Prawie co roku udaje mi się pojechać w Alpy na
przełomie czerwca i lipca. Tak samo chciałem zrobić w tym roku. Pomimo, że był
już 20 czerwca, to nadal nie miałem żadnych planów, ani nawet nie wiedziałem,
czy w ogóle gdziekolwiek pojadę. Największym problemem okazała się tak zwana
pandemia COVID-19, która nie pozwalała niczego zaplanować z góry.
Międzynarodowe loty uruchomione zostały dopiero od 15 lipca, ale w bardzo
ograniczonym zakresie, a możliwość swobodnego przekraczania granic przywrócono
dopiero 15 czerwca. 17 czerwca pojechały pierwsze autokary do Szwajcarii,
dlatego pomału zaczął mi się rysować plan wyjazdu w Alpy szwajcarskie. Nie
wiedziałem jeszcze, czy będą to Alpy Walijskie, czy może Berneńskie. W Alpach
Walijskich byłem już wiele razy, dlatego teraz koniecznie chciałem odwiedzić
coś nowego. Długo czytałem książki na temat czterotysięczników alpejskich i
ostatecznie wybrałem Aletschhorn 4195 m n.p.m. Wejście na szczyt podobno
smakuje podwójnie, ponieważ od wieków człowiek w nią nie ingeruje, wszystko
jest dzikie, a trasa dojściowa jest bardzo długa. Trzeba mieć dobrą kondycję,
żeby myśleć o Aletschhorn. Trasa jest wyjątkowa i piękna, a trzy nadane przez
mnie nazwy opisujące całą trasę dość dużo mówią o jej charakterze. Droga
prowadząca do stóp Aletschhorn otrzymała ode mnie następujące nazwy: „Mielenie
Guana”, „Nie dla Amatorów Kwaśnych Jabłek” i „Droga Lejów”.
Na dwa dni przed wyjazdem, który zaplanowaliśmy na
3 lipca, w piątek, tuż po pracy, kupiłem bilety dla naszej trójki w firmie
Sindbad, ponieważ nie mieliśmy samochodu do dyspozycji, na którym moglibyśmy
polegać. W końcu dwa lata temu, prawie u celu, wysoko w górach szwajcarskich,
zepsuł się nam bardzo poważnie samochód i musiał być ściągany do Polski lawetą.
Teraz nie chcieliśmy mieć podobnych atrakcji. Po około 21-godzinnej podróży autokarem,
przyjechaliśmy do Berna, do Car Terminal Neufeld. Tak naprawdę jest to kawałek
ziemi przy autostradzie, dzięki czemu nie trzeba wjeżdżać do centrum miasta i
stać w korkach. Na szczęście z terminala samochodowego kursuje co 10 min
trolejbus o numerze 11, którym w 7 min zajedziemy do centrum miasta. Płaciliśmy
2,60 CHF. Bilety można kupić w automacie, które znajdują się na każdym
przystanku. Wysiadamy na ostatnim przystanku, gdzie znajduje się główny dworzec
kolejowy Bern Hbf (skrót Hbf oznacza główny dworzec kolejowy). Od dawna wiem,
że podróże koleją w Szwajcarii są bardzo drogie, ale nie mieliśmy wyjścia.
Bilet do naszej wioski Betten Talstation kosztował po 60 CHF/osobę. Niecałe
półtora godziny jazdy, a cena taka wysoka… U nas za te same pieniądze
pojechałbym z Katowic do Gdańska i z Gdańska do Katowic, dopłacając jedynie 50 zł…
Od razu pomyślałem, że w tym kraju zarabia się w złotówkach a płaci we
frankach… Po prostu straszne. Nie bez powodu szwajcarskie Alpy zawsze traktuję
budżetowo, żeby zobaczyć piękny kraj, ale nie przepłacać ciężko zarobionych
pieniędzy. Co mam na myśli? Przede wszystkich drrrrogie hotele (ilość literek
„r” proporcjonalnie do drożyzny w tym kraju), gdzie w Betten Talstation jedna
noc kosztuje od 800 zł wzwyż, a standardem jest 1000 zł. Chociaż mam środki na
wyprawy, to jednak szanuję pieniądze i takiej kwoty nie mam zamiaru wydawać za
jedną noc. W Szwajcarii od 10-ciu lat śpię w namiotach, głównie ze względu na
elastyczność na wybranych trasach, oraz na przeżycia, których z poziomu hotelu
nie doświadczymy.
Piękne, ale i drogie miasteczko Bettmeralp
Rejon najdłuższego lodowca w Europie – Grosser Aletsch
– jest wpisany do UNESCO, co oznacza, że ustanowiono na całym terenie bezwzględny
zakaz rozbijania namiotów. Dodatkowo kanton Berno ma swoje odrębne przepisy
regulujące kwestie dotyczące biwakowania. W całym kantonie po prostu nie wolno spać
na dziko. Jest całkowity zakaz biwakowania. Za spanie w namiocie w rejonie
lodowca Grosser Aletsch grozi kara 10.000 CHF. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się
pojechać pod namioty, ponieważ trasa dojściowa jest tak długa, że z „za
ciężkimi dziadami” na plecach (36 kilogramowy plecak), nie ma żadnych szans,
żeby zdążyć przejść od stacji kolejki w Bettmeralp (1950 m n.p.m.) do schronu
na wysokości 3031 m n.p.m. Może by się udało, gdybym codziennie przechodził przez
lodowiec Grosser Aletsch, poznając układ każdej szczeliny. W normalnym
przypadku, kiedy jesteś pierwszy raz, tak jak przewodnik wskazywał, drogę
będziesz szukać często z trudem. Szybko przekonaliśmy się jak te słowa są
prawdziwe. Lodowiec obfituje w szczeliny krótkie i długie, szerokie oraz
wąskie, brzeżne, poprzeczne, krzyżujące się, a nawet we wszystko pochłaniające
leje o głębokości do 100 m. Skoro nie ma możliwości pokonania wybranej przez
nas drogi w normalnym i rozsądnym czasie, oczywistym stało się, że namiot na
trasie jest po prostu koniecznością. Z tego powodu nie obawialiśmy się
ewentualnych kar. Żaden przewodnik nie wspominał, że wejście na Aletschhorn
jest zamknięte, a wręcz przeciwnie – książki zawierały opis trasy wejścia na
szczyt. W Internecie wyszukałem dodatkowych informacji o schronie na poziomie
3031 m n.p.m. Dowiedziałem się również, że w lutym 2019 w jego rejonie zeszła
lawina i uderzyła w niego całym impetem. Co zostało z chaty? Czy w ogóle
istnieje? I czy ją odbudowano? – nie mogłem zdobyć żadnej informacji. Szanujący
się serwis górski Summitpost zawiera opisy z lat 2013-14, co na dzisiejsze,
szybko zmieniające się czasy, jest już zbyt stare… Mając informacje, które
udało mi się dotychczas zgromadzić, postanowiliśmy wybrać właśnie ten szczyt. Każdy
o nim marzył, bo gwarantował totalne odcięcie od ludzi, od szumu medialnego
wokół wyborów prezydenckich i koronawirusa – czyli to, czego wszyscy
potrzebowali w tamtych dniach. Po prostu góra-marzenie. O pięknych widokach,
które oferuje trasa podejściowa już nawet nie wspominam. Umyśliłem, że będziemy
około 1 km nad chmurami i dzięki temu zobaczymy niesamowite panoramy, będąc
otoczony ze wszystkich stron białymi górami i lodowcami odbiegającymi we
wszystkich kierunkach. W Alpach trudno o podobne miejsce, dlatego rejon Aletschhorn
często w przewodnikach jest nazywany „Małymi Himalajami”. Czego chcieć więcej?...
Największy lodowiec Europy - Grosser Aletsch
POCZĄTEK WYPRAWY
Naszą przygodę rozpoczęliśmy od dojazdu pociągiem
z Berna do Betten Talstation. Sam dworzec jest na tyle zakręcony, że mając
tylko 15 min na kupno biletów i ogarnięcie budynku, obawialiśmy się, czy w
ogóle zdążymy. Dworzec ma trzy poziomy i perony numerowane przynajmniej od 1 do
49, co nas zmyliło. Biegaliśmy po piętrach, szukając peronu 6. Okazało się, że znajduje
się na najniższym poziomie. Widzieliśmy numery 1-6, ale zmylił nas zapis 41-49,
30-40. Kto by pomyślał, że na jednym dworcu jest tyle peronów (!), stąd nie
wiedzieliśmy co oznaczają większe liczby. Na dworcu trzeba się kierować za
niebieskimi, podświetlanymi tablicami z liczbami od 1 do 49. Wtedy mamy
gwarancję, że nie będziemy błądzić bez celu. Pociąg klasy Intercity jedzie
tylko godzinę, ale pokonuje duży odcinek, z czego przed wjazdem do Visp
jedziemy 34-kilometrowym tunelem. Jadąc do Betten Talstation wybieramy Brig
jako stację przesiadkową, ponieważ stamtąd rozpoczyna się kurs regionalnym
pociągiem do Andermatt. Czwarta stacja to Betten Talstation, czyli mała wioska
u stóp wysokich gór, skąd kolejką linową, za 9,80 CHF można wjechać do wysoko
położonej wioski wypoczynkowej o nazwie Bettmeralp. Znajduje się na wysokości
1950 m n.p.m. Rozpoczynamy stąd wyprawę na Aletschhorn. W Brig musimy pamiętać,
że to miasto ma dwa dworce kolejowe odległe od siebie o jakieś… 50 m. Perony od
1 do 10 znajdują się na terenie głównego budynku, a perony 11 i 12 znajdują się
na drugim dworcu. Stamtąd odjeżdżają pociągi regionalne do Visp, Zermatt lub Andermatt.
Przechodząc cały główny dworzec, kierujemy się do wyjścia na rynek miasta. Za
rynkiem widać mały dworzec z peronem 11-stym i 12-stym. Mając 12 min czasu na
przesiadkę, nie musimy się obawiać, że nie zdążymy. Przejście z jednego dworca
na drugi zajmuje zaledwie 4 min. Pociągi z Berna do Brig kursują co godzinę,
dlatego nie wpadajmy w panikę, gdy nasz autokar się opóźni. Pociągi regionalne
do Andermatt jeżdżą jeszcze częściej, stąd każda pora jest dobra na dojazd. Kiedy
jechaliśmy pociągiem regionalnym do Betten Talstation, konduktor zapytał nas,
czy mamy bilety do Bettmeralp (wioski położonej wysoko w górach). Powiedział,
że możemy je kupić u niego w pociągu za tą samą cenę. Fajnie, bo nie musiałem
stać w kolejce za biletami na kolejkę linową. Wziąłem od razu trzy.
