się o co chodzi. Można się z nim umówić na konkretną godzinę oraz trasę, którą ma zrealizować. Zarezerwowaliśmy trasę Kutaisi – Ushguli z przerwą w Mestii na lekkie zakupy prowiantu na wyjścia w góry. Obowiązkowo musiały być „radzieckie ciastka z radzieckimi napisami”, które są ze mną na każdej gruzińskiej wyprawie. Nawet miałem je w Rosji – na Elbrusie. Od tamtego czasu jestem ich fanem i również zaraziłem nimi moją ekipę. Cena za przejazd może być różna, dlatego warto dopytać o szczegóły. Najlepiej, gdy pojadą cztery osoby, wówczas koszt rozłoży się na wszystkie osoby, dzięki czemu nie będzie drogo. Nam się opłaciło, bo czas w Gruzji ma znacznie wyższą wartość niż zaoszczędzone kilkadziesiąt, czy nawet 200 zł.
A jak
zrobić, żeby nie rozliczać się z każdego lari będąc w grupie, a chcecie płacić
za wspólne rzeczy takie jak nocleg/taksówki/gaz do kuchenek, itp.? Wybierzcie w
swojej grupie jedną osobę, która zbierze od każdej 300 lari. Wówczas będzie
miała 1200 lari na wszystkie wspólne wydatki. To znaczy, że jeśli każdy
uczestnik weźmie ze sobą 700 lari, a 300 lari odda na wspólne konto, to pieniędzy
wystarczy na cały wyjazd. Taki sposób opracowałem podczas pierwszej wyprawy do
Gruzji na Kazbek. Jako że zadziałał, korzystam z niego do dzisiaj. Dzięki temu
nie muszę tworzyć żadnych list i pamiętać o wszystkim.
PRZYJAZD
DO GRUZJI, ZAŁATWIANIE SPRAW NA MIEJSCU, INTERNET I ZASIĘG W GÓRACH
Każdy z
nas odliczał dni do wyjazdu, nawet ja, pomimo że wiele gór już zobaczyłem. Z
drugiej strony wiedziałem, że Swanetia będzie dla mnie czymś nowym i bardzo
zachwycającym. Dlaczego? Ponieważ lubię dziką przyrodę, góry pokryte kwiatami,
oferujące piękne widoki oraz ośnieżone szczyty w środku lata. Nie bez powodu
wybrałem ten fragment Kaukazu na nasz wyjazd. Podróż zaczęliśmy od lotniska w
Krakowie Balice, gdzie o 5.30 rano miał startować samolot linii WizzAir. Inna
firma nie obsługiwała lotów do Kutaisi. Ogólnie nie lubię tanich linii
lotniczych, ponieważ często powstają jakieś problemy, ktoś się źle spakuje, są
kłótnie przy bramkach, bo za coś trzeba dopłacić, robi się kolejka, powstaje
nerwówka, a w połączeniu z polską mentalnością sami wiemy czego się można
spodziewać. Jak już wcześniej napisałem – dla każdego z nas wykupiłem opcję
bagażu rejestrowanego 26 kg, żeby nikt nie miał problemów. W końcu zabieraliśmy
trochę sprzętu i jedzenia, aby znacząco obniżyć koszty wyprawy oraz nie być
zależnym od infrastruktury. W końcu planowaliśmy przejście z Ushguli do Mestii
ze spaniem w namiotach. Po linii WizzAir spodziewałem się wysłużonych samolotów
Airbus A320, ale już na samym początku pozytywnie się zaskoczyłem. Wsiedliśmy
do nowego modelu Airbus A321neo, który bardzo przypominał Boeinga 737 MAX 8 z
niebiesko podświetlanym sufitem. Na pokładzie było bardzo czysto. Pomimo, że
mam 182 cm wzrostu, ciasne ułożenie foteli jakoś mi nie przeszkadzało. W końcu
lot trwał jedynie 2h 50min. To zdecydowanie za mało, żebym poczuł dyskomfort. Wylądowaliśmy
15 minut przed zaplanowanym czasem. Samolot miał pojawić się na płycie lotniska
o 10.45, a byliśmy o 10.30. Miałem gorsze wyobrażenie, co może mnie spotkać w
tanich liniach lotniczych. Podczas naszego lotu wystawiłbym zdecydowanie
pozytywną ocenę.
Obsługa
w Krakowie przebiegała bardzo szybko na każdym etapie, mieliśmy nowy i czysty
samolot, załoga była uśmiechnięta i wylądowaliśmy przed czasem. Po prostu
wszystko przebiegało tak, jak trzeba. Bagaże odebraliśmy dosłownie w
kilkanaście minut. Niczego nie brakowało. Szybko włączyłem telefon, żeby
skontaktować się z Besikiem – naszym gruzińskim taksówkarzem. Niestety tak, jak
przeczytałem na różnych blogach, na start łączymy się z GEO-CELL, siecią
komórkową, która jest dość słaba. Nawet na lotnisku nie działał mi Internet,
żebym mógł napisać na WhatsApp’ie do niego. Po odebraniu bagaży, o godzinie
11.16 przeszliśmy na drugą stronę, gdzie zaraz zbiegli się taksówkarze
proponujący dojazd do Mestii. Wówczas zapytałem o
Besika. Stał pod główną ścianą, podszedł do nas. Odtąd wiedzieliśmy, że nasz
plan się realizuje. Nie dopisała tylko pogoda, ponieważ mieliśmy klasyczną
dupówę, czasem ocierającą się o tą z przyrostkiem „heavy”, gdzie woda wypłukuje
nawet krety spod ziemi... Besik pokazał nam, że gdzieś dalej ma samochód,
dlatego pójdzie i podjedzie po nas pod terminal. Z powodu opadów szybko
wrzuciliśmy rzeczy do bagażnika, po czym wyruszyliśmy w drogę.
Przy
drodze pojawiały się małe, niebieskie, kwadratowe znaki z numerem kilometra
trasy do Mestii. Mogliśmy w ten sposób dowiadywać się na bieżąco, ile drogi nam
jeszcze zostało. Wiedziałem, że mamy jeszcze dobre cztery godziny jazdy, pomimo
tego, że na mapach widniało tylko 170 km. Po 10-tym kilometrze od Zugdidi,
wjechaliśmy w góry. Odtąd droga powoli pięła się krętymi serpentynami. Taki
układ powodował, że kierowca nie mógł się nawet rozpędzić. Kiedy spojrzałem na
tabliczkę z numerem 32 (32-gi kilometr od miasta Zugdidi) zauważyłem, że
jesteśmy już głęboko w górach, a po lewej stronie widnieje ogromny zbiornik
wodny na rzece Enguri, która wypływa aż spod samej Shkhary. Jechaliśmy w jej
kierunku, dlatego powiedziałem, że przez cały czas będziemy podróżować
wzdłuż niej, aż dotrzemy do prawie samych jej źródeł. Teraz mieliśmy poczucie,
że jesteśmy w odległych górach. Otaczały nas z każdej strony. Miejski klimat
dawno zaginął. Kiedy dotarliśmy do tabliczki z numerem 58, Besik zatrzymał się
w kilkuosobowej wiosce. Poczuliśmy prawdziwą dzicz i klimat Gruzji.
Powiedziałem Damianowi, że to dopiero początek. Tutejsza wioska była
specyficzna. Dojrzeliśmy zaledwie kilka starych domów zarośniętych dookoła
krzakami, a po środku niczego stał sklep, w którym aktualnie nie mieli prądu. Obok
stały dwie ubikacje, a raczej wychodki z dziurą w podłodze. Zrobiliśmy krótką
przerwę, aby pójść do WC oraz kupić coś do jedzenia i picia w tutejszym
sklepie. Na szczęście nie padał deszcz, a nawet zrobiło się ciepło. Usiedliśmy
przy stoliku z krzesłami przed sklepem. Przy drugim siedziało dwóch starszych
Gruzinów. Przyszedł do nas duży, bezdomny pies. Koniecznie chciał się pogłaskać
i liczył na jedzenie. Rzuciliśmy mu kilka wafli. Przerwa trwała blisko pół
godziny. Zdążyliśmy trochę pooddychać tutejszym powietrzem oraz zjedliśmy
pierwszy posiłek przed sklepem w postaci wafli i gruzińskiej lemoniady. Co
najbardziej rzuciło mi się w oczy to fakt, że gdzieś po lewej stronie, nad
wioską, górował betonowy, czteropiętrowy blok, a raczej jego surowa
konstrukcja, która nigdy nie została dokończona. Sprawiał wrażenie, jakby był
porzucony po jakiejś wojnie. Teraz dookoła niego rosły bujne krzaki i drzewa.
Dalsza
podróż trochę się dłużyła, ponieważ bezustannie skręcaliśmy raz w prawo, a raz
w lewo. Z drugiej strony, mieliśmy coraz piękniejsze widoki. Zaczęły nawet
pojawiać się białe, długie, pionowe linie przecinające zbocza wysokich gór.
Tymi liniami oczywiście były długie kaskady spływającej wody. Na 66-tym
kilometrze dojrzałem tablicę: Mestia 70 km, Ushguli 115 km. Nawet nic nie powiedziałem o drogowskazie, żeby nikt nie poczuł się załamany, ile krętej
drogi jest jeszcze przed nami. Właśnie w tym miejscu po raz pierwszy dotarliśmy
do jakiegokolwiek skrzyżowania, ponieważ pomiędzy górami pojawił się bardziej
rozległy teren z wioskami w dolinie. Można było skręcić do nieznanej nam osady.
Owszem, widzieliśmy już pierwsze płaty śniegu, ale widniały one tylko na
fragmentach wysokich, zalesionych szczytów w postaci pojedynczych „placków”. Na
68-mym kilometrze Besik zrobił krótki postój, ponieważ chciał porozmawiać z
kimś przy drodze. Okazało się, że to jest jego brat. Poprosił naszego kierowcę,
żeby go podwieźć 10 km. Wysiadł na 78-mym kilometrze. Od 72-giego kilometra drogę
tworzyły betonowe płyty. Od czasu do czasu brakowało jednej z nich lub
intensywne opady w połączeniu z mrozami w zimie i na wiosnę powodowały ich
stopniowe pękanie lub erozję powierzchni. W szczególności szybko niszczały
narożniki. Betonowe płyty miały ułatwiać dojazd, ponieważ wiele lat temu
tutejszą drogę zalewało błoto. Teraz jednak płyty stawały się uciążliwe,
ponieważ pomiędzy 85-tym a 92-gim kilometrem brakowało górnej ich warstwy,
przez co jechaliśmy nierówną betonową nawierzchnią, z której wystawały drobne
kamienie. Kierowca nie mógł rozpędzić samochodu, a dodatkowo powstawał wielki
hałas. Za 92-gim kilometrem ponownie zrobiło się cicho. Za tabliczką nr 115
zrobiliśmy kolejną przerwę, żeby rozprostować nogi. Nie bez powodu
zatrzymaliśmy się w tym miejscu, ponieważ w zielonej dolinie widniała piękna
wioska. Główna droga nadal prowadziła zboczami kolejnych gór, dzięki czemu
mieliśmy cudny widok na wioskę w dole z czerwonymi lub kamiennymi dachami na
tle wielkiej, zielonej góry, którą przecinała bardzo wysoka i długa kaskada.
Besik zrobił krótki postój, ponieważ chciał, abyśmy posmakowali gruzińskiego
klimatu. On w tym czasie zapalił papierosa. Już nam się podobało, bo z każdym
kilometrem mieliśmy coraz lepsze i ciekawsze panoramy. Nasza trasa bardzo
przypominała mi o mojej podróży z Tbilisi do Stepancminda, gdzie celem było
wejście na Kazbek 5047 m n.p.m. Wówczas miałem podobne odczucia, gdzie bardzo
długo jechaliśmy przez góry, po czym na końcu otwarły się widoki na ośnieżone
góry. Tutaj mieliśmy bardzo podobnie, tyle, że do ośnieżonych gór brakowało
jeszcze jakieś 20 km drogi.
Do
Mestii pozostało już niewiele. Umówiliśmy się, że w mieście zrobimy przerwę na
zakupy. Wiedziałem, że w Ushguli nie będzie sklepów z prawdziwego zdarzenia,
dlatego brakujące rzeczy musieliśmy dokupić w tutejszej miejscowości. Również
mogliśmy spodziewać się znacznie niższych cen niż we wiosce Ushguli. Tabliczka
z numerem 136 wskazywała Mestię. Do miasteczka przybyliśmy około godziny 16.00.
Zobaczyliśmy charakterystyczną zabudowę. Wiele domów zbudowano wiele set lat
temu z kamienia, a dookoła widzieliśmy wieże, z których słynie wspomniana
miejscowość. Historia przenikała się z nowoczesnością, a czasem nawet komercją.
W centrum patrzyliśmy na szklane domy, nowoczesne hotele, bank i supermarket
SPAR. W samym centrum znalazłem sklep z pamiątkami, gdzie ze wspólnej kasy
kupiłem trzy kartusze gazu Cooleman 240g. Pomyślałem, że bez obaw powinny
wystarczyć na cały nasz wyjazd. Dalej wymieniłem pieniądze w kantorze (na
wszelki wypadek, gdyby nam się coś bardziej spodobało, posmakowało nam
gruzińskie jedzenie lub gdybyśmy zmienili plany). Lepiej zawsze być
przygotowanym. Wstąpiliśmy również do supermarketu SPAR, gdzie uzupełniliśmy
zapasy. Obowiązkowo musiałem wziąć dwie paczki rozsławionych ‘radzieckich
ciastek z radzieckimi napisami’. Każdy z nas je kupił. Dobraliśmy trochę
makaronów, zupek chińskich, batonów, po czym mogliśmy ruszać w dalszą podróż. Wszystko
zajęło nam godzinę. Besik zdążył się zdrzemnąć w samochodzie. Po powrocie do
samochodu zapłaciłem mu za cały kurs – w centrum Mestii.
Pozostał
nam ostatni kawałek trasy – droga do Ushguli, czyli ostatnie 45 km. Wyruszyliśmy
po 17.00. Wiedziałem, że będzie to najtrudniejsze 45 km, ponieważ tylko do
pewnego momentu jest ułożona droga z betonowych płyt, a gdzieś dalej musieliśmy
jechać błotnistą, grząską trasą. Nie wiedziałem jednak, gdzie konkretnie
skończy się „asfalt”. Wiedząc, że pokonujemy ostatni fragment, czuliśmy
podekscytowanie, co zobaczymy na miejscu i nie wiedzieliśmy do końca, czego
mogliśmy się spodziewać. Co prawda zamówiłem przez Booking.com nocleg w Ivas
Guesthouse, ale nie mogłem nawet dokonać płatności przez Internet. W ogłoszeniu
było napisane, że zapłacić można jedynie gotówką na miejscu. Będąc jeszcze w
Polsce, napisałem uwagę, że przyjedziemy około godziny 19.00. W Mestii nawet
zaczęło przebijać się słońce przez chmury, a deszcz przestał padać. Mogliśmy
zobaczyć dość sporo. Niestety Ushby nie mogliśmy dostrzec. Jadąc w stronę
Ushguli podziwiałem widoki. Wiele czytałem o szlaku przez Mulakhi, Zhabeshi i
Adishi. Chociaż przez Adishi nie mieliśmy przejeżdżać, ponieważ tę osadę
oddzielało jedno pasmo górskie, to z podanymi nazwami wiosek kojarzyły się
najpiękniejsze widoki na trasie. Teraz mogliśmy podziwiać je z poziomu
samochodu. Co najbardziej mnie uderzyło, to fakt, że nawet najwyższe góry
pokrywała soczysta zieleń, a każdy kawałek trawy „zajęły” kolorowe kwiaty. Już mi
się bardzo podobało. Wiedziałem, że dalej może być tylko lepiej. Ogólnie mówiąc,
nastawiałem się, że przez najbliższe dwa dni będzie dużo deszczu ocierającego
się o definicję ‘heavy dupówy’, ale z drugiej strony cieszyłem się, że jeden z tych
dni ‘zużyliśmy’ na dojazd, oraz że od Mestii zaświeciło nawet słońce i mogliśmy
coś zobaczyć. Poczuliśmy gruziński klimat na zachętę, jakby góry chciały nam
przekazać, że odtąd będzie lepiej. Coś w tym było, ponieważ, czym bliżej
Ushguli, tym bardziej robiło się swojsko, a kwiaty wypełniały każdą polanę. W
drodze zdążyłem zauważyć jeszcze tabliczki z numerami 152 i 159. Nie wiem, czy ustawiono
kolejne, bo gdzieś dalej nagle skończyły się betonowe płyty. W dole widzieliśmy
koparki i pojazdy wykorzystywane do budowy dróg. Odtąd ponownie zaczął padać
deszcz. Jechaliśmy błotnistą trasą. Z racji dużej ilości zakrętów Besik nie
mógł przyspieszyć. Powoli pokonywał kolejne z nich. Teraz czuliśmy, że
nabraliśmy sporej wysokości. Góry po prawej zarosły lasami z młodych, zielonych
brzóz, a po lewej stawały się „zamszowe”, pokryte trawami. Jedynie przecinały
je pasy brzozowych lasów. Wzdłuż błotnistej drogi również pojawiały się
tabliczki z numerkami, ale napisane odręcznie na białym kawałku blachy.
Na 15
min przed 19-stą dotarliśmy do Ushguli. Pokazałem Besikowi, gdzie jest nasz
guest house. Nawet nie wiedział, że taki istnieje, ponieważ nie jest naniesiony
na wszystkie mapy. Pokazałem mu na mapie, że znajduje się w części Chvibiani
(środkowa część Ushguli, nieco dalej od Old Tower Guest House, który widniał na
każdej mapie). Kiedy skręciliśmy z głównej, kamienisto-błotnistej drogi w lewo,
uliczka z każdą chwilą stawała się coraz węższa. Besik powiedział, że dalej nie
wjedzie, ponieważ jest za wąsko. Zapytał, czy dalej możemy pójść do obiektu.
Aktualnie padała mżawka, ale nie przeszkadzało nam, żeby przejść ostatni
kawałek 270 metrów do naszego guest house. Cieszyliśmy się, że dotarliśmy na
miejsce, uścisnęliśmy rękę naszemu taksówkarzowi i powiedziałem mu, że jest
dobrym kierowcą. Pozbieraliśmy nasze plecaki, po czym przez wioskę poszliśmy do
naszego guest house.
GUEST
HOUSE I WARUNKI NA MIEJSCU
Była
godzina 18.54. Nawet dobrze udało mi się oszacować, że dotrzemy na miejsce
około 19.00-stej. Miałem tylko 6 minut błędu, pomimo że nie wiedziałem do
końca, czego mogłem się spodziewać na trasie. Gospodarz o imieniu Miriam czekał
już na nas przy wejściu do kuchni. Cieszył się, że przybyli goście, ponieważ
wszędzie dookoła brakowało ludzi. Większość guest house’ów stało pustych. Jego
również, do czasu, kiedy przyjechaliśmy my. Jego dom jest datowany na rok około
1150. W całości jest zbudowany z kamienia. Jedynie dachy pokrywa współczesna
blacha osadzona na drewnianych belkach. Jego dom, jak wielu innych mieszkańców
ma wartość historyczną. Pomieszczenie, gdzie mieści się kuchnia pozwala
zgromadzić 30 osób. Wewnątrz, przy kamiennej ścianie stoi stary, metalowy piec
z komorą do wypiekania chleba. Jest opalany tylko i wyłącznie drewnem. Siostra
gospodarza – Patola – zajmuje się gotowaniem oraz wypiekiem gruzińskich
chlebów. Jeszcze tego samego dnia mieliśmy okazję spróbować, jak pyszne jest
gruzińskie jedzenie ze starego pieca. W środku budynku z kamienia znajdowały
się dwa połączone ze sobą drewniane stoły oraz kanapa i dwa fotele. To wszystko
jest przeznaczone dla gości, który chcą coś zjeść w omawianym miejscu. Pomimo
upływu 875 lat, do dzisiaj, od wewnątrz, również zobaczymy naturalne kamienne
mury, a podłoga jest wykonana z drewnianych desek. Gospodarz wybudował na
zewnątrz wielki taras z drewna, gdzie goście mogą przesiadywać podczas ciepłych
dni. Schodząc po schodach do poziomu ziemi, docieramy do osobnego budynku,
gdzie mamy do dyspozycji trzy pokoje. W każdym z nich są dwa lub trzy miejsca
do spania. My wybraliśmy środkowy, ponieważ mieliśmy trzy pojedyncze łóżka. Nie
wiedziałem czego się spodziewać, ale po otwarciu drzwi bardzo nam się
spodobało. Ściany i sufit były wyłożone drewnem, a łazienka nie odbiegała
standardem od naszych – europejskich. Ciepłą, a wręcz parzącą wodę mieliśmy
zapewnioną z bojlera wiszącego pod sufitem nad muszlą klozetową. Wszystkie trzy
pokoje łączył zewnętrzny korytarz przypominający nieco taras, z którego
mieliśmy bezpośredni widok na rzekę Enguri oraz bezimienną górę o wysokości
3242 m n.p.m. w całości pokrytą „zamszową” trawą. Na większości jej opadających
zboczy pasły się dziesiątki krów oraz koni. Wszystkie zwierzęta chodziły
swobodnie po całej górze. Nikt ich nie wiązał ani nie zamykał w zagrodach. Długo
wpatrywaliśmy się w nią oraz na zwierzęta hodowlane, które tak naprawdę żyły na
wolności. Damian aż stwierdził: „nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. Tu jest
tak pięknie!”.
Widząc i czując górski klimat, postanowiliśmy zostawić w pokoju nasze bagaże i wrócić do kuchni. Koniecznie chcieliśmy zamówić gruzińskie jedzenie. Ja od razu byłem nastawiony na chaczapuri, a Damian na kubdari. Chaczapuri to chleb z górskim serem w środku, a kubdari to chleb z serowym i mięsnym nadzieniem. Najbardziej mi się podobało, że jedzenie nie było „gotowcem” w postaci mrożonki. Siostra gospodarza – Patola – najpierw zagniatała ciasto na chleb w kuchni, po czym ubijała je palcami na piecu. Czekała, aż trochę się nagrzeje i osuszy, po czym wkładała je do pustej komory pieca. Tam trzymała go po kilka minut na każdej stronie, po czym wykładała nam gotowy wypiek na talerz. Jednocześnie przygotowywała dwa chleby. Sam fakt w jaki sposób przygotowuje się jedzenie w Ushguli miało swój niepowtarzalny klimat. Usiedliśmy na fotelach i drewnianym krześle przy piecu. Pozostałe miejsca zajmowali inni turyści, którzy przyjechali do wioski na jeden lub maksymalnie dwa dni. Do chlebów zamówiliśmy gruzińską lemoniadę, której smak jest nie do podrobienia. Nigdzie indziej takiej nie piłem. Każdy z nas był zachwycony smakiem chaczapuri i kubdari, ponieważ było bardzo świeże i prosto z pieca. Postanowiłem, że jutro wieczorem też takie zamówię. Ciągle padał deszcz. Według prognoz jutro nadal miało padać, dlatego nastawialiśmy się co najwyżej na wędrówkę do lodowca Shkhara lub na fragment tej drogi. Nie mogliśmy wybrać nic innego, ponieważ pogoda nie pozwalała na więcej oraz wiedziałem, że reszta ekipy nie chodziła regularnie po górach. Nie mogłem więc od razu planować wyjścia na 3000 m n.p.m., ponieważ po pierwszym dniu zrobiłyby się im zakwasy, co utrudniłoby wędrówkę podczas kolejnych dni. Najpierw musiałem ich rozruszać prostą, ale dość długą i widokową trasą. W pokoju powtarzaliśmy wielokrotnie jak w Ushguli jest pięknie oraz jaka wspaniała cisza panuje dookoła. Tego potrzebowaliśmy jak nigdy. Odtąd czuliśmy nie tylko prawdziwie wiejski klimat, ale również ten górski, dla którego się pojawiliśmy w Swanetii. Wieczorem i w nocy ciągle padał deszcz. Poszliśmy spać po 22.00 tylko częściowo rozpakowując rzeczy.
DZIEŃ 1 –
LODOWIEC SHKHARA
Na
pierwszy dzień wybraliśmy szlak prosty, przyjemny i na rozruszanie nóg, żebyśmy
mogli przygotować się do kolejnych dni, gdzie planowałem wyjścia na
trzytysięczniki oraz przejście z Ushguli do Mestii. Z naszej części wioski do
lodowca mieliśmy jakieś 9,6 km w jedną stronę. Widziałem już wiele lodowców,
ale reszta nie, dlatego wiedziałem, że zobaczą coś wyjątkowego,
ponieważ staną dosłownie przed czołem lodowca oraz zobaczą jak wysokie ściany
mogą być utworzone z lodu. Wstaliśmy o 7.00 rano. O dziwo deszcz nie padał, ale
niebo pokrywały chmury. Widoczność mieliśmy aż do poziomu 3000 m n.p.m. W
pokoju przygotowywaliśmy ciepłą zupę na kuchenkach gazowych. Zrobiłem szybkie
szkolenie jak ich używać. Po zjedzeniu ciepłego dania,
przygotowaliśmy jeszcze po litrze izotoników. W końcu nie spodziewaliśmy się
upałów ani trudnej trasy, dlatego nie potrzebowaliśmy ich więcej. Dodatkowo na szlaku
jest mnóstwo wody z gór, którą można bezpośrednio pić z potoków. Wyszliśmy po
godzinie 9.13. Nie spieszyło nam się nigdzie, ponieważ na względzie mieliśmy
deszczową pogodę lub ewentualnie patrząc na niebo – pełne zachmurzenie. Mimo
wszystko chcieliśmy wyruszyć w góry. Kiedy wyszliśmy na błotnistą uliczkę tuż
przed naszym guest house’m skręciliśmy w lewo. Za chwilę przez drogę płynął
dość szeroki potok, dlatego ustawiono przy murze długi, płaski kamień i jedną
deskę, żeby można było przejść nad nim. Ten prowizoryczny most ma szerokość jednego
buta dorosłego człowieka, ale nawet najstarsi mieszkańcy chodzący o lasce z
niego korzystają. Mają zdrowie, żeby chodzić pod górę i przez przeszkody. Kawałek
dalej doszliśmy do centrum trzeciej części wioski – Zhibiani. Rozpoznamy je po
trzech wieżach, gdzie dwie z nich są elementem muzeum etnograficznego w
Ushguli. Nie ma żadnej ścieżki, żeby można było przejść pomiędzy nimi. Możemy
skręcić jedynie w prawo lub w lewo, gdzie za około 15 m skręcisz w przeciwną
stronę do tego, co przed chwilą wybrałeś. Można powiedzieć, że wieże stoją na
środku swoistego, „jajowatego” ronda. Dalej widzimy bardzo wąską ścieżkę z
kamiennym mostem nad nią. Jest tam dość ciemno. Sama ścieżka robi wielkie
wrażenie, ponieważ idziemy pomiędzy kamiennymi murami, a nad naszymi głowami
jest zbudowany malutki most z płaskich kamieni, z którego korzysta rodzina
mieszkająca w widocznym domu. Na końcu tej około trzydziestometrowej ścieżki
znajduje się jeszcze jedna wieża, skąd drogą na wprost idziemy na obrzeża
wioski Ushguli. Po prawej zobaczymy guest house wybudowany z pustaków oraz
drewniany dom i garaż na kamiennej podstawie.
Dalej
otwierają się widoki na góry. Kończy się wioska. Samotna wieża na najwyższym
wzniesieniu, widoczna po prawej to kościół z cmentarzem. Jest ogrodzony
częściowo kamiennym, częściowo drewnianym, a częściowo blaszanym płotem, jak
wszystkie zabudowania we wiosce. Ogrodzenia robi się z tego, co jest aktualnie
dostępne. Tuż za wzgórzem, po prawej, znajduje się dość duża płaska polana,
która kwitnie różnokolorowymi kwiatami. Stoją na niej dwie drewniane budki,
które w zimie służą obsłudze miejscowego wyciągu narciarskiego. Wyciąg jest
bardzo mały. Praktycznie ginie na tle gór. Jedna z budek jest zamykana na drut,
dlatego w razie deszczu mamy gdzie się schronić. Na mapie odnajdziemy to miejsce
jako camping oraz miejsce, gdzie zaleca się rozbijanie namiotów. Faktycznie
dookoła jest płasko i mamy bardzo piękny widok na różne szczyty. Nieco dalej
otwiera się przed nami wspaniała panorama na długą dolinę rzeki Enguri. Ciągnie
się praktycznie aż po sam lodowiec. Tuż za miejscem campingowym widzimy
pierwszy drogowskaz oznaczający szlak. Zanim do niego doszliśmy, po raz
pierwszy mogliśmy poczuć bliską obecność zwierząt. Przy drodze będącej
jednocześnie szlakiem, stało stado koni. Kiedy nieco podeszliśmy, one zaczęły
iść za nami, po czym okrążyły nas. Był wśród nich nawet mały źrebak, który
również chciał się przywitać. Damian zaczął głaskać konie, te które stały
najbliżej niego. Ja miałem ubrany gruby, czerwony polar. Nagle przyszły dwa
większe z nich i jeden mniejszy. Zaczęły mnie lizać po polarze. Ciekawiło mnie,
czy czerwony kolor je tak przyciągnął. Przywitanie z nimi otwarło dalszą drogę na szlak.
Chwilę później dotarliśmy do pierwszego znaku przy szlaku. Widzieliśmy na nim
napis: ‘8,6 km do lodowca Shkhara, 2h 35min’. 600 m dalej widzieliśmy most na
rzece Enguri. Szlak przechodził na jej drugą stronę. Zarówno przed, jak i za
mostem znajdowały się kolejne drogowskazy informujące o odległości do celu.
Konie, które dołączyły do nas na początkowym fragmencie szlaku
Młody koń musiał się przywitać z pierwszymi turystami...
Przed mostem jest informacja, że do lodowca mamy 8,0 km, a za mostem już 7,9 km. Tak naprawdę, na trasie są dwa mosty. Jeśli przegapimy jakimś cudem ten pierwszy lub najzwyczajniej się zamyślimy, droga z automatu skieruje nas na drugi, ponieważ innej nie ma. Pierwszy most jest spawaną konstrukcją ze stalowych, zardzewiałych kątowników, a drugi utworzono w znacznie prostszy sposób. Do rzeki opuszczono dwie betonowe i cztery stalowe rury. Na nie nasypano ziemię i kamienie. Tak powstała przeprawa zapewnia znacznie większą nośność, dlatego przez nią jeździły wszystkie samochody i ciężarówki na okoliczną budowę. Pomimo tego, że wszędzie dookoła zieleń aż kipi, a kwiaty tworzą „dywany”, to po prawej stronie, po przejściu na drugą stronę rzeki, zobaczyliśmy duży płat śniegu, który nad bocznym potokiem utworzył biały most. Kawałek dalej, tuż przy szlaku, po obu stronach widniał topniejący płat śniegu. Zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od jego krawędzi kwitły już kwiaty. Tymczasem zieleń sięgała do wysokości 2950 m, a kwiaty masowo występowały aż do poziomu 2850 m. Kilometr dalej, po prawej stronie, za rzeką Enguri zauważyliśmy długi, płaski teren przypominający długą półkę. Całą tę powierzchnię porastały pięknie kwitnące, żółte pierwiosnki. Nie bez powodu nazwaliśmy to miejsce ‘półką na kwiaty’.
Moją
uwagę przyciągało niebo, ponieważ przybywało niebieskiego koloru, a chmur wyraźnie
ubywało. Już za chwilę poczuliśmy upalne słońce, które parzyło jak nad morzem.
Za chwilę dołączył do nas średniej wielkości pies o ciemnej sierści. Oprócz niego,
na trasie pojawiło się duże stado krów. Zaczęło iść za nami. Stwierdziłem nawet,
że ‘pociągniemy’ za sobą wszystkie chodzące wolno krowy, po czym utworzą wielką
gromadę. Przez dłuższy czas szły za nami. Dookoła nas chodziło ponad 50 krów. Przed nami otwarł się widok na…
plac budowy. Wzdłuż rzeki Enguri wygładzono kamienisty teren, a po lewej
stronie szlaku pracownicy przygotowywali materiał pod budowę. Nie miałem
pewności, czy w tym miejscu miał stanąć jakiś wyciąg... Widzieliśmy, że dopiero
rozpoczęto pierwszy etap. Pracownicy uśmiechali się do nas i machali w geście
pozdrowienia. Najciekawiej zrobiło się, kiedy krowy poszły za nami. Dosłownie
weszły pomiędzy maszyny na ogrodzony teren i w ogóle zajęły plac budowy. Jedna
z nich zaczęła nawet jeść roboczą rękawiczkę. Musimy pamiętać, że na stada
zwierząt spotkane na szlaku nie mamy żadnego wpływu. Musimy się przygotować, że
za nami pójdzie kilka lub kilkanaście koni lub nawet do kilkudziesięciu krów. Z
drugiej strony są one łagodne. Tak samo jest z bezdomnymi psami. Dołączą do
ludzi na szlaku, wejdą z nami na szczyt, po czym wrócą do wioski. Wszystkie z
nich, bez wyjątku, chciały się głaskać i tulić. Widać, że nawet zimę spędzają
na zewnątrz, ponieważ w czerwcu zrzucały zimową, grubą sierść, podobnie jak
robią to koziorożce w górach. Podczas naszej wędrówki widzieliśmy psy, które zdążyły
zrzucić większość zimowej sierści, ale jeszcze na bokach zostały im pojedyncze
fragmenty. Z racji wcześniejszej deszczowej pogody, droga wzdłuż placu budowy
raczej przypominała potok błota, dlatego szliśmy poboczem tak, aby jak najmniej
w nim „pływać”. Kiedy utrzymywaliśmy swoje tempo, krowy zostały w okolicach maszyn.