DZIEŃ 1.
BETTMERALP - BETTMERSEE
Stacja w Betten Talstation jest zbudowana bardzo
ciekawie, bo w jednym budynku mieści się dworzec kolejowy i kolejki linowej.
Wychodząc z pociągu od razu przesiadasz się z pociągu do wagonu kolejki
linowej. Widok ciężkich i dużych walizek zamożnych Szwajcarów robi wrażenie, bo
zastanawiasz się, która kolejka jest w stanie to wwieźć na górę z ludźmi. Turyści
przywożą swoje bagaże na takich samych wózkach, jakie spotykamy na lotniskach. Na
szczęście wagon kolejki linowej jest duży i może jednorazowo zabrać 117 ludzi +
1 osoba obsługująca lub 9440 kg. To chyba największa pojemność, jaką
kiedykolwiek widziałem w górach. Wejście do wagonu odbywało się bardzo
sprawnie, pomimo dość dużej grupy chętnych na kurs. Według informacji na
stronie internetowej, wagon kursuje od 8.00 rano do 23.20. W praktyce
widzieliśmy, że pierwszy kurs rozpoczynał się o 8.00 rano, a ostatni po 20.00. Po
godzinie 16.40 byliśmy już w Bettmeralp. Mieliśmy jeszcze cztery godziny do
zachodu słońca, dlatego obmyślaliśmy plan, gdzie się rozbijemy z namiotami,
żeby nie denerwować ludzi, oraz jaką drogę wybierzemy do naszego celu. Wystarczyło
przejść się kilkadziesiąt kroków przez wioskę, żeby poczuć pełny zachwyt.
Piękne, drewniane domy i niepowtarzalne widoki na bliskie i dalsze góry,
powodowały, że co chwilę zatrzymywaliśmy się na zdjęcia. Przejście wioski
główną drogą powinno zająć jakieś 12-14 min, a dotarcie do stawu Bettmersee do
20 min. Nam zajęło to o wiele więcej czasu… Ledwo wyszliśmy na początku wioski,
a przed nami podziwialiśmy piękny, biały kościółek na zielonej, równej i dużej,
trawiastej polanie. Dookoła niego stały w rzędzie maszty z flagami różnych
państw. Kościółek na pięknej zielonej polanie podziwialiśmy na tle
najznamienitszych czterotysięczników całych Alp, takich jak: Weisshorn 4506 m
n.p.m., Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., Taschhorn 4491 m n.p.m., Matterhorn
4478 m n.p.m., i nieco mniej znaczących gór, takich jak: Weissmies 4017 m
n.p.m., Fletschhorn 3993 m n.p.m., Allalinhorn 4027 m n.p.m., Alphubel 4206 m
n.p.m. Kawałek dalej przybywało drewnianej zabudowy, co jeszcze bardziej
cieszyło nasze oczy. Szybko można zauważyć, że chaty nie są ogrodzone, a
dookoła nich rośnie kolorowy łubin. Na końcu głównej drogi, asfaltowy szlak
zakręca łukiem przy stacji kolejki linowej na Bettmerhorn. Chcieliśmy się tam
dostać, żeby zaoszczędzić na czasie, ale po 17.20 gondole nie kursowały. Bardzo
dobrze, ponieważ nie ominęło nas niesamowite widowisko nad stawem Bettmersee. Wchodząc
kilkudziesięcioma stopniami z drogi asfaltowej dotarliśmy do pięknego stawu.
Widoki z ławki dosłownie wgniatały w ziemię,
ponieważ zbiornik otaczały intensywnie zielone pastwiska, a w tle mieliśmy
tylko i wyłącznie „śmietankę” alpejskich czterotysięczników. Tak zwana górna
półka najwyższych gór Europy i kilka mniej znaczących szczytów. Dodatkowo niebo
ozdabiały chmury altocumulus lenticularis, znane raczej jako chmury soczewkowe.
Te jednak miały kształt podłużny i występowały równolegle do siebie w postaci
podłużnych pasów. Każde wykonane zdjęcie stawu na tle „śmietanki” alpejskich
czterotysięczników w połączeniu z pięknymi chmurami na niebieskim niebie
wychodziło wręcz podręcznikowo, jak gdybyśmy robili je do katalogu o Bettmeralp.
Widoki były tak piękne, że nad stawem odpoczywaliśmy niecałe dwie godziny.
Wiedzieliśmy, że zachód słońca będzie po 21.20, ale z drugiej strony byliśmy na
urlopie i nie spieszyło nam się do niczego. Byliśmy w górach i teraz
chłonęliśmy niepowtarzalne widoki. Powiedziałem tylko, żebyśmy robili zdjęcia
tu i teraz, bo w świecie fotografii nic dwa razy się nie zdarza oraz, że już
takich chwil nie będzie. Nie bez powodu wszyscy chwyciliśmy za aparaty i
obchodziliśmy staw z prawej strony, wzdłuż ścieżki z ławkami, żeby wykonać jak
najpiękniejsze ujęcia z najwyższymi górami Europy. Z okolic stawu Bettmersee
poszliśmy dopiero po godzinie 19.15. Większość turystów zeszła już do swoich drrrrogich
hoteli. Tylko nieliczni zostali na drewnianych ławkach, żeby podziwiać piękno gór.
Tymczasem my planowaliśmy naszą dalszą trasę na dzisiaj. Koniecznie chcieliśmy
dotrzeć do miejsca poza wszelką zabudową tak, żeby nikt nas nie widział z
namiotami. Patrzyliśmy na główną grań Bettmerhornu, ciągnącą się w kierunku
południowo-zachodnim. Zaplanowaliśmy, że dzisiaj musimy dojść na jej grzbiet. Na
górze mieliśmy zapomnieć o cywilizacji i tłumach. Zielone pastwiska są
ogrodzone elektrycznym płotem (elektryczny pastuch), ale tam, gdzie przebiega
szlak, ustawiono bramkę w postaci plastikowego drążka na izolatorze, który
można odchylić i wejść na ich teren. Idąc na grań Bettmerhornu, przejdziemy
przez cztery podobne bramki. Łatwo je poznać, ponieważ drążek ma intensywny
różowy kolor z dużym napisem SPM. Wyraźna ścieżka prowadzi aż do punktu widokowego
na największy lodowiec Europy – Grosser Aletsch. Nam wystarczyło dotarcie na
główną grań Bettmerhornu.
Wgniatający w ziemię widok nad stawem Bettmersee
Kilka innych widoczków z Bettmersee
Po prostu jest bajecznie
PODEJŚCIE NA GRZBIET GRANI ODCHODZĄCEJ Z
BETTMERHORNU
W okolicach stawu dzień kończył się, ponieważ dość
wysoka grań rzucała cień na okolicę. Tylko my szliśmy do góry. Wszystkie osoby
w pobliżu stawu zaczęły schodzić do wioski. Mieliśmy totalny spokój. Jedynie w
oddali słyszeliśmy dzwonki krów w pobliżu zakładu mleczarskiego, znajdującego
się powyżej poziomu Bettmeralp. Drogowskazy pokazywały nam najkrótszą drogę na
główną grań, dlatego wiedzieliśmy, że za jakąś godzinę będziemy u celu. Miałem
na sobie 36-cio kilogramowy plecak, który strasznie ciążył. Dodatkowo niosłem
torbę sportową z namiotem, śpiworem, kuchenką gazową, kartuszami i pomniejszymi
sprzętami. Torba ważyła 7 kg. Byłem więc dociążony maksymalnie. W ręku niosłem
2,5-kilogramową lustrzankę z gripem (zasobnik z dodatkowymi bateriami). W
torbie znajdowały się sprzęty, które mieliśmy podzielić między siebie, czyli
rzeczy nie mieszczące się już w i tak „za ciężkich dziadach” (naszych
plecakach). Zdecydowanie nie polecam troczenia czegokolwiek do plecaka,
ponieważ śpiwór, namiot, czy cokolwiek innego, co waży 2 kg i więcej, powoduje,
że będzie tobą rzucać na boki, albo dociążać cię podczas podchodzenia. Z tego
względu zawsze staram się wszystko zapakować do środka plecaka. Zawsze
podziwiam, jak można spakować się w 60-cio litrowy plecak w Alpy. Dla mnie to
niewykonalne, gdzie zawsze mam namiot i linę. Miejsca jest zawsze za mało… Teraz
marzyłem, żeby zlikwidować torbę i żeby sprzęty zostały rozdzielone pomiędzy
nas.
Dokładnie godzinę podchodziliśmy w rejon grzbietu
grani Bettmerhornu na wysokości 2285 m n.p.m. W połowie trasy minęliśmy obfite
źródło wody, wypływające ze skał. Zimną wodę mogliśmy bezpośrednio pić z
potoku, ponieważ nic jej nie zatruwało. Nieco wyżej znajdowały się półokrągłe,
metalowe rury, przypominające wielkie żebra. Pewnie służyły jako zabezpieczenie
przeciwlawinowe w zimie. Wielkie żebra widać już z poziomu stawu Bettmersee,
stąd od razu wiadomo, którędy iść dalej. Za metalowymi żebrami rozpoczyna się
trawersowanie dość stromego zbocza, ale podejście nie jest męczące. Za
trawersami ścieżka staje się bardziej łagodna i szerokim łukiem docieramy na
grań Bettmerhornu. Na skrzyżowaniu ścieżek znajduje się drogowskaz z podaną
wysokością oraz z możliwymi kierunkami dalszych wędrówek. Zaplanowaliśmy, że
wyśpimy się w pobliżu widocznego kamiennego muru, który powstał dopiero kilka
dni temu, licząc od naszego wyjazdu w Alpy. W drodze powrotnej poznaliśmy
ekipę, która go budowała. Widząc, że na skraju grani ktoś rozbił zielony namiot
z widokiem na lodowiec Grosser Aletsch, poczuliśmy ulgę, bo nie tylko my mieliśmy
takie same plany „noclegowe”… Tamtejsza ekipa najwidoczniej nie myślała o
Aletschhorn. Poszliśmy za kamienny mur, aby w razie czego, nie być widocznym
dla ewentualnych ludzi, którzy mogliby jeszcze tego wieczora chodzić po
szlakach. Rozbiliśmy się na niewielkiej trawiastej równinie, gdzie ekipa
budująca kamienny mur składowała swoje narzędzia pod plandeką umocowaną linkami
i ciężkimi kamieniami.