Powyżej nich dostrzegłem czerwony punkt koło wyraźnej ścieżki przecinającej
górę pod ukosem. Kiedy wyszliśmy ze strefy błota, odtąd mieliśmy nieskażony
widok na góry.
Charakterystyczne znaki na trasie
Zrobiła się piękna pogoda. Za ponad kilometr dotarliśmy do trzech większych skał po lewej stronie, gdzie zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę na podziwianie widoków i zdjęcia, ponieważ teraz słońce świeciło w pełni. Jedynie na zboczach górskich zalegały chmury. Po stronie pięciotysięczników na razie ciągle zalegała szara zasłona w postaci chmur, ale już za chwilę i tam zaczęło coś się dziać. Minęło kilka minut, po czym powiedziałem: ‘Patrzcie! Odsłaniają się pięciotysięczniki!’. Po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć ogrom kaukaskich szczytów. Dosłownie musieliśmy zadzierać głowę do góry, żeby w szczelinach pomiędzy chmurami podziwiać ich białe fragmenty oraz sam wierzchołek Shkhary. Na trasie szedł stary i bardzo duży, biszkoptowy pies. Dołączył do nas. Nazwaliśmy go ‘Niedźwiedź’, bo miał bardzo dużą głowę. Szedł jednostajnym, powolnym krokiem. Tam, gdzie stawaliśmy na chwilę, tam on kładł się na ziemi obok nas. W jednym miejscu położył się głową na kamieniu. Każdy z nas go pogłaskał i zrobił mu zdjęcia. Kilka metrów za nim były dwie kałuże. Damian wypatrzył w niej żabę, która nadymała białe policzki jak balon. W trakcie ich nadymania słyszeliśmy bardzo wyraźne i donośne rechotanie. Żaby nawoływały się w tym czasie. Po chwili słyszeliśmy ich więcej. Wypatrzyliśmy również drugą w trawie. W miarę jak odpoczywaliśmy z psem, Shkhara odsłaniała się coraz bardziej. Przed nami widniała bardzo szeroka i płaska polana pełna kwiatów po obu stronach. Wraz z Niedźwiedziem podeszliśmy kilkaset kroków dalej. Łąka wręcz zachwycała swoim pięknem! Zieloną trawę pokrywały żółte pierwiosnki, tworząc kwiatowy dywan, ciągnący się na ponad kilometr. Po lewej stronie mieliśmy „zamszowe” góry. Teraz najwyższy szczyt Gruzji odsłonił się prawie cały. To był dopiero widok! Jedynie w okolicach podszczytowych kłębiły się gęste chmury, ale dość szybko zmieniały swoje kształty. Za chwilę, w środku wielkiej, białej od lodowców i śniegu ściany mieliśmy pełną widoczność. Mając tak niepowtarzalną panoramę przed sobą, obowiązkowo chcieliśmy wykonać zdjęcia, ponieważ każdy z nas zabrał lustrzankę. Damian co prawda pierwszy raz używał swojego aparatu na trybie ręcznym, dlatego szkoliliśmy go na trasie. Szybko pojmował zdobywaną wiedzę, dlatego zdjęcia wychodziły mu coraz lepiej.
Tymczasem
Niedźwiedź leżał wśród pierwiosnków, bo to one zajmowały całą długą polanę.
Pies przyglądał się nam, a my często go głaskaliśmy. Widzieliśmy, że niedawno
stoczył kilka walk, ponieważ w wielu miejscach miał krwiste rany, a na lewym
boku brakowało mu trochę sierści. Została odgryziona. Kiedy przeszliśmy część wielkiej
łąki, po lewej stronie widniał drogowskaz ‘5,6 km Shkhara Glacier’. Wielka
równina z pierwiosnkami ciągnęła się aż do drogowskazu ‘4,4 km Shkhara
Glacier’. To oznaczało, że polana ma ponad 1,2 km długości. Właśnie tutaj niebo
otwarło się najbardziej, dając nam możliwość podziwiania Shkhary oraz
wszystkich gór dookoła. Jako że słońce świeciło cały czas, mieliśmy idealne
warunki do zdjęć. W końcu wśród fotografów krąży powiedzenie: „amator martwi
się o sprzęt, a profesjonalista o światło”. Chociaż nie jesteśmy profesjonalistami,
to doskonale rozumiemy, co autor miał na myśli. Bez światła słonecznego zdjęcia
są martwe, bez życia, bez kolorów. Cieszyliśmy się bardzo, ponieważ czyste
niebo mieliśmy w najlepszym możliwym miejscu. Staliśmy na środku wielkiej
przestrzeni z żółtymi kwiatami, która dawała widok na sporą część białej ściany
pięciotysięczników oraz na góry kwitnące we wszystkich kolorach. Odpoczywając na
polanie powiedziałem: „inni przyjeżdżają taksówkami do końca drogi, przez co
wiele pomijają, a my idziemy swoim tempem i mamy czas na wszystko. My przeżywam
góry, podziwiamy widoki, przyglądamy się kwiatom, a tam, gdzie nam się podoba,
najzwyczajniej się zatrzymujemy”. Byliśmy zachwyceni całą dotychczasową trasą,
bo dała nam przedsmak tego, czego mogliśmy się spodziewać w kolejnych dniach. Na
końcu polany jest ustawiony znak ‘4,4 km Shkhara Glacier’. Za kolejne dwa
kilometry dotarliśmy na wysokość drewnianej chaty widocznej po prawej stronie, położonej
po drugiej stronie rzeki Enguri. Prowadzi do niej most. W przyszłości będzie tu
kawiarnia, gdzie turyści po przejściu całej trasy będą mieli gdzie się
zatrzymać i wymienić wrażeniami z trasy.
Trzeba pamiętać, że zdecydowana większość turystów przyjeżdża do Ushguli, aby tylko zobaczyć wioskę lub ewentualnie przejść/przejechać drogę do lodowca i podejść ostatnie 2,4 km pod górę do celu. Znacznie mniej jest ambitnych ludzi, o których powiemy ‘podróżnicy’, którzy chcą wejść na trzytysięczniki wyznaczonymi szlakami, a tylko jednostki eksplorują tutejsze góry jeszcze bardziej – pozaszlakowo. Kiedy dotarliśmy do drogowskazu ‘2,4 km Shkhara Glacier’, gdzie znajduje się most prowadzący do drewnianej chatki, zauważyliśmy aż siedem taksówek Mitsubishi Delica. Są to najczęściej używane samochody w terenie, ponieważ mają niezniszczalne zawieszenie. Widzieliśmy również turystów wracających z lodowca. Zobaczyliśmy dokładnie to, o czym mówiłem. Najczęściej ludzi podwozi się w rejon chatki, a dopiero ostatnie 2,4 km pokonują o własnych siłach. Szkoda tylko, że nie mogą zachwycić się polaną z pierwiosnkami, usiąść na niej, popatrzeć na Shkharę, podziwiać z bliska wielkich płatów śniegu, żab w kałuży, pogłaskać psy mieszkające w górach, czy chociażby podejść do rzeki, żeby poczuć jej nurt oraz nacieszyć się jej otoczeniem. Czasami ‘łatwiej’ nie znaczy ‘lepiej’, bo wówczas raczej zaliczasz dane miejsce, a nie je przeżywasz. My chcieliśmy inaczej – chcieliśmy przeżywać tutejsze góry i gromadzić piękne wspomnienia, dając sobie czas na wszystko, co przykuje naszą uwagę. W trakcie wędrówki wspomniałem o Dorocie – koleżance z mojego byłego górskiego klubu, która odwiedziła Swanetię po 5-tym czerwca, ale nie miała tak dobrej pogody jak my. Szukałem nawet miejsca, gdzie zrobiła sobie przesłane mi zdjęcie. Cieszyłem się, że pomimo deszczowych prognoz mieliśmy okazję podziwiać najwyższe góry Gruzji aż po same szczyty, a trasę przechodziliśmy w pięknym słońcu. Pies został w okolicach taksówek, ponieważ odtąd czekała go droga przez krzaki i pod górę. Jednak nie oznaczało to, że nie mieliśmy żadnego towarzysza wędrówki. Dołączył do nas inny, średniej wielkości pies o charakterystycznej biszkoptowo-czarnej sierści. Był znacznie żywszy, dlatego z łatwością pokonywał wszelkie przeszkody. I jego musieliśmy obowiązkowo wygłaskać. Cieszył się bardzo. Za postojem taksówek przywożących wygodnych turystów bezpośrednio z Mestii, szlak prowadzi bardzo wąską ścieżką przez zarośla. Najczęściej tworzą je młode, często powyginane brzozy. Nieraz trzeba się przedzierać pomiędzy gałęziami. Pies miał zdecydowanie łatwiej. Na szlaku zdarzały się wąskie potoki przecinające ścieżkę. Z łatwością mogliśmy postawić większy krok, aby przejść na ich drugą stronę. Trzeci z nich okazał się na tyle szeroki, że nie mieliśmy możliwości, aby przeskoczyć na drugi brzeg. Gdzieś w krzakach, nieco wyżej, znalazłem słabiej wydeptaną ścieżkę, gdzie ktoś przerzucił lichą deskę pomiędzy brzegami. Deska nie wzbudzała żadnego zaufania, ponieważ bardzo się wyginała, a na dodatek na obu jej końcach była wyraźnie węższa. To oznaczało, że w każdym momencie mogło coś pójść nie tak. Postanowiłem pierwszy przejść na drugą stronę. Stanąłem na przewężeniu, po czym wybiłem się z niego. Udało się. Damian odważnie wskoczył na środek deski, po czym wybiło go dobrze do góry. Zdziwiłem się, że po tak mocnym ugięciu nie wpadł do wody.
Odtąd ścieżka wiła się w zaroślach, ale wiedzieliśmy, gdzie mamy iść. Nieco wyżej szlak zakręcał na zarośniętym zboczu z potokiem. Tuż za nim musieliśmy przedzierać się i wyginać pomiędzy gałęziami. Pies miał najłatwiej. Byliśmy najzwyczajniej za wysocy na te krzaki. Za 600 m dotarliśmy do kolejnego znaku – ‘1,8 km Shkhara Glacier’. Mieliśmy stąd widok na czoło lodowca, a precyzyjniej mówiąc, na jego „brudną” ścianę. Widzieliśmy również prawy brzeg stanowiący koryto dla niego oraz ścieżkę prowadzącą przez kolejne brzozowe lasy. Drzewa miały maksymalnie 3-4 metry wysokości, dlatego mówiąc „las”, mocno nadużywam tego słowa. Lepiej jest mówić o zaroślach niż o lesie. Kto mieszka na Górnym Śląsku, ten nieraz widział, jak pokopalniane hałdy porastały młode brzózki. Właśnie taką strukturę one tworzyły. Wyruszyliśmy dalej. Nie musieliśmy już przedzierać się pomiędzy gałęziami, a jedynie szliśmy pomiędzy drzewami wyraźną ścieżką. Dotarliśmy do punktu oznaczonego jako ‘1,2 km Shkhara Glacier’. Tutejszego zbocza górskiego nie porastały brzozy, dzięki czemu mieliśmy dobry widok na szare koryto lodowca oraz na rzekę Enguri, która zakręcała blisko szlaku. Bardzo podobał mi się ten widok, ponieważ w rzece leżało dużo okrągłych, brązowych kamieni, które oblewała spieniona woda. Na tle zieleni to miejsce przyciągało uwagę. Nie tylko my się zatrzymaliśmy, aby podziwiać piękno Enguri. Każdy turysta, którego mijaliśmy choć na chwilę popatrzył w stronę kamieni. Nieco wyżej weszliśmy w przerzedzające się zarośla, a brzozy karłowaciały. Na 700 metrów przed końcem trasy zupełnie zanikły. Odtąd mieliśmy przed sobą gołoborze, czyli zbocze pokryte kamieniami bez roślinności.
Ścieżka
pięła się coraz wyżej, ale była coraz słabiej widoczna. Szlak nie kończył się
konkretnie w jednym punkcie, a raczej na płaskim terenie, gdzie staliśmy
bezpośrednio pod ścianą lodowca. Najlepiej iść w kierunku kamiennych piramidek,
które ustawili turyści. Jest ich kilka. One wskażą nam cel. W drodze do niego
widać duży głaz wyróżniający się ‘z tłumu’. Jest na nim napisane „13.0x.2013
National Institute of Geographics – 71 m”. w miejscu x najprawdopodobniej powinna
być dziewiątka, ale nie miałem pewności, ponieważ długo zastanawiałem się, czy widoczna
cyfra oznacza maj, czy wrzesień. Natomiast narysowana biała strzałka na nim
sugerowała, że do krawędzi (czyli tam, gdzie stały kamienne piramidki) jest
właśnie 71 m. Kiedy dotrzemy na miejsce, staniemy przed potężną, brudną ścianą
lodowca. Jest wysoka na kilkadziesiąt metrów (na oko stawiałbym około 40-50
metrów). Dlaczego nazwałem ją brudną? Ponieważ całą powierzchnię lodu pokrywa
cienka warstwa ziemi i drobnych kamieni. Tak przeważnie wygląda zakończenie
lodowca. Z góry ściany spadała woda, tworząc bardzo wąski i długi wodospad.
Właśnie stąd rzeka Enguri bierze swój początek. Do celu dotarliśmy jako
ostatni. Na 1,2 km przed końcem szlaku minęliśmy jedynie dwie wracające osoby. Widok
na Shkharę i ścianę lodowca podziwialiśmy tylko w naszej grupie. Wszyscy inni
turyści byli już w drodze powrotnej do wioski. Dopóki mieliśmy niebieskie niebo,
robiliśmy zdjęcia oraz patrzyliśmy wszędzie dookoła, ponieważ góry zachwycały. Po
około półgodzinie chmury nieco zaczęły gęstnieć. Zdążyłem jednak zrobić zdjęcia
z czerwonym cicikiem, który zawsze był ze mną na każdym szlaku. Czerwony cicik,
to nic innego jak duży pompon, który zawsze miał swoje zdjęcie na wierzchołku każdej
góry. Pies dotarł z nami do lodowca. Każdy z nas coś dał mu do jedzenia. Odpoczywał
przy nas i czekał, kiedy wyruszymy w drogę powrotną.
MAŁA
UWAGA
Na
zdjęciach różnych turystów widziałem, że podchodzili dosłownie do ściany lodu,
aby ją dotknąć. My podziwialiśmy ją z odległości około 100 metrów od jej czoła.
Nie zachęcam do bezpośredniego podchodzenia pod samą ścianę, ponieważ każdy
lodowiec w lecie może być niebezpieczny. Lodowce są nośnikiem nie tylko
kamieni, ale i wielkich głazów. Ciągle topniejące lodowce uwalniają co jakiś
czas kamienie i głazy. Z tego względu może niespodziewanie coś spaść nam na
głowę. Dodatkowo nie widzimy, co znajduje się powyżej ściany, u góry. Czasami
może oberwać się fragment lodu lub z wyższych partii – zwały mokrego śniegu,
które zabiorą ze sobą fragmenty lodu oraz kamienie. Wówczas bardzo łatwo o tragedię.
Choć wygląda, że podobne zjawiska zdarzają się w tym miejscu rzadko, to jednak
są one możliwe. Tak dzieje się na każdym lodowcu wcinającym się w głąb
zielonych gór – bez wyjątku.
Będąc
świadomy wspomnianego zagrożenia, nie podchodziłem dalej. Czasami można
usłyszeć coś na wzór grzmotu w okolicach lodowca. Ten dźwięk oznacza, że gdzieś
obsunął się głaz, oberwał się lód, pękł lub wyżej powstała kamienna, śnieżna
lub mikstowa lawina (mikst to nic innego jak mieszanka kamieni, śniegu i lodu).
W okolicach Shkhary chmur zaczęło przybywać, dlatego pomału zaczęliśmy wracać.
Pies poszedł razem z nami. Zatrzymaliśmy się ponownie przy brązowych kamieniach
leżących na dnie rzeki Enguri. W okolicy białej ściany pięciotysięczników
chmury pociemniały. Gdzieś wyżej nawet zauważyłem opad deszczu. Ponownie
zaczęliśmy przedzierać się przez zarośla. W drodze powrotnej przeskok przez
deskę o cienkich zakończeniach poszedł nam o wiele szybciej. W końcu dotarliśmy
do punktu z taksówkami. Zobaczyliśmy, że pojawiło się aż siedem pojazdów z
Niemcami i turystami z Dalekiego Wschodu (najprawdopodobniej z Japonii). Musieli
przyjechać z Mestii, ponieważ w Ushguli nie wiedzieliśmy podobnych samochodów.
Pies, który z nami wracał, przez chwilę zastanawiał się z kim ma dalej
wędrować. Najpierw powąchał turystów z Niemiec, ale za moment zawrócił, po czym
poszedł z nami. Tak samo „sprawdzał” Azjatów. Shkharę zakryły już ciemne chmury,
a powyżej padał intensywny deszcz. Tymczasem szliśmy główną drogą wzdłuż rzeki
Enguri. Kiedy dotarliśmy do polany z pierwiosnkami zauważyliśmy, że w okolicach
lodowca jest mocna ulewa. Zastanawiałem się, co teraz zrobią Niemcy. Za
przyjazd z Mestii do ostatniego odcinka szlaku prowadzącego do lodowca przecież
zapłacili duże pieniądze, a teraz na samym początku musieliby zrezygnować… W
każdym razie, kiedy dotarliśmy do końca polany, żadna taksówka Mitsubishi
Delica nie wracała, co oznaczało, że Niemcy i Azjaci musieli pójść dalej. Od
tabliczki ‘5,6 km Shkhara Glacier’ zaczął również u nas padać lekki deszcz.
Przed nami widniały jeszcze zielone, podświetlone łąki. Plac budowy przechodziliśmy
szybko, ponieważ na drodze powstało jeszcze więcej ciężkiego błota. Krowy,
które widzieliśmy rano, wróciły na zielone zbocza gór. Kiedy pozostało nam 500
metrów do mostu z rur, rozpoczęła się intensywna ulewa. Wtedy szybko
podchwyciliśmy hasło ‘heavy dupówa’. Do wioski mieliśmy ponad 1,5 km drogi. W
mgnieniu oka przemakaliśmy. Szliśmy szybkim krokiem w stronę Ushguli,
jednocześnie obserwując, jak na sile przybiera rzeka Enguri.
Kiedy
minęliśmy drewniane budki wyciągu narciarskiego, pomyślałem ‘a może spróbujemy
się ukryć przed deszczem’. Szybko zawróciliśmy. Jedna z budek miała drewniane
zadaszenie, dzięki czemu nie musieliśmy moknąć. Drzwi wejściowe były
zabezpieczone odręcznie zawiniętym drutem, dlatego gdybyśmy potrzebowali,
mogliśmy wejść do środka. Wewnątrz znajdowało się tylko kilka byle jak
rzuconych desek. Przeczekaliśmy największy opad, ale nadal nie widzieliśmy
powracających taksówek Niemców i Azjatów. Deszcze powoli ustawały po godzinie
18.10. Teraz mogliśmy wracać do wioski. Pozostało jeszcze jakieś 20 min do
naszego guest house. Niestety po pięciu minutach ponownie rozpoczął się dość
intensywny opad. Dwa psy, które wracały z nami, nie zauważyły momentu, kiedy
odchodziliśmy. Zostały pod podłogą drewnianej budki. Kiedy dostrzegły, że
wyruszyliśmy dalej, jedynie wystawiły głowy, spojrzały, po czym wróciły pod
„dach”. Tam położyły się spać, aby przeczekać ulewy. W końcu i tak już mocno
przemokły, a na dodatek kończyły zrzucać zimową sierść. Nas „zalało” bardzo
mocno, dlatego zdecydowaliśmy iść dalej, ponieważ nie czuliśmy żadnej różnicy. Poniżej
Ushguli, pomiędzy dwoma pasmami górskimi widzieliśmy kolejną partię potężnego
opadu, który oczywiście nazwaliśmy ‘heavy dupówą’…
Przemoczeni
dotarliśmy do naszego pokoju. Musieliśmy się osuszyć. Nawet ciciki zamokły,
dlatego grzały się one na kaloryferze. Kiedy wyschły, obowiązkowo musiałem je
rozczesać, żeby wyglądały wyjściowo na kolejny dzień. W końcu nasza tradycja
mówiła, że Ekipa Cicika musiała wychodzić na szlaki… Około 50 min zajęło nam
suszenie się i rozładowanie plecaków. Ponownie poczuliśmy komfort. Po dobrym
dniu, pełnym gruzińskich wrażeń, koniecznie musieliśmy wstąpić do kawiarni
gospodarza. Zamówiłem chaczapuri, a Damian kubdari. Byliśmy fanami
lokalnych potraw, ponieważ Swanetia słynęła z obu produktów. Damian dodatkowo
zapytał o chinkali, ale to danie najbardziej jest znane w Tuszetii lub w
okolicach Kazbeku, ponieważ właśnie z Tuszetii ono pochodzi. Gospodarz
powiedział, że w Ushguli nikt nie wytwarza chinkali, a jedynie można zjeść je w
komercyjnej restauracji w Mestii. Damian zachwycał się gruzińską lemoniadą o
smaku gruszki. Faktycznie smakowała wyjątkowo. Nie znam żadnego napoju w
Polsce, który by choć trochę przypominał ten smak. Chociaż dopiero spędziliśmy
pierwszy dzień w Ushguli, to gospodarz – Miriam – zauważył, że nie jesteśmy
zwykłymi turystami, którzy tylko „wpadają” na szybko do wioski, oglądają ją, po
czym odjeżdżają. Dostrzegł w nas kogoś, kto będzie żył Swanetią, górami i
będzie zaciekawionym wszystkim dookoła. To nie był mój domysł, a fakt, ponieważ
powiedział, że jesteśmy inni na tle turystów.
Zegarek
wskazywał godzinę 19.40. Szare niebo po ‘heavy dupówach’ nagle zamieniało się
na niebieskie. Chmury ustępowały w postaci równej granicy z zachodu na wschód,
aż w końcu pozostały tylko ich fragmenty z wysokiego piętra (powyżej szóstego
kilometra wysokości). Właśnie one spowodowały, że niebo zapłonęło na
pomarańczowo. Okolica wyglądała, jakby się paliła. To był widok! Gospodarz od
razu wiedział, że wiem po co przyjechałem do Ushguli i najwyraźniej mam
konkretny plan co chcę zobaczyć, dlatego powiedział do mnie: ‘wyjdźmy na
zewnątrz, to pokażę ci, gdzie jutro możecie pójść’. Wyszedłem z nim za kamienny
mur kawiarni, a on wskazał mi najbliższą górę o wysokości 2980 m n.p.m.
Powiedział, że tam jest niesamowity punkt widokowy. Pokazał mi również drugą
trasę – na przełęcz Latpari. Dodał jednak, że do samej przełęczy nie dotrzemy
ze względu na zbyt duże ilości śniegu, ale na wierzchołki głównej grani już
tak. Ja mu na to wszystko odpowiedziałem: ‘wiesz, że mam dokładnie taki sam
plan? Na jutro zaplanowałem wyjście na punkt widokowy 2980 m n.p.m., a pojutrze
na grań prowadzącą na przełęcz Latpari?’. Ucieszył się bardzo i przybiliśmy
piątkę, na znak, że się rozumiemy. Cieszył się bardzo, bo w końcu trafił na
kogoś bardziej zainteresowanego górami i wioską Ushguli niż turyści
przybywający z Mestii. Kiedy weszliśmy do środka, Miriam przyniósł po kieliszku
wina jego własnej roboty. Jak sam się przedstawił: jest inżynierem budowy oraz
‘winnyj tjechnologiem’, czyli wytwórcą wina. Damian od razu podchwycił to
hasło. Kiedy usłyszał, jak się przedstawia innym turystom siedzącym w środku
wielkiego pomieszczenia kawiarni, śmiał się, słysząc wyrażenie ‘winnyj tjechnolog’.
Obowiązkowo musieliśmy spróbować jego wyrobów, ponieważ był producentem wina, a
tutejsze potrafiło kosztować od 50 do 500 lari za litr, czyli od 84 aż do 885
zł/litr! Jako że ostatni alkohol w jakiejkolwiek postaci piłem w 2008 roku, to
mój zegar właśnie został zresetowany. Będąc w szczególnym miejscu musiałem
spróbować lokalnego trunku. W końcu podobna okazja nie zdarza się często.
Gospodarz powiedział, że kiedy wstaniemy rano, to zobaczymy Shkharę w pełni i
będzie czyste niebo. Miriam bardzo nas polubił. Dużo z nami rozmawiał. Damian
dodatkowo próbował porozumiewać się po rosyjsku. Jemu szybko „wchodził” ten
język, dlatego jeśli czegoś nie wiedział, szybko sprawdzał w Google Translator,
po czym wypowiadał przeczytane zdania na głos. W ten sposób uczył się nowych słów
i wyrażeń.
Na
koniec zapytałem gospodarza, czy możemy przedłużyć o jeden dzień nasz nocleg, ponieważ
czuliśmy, że nasza przygoda w Ushguli dopiero się zaczyna. Chociaż w planach
mieliśmy przepak plecaków i wyruszenie z namiotami w stronę Mestii, to nasz
plan musieliśmy zmienić, a raczej chcieliśmy go zmienić. Wyglądało na to, że
pogoda będzie nam sprzyjać, dlatego szkoda było uciekać z miejsca, gdzie
mieliśmy jeszcze wiele tras do przejścia. Tym bardziej, że wszystkim tak bardzo
się spodobała się nasza chata oraz widoki, jakie mieliśmy z zewnętrznego
korytarza, że nie chcieliśmy opuszczać wioski zbyt wcześnie. Szczerze mówiąc –
ja też nie miałem ochoty tego zmieniać. Dlaczego? Ponieważ wspaniała cisza,
codzienny widok na wolno biegające zwierzęta i zielone ‘zamszowe’ góry był
czymś niecodziennym, co wpisywało się w pojęcie klimatu górskiego. Dobrze, że
jako ekipa byliśmy zgodni i mieliśmy jednakowe oczekiwania. Zaznaczyłem również,
że nie musi być tak jak ja chcę, bo jesteśmy grupą. Jeśli powiedziałbym ‘idziemy
do Mestii’, to nie musiało tak wcale być. Jeśli większość chciała zostać w
Ushguli, to przyjmowaliśmy tę wersję. Tak się złożyło, że klimat wioski każdemu
przypadł do gustu, a przede wszystkim niesamowicie piękne góry i ich otoczenie.
Gospodarz ucieszył się, bo widział, że dopiero zaczęliśmy, a wszystko co
zobaczyliśmy zapadło nam głęboko w sercu. Z tego względu Miriam codziennie przesiadywał
z nami do późnego wieczora.
DZIEŃ 2
– PUNKT WIDOKOWY 2980 m n.p.m.
Nastawiłem
zegarek na 6.00 rano. Byłem podekscytowany tym, co powiedział Miriam o
dzisiejszej pogodzie. Mieliśmy mieć pełną widoczność oraz planowaliśmy zobaczyć
całą Shkharę. Tym bardziej wyczekiwałem poranka, aby rozpocząć przygodę z
górami na poważnie. Obudziłem się szybciej niż budzik, bo o 5.30, ale niebo wyglądało
na jakieś szare. Z drugiej strony, do wschodu słońca pozostało jeszcze trochę
czasu. Dopiero kończyła się noc. Postanowiłem, że poczekam do 6.00, po czym
spojrzę na chmury i ocenię sytuację. Wtedy podejmę decyzję, czy możemy wyruszać,
czy też nie. O 6.00 niestety niebo nadal było pokryte w pełni szarymi chmurami.
Pomyślałem, że prognoza o ‘heavy dupówach’ jest jednak najbardziej prawdziwa.
Dodatkowo, według niej, dzisiejszy dzień miał być najgorszy pod względem ilości
opadu. Poszliśmy więc dalej spać. Wstaliśmy o 8.00 rano. Spojrzałem za okno.
Zobaczyłem, że niebo jest prawie w całości niebieskie, a jedynie pokrywają je
chmury altocumulus floccus (tak zwane ‘baranki’). Widząc, że powstały odpowiednie
warunki do wyjścia w góry, szybko ugotowaliśmy ciepłą zupę na śniadanie oraz po
niej zjedliśmy mieszankę orzechów i czekolad. Przygotowaliśmy również
izotoniki. Z pokoju wyruszyliśmy o godzinie 9.22. Nasza trasa prowadziła do
dwóch wież, gdzie mieściło się muzeum etnograficzne. Dalej musieliśmy skręcić w
prawo i iść główną drogą, aż dotarliśmy do niewielkiego boiska piłkarskiego
ogrodzonego wysoką, białą siatką. Boisko było punktem orientacyjnym,
wskazującym początek trasy na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Na odcinku pomiędzy
muzeum etnograficznym a boiskiem piłkarskim mieliśmy przecudny widok. Patrząc
na lewą stronę, na całej długości widzieliśmy odsłaniającą się Shkharę, a znacznie
bliżej widniało spore wzniesienie kwitnące wysokimi, żółtymi kwiatami, gdzie
kamienny kościół w postaci swaneckiej wieży stał na tle białych
pięciotysięczników. Ledwo zaczęliśmy wędrówkę, a już przywitała nas tak piękna
panorama. Gdyby nie napis na mapie, nawet nie wiedzielibyśmy, że wieża położna na
najwyższym wzniesieniu jest kościołem, ponieważ wyglądała jak wiele innych w
okolicy. Tyle, że stała samotnie ponad poziomem wioski.
Za
boiskiem szliśmy dróżką, która za kilkadziesiąt kroków zaprowadziła nas na
główną ulicę o oznaczeniu B15 (coś na wzór drogi wojewódzkiej). Tylko na mapie
wyglądała poważnie, bo w rzeczywistości wspomniana trasa nie różniła się od
innych. Spływała błotem, kiedy padał deszcz, ale dawała możliwość przejechania
całej Swanetii i powrotu do Kutaisi. Poszliśmy nią dalej przed siebie – jakieś
150 m, po czym za tablicą-szyldem pierwszego i zresztą ostatniego domku po
lewej stronie, skręciliśmy w lewo na rozpoczynające się strome zbocze górskie z
widoczną anteną sieci komórkowych w postaci grubego, białego talerza położonego
pionowo na ziemi. Między innymi dzięki niemu w Ushguli mamy tak dobry zasięg. Teren
talerza jest ogrodzony siatką o wymiarach maksymalnie 5 x 5 m. Ścieżka prowadzi
tuż obok siatki. Podczas wieczornej rozmowy w kawiarni jeden turysta ze Szwecji
nawet zadał mi pytanie, czy przejście obok takiej anteny jest bezpieczne.
Odpowiedziałem mu, że tak, ponieważ w jej rejonie przebywamy tylko przez
chwilę. Owszem, przy samym talerzu dopuszczalna wartość pola
elektromagnetycznego jest przekroczona kilkukrotnie niż mówią o tym normy, ale
żeby zaszły jakieś zmiany w naszym organizmie lub powstały jakieś choroby, to
musielibyśmy mieszkać przy niej przez wiele długich lat. Anteny zazwyczaj
ustawia się tak, aby stały poza terenem zabudowanym. Patrząc na najbliżej
położony dom w stosunku do niej, nie widziałem, żeby ktoś na podwórku był schorowany
lub narzekał na zdrowie, a przecież nie od dziś mieszka w jej pobliżu. Nawet
nie rozważałem wspomnianych kwestii, ponieważ miejscowi żyją z dwiema antenami
od kilku lat, a my mieliśmy jedynie przejść obok niej i dalej pójść w góry. Z
tego, co widziałem, to nawet dwa psy znalazły sobie pod rozdzielnicą stacji
nadawczo-odbiorczej schronienie przed deszczem. Spały pod nią, ponieważ
ustawiono ją na czterech słupkach. Powyżej niej zobaczyliśmy, że inni ludzie również
zdążyli wyruszyć na szlak.
Ledwo
zaczęliśmy trasę, a dołączyło do nas aż pięć psów. Nie wiadomo skąd przyszedł
duży, stary „niedźwiedź”, dwa średnie (w tym jeden ciemny, ale z biszkoptową
głową) oraz dwa młode, najbardziej energiczne. Zatrzymaliśmy się na dłuższą
chwilę, ponieważ obowiązkowo musieliśmy je wszystkie wygłaskać. Stary pies
ledwo szedł. Myśleliśmy, że za chwilę się podda i zrezygnuje z dalszego
wejścia. Jakieś dwie osoby wracały ze szczytu, co wskazywało, że albo nie
osiągnęli wierzchołka, albo wyruszyli bardzo wcześnie przy szarym niebie i tak
naprawdę nic nie zobaczyli. Zauważyliśmy, że z nimi idą dwa kolejne psy! Kiedy je
minęliśmy, dookoła nas stało ich już siedem! Teraz mieliśmy prawdziwą gromadkę!