Opłaciło się iść do góry! Widok na największy lodowiec Europy - Grosser Aletsch
Postanowiliśmy, że zanim pójdziemy spać, musimy
zobaczyć duży lodowiec i zlikwidować torbę sportową, rozdając i przepakowując
sprzęt pomiędzy nas. Widząc, że nasze „dziady” są ewidentnie za ciężkie, szybko
wzięliśmy się za „oddziadowienie”, czyli wyrzucenie wszystkiego na trawę i
zrobienie przeglądu, co jest naprawdę potrzebne na dalszą, zaplanowaną trasę.
Oprócz całej torby sportowej, udało mi się odchudzić plecak o jakieś 3 kg. Niby
niewiele, ale zawsze coś. Odrzuciłem ciężką i wielką czekoladę, trochę makaronu
i zupek, kilka batonów i dwie paczki orzechów: migdałów i laskowych. Zostawiłem
również rzeczy na powrót i rzeczy na zmianę. Pomyślałem, że na lodowcach oraz
śniegach i tak nie będzie mycia, więc odchudzić „za ciężkiego dziada” by
wypadało… Sportowa torba miała odtąd nowe przeznaczenie. Stała się magazynem
niepotrzebnych rzeczy na tym etapie wędrówki. Zebrane „fanty” zapakowaliśmy do
niej, a torbę z zawartością wrzuciliśmy do wielkiego, niebieskiego wora na
śmieci o pojemności 120 l. Wór wrzuciliśmy pod plandekę i przytrzasnęliśmy go
kilkoma ciężkimi kamieniami. Mieliśmy wrócić po niego za tydzień. Jak się później
okazało, ilość pozostawionego jedzenia na dalszą trasę wyliczyłem idealnie,
ponieważ, kiedy odbieraliśmy torbę, miałem tylko 400 g makaronu i dwie zupki
pomidorowe. Mając jeszcze pół godziny do zachodu słońca, poszliśmy na skraj
grani, żeby go podziwiać oraz lodowiec. O ile samego zachodu nie widać, to
mogliśmy popatrzeć na czerwieniejące szczyty należące do „śmietanki” alpejskich
czterotysięczników. Już nam się podobało, ponieważ spaliśmy na dużej wysokości,
mając niesamowite widoki. Hotelowi turyści mogli nam tylko pozazdrościć.
Dom de Mischabel i Taschhorn podczas zachodzącego słońca
Dom de Mischabel, Matterhorn i Weisshorn w świetle zachodzącego słońca
Czerwieniejące niebo i nasze namioty. W tle inna ekipa
Omówiliśmy jeszcze jutrzejszy dzień: którędy
idziemy i co będzie naszym celem. Tak naprawdę, nikt z nas dokładnie nie znał
Aletschhornu. Zdobyłem o nim nieco informacji, ale tylko i wyłącznie dzięki
zagranicznym stronom internetowym. Polski Internet niestety nie zawiera
przydatnych informacji o tym szczycie. W umyśle miałem dość mocny zarys naszej
trasy oraz tego, co nas czeka, ale i tak musieliśmy wszystko weryfikować w
terenie na bieżąco. Założyliśmy, że drugiego dnia zejdziemy do poziomu lodowca,
przejdziemy na jego drugą stronę i podejdziemy do schronu na wysokości 3031 m
n.p.m. Wiedziałem, że to raczej niemożliwe, dlatego pomyślałem, że po
przekroczeniu lodowca Grosser Aletsch przejdziemy jakąś część lodowca Mittelaletsch
i tam gdzieś rozbijemy namiot. Trasa jest tak rzadko uczęszczana, że brakuje jednoznacznych
oznaczeń, punktów orientacyjnych i w ogóle jakiejkolwiek ścieżki. Każdy opis
mówił o dzikości Aletschhornu. Właśnie to przyciągało najbardziej. Chcieliśmy
być z dala od wszystkiego.
NASZE WPADKI
Pierwsza noc w namiocie była bardzo udana. Mieliśmy
nawet za ciepło. Szybko dostrzegliśmy, że podczas przygotowań każdy z nas
czegoś nie dopiął na ostatni guzik. Być może daliśmy sobie za mało czasu na organizację
wyjazdu. W końcu bilety kupiłem dopiero na dwa dni przed podróżą. A to duży
kartusz 450 g, okazał się bez gwintu na system „click”, więc nie pasował do kuchenki,
a to przesyłka z matą samopompującą „szła” półtora tygodnia. Kiedy ją
przysłali, miała przecięcie. Czasu na reklamacje już nie było, dlatego szewc
próbował to zakleić. Zapewniał, że klej na łacie będzie dobrze trzymał, ale
niestety już przy pompowaniu słyszeliśmy, jak powietrze głośno ucieka…
Zapowiadały się wiec twarde i być może zimne noce… Z powodu kilkugodzinnego
opóźnienia w dostarczeniu SMS-a nie zabrałem jednej uprzęży, ale niestety
wiadomość dotarła zbyt późno – dopiero w autokarze. Dwa dni przed wyjazdem
jeszcze miałem dużo do zrobienia w pracy, a w piątek gonitwę. Tak naprawdę
czułem, że w ogóle nie mam czasu na nic, a tym bardziej na jakiekolwiek
przygotowania do wyprawy. Wszystko działo się w biegu. Przynajmniej każdy z nas
miał jakieś niedociągnięcie, które ciągnęło się przez cały wyjazd za nami. Postanowiliśmy,
że wstaniemy około godziny 8.00, zjemy coś, spakujemy namioty i plecaki, po
czym możemy wyruszać.
DZIEŃ 2.
GRZBIET GRANI BETTMERHORN – LODOWIEC ALETSCH
Wstałem wypoczęty i chętny do dalszej części
naszej wędrówki. Zdążyliśmy złożyć namioty zanim pierwsi ludzie wyszli na
szlak, dlatego nie spieszyliśmy się z wymarszem. O godzinie 10.00 rozpoczęliśmy
schodzenie do poziomu lodowca. Trasa wyglądała na długą, stromą i krętą.
Najlepiej jej charakter oddaje fragment z „Pana Tadeusza” – „długa, cętkowana,
kręta, jak wąż boa…”, Taka była na całej długości. Z poziomu 2285 m n.p.m.
zeszliśmy na wysokość poniżej 1980 m n.p.m., gdzie znajdowało się przejście na
lodowiec. Na całej trasie zejściowej, trawersowaliśmy strome zbocza grani
Bettmerhornu, mając wspaniałe widoki na lodowiec Grosser Aletsch. Zauważyliśmy,
że całe zbocza grani były porośnięte kwitnącymi różami alpejskimi, co dodawało
uroku okolicy. Nie widzieliśmy, żeby ktokolwiek schodził za nami. Gdzieś w
oddali słyszeliśmy jedynie dzwonki owiec pasących się na tutejszych naturalnych
pastwiskach pomiędzy skałami. Zejście zajęło nam ponad godzinę. Po drodze
minęliśmy dwa punkty widokowe z tablicami informacyjnymi. Jeden znajduje się w
połowie drogi, a drugi, bardzo nisko, tuż nad poziomem skał graniczących z
lodowcem. Poniżej drugiego punktu zmienia się kolor szlaku z czerwonego na
niebieski. Skręca w stronę lodowca. Niebieski kolor oznacza trasę dla
doświadczonych osób, obytych z górami. Skręciliśmy na tę ścieżkę i w 10 min weszliśmy
na skraj lodowca. Po lewej stronie zauważyliśmy trzy żółte liny poręczowe
przymocowane do litej skały. Mieliśmy pewność, że wybraliśmy właściwe przejście.
Na granicy skał i lodowca widać ogromne jaskinie, które wyrzeźbiła
przepływająca woda pod nim. Mają wysokość kilka razy większą niż my mamy
wzrostu, stąd robią wielkie wrażenie.
Piękny poranek
I jeszcze jedno spojrzenie na lodowiec
Warto wcześnie rano wstawać
Za odcinkiem z linami znaleźliśmy łagodne wejście
na lodowiec. Od razu poczuliśmy chłód wiejącego, lekkiego wiatru. Ubraliśmy
polary, żeby było nam cieplej. Lodowiec mogliśmy podzielić na kilka stref.
Każda strefa to inny poziom trudności i koncentracji. Na samym początku przechodzimy
przez pas kamieni, tak zwany brudny lodowiec. Dalej mamy nieprzyjemne
pofałdowania i urwiste krawędzie z dość dużymi i przepaścistymi szczelinami.
Dalej rozpoczyna się główny pas kamieni, zwany przez nas „pasem klamorów”. Za
„klamorami” ciągnie się główny lodowiec o dość łagodnym przebiegu, ale z dużą
liczbą szczelin. Dalej jest drugi „pas klamorów”, kolejny łagodny lodowiec i ciemne
fałdy z licznymi szczelinami. Dodatkowo na styku lodowca Grosser Aletsch i Mittelaletsch
powstał wielki lej pochłaniający wszystko. Spływające masy wody już dawno
podmyły punkt styku lodowców tak, że masy lodu zapadły się, tworząc wielką
dziurę, głęboką na około 100 m. Dookoła dziury zapadają się kolejne, w
kształcie łuku pasy lodowca, które wpadają do jej wnętrza. Z większej wysokości
lej wygląda jak wir na rzece. Nie znając poprawnej trasy, którędy mamy iść,
dotarliśmy na skraj wspomnianego leja, stąd widzieliśmy, jak wygląda on z
bliska. O tym będzie później. Idąc przez pierwszą strefę brudnego lodowca,
którego pokrywały masy kamieni i głazów nie napotykaliśmy na żadne trudności.
Za chwilę weszliśmy na pofałdowania. Powstają zawsze tam, gdzie lodowiec zakręca
lub opada bardziej stromym zboczem. Właśnie w takim miejscu przechodziliśmy na
jego główną część. Przeszliśmy zaledwie kilka metrów, a wszędzie widzieliśmy
głębokie szczeliny dookoła nas. Od początku szukaliśmy właściwej drogi. Założyliśmy
raki, ponieważ ja i Radek zaczęliśmy próbować różnych przejść pomiędzy
labiryntem rozpadlin. Znalazłem jedną drogę, gdzie trzeba przejść po stromo
opadającym zboczu pomiędzy dwiema przepaścistymi szczelinami. Na szczęście w
rakach jest zdecydowanie łatwiej. Bez raków raczej myślałbym o tym, jak szybko
zsunę się do pochyło opadającej rozpadliny.
Jeszcze jedno spojrzenie na lodowiec
Wielkie jamy przy wejściu na lodowiec i widoczna żółta lina prowadząca na niego
Pofałdowania i szczeliny czekają od samego początku trasy...