Dwa z nich poszły dalej z wracającymi turystami. Piątka, którą głaskaliśmy,
zdecydowała iść z nami. Kiedy położyłem się na trawie, wszystkie zrobiły
to samo, a dwa z nich dodatkowo przytuliły się do mnie. Wówczas podszedł do mnie biszkoptowy pies, a pomiędzy niego a mnie, dodatkowo
próbował się wcisnąć najmłodszy – czarny. Udało mu się, dzięki czemu mam
ciekawe zdjęcie, jak leżę w obstawie całej gromady. Damian najszybciej złapał
temat, ponieważ bardzo lubi psy, a teraz mieliśmy ich całą „ekipę”. Góra, na
którą wchodziliśmy składała się z czterech etapów:
- Trawiaste podejście, przejście przy antenie do głazu narzutowego „Gebeli”,
- Strome, trawiaste podejście przez trawiaste zbocze i kwieciste polany,
- Rododendrony, trawiaste podejście ze skalistą stromizną, gdzie rosną pojedyncze jarzębiny,
- Długie i stopniowe podchodzenie polanami trawiastymi, aż do zaniku zieleni, gdzie kwitną szachownice cesarskie (bardzo ciemny kwiat najbliżej podobny do sasanki, wpadający z ciemnego fioletu w brąz).
Każdy z wymienionych
etapów mogliśmy z łatwością rozpoznać po osiągnięciu lokalnego szczytu. Następny
taki wierzchołek rozpoczynał kolejny fragment. Po dłuższej przerwie z psami
wyruszyliśmy dalej. Powyżej anteny ścieżka rozdzielała się na kilka możliwych
opcji. Można iść bezpośrednio do widocznego wielkiego głazu z napisem „Gebeli”
lub wybrać widoczną ścieżkę, która trawersuje zielone zbocze, aby nie czuć aż
tak mocno stromizny. Wybraliśmy pierwszy wariant, ponieważ prowadził przez
piękne, świeżo zielone trawy. Dotarliśmy do wielkiego głazu, który z racji
czerwonego napisu nazwaliśmy „Gebels”, ponieważ widoczne słowo „Gebeli” mogło
kojarzyć się tylko z jednym: ze znanym, niekoniecznie dobrym nazwiskiem. Odtąd
ledwo widoczna ścieżka stopniowo skręcała w lewo, rozdzielając się na kilka
mniejszych, mocno pofalowanych. Jednak każda z nich prowadziła do tego samego
miejsca, ponieważ wszystkie łączyły się na końcu, po czym zakręcały pod ostrym
kątem stromym zboczem. Dalej jest bardzo widoczna ścieżka w okolice głazu
‘Gebels’. Od niego szlak zakręca pod dość ostrym kątem w lewo, prowadząc na
główny ciąg trawiastych grzbietów. Odtąd trasa jest czytelna i jasna. Trzeba
iść cały czas ku górze.
UWAGA
Punkt
widokowy, na który idziemy jest bardzo znanym miejscem wśród turystów i ludzi
gór, ale nigdy nie wytyczono tędy żadnego oficjalnego szlaku, a w przewodnikach
widnieje jako trasa z gwiazdką, jako ciekawostka dla bardziej ambitnych. Nie
chodzi jednak o żadne trudności techniczne, bo wędrujemy jedynie pośród traw,
ale raczej o stromiznę podejścia, wymagającego trochę lepszej kondycji niż zwykłe
wyruszenie w góry bez żadnego przygotowania.
Idąc
coraz wyżej, zauważyliśmy, że psy nieustannie nam towarzyszą, a kiedy robiliśmy
krótkie postoje, one natychmiast kładły się w trawie, a nierzadko na ścieżce.
Stary pies, który miał poddać się na samym początku był najsilniejszy. Nazwaliśmy
go niedźwiedziem-weteranem. Stawiał powoli kroki, ale nie leżał w trawie, jak
robiły to inne z jego grupy. Tymczasem najmłodsze z nich padały jak muchy.
Dosłownie „zwalały” się na bok. Wypatrywały każdej okazji do odpoczynku.
Najśmieszniejszy okazał się młody, czarny pies. Był tak zmęczony, że kiedy wypuszczaliśmy go z rąk od razu padał bokiem na
łące, jakby upuszczono bezwładne zwłoki. Każdy z nas dał po trochu coś do
jedzenia wszystkim psom, żeby miały siły. Niestety na trasie brakowało wody.
Wyszukiwały one kropelek rosy na liściach. Odtąd rozpoczęliśmy strome podejście
przez kwieciste polany. Zbocze pokrywały gęste, białe kwiaty oraz duże jaskry
alpejskie, podobne do nizinnych jaskrów ostrych tyle, że były znacznie większe.
Dosłownie opanowały cały stok, aż utworzyły piękny, biało-żółty dywan. Zatrzymaliśmy
się w miejscu, gdzie rosło ich najwięcej. Czuliśmy sielankowy klimat pełen
spokoju. Kwieciste polany zakończył lokalny szczyt, na którym rosła bardzo
gęsta i dość wysoka trawa. Właśnie w niej najbardziej buszowały psy, ponieważ
mogły znaleźć najwięcej kropelek wody. Dwa z nich nawet wchodziły w jej głąb, aby
nie czuć gorącego słońca. Średni, czarno-biszkoptowy pies ciągle szukał
schronienia przed upałem. Kiedy poza szlakiem, nieco poniżej, znalazł krzaki
rododendronów od razu w nie wchodził. Za każdym razem obserwowaliśmy, jak
trzęsą się krzaki.
Za
drugim lokalnym szczytem rozpoczęliśmy kolejny etap. Stromizna nie odpuszczała.
Teraz podchodziliśmy widoczną ścieżką przez kolejne kwieciste polany
poprzecinane gęsto kwitnącymi rododendronami. Gdzieniegdzie z rododendronów
wystawały niskie jarzębinowe drzewa. Trzeci etap był dość długi, ponieważ łąkami
podchodziliśmy coraz wyżej, ale widzieliśmy, że jeszcze pozostało sporo trasy przed
nami. Cieszyło nas jednak, że po długim stromym zboczu, ostatni etap kończy się
około 50-metrowym płaskim odcinkiem, ponad którym jest krótkie, ale najbardziej
nachylone podejście całego szlaku. Ma ono „tylko” 15 metrów wysokości, ale
czasem trzeba użyć rąk, żeby wejść na trzeci lokalny wierzchołek. Właśnie on
wyznacza początek ostatniego fragmentu prowadzącego na punkt widokowy. Gdybym
miał oceniać przez pryzmat odległości, to najprawdopodobniej etap czwarty
uznałbym za najdłuższy. Może nie jest tak wymagający, ale jednak przez większą
część trzeba ciągle iść do góry. Po osiągnięciu trzeciego wierzchołka, po lewej
stronie, widać długą i płaską polanę. Nie prowadzi na nią żadna ścieżka, ale
kiedy przyjechałeś do Ushguli w lipcu, polecam ją odwiedzić, ponieważ zakwitnie
pełnią kolorów. Dalszy etap jest wyraźnie widoczny. Idziemy wydeptaną, wąską
ścieżką. Najpierw prowadzi długim i stromym zboczem. Dalej wiedzie nas na
lokalne wypłaszczenie terenu, tuż przed wejściem na grań szczytową. Warto
przysiąść tutaj na trawie, ponieważ wszędzie dookoła kwitną szachownice
cesarskie – piękne kwiaty-dzwonki, pochylone ku ziemi, jakby czekały na słońce.
Na
płaskiej polanie trochę odpoczęliśmy, ale widzieliśmy, że chmury szybko
gęstnieją na niebie, a w dolinie – gdzieś daleko za Ushguli – przesuwa się
potężny opad deszczu. Kwestią czasu było, kiedy nas dopadnie. Wiedząc, że mało
zostało nam do szczytu, postanowiliśmy, że wejdziemy na grań, po czym zawrócimy,
ponieważ i tak mieliśmy zmoknąć. Trasa nie prowadziła w linii prostej do celu,
a raczej na około. I to bardzo. Z dołu nie mogliśmy zobaczyć, dlaczego tak
jest. Na wysokości około 2940 znajduje się wąski, ale podłużny i głęboki płat
śniegu, dlatego ścieżka go omijała. Po lewej stronie widzimy właściwy szczyt.
Jest praktycznie na wyciągnięcie ręki, ponieważ znajduje się na nim kamienna
piramida, którą dostrzeżemy nawet z kawiarni Miriama. Ścieżka z kolei prowadzi
na widoczny po prawej stronie przeciwległy wierzchołek położony na końcu grani,
po czym dopiero odbija w kierunku wspomnianej, kamiennej piramidy. Ledwo
wyruszyliśmy z płaskiej polany z pięknymi kwiatami-dzwonkami, a deszcz zaczął
już padać. Stało się nieuniknione. Podeszliśmy jeszcze wyżej – do poziomu
długiego płatu śniegu. Szlak prowadził długim odcinkiem pod ukosem, wzdłuż dość
stromego zbocza, dlatego przechodziliśmy je z kilkoma krótkimi przerwami. Przy
płacie opad zwiększał intensywność. Zapytałem: ‘idziemy dalej, czy wracamy?’.
Stwierdziliśmy, że został nam malutki kawałek, dlatego dojdziemy na szczyt, po
czym szybko zawrócimy.
W kilka
minut dotarliśmy na sam wierzchołek. Teraz zaczął padać grad w postaci lodowych
kulek. Po drugiej stronie góry wyglądały
złowieszczo. Wielka, biała ściana śnieżna pokryła się prawie czarnymi chmurami,
z których wszędzie padał grad. Damian przyrównał ten widok do podobnego z
jakiegoś filmu-horroru. W trakcie opadu zdjąłem plecak, żeby poukładać rzeczy
tak, aby nie zamokła mi elektronika. W tym czasie dwa psy próbowały znaleźć coś
do jedzenia. Jeden z nich złapał za brązowego cicika, po czym pobiegł około 10
m dalej. Szybko jednak zauważył, że nie był on do jedzenia. Odebrałem mu go. Poczekaliśmy
jeszcze chwilę, aż opad zelżeje. Wtedy dawałem psom coś do zjedzenia, co mi
jeszcze zostało, ponieważ jeden z nich próbował wykopać z ziemi cokolwiek,
piszcząc przy tym z głodu. Brązowego cicika odzyskałem równie szybko, co mi go ‘uprowadzono’.
Po stronie Ushguli niebo wyglądało znacznie lepiej. Dzisiaj jedynie na samym
szczycie pogoda nam nie dopisała, ale teraz wiedzieliśmy, że to miejsce ma
ogromny potencjał podczas ładnej pogody, dlatego powiedziałem, że koniecznie
chcę zrobić poprawkę, jeśli zdarzy się dzień ze słoneczną pogodą. Czytałem, że tutejsze
panoramy uchodzą za jedne z najpiękniejszych w całej Swanetii, a tym samym w
Gruzji. Omawiana trasa chociaż nie jest oficjalnym szlakiem, to należy do
najpiękniejszych, oferujących jedne z najlepszych widoków na pięcio- i
czterotysięczniki.
Po
chwili intensywnego opadu – w naszym języku ‘heavy dupówy’ – ścieżka
praktycznie nie nadawała się do schodzenia, ponieważ spływała błotem. Dosłownie
rozmiękła. Sprawdzałem jak w bezpieczny sposób można zejść, ponieważ już po
kilku metrach ujechałem na błotnistej, wąskiej ścieżce. Idąc trawą, mogliśmy
znacznie przyspieszyć tempa. Złapaliśmy szybsze tempo. Ścieżka spływała błotem, dlatego zaraz po postawieniu kroku noga jechała do
przodu. W ostatnim momencie zdążyłem podeprzeć się dwoma rękami, ale i tak
trochę wpadłem do błota. W miarę, gdy schodziliśmy coraz niżej, grad ustępował.
Ponownie padał deszcz, a widoczna ściana wody nad doliną przesuwała się
idealnie w naszym kierunku... Rozglądałem się i nasłuchiwałem, czy nie słychać
gdzieś w oddali piorunów, ponieważ ich największe zagęszczenie jest w miejscu,
gdzie mamy opad w postaci „ściany” wody. Na szczęście nie mieliśmy w ogóle
burzy. W połowie góry złapał nas widziany wcześniej intensywny deszcz.
Wyglądało na to, że tak mocno padało jedynie na powierzchni około 1 km2.
Tuż za „ścianą” deszcz znacznie osłabł. Od połowy góry szliśmy w mniejszym
opadzie. Psy cały czas schodziły z nami. Najmniejszy z nich – ten czarny – co
chwilę otrzepywał się z wody. Średni – biszkoptowo-ciemny – nawet otrzepał się prosto
na mnie trzy razy.
Do
wioski dotarliśmy przemoczeni. W Ushguli mieliśmy jedynie mżawkę, co dla nas
było dużym pocieszeniem. Chociaż na samym szczycie piękne widoki przysłoniła
‘heavy dupówa’, to zobaczyliśmy, że miejsce ma ogromny potencjał, dlatego
koniecznie chciałem powtórzyć wejście na punkt widokowy przy ładnej pogodzie.
Jeszcze przed wyjazdem do Gruzji przeczytałem trochę opisów oraz naoglądałem
się mnóstwa zdjęć, które jasno pokazywały, że punkt 2980 m n.p.m. oferuje chyba
najpiękniejszą panoramę na białą ścianę najwyższych gór Gruzji. Po osuszeniu
się, standardowo poszliśmy do wielkiego pomieszczenia kawiarni z kuchnią, gdzie
zamówiliśmy chaczapuri. Pierwszy przyszedł Damian. Szybko dołączył do nas gospodarz. Ponownie podał kieliszki z jego
własnej produkcji winem oraz pleciony ser górski, który wyrabiała jego siostra
na miejscu. Wszystko miało wyjątkowy smak, ponieważ pochodziło z lokalnych
składników. Jedząc w otoczeniu pięknych gór, czuliśmy niepowtarzalny klimat… W
trakcie, gdy siedzieliśmy w środku kawiarni, na przypiecową kanapę przysiadły
się trzy nowe osoby – jeden Austriak i dwóch facetów po 40-tce z Francji. Nie wiem
dlaczego, ale jakoś nie pasowali do tutejszego klimatu. Wyglądali na typowych
korpoludów na stanowiskach menadżerskich. Ciągle rozmawiali o swojej pracy.
Szybko jednak to zmieniliśmy, ponieważ z racji wyjątkowego miejsca, każdy rozmawiał
z każdym. Nasza trójka i gospodarz zaczęliśmy prowadzić z nimi wspólną rozmowę.
Opowiadaliśmy im o górach, o miejscowym klimacie, o pięknych widokach i o tym,
co można zobaczyć. Oni nie zaplanowali zbyt wiele czasu w Ushguli, ponieważ
przyjechali tylko na jeden dzień z Mestii. Rozmowy trwały długo, aż niebo
całkowicie pociemniało…
Gospodarz rozmawiał również z innymi osobami. Pod ścianą siedzieli turyści z innych krajów. Jeden z nich zapytał: ‘jaki masz stosunek do Rosjan? [wiedząc, że oni są wśród nas w kawiarni]’. Miriam szybko odpowiedział: ‘dla mnie nieważna jest narodowość. Jestem za tym, żeby wszędzie był spokój’. Także zapytano go do jakich krajów by pojechał oraz w jakich już był. Tej rozmowy nie dosłyszałem dobrze, ponieważ w środku było dość gwarno. Minęło kilkadziesiąt minut. Widziałem, że ktoś jeszcze chciał wejść do środka, ale nie mieli pewności czy kawiarnia jest otwarta. Wyszedłem na zewnątrz i powiedziałem głośno: ‘Chodźcie. Tu jest bardzo dobre jedzenie’. Tę grupę tworzyło sześć osób z Czech. Ich celem było wyruszenie pieszo do Mestii, dlatego szukali miejsca, gdzie mogliby kupić chleb. Jeden z nich zapytał, czy jest taka możliwość. Kiedy Patola powiedziała, że tak, on zapytał: a czy można kupić sześć chlebów? Siostra ponownie potwierdziła: ‘tak’. Ucieszyli się. Teraz dopiero mogli poczuć prawdziwy klimat kawiarni Miriama, ponieważ siostra gospodarza przyznała, że nie ma gotowych bochenków, ale zaraz je upiecze. Czesi rozsiedli się więc na drewnianych ławkach, po czym rozpoczęli z nami rozmowy o górach oraz patrzyli, jak się wyrabia chleb na miejscu. Na koniec Patola zapakowała je wszystkie w karton, który pozostał po napojach gazowanych. Bardzo się ucieszyli, bo mieli nieco inne wyobrażenie – myśleli, że dostaną jakiegoś przywiezionego „gotowca”. Nawet ich kształt był inny. Za sześć chlebów zapłacili 50 lari. Patrząc na ludzi i sytuacje z boku, mogliśmy powiedzieć, że to miejsce miało swój wyjątkowy klimat. Jednoczyło ludzi różnych narodowości, a także pozwalało poczuć prawdziwie górską atmosferę. Dopiero teraz, po 22.50 mogliśmy pójść spać.
DZIEŃ 3
– REPLAY, CZYLI POWTÓRKA PUNKT WIODKOWY 2980 m n.p.m. + CAŁA GRAŃ, AŻ DO PUNKTU
3153 m n.p.m. za CHUBEDISHI 3015 m n.p.m.
Standardowo
obudziłem się o 5.30 rano, aby sprawdzić, jak wygląda niebo. Odtąd rozpoczęła
się nasza pogodowa dobra passa. Widziałem, że nie ma ani jednej chmury.
Postanowiłem zaczekać do 5.50 rano, żeby obudzić ekipę. Mieliśmy sporo czasu,
żeby się przygotować i wyruszyć w góry. Dzięki wczesnemu startowi daliśmy sobie
szansę podziwiania wszystkiego według naszego tempa. To znaczy, że głaskaliśmy
napotkane przypadkowo psy, podziwialiśmy panoramy, robiliśmy zdjęcia oraz
najzwyczajniej przeżywaliśmy góry. Ekipa nie wiedziała, gdzie dzisiaj
wyruszymy, ale widząc, że mamy idealną pogodę, koniecznie chciałem, abyśmy
poszli tą samą trasą co wczoraj, jednak dodatkowo zaplanowałem całą grań, która
ciągnie się aż pod ścianę gór najwyższych. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że
dwukrotne podchodzenie na tą samą górę dzień za dniem będzie męczące dla
psychiki, ponieważ wiesz czego się spodziewać i znasz każde uciążliwe podejście,
dlatego koniecznie musiałem dodać jakiś nowy element w naszej wędrówce. Stąd
rzuciłem pomysł, aby po osiągnięciu punktu 2980 m n.p.m. pociągnąć dalej całą
grań w stronę Namkuani 4233 m n.p.m. tyle, na ile pozwolą śniegi. Oczywiście
nie zakładałem wejścia na 4000 m wysokości, ponieważ warunki, długość dnia,
trudność wspinaczkowa szczytu oraz różny stopień kondycji mojej ekipy nie
pozwalały na tak wiele. Raczej myślałem o wysokościach rzędu 3000 – 3150 m
n.p.m., ponieważ mogliśmy podejść praktycznie w pobliże wymienionego wyżej
czterotysięcznika, idąc do końca grani. Po przekroczeniu punktu widokowego 2980
m n.p.m. nie osiąga się znacznej wysokości, ale za to sporo odległości, dzięki
czemu mogliśmy znacznie przybliżyć się do najwyższych gór, mając je na
pierwszym planie. Dzięki temu poczulibyśmy w pełni klimat zimy.
Naszą
wędrówkę rozpoczęliśmy o godzinie 7.14 rano. Wystarczyło wystawić głowę za
boczne, drewniane drzwi po prawej stronie na tarasie, a już mieliśmy niesamowity
widok na Shkharę 5193 m. n.p.m. Zrobiłem stamtąd jedno ujęcie, które potrafiło
nieźle namieszać w głowie. Kiedy pokazałem je osobie, która zna się na górach,
zapytała mnie, z jakiego miejsca wykonałem to zdjęcie, bo wygląda, jakbym zrobił
je z poziomu jakiegoś lodowca, będąc na wyprawie wysokogórskiej. A tymczasem to
ujęcie powstało z korytarza, który łączył trzy pokoje… Kiedy wyszliśmy na zewnątrz,
widok gór na tle niebieskiego nieba zachwycał z każdej strony. Dopiero teraz
mogliśmy zobaczyć w pełni, jak intensywna zieleń pokrywa każde zbocze górskie. Standardowo
poszliśmy w stronę dwóch wież muzeum etnograficznego, po czym skręciliśmy w
prawo. Tutaj minęliśmy dwie osoby z kijkami, które, jak się później okazało,
będą z nami w bliskiej odległości aż do samego końca. Tę parę tworzyło
małżeństwo z Rosji w wieku około 60 lat. Dalej podziwialiśmy niesamowicie
rozkwitniętą polanę, gdzie w tle widniał kościół w postaci wieży, a za nim w
oddali, na trzecim planie – biała ściana pięcio- i czterotysięczników. Dotarliśmy
do ostatniej drewnianej chaty, gdzie rozpoczynał się nieoficjalny szlak na
punkt widokowy 2980 m n.p.m. Od samego początku mogliśmy dostrzec to, czego
wcześniej nie widzieliśmy z powodu niestabilnej pogody wczorajszego dnia. Początkowe
zbocza góry rozkwitły gęstymi i obfitymi skupiskami niezapominajek. Te kwiaty
bardzo dobrze mi się kojarzą, dlatego codziennie je wyszukiwałem, aby się im przyglądać,
zrobić im zdjęcie oraz najzwyczajniej powąchać. Niektóre fragmenty polan
przyjmowały niebieski kolor, ponieważ kwiaty tworzyły większe skupiska. Początek
szlaku szybko nazwałem niezapominajkowymi zboczami, ponieważ takie same
ciągnęły się wzdłuż całej drogi B15, która prowadziła przez góry aż do Kutaisi.
Tymczasem
szliśmy przez piękne, zielone polany. Pomimo wczesnej pory dnia, ścieżka
zdążyła wyschnąć. Nie spływała błotem jak wczoraj podczas naszego powrotu. W
takcie podchodzenia za anteną sieci komórkowych zaczęliśmy mijać schodzących
ludzi z góry. Dziwiłem się, że co najmniej pięć osób w różnych odstępach
kończyło już swoją wyprawę. To znaczy, że musieli wchodzić jeszcze w nocy,
ponieważ około trzy godziny jest potrzebne, aby wejść na szczyt, a około 1h
30min na zejście. Tymczasem dzień dopiero się zaczynał… Wraz z wracającymi
ludźmi gromadziły się znajome „twarze”, czyli psy. Chociaż spotkaliśmy ich aż
sześć, to z nami wyruszyły tylko dwa. Najwidoczniej w nocy musiały być z
powracającymi turystami na szczycie. Dlaczego zaczynaliśmy o około godzinie 7.00
rano? Dlatego, że przez dwa dni zdążyłem opisać zachowanie chmur konkretnie w
tym rejonie górskim oraz określiłem miejsca ich najgęstszego powstawania i
miejsca ich zanikania. W letnie, ciepłe dni na ogół jest tak, że każdy szczyt
ma swoją chmurkę, a doliny są wolne od nich. Z obserwacji wynikało, że chmury
poruszały się z okolic Mestii w naszą stronę, ale w miarę, gdy docierały do
trzytysięczników, zaczęły się obracać w rejonie ich wierzchołków. Dodatkowo
pasmo górskie tworzące linię łączącą dwie góry: Dadiashi 3536 m n.p.m. – Guri
3147 m n.p.m. było wręcz generatorem ciemnych i gęstych chmur, które
przemieszczały się w kierunku doliny rzeki Enguri, czyli tam, gdzie jest
Ushguli. Na niebie panował spokój do godziny 11.00. O 9.00 powstawały
najmniejsze chmurki, o 11.00 cienkie rzędy, a o 13.00 powstawało ich na tyle,
że zdążyły przykryć w dużej mierze panoramę Shkhary i okolicznych
czterotysięczników. Jeśli chcieliśmy mieć widoczność, musieliśmy dotrzeć do
punktu widokowego 2980 m n.p.m. przed godziną 13.00. Mając na wyznaczoną trasę
niecałe sześć godzin w jedną stronę, miałem pewność, że na pewno dotrzemy tam o
odpowiedniej porze oraz będziemy mieli pełną widoczność. Podręczniki zakładały,
że na punkt widokowy dotrzemy za trzy godziny, ale biorąc pod uwagę, że
chcieliśmy przyglądać się wszystkiemu, co zwróci naszą uwagę oraz iść swoim
tempem, założyłem, że wejście zajmie nam około 5h do 5h 30min.
Już na
samym początku minęła nas para sześćdziesięciolatków z Rosji (narodowość wywnioskowaliśmy
z ich mowy i akcentu). Od razu poszła do góry. Kiedy podeszliśmy nieco wyżej,
idąc w kierunku głazu narzutowego ‘Gebeli’, zdążyliśmy ich wyprzedzić, ponieważ
przeładowywali swoje plecaki i odpoczywali. Widzieliśmy, że złapali dobre tempo.
Dość szybko nas wyprzedzili. My dopiero dochodziliśmy do pierwszego z czterech
wierzchołków, które trzeba osiągnąć, aby dotrzeć do punktu widokowego. Dlaczego
aż tyle zajmowało nam wejście na pierwszy lokalny szczyt? Najzwyczajniej
podziwialiśmy alpejską roślinność, której z każdym metrem wysokości przybywało.
Po osiągnięciu pierwszego punktu orientacyjnego otwarły się przed nami polany z
wielkimi żółtymi kwiatami (jaskier alpejski). Rozległe łąki dzisiaj robiły
znacznie większe wrażenie, ponieważ patrzyliśmy na w pełni otwarte jaskry, a to
wszystko oglądaliśmy na tle niebieskiego, czystego nieba. Ekipa stwierdziła, że dzisiaj ma więcej sił niż wczoraj, dlatego ma dobry „ciąg”. Myślałem, że będzie
gorzej, ponieważ miałem na względzie efekt zmęczonej psychiki, kiedy idziesz dwa
razy na tę samą górę. Tym bardziej, że podejście było równe temu, co w polskich
Tatrach na Rysy z poziomu Morskiego Oka. Mieliśmy w głowie fakt, że wejście
na punkt widokowy 2980 m n.p.m., to dopiero połowa drogi, a wszystko co dalej,
będzie czymś nowym. Wówczas psychika zacznie pracować zupełnie inaczej, a tym
samym będzie lepiej. Z każdą minutą widzieliśmy, że małżeństwo z Rosji oddala
się coraz bardziej od nas. My mieliśmy czas, ponieważ zachwycaliśmy się
pięknymi, alpejskimi kwiatami. Damian miał idealną okazję do szlifowania
obsługi trybu ręcznego w aparacie-lustrzance. Wszyscy fotografowaliśmy żółte i
białe kwiaty, ponieważ tworzyły „dywany”. Najbardziej podobało nam się w
okolicach drugiego wierzchołka. Na jego szczycie rośnie gęsto coś, co
nazwaliśmy „kapustą”, ponieważ wygląda jak zrolowane liście. Za chwilę słyszę od
Damiana: ‘Patrz!’. W jednym ze skupisk opisywanej rośliny wystawała jakaś
czarna głowa. Nasze zdziwienie było wielkie! Wyglądało na to, że leżał w nim pies,
a być może nawet tam przenocował… Na nasz widok wstał, po czym poszedł za nami…
Widok z okolic głazu 'Gebeli'
Idąc coraz wyżej, podziwialiśmy kolejne kwieciste łąki. Patrząc na chmury, wiedziałem, że przez cały dzień będziemy mieli piękną pogodę. Za ostatnią polaną mieliśmy chwilę odpoczynku dla nóg, ponieważ ścieżka prowadziła 50-metrowym odcinkiem w płaskim terenie. Dalej musieliśmy wejść na najbardziej strome podejście całej góry, gdzie czasem musieliśmy użyć rąk do podpierania. Osiągnęliśmy trzeci wierzchołek. Po lewej stronie rozciągała się długa i płaska polana z niewielką ilością kwiatów. Basia, która szła z nami dość równym krokiem postanowiła, że już dalej nie idzie, ponieważ tempo było dla niej za szybkie. Trochę dziwiłem się, ponieważ szliśmy tak samo jak wczoraj i na dodatek z bardzo dużą ilością przerw na zdjęcia oraz podziwianie widoków. Dodatkowo sama mówiła, że dzisiaj ma dobry „ciąg”. Tak szczerze mówiąc, myślałem, że wcześniej zrezygnuje Damian, ponieważ w góry wyjechał dopiero drugi raz w życiu. Spodziewałem się, że dopadnie go efekt zmęczonej psychiki, wchodząc na tę samą górę dzień po dniu. Z drugiej strony, dla każdego z nas aktualnie powtarzana trasa była niejako treningiem własnej psychiki. W ten sposób mogliśmy sprawdzić samych siebie oraz zdobyć kolejne doświadczenie. Damian początkowo chciał zakończyć wędrówkę razem z Basią, ale po chwili namysłu zdecydował się kontynuować. Basia powiedziała, że poleży na polanie z psami i poczeka na nas. Byliśmy zgraną ekipą, dlatego nie mieliśmy żadnego problemu, że ktoś chce inaczej. Nikt nie oczekiwał, że wszyscy będą posiadali taką samą psychikę, takie same siły, taką samą kondycję i wytrzymałość. Stąd też, na kwiecistej polanie rozstaliśmy się po wcześniejszym uzgodnieniu tego faktu do czasu naszego powrotu z punktu widokowego. Mówiąc ściślej, Damian uzgodnił wspomnianą wersję z Basią, ponieważ ja podchodziłem około 200 m z przodu, gdzie właśnie podziwiałem widoki. Trzy psy zostały z nią, a jeden poszedł dalej. Basia zauważyła, że ciemny pies z biszkoptową głową jest słabszy psychicznie, ponieważ inne szybko go gryzły, gdy tylko pojawiało się jedzenie, dlatego karmiła go osobno, kiedy tamte nie widziały. Damian dorównał do mnie, po czym powiedział co uzgodnił z Basią.
Dalej poszedłem
z Damianem takim samym tempem jak dotychczas, zatrzymując się w kilku
miejscach, aby fotografować kwiaty i ciemno-fioletowe szachownice cesarskie. Zostało
nam ostatnie podejście. Kiedy je trawersowaliśmy, widzieliśmy z dużej
wysokości, gdzie leży Basia. Cały czas przebywała na długiej polanie oraz karmiła
psy. Z daleka słyszeliśmy, że walczą ze sobą, kiedy rzucała im ciastka lub
orzeszki. Z kolei dla niej przejawiały łagodne usposobienie. Każdy został
wygłaskany i przytulony. Wśród nich odzywał się instynkt przetrwania, kiedy w
grę wchodziło jedzenie, ale człowiekowi nigdy nie zrobiły nic złego. Wręcz
przeciwnie – były spragnione miłości, przytulenia, głaskania i najzwyczajniej
tego, co im się rzuci. Nawet, kiedy one walczyły ze sobą, nie miałem obaw, że
mogłyby coś zrobić Basi, ponieważ widzieliśmy z dużej wysokości, że jeśli powstawała
wrzawa, to „jedynie” gryzły się między sobą. Po powrocie opowiedziała nam, jak
wyglądał jej odpoczynek z psami. My tymczasem szliśmy wzdłuż długiego białego płatu
śnieżnego. Młody owczarek, który wędrował razem z nami, wskoczył do śniegu, po
czym rozłożył się na jego powierzchni, rozciągając łapy na wszystkie strony. Szukał
ochłody, ponieważ słońce bardzo grzało. Pies okazywał przy tym zadowolenie
poprzez radosne tarzanie się w zimnym śniegu.