Po przejściu pofałdowanego terenu pomyśleliśmy, że
pierwszy „pas klamorów” pozwoli nam spokojnie pokonać trasę. Liczyliśmy, że tam
będzie mniej szczelin. Staraliśmy się iść środkiem kamienistego terenu, w górę
lodowca. Niestety nie ma wolnej strefy od rozpadlin, dlatego również na
„klamorach” musieliśmy iść przez labirynt, szukając odpowiedniej drogi. Opis w
przewodniku „Alpejskie Czterotysięczniki” dobrze mówił, że szukanie drogi
„będzie odbywało się często z trudem”. Teraz wiedziałem, co autor miał na
myśli. Nie ma jednoznacznej trasy wędrówki przez lodowiec. Tylko miejscowi
przewodnicy, którzy mają z nim do czynienia na co dzień, wiedzą, którą
szczelinę ominąć i co znajduje się dalej. Mając około 32-kilogramowego „za
ciężkiego dziada” na plecach znacznie gorzej szuka się właściwej drogi,
ponieważ odczuwałem dość duże zmęczenie od podchodzenia raz w górę, a raz
schodząc z kolejnej fałdy. W strefie kamieni dość łatwo wyszukiwaliśmy właściwą
trasę w górę lodowca. Idąc coraz wyżej, dostrzegliśmy prawie prostopadle
odbiegający pas rudo-rdzawych kamieni, który szybko okrzyknęliśmy strefą rudego
cicika (dla niewtajemniczonych – tak się nazywa mój rekwizyt do zdjęć o kształcie
zbliżonym do kulki, wykonany z rudej sierści. Słowo „cicik” po śląsku oznacza
paproch, farfocel. A w pracy jest synonimem dużej awarii. Gdzie rudy cicik, tam
duży przestój. Jak się szybko przekonaliśmy, na naszej wyprawie też mieliśmy
dużą awarię, ale o tym nieco później). Kto nie miał z nim do czynienia, pyta
mnie, co to za zwierzątko. To znaczy, że rekwizyt działa.
Widoki na pofałdowanym lodowcu
Pas "klamorów"
Dość wielka dziura w lodowcu i widoczny rdzawy pas kamieni
Rdzawy pas kamieni
RDZAWY PAS KAMIENI I KAMIENIE Z ARIZONY
Na początku rdzawych kamieni, biorących swój
początek na brązowym, szerokim „pasie klamorów”, zatrzymaliśmy się na obiad. Na
granicy lodu i kamieni płynął esowato powyginany potok, którego wody wytopiły
sobie koryto w lodowcu. Widok jest niesamowity. Przystanęliśmy, żeby trochę
odpocząć od „za ciężkich dziadów”. Zjedliśmy coś słodkiego, trochę odpoczęliśmy
i zaczęliśmy robić zdjęcia. Rudy cicik wszedł do akcji. Kiedy postawiłem go na
rdzawym kamieniu, zauważyliśmy, że zlewa się z tłem, ponieważ cicik ma taki sam
kolor, jak one. Kilka metrów dalej rozpoczyna się pas rdzawych kamieni, które
stoją na lodowej nóżce, przypominające grzyby. Miejsce nazwaliśmy „kamienie z
Arizony”. Mówiąc „Arizona” w późniejszej części wyprawy, wiedzieliśmy, o który
fragment lodowca chodzi. Teraz mieliśmy kierować się do doliny lodowca Mittelaletsch.
Rdzawe kamienie idealnie wskazywały właściwy kierunek, dlatego zasugerowałem
się nimi, że pójdziemy wzdłuż ich pasa przez lodowiec, aż na drugą stronę. Po
dłuższym odpoczynku wyruszyliśmy pod górę, a później zrobiło się dość płasko.
Jednak zanim mieliśmy dotknąć stopą lodowca Mittelaletsch, widzieliśmy już, że
musimy pokonać kolejny pas nieprzyjemnych fałd. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy,
co znajduje się za nimi, dlatego od razu poszliśmy w ich kierunku, według
zasady, czym szybciej, tym lepiej. Trochę wyglądało mi to za łatwo, że tak
szybko mieliśmy przedostać się na drugi lodowiec.
Kamienie z Arizony
Kompozycja artystyczna z lodu :)
Potok na powierzchni lodowca
WIELKI LEJ POCHŁANIAJĄCY WSZYSTKO
Dotarliśmy do pierwszych fałd. Teren zrobił się
nieprzyjemny. Wszędzie mnóstwo szczelin, a czym bardziej posuwaliśmy się do
przodu, tym większe rozpadliny widniały przed nami. Dotarliśmy również do
skalistej części zbocza, co oznaczało, że jesteśmy na granicy góry i lodowca.
Przeskakując przez coraz szersze szczeliny i szukając wśród nich właściwej
drogi, zobaczyliśmy, że stoimy na szerokim fragmencie lodu w kształcie łuku,
który jest zewnętrzną ścianą ogromnego leja na styku dwóch lodowców. Lej miał
wymiary około 300-400 m, a głęboki był na 100m (w przybliżeniu). Jego dna nawet
nie zobaczyliśmy… Wiedzieliśmy tylko, że pochłania dosłownie wszystko ze
względu na swoje ogromne rozmiary. Stojąc na jego krawędzi, mogliśmy dostrzec,
jak wielkie fragmenty lodowca już pochłonął i jak kolejne, zwalą się w
najbliższym czasie do jego bezkresnych czeluści. Nie mając dalszej drogi
przejścia, rozglądaliśmy się, czy jest możliwość przejścia zboczem góry i
ominięcie w ten sposób wielkiej dziury. Coś mi nie pasowało, ponieważ zbocze
góry było idealnie równe, ale kamieniste. Nie wyglądało na skały, ale raczej na
lód, który więził w sobie drobne kamyczki. Od razu odrzuciłem tę opcję,
ponieważ nawet w rakach dość łatwo mogliśmy zsunąć się do leja. Szybko
zrezygnowaliśmy z dalszej trasy w tym rejonie. Postanowiliśmy, że spróbujemy
obejść wielką dziurę od drugiej strony tak, żeby znaleźć się ponad poziomem
dwóch wielkich potoków, na których utworzyły się kaskady oraz mniejsze
wodospady (trzeba iść dalej w górę lodowca). Musieliśmy również znaleźć się za
lejem. Na ląd powinniśmy schodzić dopiero po ominięciu wylotu lodowca Mittelaletsch,
czyli na skaliste zbocze góry po jego przeciwnej stronie. Ta wersja wyglądała
bardziej możliwa do przejścia. Wróciliśmy więc na w miarę płaską część lodowca,
po czym zaczęliśmy okrążać wielki lej. Tutaj również szukaliśmy drogi wśród
szczelin, ale w wielu miejscach można było je z łatwością przeskoczyć. Tam,
gdzie mogliśmy ich przekroczyć, szliśmy wzdłuż, do punktu zwężenia.
Zbliżamy się do pofałdowań
Teren staje się coraz gorszy
Granica wielkiego leja
Na tle zapadającej się ściany leja
Lodowa ściana z uwięzionymi kamyczkami i wielki, głęboki lej
PASY NIEPRZYJEMNYCH FAŁD
Czasami odkrywaliśmy miejsca z większymi głazami
wciśniętymi w szczelinę. Wykorzystywaliśmy je jako mosty. Kilkukrotnie
skorzystaliśmy z naturalnej pomocy. Niektóre z nich na pierwszy rzut oka
sprawiały wrażenie, że są liche i słabe. Nie wchodziliśmy na takie, co do
których mieliśmy jakąkolwiek wątpliwość. Czasami szczeliny stykały się ze sobą
na zakładkę, tworząc literę „Z”. W takim przypadku szliśmy na skraj jednej z
nich, przechodziliśmy na część wspólną wystającą pomiędzy dwiema rozpadlinami,
po czym przeskakiwaliśmy na przeciwny brzeg drugiej szczeliny. Ciągle
musieliśmy szukać właściwej drogi, ale było warto. Po około godzinie,
dostrzegliśmy, że jesteśmy dość daleko za potokami wypływającymi z lodowca Mittelaletsch.
Widzieliśmy nawet płaskie miejsce, gdzie będziemy chcieli zejść na skalistą
część łagodnie opadającego zbocza góry. Wszystko fajnie, ale zanim dotarlibyśmy
na płaski teren lodowca bezpośrednio stykający się ze skałami, musieliśmy
przekroczyć siedem pasm pofałdowań. Wyglądały jak mikro łańcuchy górskie, gdzie
musieliśmy przechodzić z jednego na drugie, idąc wzdłuż nich. Pomiędzy każdym
stromym wzniesieniem oczywiście czekały na nas szerokie szczeliny. Wyszukiwanie
odpowiedniej trasy zajmowało nam coraz więcej czasu, ponieważ wystarczyło, że przeszliśmy
kilka „górek”, a na końcu czekała na nas szeroka szczelina. Wiele razy
wracaliśmy, ponieważ rozpadliny uniemożliwiały dalszą wędrówkę. Na cztery pasma
pofałdowań przed płaską częścią lodowca Radek wypatrzył całą trasę przejścia
przez wszystkie pasma, aż do samego końca. Trasa miała wyglądać tak: idziemy
wzdłuż czwartego pasma pofałdowań, aż do ostatniej „górki”, później przecinamy
prostopadle trzy pozostałe pasma i będziemy już na płaskiej części lodowca.
Okrążamy wielki lej i "piramidy" - na szczęście nie trzeba przez nie iść
ZEJŚCIE Z LODOWCA ALETSCH I DALSZA TRASA DOLINĄ
LODOWCA MITTELALETSCH
W końcu trasa okazała się prawdziwa. Pojawiły się
kolejne trudności w postaci stromych fałd w każdym równoległym paśmie, dlatego
wybieraliśmy te o najmniej pochyłych zboczach. Szczeliny stawały się coraz
mniejsze. Po przekroczeniu ostatniego pasma pofałdowań Radek wypruł na skały,
żeby znaleźć się po drugiej stronie. Przekraczając ostatnie fałdy, widziałem
mały potok spływający po lodowcu. Pomyślałem: „naleję wody do butelek, bo dalej
jej nie będzie”. Pochyliliśmy się nad potokiem i zaczęliśmy napełniać butelki.
Radek miał tylko pół litra wody. Po uzupełnieniu zapasów dołączyliśmy do niego.
W końcu, po ośmiu godzinach wędrówki przez labirynt szczelin i pofałdowań,
poczuliśmy ulgę. Nie musieliśmy szukać dalszej drogi pomiędzy rozpadlinami. Teraz
mieliśmy bezpieczny ląd pod nogami. Od razu poczuliśmy, że znajdujemy się na
terenie, gdzie ludzie nie chodzą, gdzie panuje prawdziwa dzicz. Próbowaliśmy
nawet znaleźć jakąś ścieżkę, ale jej nie widzieliśmy. Radek wypatrzył fragment
trasy kilkanaście metrów wysokości powyżej. Poszliśmy tam. Rozsiedliśmy się na
płaskim terenie i zjedliśmy coś słodkiego, żeby nabrać sił. Poszedłem widoczną
ścieżką w lewo, ale za jakieś 40 m zniknęła wśród zielonej roślinności. Nie
wiedziałem, czy to jest szlak, czy może wydeptały ją zwierzęta.