Za chwilę osiągnęliśmy szczyt punktu widokowego 2980 m n.p.m. Panorama białej ściany pięcio- i czterotysięczników wręcz wgniatała w ziemię! Mieliśmy totalnie czyste niebo, a biel gór wyglądała obłędnie! Podziwialiśmy bardzo szeroką panoramę na sporą część Kaukazu, ale niestety nie mogliśmy dostrzec Ushby z głównego wierzchołka, ponieważ przysłaniała go bezimienna góra o wysokości 3242 m n.p.m., na którą codziennie patrzyliśmy z zewnętrznego korytarza łączącego pokoje w naszym guest housie. Kiedy dotarliśmy na szczyt, zobaczyliśmy dwie znane nam osoby z kijkami, spotkane przy muzeum etnograficznym i na pierwszej stromiźnie przy antenie. Facet zapytał, czy jesteśmy z Polski. Później powiedział jakie ma odczucia, patrząc na piękne widoki dookoła. Po dłuższej chwili spuścił głowę i dodał: ‘my jesteśmy z Rosji, z Moskwy’. Na to powiedziałem: ‘to nie jest problem’, po czym wyciągnąłem rękę i podałem mu ją. Damian zrobił tak samo. Politykę zostawiliśmy na boku. Widzieliśmy, że nie zgadzał się z prowadzoną wojną na Ukrainie. Wstyd było mu się przyznać, że pochodził z Rosji. My podeszliśmy do tego tematu zupełnie neutralnie. Nie rozmawialiśmy o żadnej polityce, konflikcie oraz tym, co myślimy. Po prostu zachwycaliśmy się pięknymi górami. Kiedy zobaczyli, że można z nami normalnie porozmawiać bez uprzedzeń, od razu rozpoczęli dłuższe dyskusje. Zaczęliśmy wymieniać doświadczenia z gór. Pan z Rosji powiedział: ‘jesteśmy już czwarty dzień w Ushguli, a dopiero mamy pierwszy dzień pogody. Wczoraj byliśmy na przełęczy Lagem 2990 m n.p.m., padał mocny deszcz i były czarne chmury. Przedwczoraj poszliśmy na Latpari Pass 2830 m n.p.m., ale mieliśmy ciężką ulewę i było bardzo ciemno, a wcześniej poszliśmy na lodowiec i zlał nas deszcz. Cały wcześniejszy tydzień ciągle padał deszcz. Teraz dopiero zaczyna się dobra pogoda’. Przykro nam było, że wkładali dużo sił w gruzińskie góry, aby je poznawać, ale pogoda im nie dopisywała. Tak naprawdę niewiele zobaczyli. Na ich miejscu „poprawiałbym” wszystkie szlaki, które przeszli w szarówie. Po wysłuchaniu całej historii, opowiedziałem im jak wyglądały wędrówki z naszej perspektywy, omawiając każdy dzień ze szczegółami. Z opisu faceta wynikało, że kiedy wybierali jakiś punkt, to właśnie w ich miejscu powstawały najcięższe opady. Wszyscy podchwyciliśmy temat. Wówczas jako obserwator z boku, wskazałem małżeństwu, gdzie oni byli danego dnia oraz jak kształtowały się chmury. Przekazałem im trochę wiedzy o procesach chmurotwórczych na podstawie własnych obserwacji. Pokazałem im, na które pasma górskie mają zwracać uwagę i na czas, kiedy one powstają. Dopiero teraz mogli zobaczyć, że naprawdę nie mieli szczęścia, a czasem zabrakło wiedzy o pogodzie, ponieważ zazwyczaj wchodzili w największą zawieruchę z deszczem. Małżeństwo opowiedziało nam jeszcze historię o długo trwającym gradzie w okolicach przełęczy Lagem. Wczoraj, kiedy staliśmy w tym samym miejscu co teraz, również mieliśmy grad, ale tylko przez kilka minut. Widzieliśmy, co działo się po drugiej stronie grani, dlatego teraz miałem pełne wyobrażenie o ich wędrówce. Na koniec rozmowy, życzyliśmy sobie pięknych tras i przede wszystkim udanej pogody. Po kilku minutach para wyruszyła dalej – wzdłuż grani.
My obraliśmy podobny cel, ale postanowiłem z Damianem zatrzymać się na dłużej na punkcie widokowym, aby podziwiać widoki dookoła, coś zjeść i najzwyczajniej odpocząć. W jego rejonie rozciągały się wielkopowierzchniowe płaty śniegu poprzecinane granią bez roślinności. W pobliżu stały również trzy duże i solidne kamienne piramidy. Jedną z nich nawet widać z wioski w Ushguli. Nie mieliśmy więc wątpliwości, że jesteśmy w odpowiednim miejscu. W okolicy dwóch bliżej stojących wież zrobiliśmy sobie zdjęcia, a także na szybko postawiłem kamienną półkę na ciciki, aby zrobić klasyczne zdjęcia, jak to mam w zwyczaju. Ciciki, to nic innego jak kolorowe pompony w barwach naturalnej sierści zwierząt, za wyjątkiem czerwonego – największego. Zawsze ustawiam je na każdym szczycie, po czym robię im ujęcia na tle gór. I tym razem chciałem podtrzymać moją tradycję. Długo nie mogliśmy napatrzeć się na białe góry, a w szczególności na Czarną Nieznakomkę 4484 m n.p.m. i Ailamę 4547 m n.p.m. Wyglądały jak potężne piramidy z prawie pionowo opadającymi ścianami. Dookoła panował klimat kończącej się zimy, a czasem mieliśmy poczucie, że patrzymy na przedwiośnie, gdzie śniegi pomału ustępują, jeszcze nic nie rośnie i mamy uschniętą trawę z zeszłego roku. Słońce grzało jak w upalny dzień, ale zawiewał dość mroźny wiatr. W punkcie widokowym zostaliśmy przez około 30 min. Basi stąd nie dostrzegaliśmy. Zastanawialiśmy się, czy zawróci do wioski, czy jednak trochę odpocznie i podejdzie ostatni fragment między trzecim a czwartym wierzchołkiem, aby móc podziwiać jedną z najwybitniejszych panoram w całym Kaukazie. Nasz szlak w przewodnikach uchodzi za oferujący najpiękniejsze widoki. Jak się później okazało, znaleźliśmy jeszcze co najmniej dwie inne trasy, które śmiało mogłyby przebić ten szlak swoją urodą, ale będzie o tym nieco dalej.
Panorama z punktu widokowego 2980 m n.p.m. i charakterystyczna kamienna piramida
TRASA PIĘKNĄ GRANIĄ
Po
nacieszeniu się wspaniałą panoramą, Damian dostał jakby nowych sił, ponieważ
teraz mieliśmy rozpocząć nieznaną nam trasę. Stwierdził, że z izotonikami miałem
dobry pomysł, ponieważ nie czuje stopniowego opadania z sił. Wspomniany efekt
następuje dopiero, gdy wróci się do pokoju. Damian widząc po raz pierwszy
śnieżnobiałe cztero- i pięciotysięczniki poczuł się bardzo zachęcony, aby iść
dalej. Najpierw musieliśmy przejść na rozległy, płaski lokalny szczyt o tej
samej wysokości – 2980 m n.p.m. Pomiędzy nimi widniało niewielkie zagłębienie
terenu o długości około 200 m, w większości wypełnione śniegiem. Wytyczałem
trasę, idąc brzegiem białego płatu, a tam, gdzie nie miałem innej możliwości,
wybierałem najkrótszą możliwą drogę. Niestety dość często mokry śnieg zapadał
się na około 30-40 cm głębokości. Za chwilę stanęliśmy na drugim szczycie.
Odtąd mieliśmy widok na całą grań prowadzącą gdzieś daleko. Teraz czekało nas przejście
około 50-metrowym zagłębieniem terenu z niewielkimi, białymi płatami. Z racji
węższej grani i jej ułożenia w osi północ-południe, w wielu miejscach zalegały
jeszcze duże masy nawianego śniegu. Damian zdziwił się, kiedy szedłem, a nagle
zniknąłem mu przed oczami, ponieważ wpadłem w głąb białego płatu aż po pas. Na
tym krótkim odcinku „zniknąłem” aż trzy razy. Wkrótce i Damian wpadł głębiej.
Poleciłem mu, aby uwięzioną nogą zgarniał śnieg i ubijał go wewnątrz powstałej
dziury, dzięki czemu będzie miał stabilny punkt wybicia. Kiedy wyszliśmy ze
strefy bieli, rozpoczął się skalisty etap. Po naszej lewej widniały
kamienno-skaliste ściany, trochę przypominające te z Krzesanicy w Tatrach.
Tyle, że były mniejsze. Po drodze minęliśmy kilka płatów śnieżnych, ale udawało
nam się iść ich brzegiem, dzięki czemu nie wpadaliśmy do rozmiękłego śniegu. Wędrówka
w takich warunkach powoduje, że nie ma postępu a czas i siły bardzo szybko
„lecą”, dlatego tam, gdzie mogliśmy, wybieraliśmy wędrówkę uschłymi trawami wzdłuż
nich. Po nieco dłuższej wędrówce skończył się etap ze skalnymi ścianami,
tworzącymi mniejsze urwiska.
Teraz
przechodziliśmy pomiędzy dwiema górami, mającymi ponad 3000 m n.p.m. wysokości.
Pomiędzy nimi znajdowało się siodło z głębokim i rozległym płatem (siodło –
przełęcz, zagłębienie terenu pomiędzy górami). Nie mieliśmy możliwości, aby go
ominąć. Pozostało nam próbować szukać „betonowego” śniegu, czyli bardzo
twardego. Do jego połowy szliśmy szybko, ale później często wpadaliśmy aż do
pasa. Było to dla nas uciążliwe, ponieważ zużywaliśmy dużo sił. Za górą o
wysokości 3067 m n.p.m. zaczęliśmy stopniowe i długie obniżanie do szerokiej przełęczy,
od której będzie strome i wysokie podejście. Damian powiedział: ‘idziemy dalej’.
Dorzuciłem tylko, że zanim rozpoczniemy wędrówkę do góry, zrobimy krótki
odpoczynek na izotonika i „radzieckie ciastka”, żebyśmy nabrali sił. W drodze
do przełęczy trafiały się mniejsze skupiska żółtych kwiatów. Dużo poniżej nas
widzieliśmy ich znacznie więcej. Parę z Rosji zauważyliśmy już za nią. Podchodzili
powoli pod strome zbocze, na które patrzyliśmy z większej odległości. Wtedy po
raz pierwszy zauważyłem Ushbę. Powiedziałem do Damiana: ‘Patrz! Ushba! Ale mamy
szczęście ją zobaczyć, bo za 5 min zniknie za chmurami!’. Zachwycaliśmy się jej
pięknem, ponieważ zdecydowanie królowała nad pozostałymi górami, a na dodatek
wyglądała jakby miała białe rogi, które wchodziły w skład jej dwuwierzchołkowego
szczytu. Po ponad 40 minutach dotarliśmy do lokalnej przełęczy tuż za
Chubedishi 3015 m n.p.m. Była to chyba jedyna góra z nadanym imieniem w
okolicy. Wszystkie inne na mapach widniały jako „no name” [bezimienne]. Trudno
jest później omawiać szlak lub zaproponować komuś trasę, nie mając żadnych
nazw. Pozostaje jedynie pokazywać przebieg trasy na mapie. Gorzej jak ktoś nie
zna się na niej, a takich też spotykaliśmy… Kiedy usiedliśmy na przełęczy,
zrobiło się bardzo ciepło. Nawet nie wiał wiatr. Zimny łyk izotonika orzeźwiał.
Dookoła nas widzieliśmy jedynie pojedyncze szachownice cesarskie, które dawały
znak innym roślinom, że wiosnę czas zacząć. Damian z racji lepszego wzroku,
wypatrzył w oddali płat śniegu naturalnie ułożony na kształt serca. Obowiązkowo
musieliśmy zrobić zdjęcie, przybliżając go na aparacie. Wyglądał wyjątkowo.
Naszą
uwagę jednak najbardziej przyciągała piękna, zielona dolina położona w
sąsiednim pasmie górskim, ze ścieżką, która kończyła się w jej połowie.
Wyglądała, jakby tam nikt nie chodził, a jej klimat bardzo przypominał mi
kanadyjskie góry, jakie pokazuje nam się w telewizji, Internecie, czy na
widokówkach. Zamarzyłem nawet, aby któregoś dnia spróbować ją przejść, ponieważ
wyglądała wyjątkowo, inaczej niż inne doliny. Przez jej środek płynęła kręta
rzeka na wzór Enguri. Patrząc z naszej perspektywy, wyglądała tak, jakby nikt
jej nie odwiedzał, a wszystko, co się znajdowało wewnątrz istniało samo dla
siebie. W szczególności podobały mi się rozległe, trawiaste polany, sięgające
aż po tamtejsze najwyższe szczyty. Dolina sprawiała wrażenie tajemniczej, o
której mało kto myśli, ponieważ nie prowadzi do niej żaden szlak. Postanowiłem
sobie, że jeśli będzie kiedykolwiek okazja, to ją odwiedzę. Wracając do naszej
przełęczy, Damian powiedział, że możemy iść dalej, bo dzięki izotonikom nadal
ma dużo sił. Uzupełniał nimi elektrolity, witaminy i inne związki, przez co
mięśnie nie męczyły się tak szybko. Po dłuższej przerwie i wygrzewaniu na
słońcu, zaczęliśmy strome podejście zboczem pokrytym uschniętymi trawami. Tylko
po stronie południowej widniało trochę więcej zieleni. O dziwo, nie robiliśmy
wielu przystanków. Stopniowo, ale systematycznie osiągaliśmy coraz większą
wysokość. Za kilkanaście minut dotarliśmy do punktu oznaczonego 3074 m n.p.m.,
gdzie dalej mieliśmy przed sobą jedynie kawałek płaskiej grani. Zauważyliśmy również,
że bardzo szybko doganiamy parę z Rosji. Być może wyżej zrobili sobie przerwę
tak jak my. Przez cały ten czas pies szedł razem z nami. Nawet wskakiwał do
śniegu, aby się schłodzić. Pozostał nam ostatni etap – podejście na bezimienny
szczyt 3153 m n.p.m. Pomału myślałem, aby zakończyć dalszą wędrówkę, w obawie
przed utratą sił u Damiana. I tak przeszedł już spory kawał trasy, a każdy z
nas osiągnął to, co zamierzył. Mimo wszystko powiedział: ‘Dawaj, idziemy!’. Na
północnej stronie zalegało jeszcze sporo śniegu, a na południowej jedynie niewielkie
nawiewy. Czasami widzieliśmy nawet nawisy wzdłuż grani. Szliśmy tak, aby
stawiać kroki na uschniętej trawie wzdłuż białych płatów, żeby zużywać jak
najmniej sił.
Rejon
podszczytowy w całości obfitował w biel, dlatego ten kawałek musieliśmy
przemęczyć w mokrym śniegu. Nie tylko dogoniliśmy parę z Rosji, ale w tym samym
momencie weszliśmy na wierzchołek bezimiennej góry 3153 m n.p.m. Widoki należały
do przepięknych, chyba jeszcze lepszych niż na początkowym punkcie widokowym
2980 m n.p.m. Chociaż po tak długim czasie osiągnęliśmy nieco więcej wysokości
(jedynie 170 m), to pokonaliśmy sporo odległości, dzięki czemu panorama
znacznie się zmieniła. Teraz dosłownie staliśmy w pobliżu gór najwyższych. Dalszą
wędrówkę uniemożliwiały mokre, głębokie śniegi i skaliste, wspinaczkowe granie.
Mieliśmy stąd przepiękne widoki na kilka rzędów zielonych pasm górskich
odchodzących we wszystkich kierunkach, „kanadyjską dolinę”, zwaną później przez
nas „Doliną Mafii”, zbocze z białym sercem ze śniegu oraz na lodowiec Shkhara,
do którego poszliśmy na samym początku naszej przygody z górami Swanetii. Najbardziej
zadziwiał nas fakt, że brudna ściana lodu, przed którą staliśmy pierwszego dnia
była taka wysoka i ogromna, a stąd wydawała się znikoma, wręcz „ginąca w
tłumie”. Najbardziej jednak zachwycały śnieżnobiałe piramidy gór najwyższych,
tworzące długi ciąg ścian nie do przebycia. Na szczycie pod kamieniem znalazłem
nawet jakąś kartkę z dedykacją. Napisano na niej, kto wszedł na wierzchołek
oraz jaką wysokość osiągnięto. Zostawiła ją jakaś grupa z Austrii. Na szczycie
siedzieliśmy z parą z Rosji, gdzie omawialiśmy szlaki z Ushguli, dzisiejszą
trasę oraz zachwycaliśmy się widokami. Tutaj również zrobiliśmy przerwę na
„radzieckie ciastka”, żeby mieć siły na powrót. Powiedziałem Damianowi, że stąd
mamy jeszcze jakieś dwie godziny do głównego punktu widokowego 2980 m n.p.m.,
ale kiedy dotrzemy do szerokiej przełęczy z szachownicami cesarskimi, to
będziemy mieli długie i stopniowe podejście granią. Większość drogi powrotnej
mieliśmy iść pod górę.
MAŁA
UWAGA
Damianowi
wspomniałem o kwestiach psychiki w górach. Powiedziałem, aby odcinka do punktu
widokowego 2980 m n.p.m. nie traktował jako trasy powrotnej, ponieważ zmęczyłby
się nim „w głowie”. Zazwyczaj mamy takie wyobrażenie, że kiedy wracamy do domu,
to będzie łatwo i przyjemnie. Wówczas nie zwracamy uwagi na wiele szczegółów,
nasza koncentracja zdecydowanie spada, a drogę powrotną traktujemy jak coś, co
trzeba „odwalić”, „zrobić”, byle było szybciej. Musimy pamiętać, że w górach
tak nie ma, a tym bardziej w Swanetii, ponieważ czasem mamy stromiznę, a czasem
idziemy w dół, dlatego trasę powrotną powinniśmy ciągle traktować jak kolejny
etap wędrówki na szczyt. Dzięki temu inaczej rozłożymy nasze siły i dostrzeżemy
to, czego nie zauważyliśmy wcześniej, w drodze do celu.
Kiedy
dotarliśmy do przełęczy, widzieliśmy, że para z Rosji została daleko w tyle. Dopiero
rozpoczynali wędrówkę z bezimiennego szczytu 3153 m n.p.m. My tymczasem
zaczęliśmy iść wzdłuż długiej grani, o której wspominałem Damianowi. Pomimo
ciągłego zwiększania wysokości nie czuliśmy zmęczenia. W drodze powrotnej
znaleźliśmy nawet punkt, gdzie z ziemi wystawało mnóstwo kryształów górskich.