Po drugiej stronie lodowca Grosser Aletsch
Zaczęliśmy rozglądać się za kopczykami z kamieni,
czy w ogóle takie istnieją. Znaleźliśmy pierwszy gdzieś powyżej. Kopczyki
wiodły przez niską roślinność wśród kamieni. Mieliśmy wrażenie, że ktoś
przechodził tędy od czasu do czasu, ponieważ ścieżki miały długość od trzech do
dziesięciu metrów, po czym zanikały. Dalej szliśmy po kamieniach obrośniętych
dookoła trawą lub korytem małych potoków. Od czasu do czasu pojawiały się
kopczyki w podobnym terenie. Co nas zachwycało? Piękne kwiaty, których wraz ze
zdobywaną wysokością przybywało. Dotarliśmy nawet do miejsca, gdzie żółte
kwiaty dwóch gatunków pokrywały całe zbocza pobliskiej góry. Chcieliśmy tu
odpocząć. Nie wiedząc, co jest przed nami, postanowiliśmy jednak, że pójdziemy
jeszcze wyżej. Kopczyki prowadziły przez trawy, potoki i kamienie na coraz
bardziej strome skały i głazy, których przybywało z każdą minutą. Będąc
wyczerpani z powodu długiej wędrówki, każde następne podejście dłużyło się
jeszcze bardziej. Wyraźnie opadaliśmy z sił. Szukaliśmy małego kawałka w miarę
płaskiego terenu pomiędzy głazami. Jedną stromiznę o wysokości około 30-40 m
dalej, znaleźliśmy małe skrawki ziemi, dosłownie pod nasze namioty, gdzie
mogliśmy się bezpiecznie rozbić. Po naszej lewej stał ogromny głaz, a po prawej
leżało kilka większych, stanowiących naturalną barierę dla ewentualnych
toczących się kamieni z wyższych partii góry. Na szczęście w tej części
lodowiec już dawno ustąpił, dlatego co miało spaść, to już spadło. Tutejsze
góry utworzone były z jednolitej skały. Kamienie i głazy które kiedyś się stoczyły,
trawa obrosła dookoła gęstymi i wysokimi kępami. Przez nasze malutkie skrawki
płaskiego i zielonego terenu przebiegała dość wyraźna ścieżka o długości około
10 m. Dalej urywała się na obu końcach. Na wielkim głazie po lewej widniał
wyraźny kopczyk, dlatego mieliśmy pewność, że wybraliśmy właściwą drogę. Ścieżka
tworzyła zagłębienie, dlatego musiałem zasypać ją na odcinku 2 m, żeby móc dość
wygodnie spać w namiocie. Znalazłem kilka uschniętych kęp traw, które leżały
wyrwane wraz z korzeniami gdzieś na uboczu. Wykorzystałem je, żeby zasklepić
nierówności. Dodatkowo usunęliśmy większe kamienie, które znalazłyby się pod
namiotem. Niektóre były tak duże, że nie mogliśmy ruszyć ich spod ziemi. Teren wyglądał
na wyrównany, jednak noc zweryfikowała przygotowane „wygody”. Podczas snu
zsuwaliśmy się do dolnej części materaca, przez co często budziliśmy się w
środku nocy. Zanim zasnęliśmy, ja i Radek poszliśmy do pobliskiego potoku, żeby
napełnić po dwie jednolitrowe butelki, dzięki czemu z rana nie musielibyśmy
ponownie tam iść przez kamienie zarośnięte trawą.
Piękne otoczenie w miejscu, gdzie spaliśmy
DZIEŃ 3.
WĘDRÓWKA W GÓRĘ LODOWCA MITTELALETSCH
Wstaliśmy dość niedospani, ale szczęśliwi, że
kolejny dzień jest słoneczny i bezchmurny. Pogoda cały czas dopisywała. Nasz
apetyt na Aletschhorn wzrastał w miarę zbliżania się do jego stóp. Mieliśmy
wodę przyniesioną wczoraj wieczorem, dlatego szybko przygotowaliśmy śniadanie w
postaci zupek, owsianek i tym podobnych rzeczy. W trakcie śniadania rozmawialiśmy,
którędy musimy iść, ponieważ szlaku w tej części gór nie ma, a ścieżka pojawia
się co jakiś kawałek tylko na kilka metrów, po czym zanika. Dalej, za kolejnym
skalistym podejściem widzieliśmy już płaty śniegu i surowy świat. Zastanawialiśmy
się, czy w ogóle jest możliwa dalsza wędrówka. Z Radkiem ustaliliśmy, że nie
będziemy schodzić „do dołu” przy głównym potoku, ale raczej pójdziemy „górą”,
na każde kolejne, skaliste wzniesienie. Być może będzie trzeba gdzieś dalej
zejść trochę niżej. Tego nie wiedzieliśmy. Wyruszyliśmy około godziny 11.00.
Nie spieszyło nam się nigdzie. Podczas całej wyprawy zakładaliśmy, że będziemy
wstawać o godzinie, o której się obudzimy lub aż zaświeci słońce na nasze
namioty. Podczas wędrówki mieliśmy mieć również czas na podziwianie kolorowych
kwiatów i fotografowanie okolicy. Każdy z nas miał podobne oczekiwania, dlatego
szybko staliśmy się bardzo zgraną ekipą, nie poganiającą nikogo na przód. W tej
części gór słońce pojawiało się po 8.10, a zachodziło po 19.30, ze względu na
wysokie granie okolicznych, lodowcowych gór. Zaczęliśmy podejście na skaliste
wzniesienie, gdzie kamienie porastała gęsta trawa dookoła.
Teraz byliśmy wypoczęci, dlatego mieliśmy więcej
sił, żeby pokonywać szybciej podobne utrudnienia na trasie. Wczoraj podobne
wzniesienia strasznie męczyliśmy. Za wzniesieniem zauważyliśmy wielką,
jednolitą i gładką płytę skalną, a gdzieś pomiędzy widniały duże płaty śniegu
na stromych zboczach. Nie widzieliśmy dalszej możliwości wędrówki, dlatego
postanowiliśmy, że obniżymy wysokość i spróbujemy pójść przynajmniej w połowie
naszego stoku. Zaczęliśmy schodzić trawami. Wszędzie leżało mnóstwo kamieni. Kiedy
zeszliśmy do dolnego poziomu płyty skalnej, zauważyliśmy kopczyki. Ucieszyliśmy
się, bo znowu byliśmy na nieoficjalnym szlaku. Nawet od czasu do czasu widzieliśmy
znacznie dłuższe fragmenty ścieżek. W ciągu kilku chwil kwitnące polany
zniknęły, a przed nami widniały surowe przestrzenie, które dla nieznającego
tematu gór lodowcowych, wyglądają na nieprzystępne. Teraz patrzyliśmy na ciemną
dolinę, którą w oddali, w połowie przecinał pas rdzawych kamieni. Najpierw
ścieżka prowadziła przez wielką, jednolitą skałę przysypaną sypkim materiałem
naniesionym niegdyś przez lodowiec. Wszędzie wystawały fragmenty gładkiej
skały. Na szczęście tutaj szlak jest dość mocno widoczny, ale bardzo się kurzy,
a ziemia dosłownie wyjeżdża spod buta. Za ogromną skałą, która stanowi zbocze
lokalnej góry, otwiera się szara kotlina pełna kamieni jednakowego koloru. Idąc
przy pomocy kopczyków, docieramy do topniejących fragmentów lodowca
Mittelaletsch. Tak naprawdę żadnego lodu nie widać. Dowiadujesz się o nim,
odrzucając kilka losowo wybranych kamieni na bok. Pod cienką warstwą znajduje
się zbity i brudny lód, a dookoła słychać płynącą wodę zamkniętą w małych
potoczkach. Kotlina jest zupełnie surowa. Widać tylko szare kamienie i
niewielkie pofałdowania, które sprawiają, że raz idziemy pod lekką górę, a za
chwilę obniżamy wysokość. W podobnym terenie idziemy do 25 min.
Szara i surowa kotlina lodowca Mittelaletsch
Na końcu kotliny widać dwa wysokie, ciekawe stożki
z kamieni. Pierwszy jest rdzawy, a drugi szary. Idąc dalej, weszliśmy na szczyt
pierwszego stożka. Okazuje się, że tworzy go wielka masa lodu, która jest
przykryta rdzawymi kamieniami. Za nim rozpoczyna się ścieżka na ciemnoszary stożek.
Pomiędzy nimi rude i szare kamienie przenikają się nawzajem. Na szary stożek
nie ma potrzeby wschodzić, dlatego obeszliśmy go z lewej strony. Odtąd widać
trasę całego naszego podejścia aż do białej części lodowca Mittelaletsch.
Obserwowana panorama jest niezwykła, ponieważ patrzymy na biały Aletschhorn,
który poniżej szczytu przecinają pojedyncze chmurki. Trochę bliżej widać dwa
lodospady, o których wspomina przewodnik. Biała część lodowca kończy się
prostopadłym urwiskiem na skały i czarną część brudnego lodowca. Ze skał spływa
duży potok w postaci wysokich kaskad. Zastanawialiśmy się, jak my mamy tamtędy
przejść. Z drugiej strony przyznaliśmy, że jesteśmy bardzo daleko od miejsca
akcji, żeby teraz rozmawiać o drodze przejścia przez skały. Liczyliśmy, że
skoro przed lodowcem Grosser Aletsch zamontowano liny, to tutaj również będą
podobne ubezpieczenia i wskażą nam właściwą drogę. Przewodnik mówił, żeby iść
środkiem lodowca, po którym teraz szliśmy. Zanim jednak dotarliśmy do ściany z
kaskadami, mieliśmy jeszcze do pokonania rudy pas kamieni, ciągnący się bardzo
długo.
Wędrówka rdzawym pasem kamieni
Pomału zdobywaliśmy kolejne metry wysokości. W
pewnym momencie rdzawy pas kamieni tworzy ostrze, po którym trzeba przejść. Po
lewej widać gładką, ale brudną ścianę lodowca, a na trasie zaczynają pojawiać
się pierwsze szczeliny i oczka wodne wytopione w lodowcu. Niektóre z nich są
tak wielkie, że pochłaniają nawet największe kamienie. Woda jest na granicy
zamarzania, dlatego nieumyślne wdepnięcie w podobne oczko może skończyć się
bardzo źle. Już po dwóch sekundach nie czujesz stopy, a ból jest taki sam, jak
przy odmrożeniu. Kiedy odzyskujesz władzę nad stopą, czujesz ból i uderzenie
ciepła w jej rejonie. Skąd to wiem? Bo próbowałem umyć nogi w niższych partiach
w potoku spływającym z tego lodowca, na terenie, gdzie rosły kwiaty. A co
dopiero pomyśleć, jak szybko można się odmrozić na lodowcu w szczelinie… Oczka
wodne są na tyle niebezpieczne, że mają gładkie, lodowe, czyste i bardzo
śliskie ściany. Do nich się tylko wpada, ale już nie wychodzi… Cała droga przejścia nie ma żadnych trudności,
bo stanowi tylko wędrówkę przez „klamory”, jednak cały czas trzeba być czujnym,
żeby przez nieuwagę nie wdepnąć do oczka lub do szczeliny. Łatwo się zagadać.
Na szczęście wszystkie punkty z wodą są dobrze widoczne i szczeliny również. Trzeba
być jedynie skoncentrowanym. Za lodowym ostrzem przysypanym rdzawymi
kamieniami, rudy pas staje się znowu płaski i dość szeroki. Po obu stronach
widzimy bardzo nierówny i brudny, szary lodowiec Mittelaletsch, którym teraz pójdziemy.
Idąc środkiem tak, jak zalecał przewodnik, znacznie przyspieszamy sobie pokonanie
tego odcinka, no i mamy gwarantowany spokój.
W połowie drogi przystanęliśmy na coś słodkiego,
bo widzieliśmy, ile jeszcze trasy przed nami. Planowaliśmy dotrzeć do schronu
na poziomie 3031 m n.p.m., czyli wejść na ścianę skalną i być na równi z białą
częścią lodowca Mittelaletsch. W miejscu, w którym stanęliśmy, leżało dużo
wielkich kamieni i głazów, dlatego mieliśmy na czym usiąść. Nieco dalej, rudy
pas powoli zmieniał barwę na szarą. Rozpoczęliśmy większe podejście, za którym
ponownie wrócił rdzawy kolor. Na szarym wzniesieniu ponownie usiedliśmy, żeby
na chwilę odpocząć od „za ciężkich dziadów”. Chciałem stąd zrobić dobre zdjęcie
Aletschhornu, ale zauważyłem, że nie mam aparatu! Zastanowiłem się, gdzie
ostatnio mieliśmy przerwę. Wróciłem tam. Aparat leżał przy wielkim, rdzawym
kamieniu, na którym wcześniej siedziałem. Teraz mogłem wracać do reszty.
Szybkim krokiem dołączyłem do ekipy. W końcu mogłem zrobić ujęcie Aletschhornu,
który stąd wyglądał majestatycznie. Myślami byłem już na jego szczycie… Wiedziałem,
że z niego rozpościera się niepowtarzalny widok na kilka lodowców naraz. Nie
bez powodu ten rejon jest nazywany „Małymi Himalajami”.
Na końcu pasa kamieni znajduje się wodospad i ściana skalna, którą prowadzi dalej szlak
WIELKI LEJ NUMER 2
Po kolejnym krótkim odpoczynku, wstaliśmy i
ruszyliśmy przed siebie. Rdzawy pas kamieni kończył się, a przed nami widniał
wielki lej i ogromne szczeliny nie do przejścia. Stwierdziliśmy, że trasa na
Aletschhorn to droga lejów. Coś w tym jest, ponieważ trafiliśmy na drugą dziurę
w lodowcu, która pochłaniała wszystko w swoich bezkresnych czeluściach. Obmyślaliśmy
plan jak ją obejść. Mając doświadczenie z Grosser Aletsch, postanowiliśmy, że
tym razem skręcimy w lewo i obejdziemy go łukiem. Powinniśmy wyjść na dwa, dość
duże płaty śnieżne, nad którymi rozpoczyna się brudny i goły lodowiec. Radek w
oddali zauważył czerwoną strzałkę na ścianie skalnej, co wszystkich uradowało.
Teraz wiedzieliśmy, którędy trzeba konkretnie iść. Nieco powyżej odnaleźliśmy
nawet trzy czerwone kropki oznaczające dalszą część trasy. Mieliśmy
zapewnienie, że obchodzimy lej z właściwej strony. Musieliśmy tylko przeskoczyć
dwie szczeliny i dalej mogliśmy podejść pod wielką jamę brudnego lodowca, która
tworzyła długą półkę. Wypatrzyliśmy, że idąc dalej lodową półką, dotrzemy do
ściany skalnej. Na drodze jednak stanął dość szeroki potok spływający po
ścianie skalnej. Ja i Radek zrzuciliśmy „za ciężkie dziady” i poszliśmy na
lekko. Chcieliśmy sprawdzić, czy droga ze strzałkami jest właściwa oraz, czy da
się przejść przez potok.
Wielki lej nr 2
POSZUKIWANIA DROGI WEJŚCIOWEJ DO MITTELALETSCH
BIWAK I PROPOZYCJA INNEJ TRASY
Dotarliśmy do końca lodowej, brudnej półki.
Wydawało się, że kamienie uwięzione w lodowcu ułatwią sprawę, ale dość stromy,
lodowy brudny stok opadał za mocno, przez co trudno było postawić stabilny
krok. Obawiałem się, że możemy pojechać w dół śliskiego zbocza. Na szczęście
wypatrzyliśmy inną możliwą drogę, idąc górą, za czarnym serakiem z uwiezionymi
kamieniami. Tutaj było o wiele łatwiej. Doszliśmy do potoku. Zauważyłem, że w jego
korycie leżą cztery większe kamienie. Od razu widziałem, że możemy po nich
przejść lub przeskoczyć na drugą stronę. Zadziwił mnie fakt, że duże kamienie,
nawet pod wodą nie są śliskie i można na nich swobodnie stawiać kroki. Poszedłem
jako pierwszy, skacząc z kamienia na kamień. Po lewej stronie dosięgał nas od
czasu do czasu jęzor lokalnego wodospadu, stąd staraliśmy się przeskakiwać jak
najszybciej na drugą stronę. Teraz za cel wyznaczyliśmy sobie ostatnią czerwoną
kropkę. Wędrówka przez skały była o wiele łatwiejsza. Pomimo płyt skalnych i
rumoru kamiennego nie związanego z podłożem, szybko zdobywaliśmy wysokość. Przy
ostatniej kropce zawróciliśmy. Powrót przez potok okazał się jeszcze
łatwiejszy, ponieważ mieliśmy wypatrzone kamienie, po których powinniśmy
przechodzić. Na szczęście mokra podeszwa Vibram nie ślizgała się na nich w
ogóle. Byliśmy przekonani, że trasa jest oznaczona, dlatego czym prędzej
chcieliśmy założyć „za ciężkie dziady” i rozpocząć podchodzenie do schronu
Mittelaletsch biwak. Ponownie musieliśmy pokonać trasę przez śliskie, brudne,
lodowe zbocze – tym razem z „za ciężkim dziadem”. Wykorzystaliśmy znaną nam
prostszą drogę, idąc obejściem za czarnym serakiem. Dalej, trasa wydawała się
łatwa.
Widząc, jak wygląda trasa, zastanawialiśmy się,
czy iść przez skały, ponieważ przed przekroczeniem potoku wydawały się one
słabo dostępne i gładkie. Rozważaliśmy również przejście lewą stroną przez
brudny i spękany lodowiec. Ta opcja przypadła nam do gustu i wyglądało na to,
że nawet ma rację bytu. Najpierw jednak chcieliśmy spróbować podejścia przez
ścianę skalną, gdzie oznaczono szlak strzałką i czerwonymi kropkami. W końcu
musiała być to oficjalna trasa, skoro są drogowskazy. Zdziwiło mnie tylko, że w
obu przewodnikach na temat odcinka od leja pod płatami śnieżnymi aż do biwaku
na wysokości 3031 m n.p.m. mogłem przeczytać dosłownie tylko tyle: „Aby uniknąć
strefy szczelin [leja], przechodzimy na wysokości ok. 2700 m, na wschodni brzeg
lodowca, podchodząc ścieżką prowadzącą do schronu”. W drugim przewodniku
napisano tylko tyle: „Powyżej 2700 m przechodzimy na wschodnie obrzeże lodowca,
omijając w ten sposób strefę szczelin [lej], a następnie po śladach do schronu
Mittelaletsch 3013 m”. Zastanawiało mnie, dlaczego oba przewodniki tak
lakonicznie wypowiadały się o tej chyba najbardziej istotnej części trasy… O
jakich śladach jest mowa, skoro przez tydzień trudno spotkać jakąkolwiek osobę?
Jakie widoczne ślady, skoro przed nami widnieje skalna ściana złożona tylko i
wyłącznie z gładkich płyt, gdzie na początku pomiędzy ich załamaniami zalega
sypki materiał skalny, uwalniany przez wyżej położony lodowiec? Ta lakoniczna
część opisu nie pasowała mi w ogóle do tego, co widzieliśmy przed sobą.
Po przekroczeniu potoku poszliśmy z „za ciężkimi
dziadami” do ostatniej czerwonej kropki. Idąc, trzeba używać rąk, ponieważ na
płytach skalnych jest dużo sypkiego żwiru i mniejszych kamieni. Dosłownie nic
nie trzyma się podłoża. Wszystko wyjeżdża spod nóg, aż zostanie gładka płyta
skalna. W wyższych partach nie ma kamieni, ponieważ wszystko zjechało już na
dół. Od czerwonej strzałki, do drugiego punktu idziemy w rynnie skalnej z
sypkim materiałem. Tutaj nie ma żadnych trudności. Trzeci punkt znajdował się
nieco w bok, na prawo, dlatego przecinaliśmy kolejne płyty ze żwirem. Przy ostatnim,
trzecim punkcie, musieliśmy rozejrzeć się za właściwą drogą. Długo
rozglądaliśmy się, gdzie jest dalszy odcinek szlaku. Radek powyżej wypatrzył
kolejny czerwony punkt pod niewielkim kątem. Niższa osoba nie ma żadnych szans,
żeby go dostrzec. Dotąd udało nam się dość szybko dotrzeć. Teraz poszukiwaliśmy
kolejnego markera, wskazującego przebieg trasy. W obu przewodnikach Aletschhorn
jest wyceniony na PD, dlatego nie mogło być mowy o wspinaczce po gładkich
płytach skalnych bez zabezpieczeń. Taką wspinaczkę oznacza się jako AD lub AD-
w zależności od trudności. Inaczej jest to błąd w sztuce. Długo nie mogliśmy
nic wypatrzeć, dlatego wszyscy usiedliśmy w zagłębieniu, gdzie zdjęliśmy „dziada”
z pleców. Zaczęliśmy rozglądać się na wszystkie strony, ale nigdzie nie
mogliśmy dostrzec kolejnego punktu.