Zabraliśmy kilka z nich. Wszystkie wrzuciłem do swojego plecaka, ponieważ
Damian szedł cały czas na lekko, a ja nosiłem jego rzeczy. Mi to odpowiadało,
ponieważ dzięki zwiększonemu ciężarowi mogłem trenować i wzmacniać kondycję. Teraz
dołożyłem do niego cztery kryształy górskie. Wybraliśmy dla każdej osoby jakiś
piękny kamień. Dla siebie wziąłem duży, błyszczący się z każdej strony różowy
kryształ. Pomyślałem: ‘Ile dołożyłem sobie ciężaru do plecaka?’ Ważył około 3 kg.
Łącznie wszystkie kamienie mogły mieć wagę około 10 kg. Mimo wszystko, cały
czas szedłem jednakowym tempem pod górę. Podziwiając widoki i rozmawiając z
Damianem nawet zapomniałem o dodatkowym ciężarze. Kiedy wyszliśmy „na prostą”,
dotarliśmy do wielkiego płatu śnieżnego, gdzie zapadaliśmy się najczęściej. Ponownie
„znikaliśmy” w bieli aż do poziomu pasa. Po drugiej stronie, na uschniętej
trawie stał samotny facet… w sandałach z podeszwą Vibram. Szybko do nas
zagadał. On również pochodził z Rosji, ale z Uralu. Był bardzo otwarty. Rozmawiał
o górach. Zapytał o dalszą trasę, ale stwierdził, że dalej nie pójdzie,
ponieważ jego buty nie pozwalają mu na przejście śniegów. Mimo wszystko i tak
daleko zaszedł, dlatego nie żałował. Powiedział, że spotkał naszą koleżankę na
punkcie widokowym oraz że jeszcze powinna tam być. Ucieszyliśmy się bardzo, bo
Basia znalazła siły by dotrzeć do głównego punktu widokowego na 2980 m n.p.m. Tego
dnia panowały idealne warunki, a takiej panoramy po prostu nie mogła nie
zobaczyć. Facet z Uralu stał w miejscu, przyglądając się okolicznym górom, a
później jeszcze długo siedział obok płatu śnieżnego, chłonąc piękno gruzińskich
szczytów i ciszę. Ona najbardziej zachwycała. Pozwalała zapomnieć o wszystkim.
Tymczasem
my poszliśmy wzdłuż ścieżki przez kolejne odcinki z bielą, gdzie tym razem po
prawej stronie mieliśmy kilkudziesięciometrowe ściany skalne podobne do
Krzesanicy z Tatr. Opowiedziałem Damianowi, jak wygląda u nas w Tatrach podobne
zbocze. Jest o wiele większe i ma kilkaset metrów wysokości. Niestety z racji
jego prawie pionowego nachylenia i bardzo dużej wysokości, jest wykorzystywane
do… popełniania samobójstw… Po przejściu odcinka z widokiem na kilka skalnych
ścian, dotarliśmy do płaskiego szczytu, skąd mieliśmy ostatni płat śniegu do
pokonania. Ponownie stanęliśmy w punkcie widokowym tam, gdzie dotarła Basia.
Nie spotkaliśmy jej, co oznaczało, że zaczęła schodzić. Popatrzyliśmy jeszcze
ostatni raz za siebie. Zobaczyliśmy, że para z Rosji jest bardzo daleko, a
facet z Uralu jeszcze wycisza się w rejonie największego skupiska bieli. My
tymczasem rozpoczęliśmy zejście do wioski. Damian miał przemoczone buty od topniejącego
śniegu. Schodzenie przebiegało bardzo płynnie. Szybko obniżaliśmy wysokość,
ponieważ nadal mieliśmy sporo sił, a ścieżka była sucha. Ponownie mogliśmy
zobaczyć szachownice cesarskie na wysokości około 2800 m n.p.m. Występowały
masowo tuż przed głównym podejściem na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Po lewej
stronie tworzyła się chmura burzowa, ale nie wyglądała na taką, która obejmie
swoim zasięgiem rejon Ushguli. Sytuacja wyglądała mi raczej na chmurę z
piorunami, która powstała gdzieś pomiędzy pierwszym a trzecim pasmem górskim,
które wchodzą w skład Kaukazu. Od strony Gruzji mamy cztery główne pasma,
ułożone równoległe do siebie, ale każde kolejne jest coraz wyższe. Piąte to
główna ściana cztero- i pięciotysięczników. Stojąc na bezimiennym szczycie 3153
m n.p.m. przebywaliśmy na głównej grani czwartego rzędu gór. Oznaczało to, że
dalej mieliśmy przed sobą już tylko Ścianę Bezingi. Pies cały czas nam
towarzyszył. Dawaliśmy mu na każdym większym przystanku coś do jedzenia. Chodzenie
po stromych zboczach męczyło go, a także rozgrzewało, dlatego za każdym razem wskakiwał
do śniegu, aby się schładzać. Tempo mieliśmy nadal dobre. Szybko weszliśmy w
strefę zielonych traw i alpejskich kwiatów. Otoczenie bardzo mi się podobało.
Mieliśmy nawet pełny widok na Ushguli.
W dole
zobaczyliśmy Basię, pomiędzy trzecim a drugim szczytem, czyli tam, gdzie rosły
„kapusty” i rododendrony z pojedynczymi drzewami jarzębiny. Dorównaliśmy do niej.
Cieszyliśmy się, że znowu szliśmy w grupie. Basia sama przyznała, że nie miała więcej
sił, ale bardzo jej się podobało, bo mogła prawdziwie odpocząć na długiej
polanie, położonej na poziomie 2700 m n.p.m., przebywać z psami, które się do
niej tuliły, a po dłuższej przerwie, kiedy nabrała trochę mocy, poszła swoim
tempem na punkt widokowy. Była zachwycona tym, co widziała, ponieważ
rzeczywiście panorama wyglądała tak, jak opisywano ją w przewodnikach. Należała
do jednych z najpiękniejszych w całym Kaukazie. Długo siedziała w okolicach
kamiennych wież na wysokości 2980 m n.p.m., ponieważ czekała na nas. Jednak,
kiedy dostrzegła po kilkudziesięciu minutach, że powstaje burzowa chmura,
postanowiła wracać, ponieważ pomyślała, że my i tak ją dogonimy. Bardzo dobrze
zrobiła, choć chmura nie miała potencjału na dalszy rozwój. Jej możliwości
zostały rozładowane najprawdopodobniej w okolicach drugiego rzędu gór Kaukazu,
patrząc od strony gruzińskiej. Opowiadała nam o pięknie białych szczytów oraz
różnicach między wczorajszym, a dzisiejszym dniem. Teraz patrzyła z perspektywy
idealnej pogody, gdzie pomimo wędrówki tą samą trasą, zobaczyła zupełnie co
innego. My również mieliśmy co opisywać. Opowiedzieliśmy jej o naszej dalszej
wędrówce granią. O tym, jakie kwiaty widzieliśmy, że dogoniliśmy parę z Rosji,
a także o facecie z Uralu w sandałach, którego ona również spotkała.
Powiedzieliśmy jej o kryształach górskich, które zabraliśmy ze sobą. Dałem jej do
ręki mój plecak, aby sprawdziła jego wagę. Zdziwiła się, że nabraliśmy tyle kamieni.
Może mieliśmy ich tylko kilka, ale były duże… Na grani, widzieliśmy również
takie, których z racji swoich rozmiarów nie można wyciągnąć gołymi rękoma.
Musielibyśmy użyć łopaty albo jakiegoś sprzętu. Niektóre z nich tworzyły
sześcienne bloki, gdzie kryształy układały się w warstwy niczym tiramisu. Schodząc
coraz niżej, cieszyliśmy się z dzisiejszej trasy, bo każdy z nas mógł podziwiać
„podręcznikową” panoramę Kaukazu, przy perfekcyjnej pogodzie. Niech żałuje, ten
kto był w Ushguli, a nie wchodził na omawiany punkt widokowy…
Kiedy dotarliśmy do wioski, widzieliśmy, że chmura burzowa maleje w oczach, a nawet zaczyna rozpadać się na kawałki. Została z niej tylko górna część – rozłożyste „kowadło” podświetlane słońcem. Widoczna pozostałość pięknie ozdabia niebo. My tymczasem cieszyliśmy się spokojem i przeżyciami z dzisiejszej trasy. Wszystkie psy, które z nami szły, zniknęły gdzieś we wiosce. Jedne pobiegły za innymi ludźmi, a inne schowały się w krzakach i zaroślach. Kiedy zostawiliśmy plecaki w pokoju od razu poszliśmy do kawiarni gospodarza. Oprócz nas, przesiadywali również inni ludzie. Naszą uwagę zwrócił Hiszpan znający rosyjski język z Mołdawii, ponieważ tam mieszkał przez kilka lat. Zaczęliśmy z nim rozmowę o trasach i górach, które koniecznie trzeba odwiedzić. Przysiadł się do nas również gospodarz. Opowiadał o Swanetii oraz o pięknie całej krainy. Dla niego staliśmy się żywym przykładem, jak wyjątkowo jest w Ushguli oraz jak miejscowy klimat potrafi wciągnąć. Powiedział Hiszpanowi: ‘zobacz, oni zarezerwowali tylko dwa noclegi, a codziennie przedłużają o jeden i już są ze mną cztery noce i znowu przedłużyli do jutra’. W głowie miałem jeszcze kilka tras, dlatego nawet nie pomyślałem, że spędzimy tu ostatnia noc. Rozmyślałem również nad naszym przejściem przez góry do Mestii. Musieliśmy przecież wejść przynajmniej na dwie przełęcze o wysokości 2730 – 2900 m n.p.m. tyle, że z ciężkimi plecakami – ze wszystkim, co zabraliśmy. Szczerze mówiąc, nie widziałem, żeby na dzień dzisiejszy taka operacja mogła się udać, ponieważ ekipa nie miała wystarczającej kondycji, a co dopiero z 20-sto kilogramowym ciężarem na plecach. Mimo wszystko nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu, ponieważ wiedziałem z kim jadę do Gruzji i cieszyłem się, że możemy wspólnie przeżywać najpiękniejsze górskie chwile. Z tego powodu miałem plan B, czyli w przypadku braku sił lub zmęczenia naszej grupy zakładałem, że zostaniemy w Ushguli. Po cichu chyba każdy z nas na to liczył, ponieważ wioska miała swój klimat, a miejsce, w którym nocowaliśmy bardzo nam się podobało. Mieliśmy piękne widoki z tarasu łączącego pokoje, gdzie siedząc na ławce mogliśmy podziwiać piękną, zieloną górę, na której pasło się na wolności kilkadziesiąt krów i koni. Przede wszystkim panowała cisza, której każdy z nas potrzebował.
Widząc, że mamy piękną pogodę zakładałem, że lepiej będzie ją wykorzystać na miejscowe góry niż na przenosiny z punktu A do B, ponieważ będziemy mieli przepiękne widoki. Pomyślałem, że jeśli pogoda się zepsuje, to możemy wykorzystać ten okres chociażby na przejazd marszrutką z Ushguli do Mestii, dzięki czemu nie stracilibyśmy słonecznego dnia na transport. Cieszyłem się, że mogliśmy zostać w Ushguli na dłużej niż na zaplanowane dwa dni, ponieważ chyba każdy z nas czuł, że powoli zapuszcza tu korzenie i wrastamy w miejscowy klimat. Tak szczerze… Ja również nie miałem ochoty wyjeżdżać z Ushguli w połowie naszego urlopu… Jeszcze świeciło słonce, dlatego postanowiliśmy, że wyjdziemy na wioskę, aby zobaczyć ją od środka oraz chcieliśmy wykonać kilka ujęć historycznej zabudowy. Wiedzieliśmy, że najlepsze zdjęcia będą spod wiekowej wieży na lokalnym wzgórzu, skąd rozpościerała się panorama na główną część Ushguli oraz na najniżej położoną osadę, widoczną nieco w oddali. Zdążyliśmy wykonać dużo ujęć, a na skraju punktu widokowego na wioskę rosły niezapominajki. Zdecydowanie dodawały uroku okolicy. Przyszedł do nas nawet jakiś pies, którego rozpoznaliśmy z wczorajszego szlaku. Zadziwiło nas również, że osoby w bardzo podeszłym wieku, chodzące o dwóch laskach, miały zdrowie i siły, żeby chodzić ścieżkami pod górę. Nie mieli żadnych ułatwień. Wszystkie podobne dróżki pokonywali o własnych siłach. My tymczasem zachwycaliśmy się ostatnimi promieniami słońca, które podzieliły wioskę na pół: tą oświetloną i tą w cieniu. Wzdłuż całego Ushguli przebiegała nierówna granica cienia, którą wyznaczała naprzeciwległa góra o wysokości 3242 m n.p.m. Codziennie patrzyliśmy na nią z drewnianej ławki ustawionej przed wejściem do naszego pokoju. Przyciągała wzrok jak magnes żelazo. W okolicach białej ściany cztero- i pięciotysięcznych gór powstało bardzo dużo chmur. Wyglądały, jakby punktowo miały się skumulować i wywołać tuż pod nimi intensywny opad. Tymczasem nad Ushguli przechodziła dość równa granica chmur w kierunku najwyższych szczytów Kaukazu, oddzielając czyste, niebieskie niebo od szarówki. Dzięki temu z każdą minutą mieliśmy coraz więcej błękitu nad nami. Po zachodzie słońca, które zniknęło za naszą górą, widoczną z korytarza, wróciliśmy do gospodarza. Dalej prowadziliśmy rozmowy, gdzie Damian mógł uczyć się rosyjskiego „na żywo”. Bardzo mi się podobała jego otwartość oraz fakt, że nie czuł obaw, kiedy z nim rozmawiał. Po prostu to, czego nie wiedział, poszukał w translatorze, po czym wymawiał na głos. W ten sposób szybko sobie utrwalał nowe zwroty. Mi tak łatwo nie szła nauka języka. Dla mnie dany język musiałby mieć strukturę algorytmu matematycznego, wówczas szybko bym opanował sztukę... Siedząc w kawiarni, w wielkim pomieszczeniu z kuchnią i piecem, standardowo zamówiliśmy chaczapuri oraz przedłużyliśmy nocleg o jeden dzień. Powstało nawet powiedzenie: „standard question”, czyli codziennie mówiłem do gospodarza, że mam standardowe pytanie, czy możemy przedłużyć o jedną noc nasz pobyt. Miriam przyzwyczaił się do niego. Bardzo się cieszył, ponieważ tym samym otrzymywał potwierdzenie, że u niego jest nam dobrze oraz że jesteśmy zachwyceni Swanetią. Nie kopiowaliśmy zwyczajów większości turystów, którzy „wpadali” do Ushguli, aby pocykać kilka zdjęć w środku dnia, ale raczej żyliśmy miejscowymi górami. Wioska zapewniała niepowtarzalny klimat, którego nie można poczuć, „wpadając” jedynie na chwilę. Trzeba poczuć ciszę, zobaczyć wolno biegające zwierzęta, czy też sprawdzić, jak ludzie żyją w tutejszych warunkach. Na szczęście mieliśmy dużo czasu. Powstało nawet wrażenie, że czym więcej dni spędzimy w Ushguli, tym trudniej będzie nam wracać do Polski… Tak w rzeczywistości było… Czuliśmy, że powoli wrastamy w miejscowy klimat… Wieczorem zauważyliśmy, że Damiana złapało przeziębienie. Pojawiło się drapanie w gardle, od czasu do czasu kaszel, katar, a nawet gorączka. Nie wiedzieliśmy, czy choroba będzie postępować, dlatego nagrzaliśmy w pokoju, żeby w nocy miał bardzo ciepło. Damian powiedział, że dopiero jutro rano zadecyduje, czy będzie w stanie wyruszyć w góry…
- Gruzja - Swanetia, cz. 2: Lagem Pass 2990 m n.p.m., bezimienna góra 3242 m n.p.m., Gvibari 2943 m n.p.m., Latpari Pass 2834 m n.p.m.
- Gruzja - Swanetia, cz. 3: bezimienna góra 3106 m n.p.m., Zagaro Pass 2623 m n.p.m.
- Gruzja - Swanetia, cz. 4: skalny grzebień 3352 m n.p.m. i grań Podarok 3682 m n.p.m. – samotny rajd
- Gruzja - Swanetia, cz. 5: Zagaro Pass 2623 m n.p.m. i powrót do domu
Rewelacyjne widoki! Jestem zachwycona waszą wycieczką
OdpowiedzUsuńCieszę się bardzo, że mogłem zainteresować tą wyprawą. Będą kolejne części, gdzie będzie dużo więcej słonecznej pogody :)
UsuńWspaniałe zdjęcia! Od razu przykuły moją uwage:) Wasza wycieczka była naprawdę niesamowita, sama o takiej marzę, gdyż lubię spacery w takich warunkach.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że mogłem zainspirować do spełniania marzeń :)
Usuń