Powiedziałem do Radka: „zostawiam tu dziada i idę
na lekko do góry po płytach”. Tak zrobiłem. Założyłem, że sprawdzę trzy
kierunki: Wypukłe płyty skalne przed sobą i do góry, lewą i prawą stronę. Bez
plecaka mogłem zdziałać znacznie więcej. Odtąd nigdzie nie zalegał luźny żwir i
kamienie. We wszystkich kierunkach widzieliśmy jedynie płyty skalne. Niestety
brakowało również dobrych chwytów. Dalsza wędrówka przypominała nieco
wspinaczkę na rozpór pomiędzy załamaniami płyt oraz „na tarcie”. W ten sposób
udało mi się dojść do połowy wysokości ściany. Widziałem jak wysoko byłem w
porównaniu z pozostałą częścią ekipy. Ciągle szukałem czerwonych punktów, ale
niczego nie znalazłem. Na tej wysokości powinienem minąć przynajmniej dwa
kolejne. Nie widziałem dalszej możliwości pokonania tej ściany, ponieważ na
końcu stały o wiele bardziej strome, gładkie płyty. Postanowiłem nieco zejść na
lewo tam, gdzie płyty zlewały się w jedną skałę. Również w tym miejscu nie
znalazłem żadnych punktów, a przejście z „dziadami” na plecach, idąc „na
tarcie”, szybko zaliczyłem do niewykonalnych. „Za ciężkie dziady” ściągnęły by
nas w dół. Pozostała prawa strona, ale tam widniał wielki, rdzawy rów z dużymi
stromiznami. Zupełnie nie widziałem możliwości przejścia tam z naszymi
plecakami. Nie mając dalszej możliwości wejścia, postanowiliśmy zawrócić i
wykorzystać alternatywną drogę przez brudny lodowiec. Dzisiaj czuliśmy się już
wyczerpani nieustającą walką z „za ciężkimi dziadami”, dlatego postanowiliśmy,
że jutro wstaniemy, najpierw zrobimy zwiad „na lekko” na brudnym lodowcu, po czym
wszyscy razem wyruszymy do góry. Podczas schodzenia nie sprzyjały nam
zagłębienia z sypkim materiałem. Za ciężki plecak przewracał na prawy bok. W
takiej sytuacji nigdy nie używam pasa biodrowego i wszelkich zapinek na wysokości
klatki piersiowej, ponieważ w podobnych sytuacjach jest już za późno, żeby „szukać
loginów i haseł” w celu uwolnienia się od „za ciężkiego dziada”. Jeśli
zapomnisz rozpiąć pasa biodrowego, będziesz walczyć z plecakiem, próbując się
wypiąć, żeby odzyskać kontrolę nad sobą.
Oznakowania na skalnej ścianie kończą się po czwartej kropce
NALOT Z POWIETRZA
Za chwilę zawiały chwilowe zimne i silne podmuchy
wiatru. Przyciągnęły grad spadających małych kamyczków. Za chwilę nad nami,
najbliżej mnie, przeleciał duży kamień, który odbił się od płyty skalnej i
podskoczył wysoko nad nami. Radek tylko krzyknął: „Michał! Uważaj!”. Spadł
gdzieś na lodowiec u stóp naszej ściany. Za chwilę nastała zupełna cisza.
Zbliżaliśmy się do potoku, gdzie musieliśmy przeskakiwać po kamieniach, ale
ponownie zerwały się podmuchy silnego wiatru. Doświadczyliśmy drugiego gradu
małych kamyczków. Szybko przeskoczyliśmy na drugą stronę i zaczęliśmy schodzić
brudnym lodowcem na płaski teren. Radek zaproponował, żebyśmy gdzieś w
najbliższej okolicy się wyspali, ponieważ nazajutrz chcieliśmy atakować szczyt.
Była już godzina 18.30. Słońce pod ścianą zachodzi o 18.00, dlatego szybko poczuliśmy
chłód z lodowca. Dość szybko znaleźliśmy w miarę płaskie miejsce. Teraz
musieliśmy odrzucić większe kamienie i wyrównać teren, na tyle, na ile to
możliwe. Kamienie stanowią cienką warstwę, a pod nimi znajduje się zbity, biały
lodowiec z licznymi, małymi potoczkami, spływającymi w kierunku leja. Namioty
postawiliśmy pod dwoma płatami śnieżnymi, będącymi jednocześnie zakończeniem
białego lodowca po lewej stronie [patrząc z perspektywy podchodzącego]. Przed
nami widniał niestromy lodowiec, a po lewej, gładkie i jednolite ściany skalne.
Nie obawialiśmy się, że może nas obrzucać grad kamieni lub głazów. Nieznacznie
po prawej, przed nami, widniał brudny lodowiec, ale nie leżały na nim żadne
głazy. Najpierw wyrównaliśmy teren. Mogliśmy jedynie odrzucić kilka kamieni, ponieważ
wszelkich lodowych nierówności nawet nie mieliśmy czym skuć. Łopata czekana
była za słaba na „rzeźbienie” w „betonowym” lodowcu. Mimo wszystko udało nam
się znaleźć i wyrównać teren pod dwa namioty.
LODOWIEC SIĘ WALI!
Po 19.00 weszliśmy do środka i zrobiło się od razu
przyjemniej. W końcu nie czuliśmy chłodu. Gdzieś w oddali usłyszałem krótki
odgłos, jakby zagrzmiało, ale dźwięk szybko ustał. Tylko ja byłem na zewnątrz.
Ja jeszcze wyszedłem z namiotu, żeby uzupełnić butelki wodą, bo wiedziałem, że
w nocy malutkie potoczki na powierzchni lodowca po prostu zamarzną. Później
gotowałem zupę i ponownie usłyszałem ten sam dźwięk. Zauważyłem, że wielki głaz
stojący na lodowej stopce nieznacznie opadł na lewą stronę. Uznałem, że właśnie
ten głaz się obsuwał, wydając ciężkie dźwięki. Po zjedzeniu obiadu wszedłem do
namiotu i starałem się zasnąć. Było bardzo ciepło. Jeszcze raz usłyszeliśmy
podobny, krótki grzmot. Zastanawialiśmy się co to jest. Myślałem, że to głaz na
lodowej stopce się osunął na lewą stronę i wydał taki dźwięk. Namioty mieliśmy
rozstawione w bliskim sąsiedztwie, dlatego mogliśmy rozmawiać, będąc w środku. Będąc
w namiocie usłyszeliśmy, jakby padał śnieg. Wystawiłem głowę na zewnątrz, ale
nad nami i dookoła tylko widziałem niebieskie niebo. Jedyna chmura zalegała w
okolicach szczytu Aletschhorn. Kiedy już zasypialiśmy, zrobiło nam się bardzo
ciepło i przyjemnie. Nagle usłyszeliśmy jeszcze jeden krótki grzmot i coś
zaczęło zjeżdżać, ale ustało po około dwóch sekundach. Równolegle do tego
usłyszeliśmy kolejne, tym razem najgłośniejsze gruchnięcie i potężny dźwięk,
jakby w naszą stronę zjeżdżały wielkie głazy. Słysząc, że coś wielkiego jedzie
prosto na nas, w panice otwieraliśmy wejście, po czym zobaczyliśmy co się naprawdę
dzieje. Przez chwilę trwałą walka z zamkami, żeby otworzyć wejście do namiotu. Brudny
lodowiec się zapadł! Kilka wielkich seraków oraz niezliczona ilość lodowych
brył sunęło około 50 m od naszego namiotu, w stronę leja. Wszystko oglądaliśmy
z boku. Radek wyskoczył z namiotu tylko w samych szortach. Od razu
postanowiliśmy, że tu nie śpimy, zwijamy się jak najszybciej i schodzimy
przynajmniej za lej, na jakiś fragment płaskiego terenu, żeby nie być pod
bezpośrednim obstrzałem. Lodowiec zapadł się o godzinie 19.30.
Lodowiec się sypie...
EWAKUACJA
Spakowanie wszystkiego zajęło nam 47 minut. W
trakcie pakowania, o godzinie 20.06 lodowiec zapadł się jeszcze raz i uwolnił
kolejne seraki. Teraz wiedząc, co się dzieje, zaczęliśmy nagrywać całe
zjawisko, ale w pierwszej kolejności odeszliśmy jeszcze bardziej w stronę
skalistych zboczy gór. Seraki skręcały w stronę leja, wydzierając w kamieniach
białą „autostradę”. Po całym zdarzeniu podeszliśmy do największego seraka, żeby
zobaczyć jakich jest on rozmiarów. Wszystkie bryły lodu, zarówno podczas
pierwszego, jak i drugiego załamania lodowca zjeżdżały z hukiem, ale wolno. Był
czas na reakcję i bezpieczne odejście na bok. Każdy z nas poczuł przypływ
adrenaliny, ponieważ nikt z nas nie widział na żywo walącego się lodowca. Byliśmy
zafascynowani tym, ze największe seraki dosłownie wyrwały wszystkie kamienie do
gołego lodu. Ten najbliżej nas miał wymiary 5 m x 2,5 m x 2 m (szacunkowe
wymiary na podstawie proporcji osoby Radka, który stanął przy nim). Od razu
zaczęliśmy kreślić różne scenariusze, ponieważ jedną z propozycji było rozbicie
namiotu na małym płacie śniegu na dole, ponieważ tam mielibyśmy na pewno równy
teren. Rozmyślaliśmy co by było, gdybyśmy mieli tam rozbite dwa namioty.
Zarówno po pierwszym, jak i po drugim załamaniu lodowca największe seraki
zatrzymały się tuż przed małym płatem śnieżnym. To oznacza, że gdybyśmy tam spali,
to zatrzymały by się dosłownie kilkadziesiąt centymetrów od nas i to dwukrotnie
pod rząd!
Lodowiec się zawalił, odsłaniając kolejną część skalnej ściany. Bryła na pierwszym zdjęciu ma wymiary około 5m x 2,5m x 2m
Odtąd silnie działała w nas adrenalina. Mieliśmy
mnóstwo sił, żeby odejść z miejsca zdarzenia. O godzinie 20.17 wyruszyliśmy w
drogę powrotną, ponieważ widzieliśmy, że przez ścianę skalną z gładkimi płytami
i „za ciężkimi dziadami” nie przejdziemy oraz brakuje oznaczeń, a droga przez
brudny lodowiec zawaliła się na naszych oczach. Woda podmywała go przez dłuższy
czas, a teraz rozpadał się na kawałki, odsłaniając kolejną, jedną wielką skałę
złożoną z wielu płyt, podobnie, jak nasza dzisiejsza droga. Teraz nawet nie
mieliśmy możliwości dotarcia do potoku, przez który przeskakiwaliśmy na skałach
z czerwoną strzałką, ponieważ naszą ścieżkę zatarasowały wielkie kawały lodu
oraz liczne, pokruszone odłamki. No i nikt nie wiedział, czy lodowiec nie
załamie się jeszcze po raz trzeci… Wcześniej mieliśmy ustalone z Radkiem, że
jutro pójdziemy „na lekko”, żeby sprawdzić wszystkie możliwe trasy. Chcieliśmy znaleźć
możliwą drogę do schronu Mittelaletsch. W trakcie wędrówki narzuciliśmy szybkie
tempo i dyskutowaliśmy o całym wydarzeniu, ale również stwierdziliśmy, że
schron musiała zabrać lawina w lutym 2019 roku, ponieważ nigdzie nie
widzieliśmy tego małego budynku, a z naszej perspektywy powinien być bardzo
dobrze widoczny. Nie żałowaliśmy, że nie weszliśmy na szczyt i nawet nie
roztrząsaliśmy całej sprawy. Z przyczyn naturalnych nasza wyprawa została
przerwana. Lodowiec zawalił się na naszych oczach dwukrotnie. Zatarasował drogę
przejścia. Dodatkowo nie mieliśmy pewności, że to już koniec.
Od godziny 20.17 uszliśmy jeszcze jakieś 3 km od
miejsca z namiotami. Ponownie znaleźliśmy się na pasie rdzawych kamieni. Szybko
znaleźliśmy dużo płaskiego terenu. Jako, że niebo powoli ściemniało się,
musieliśmy tutaj pozostać. W rejonie rudego rumowiska nie byliśmy zagrożeni,
ponieważ namioty rozkładaliśmy na najwyżej położonej płaszczyźnie. Po obu
stronach widniały wielkie pofałdowania brudnego lodowca, przysypanego
kamieniami. Wybraliśmy bardzo dobre miejsce, ponieważ kilkadziesiąt centymetrów
od naszych namiotów płynął malutki potoczek, którego wody spływały do
pobliskiego oczka wodnego w lodowcu. Pochłaniało każdy wrzucany do niego duży
kamień. Podobne oczka powstają w ciekawy sposób. Wystarczy, że gdzieś zgromadzi
się woda, a ona wytapia pod wpływem swojego ciężaru i temperatury coraz większy
dołek. Dzieje się to tak długo, aż woda znajdzie ujście. Zdarzało się, że
niektóre oka miały głębokość kilku metrów. Niektóre pod wpływem ciężaru wody
wytapiały dołek pod ukosem w lewą stronę, ponieważ znajdowały się na stromym
zboczu lodowca. W miejscu, które wybraliśmy pod namioty spaliśmy prawie
komfortowo. W nocy temperatura spadła poniżej zera. Woda na powierzchni
lokalnego oczka zamarzła. Panowała zupełna cisza. W nocy słyszeliśmy w oddali
podobny „grzmot”, jak pod ścianą skalną. Być może lodowiec zawalił się po raz
trzeci. Tego nie mogliśmy już sprawdzić.
DZIEŃ 4.
GÓRSKIE SPA, HELIKOPTER I DROGA POWROTNA „DO RAJU”
Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem, które
pokazało się w naszej okolicy dopiero o godzinie 9.07. Postanowiliśmy, że w
zupełności bez pośpiechu przygotujemy sobie śniadanie, spakujemy się, trochę
posiedzimy, a później wyruszymy. Mając kolejny dzień z bezchmurnym niebem do
dyspozycji, postanowiliśmy, że po śniadaniu będziemy się opalać na kamieniach. Zrobiliśmy
sobie górskie SPA. Mały potoczek, który płynął za naszymi namiotami teraz oferował
znacznie więcej wody. W ciągu dnia pod kamieniami wszystko topniało. Łopatą
czekana wydrążyłem niewielkie zagłębienie na butelki, żebyśmy mogli z łatwością
pobierać z niego wodę. Czuliśmy się w pełni zrelaksowani, ponieważ Aletschhornu
nie wybrał nikt, oprócz nas. O godzinie 11.25 przyszedł na mój telefon SMS o
treści: „Tu Centrum Ratownictwa. Otrzymaliśmy informację, że zawalił się
lodowiec. Czy wszystko w porządku? Macie problemy? Potrzebujecie pomocy?”
Zadziwiło nas, skąd tak szybko wiedzieli o całym zdarzeniu. Za 4 min odpisałem
na tego SMS-a po angielsku, że wszystko w porządku i wracamy z trasy. Nikomu
nic się nie stało. Po 12.00 wzdłuż lodowca Grosser Aletsch bardzo nisko latał
śmigłowiec. Za chwilę przelatywał nad lodowcem Mittelaletsch, czyli na tym, na
którym spaliśmy dzisiejszej nocy. Helikopter przeleciał dość nisko nad nami, po
czym poleciał na miejsce zawalonego lodowca. Z naszego miejsca mogliśmy dostrzec,
że ekipa śmigłowca zauważyła, co się stało wieczorem wczorajszego dnia,
ponieważ zawisł na dłuższą chwilę, po czym zawrócił inną drogą, najpierw
sprawdzając wszystkie pięć możliwych dróg wejścia na Aletschhorn. Być może
szukali osób, które znajdują się wyżej i będą musiały zawrócić. Za kolejne
kilka minut helikopter zniknął gdzieś za górą. My tymczasem rozłożyliśmy polary
na ciemnych kamieniach i opalaliśmy się. Słońce bardzo pięknie przygrzewało, a
dzień był pogodny, jak każdy poprzedni. Radek rzucił hasło, że z tego miejsca
zejdziemy „do kwiatków”. Tak nazwaliśmy najpiękniejszą polanę całej trasy na
Aletschhorn, ponieważ rosną tam głownie żółte kwiaty dwóch gatunków, podobnie
jak krokusy w Dolinie Chochołowskiej. Mieliśmy zapewnione przepiękne widowisko.
Dodatkowo mogliśmy podziwiać inne kwiaty w kilku kolorach. Na polanie rosły również
niesamowite, czerwone skalniaki, niebieskie niezapominajki, czy białe
margaretki. Wiedzieliśmy, że na wymarzonej „trawce” będziemy czuli pełną
sielankę i wypoczniemy jak nigdy, z dala od tłumów.
Tutaj spaliśmy po zawaleniu się lodowca i po ewakuacji
Widok na Aletschhorn
Widoki z okolic rozbitego namiotu
Zdjęcie dla pokazania w jakich czasach odbyła się nasza wyprawa
Z lodowca wyruszyliśmy po 14.00. Bardzo późno, ale
nigdzie nam się nie spieszyło. Do przejścia mieliśmy połowę rdzawego pasa
kamieni, szarą kotlinę i niewielki fragment trawiastych polan ze skałami. Idąc
rdzawym pasem kamieni, Radem zbaczał za bardzo na prawą stronę. Myślał, że
szliśmy szarą strefą kamieni. Pamiętaliśmy jednak, że cały czas wędrowaliśmy grzbietem
rdzawego pasa, dlatego trzymaliśmy się tej drogi. Odcinek z kamieniami i szarym
stożkiem szybko nam upłynął. Przed nami widniała szara kotlina. Tam również nie
mieliśmy żadnych trudności, choć Radek cały czas odbijał na prawą stronę. My
dotarliśmy do dwóch miejsc tak równych, że można by rozbić dwa namioty. Jednak
otoczenie nie zachęcało do odpoczynku, ponieważ było zbyt surowe. Po drugie,
wiedzieliśmy, że za około godzinę wędrówki dalej, znajduje się wspaniała,
kwiecista polana. Kiedy weszliśmy na zielony teren, Radek dołączył do nas.
Znaleźliśmy piękny różowy kwiat, płożący się na płaskiej skale. Od razu
wyciągnęliśmy aparat, żeby zrobić zdjęcia. Wyglądał nietypowo. Pierwszy raz
widziałem taką roślinę. Miejsce, gdzie dołączył do nas Radek okazało się
wielką, jednolitą skałą, którą w drodze na Aletschhorn obeszliśmy, wchodząc po
kamienistych wzniesieniach zarośniętych trawami. Zauważyliśmy też jeszcze
jedną, ciekawą rzecz. Kopczyki prowadziły dwiema trasami. Pierwsza, to szybkie
zdobywanie wysokości poprzez skaliste wzniesienia [tak, jak szliśmy w kierunku
Aletschhorn]. Druga prowadziła wzdłuż szerokiej rzeki wypływającej spod górnej
części lodowca Mittelaletsch. Obie trasy są właściwe, a teraz mogliśmy poznać
jej drugą wersję.
Droga powrotna do rajskiej polany
Piękny kwiat na skale
RAJSKA POLANA I PRAWDZIWY RESET
Zza wielkiej skały wypatrzyliśmy naszą ukwieconą
polanę. Jest naprawdę wyjątkowa. Dość wielka równina ciągnie się w kierunku
skalistych szczytów. Zielone zbocza gór porasta wszelka kolorowa, alpejska
roślinność. Postanowiliśmy, że tutaj rozbijemy namioty. Mieliśmy mieć
najpiękniejsze widoki. Polana tak bardzo nam się spodobała, że po dotarciu na
miejsce, nawet nie postawiliśmy namiotów, tylko od razu wzięliśmy aparaty i
zaczęliśmy fotografować okolicę. Teraz operowało najlepsze światło do zdjęć,
dlatego korzystaliśmy z chwili. Podziwialiśmy obficie występujące żółte kwiaty,
czerwone skalniaki, fragment z niebieskimi niezapominajkami, czy krzaki pełne
białego puchu. Fotografowanie zajęło nam około godzinę. W końcu zabraliśmy się
za rozkładanie namiotów. Okolica po prostu zachwycała. Obiady przygotowywaliśmy
na pobliskim kamieniu. Wody mieliśmy nieograniczoną ilość, ponieważ przez
środek polany przepływał obfity potok, który uchodził do rzeki wypływającej z
lodowca Mittelaletsch. Cały czas siedzieliśmy na ciepłych kamieniach wśród
kwitnących kwiatów i gęstych traw. Czuliśmy się jak w raju. Zapomnieliśmy o
całym otaczającym nas świecie, o polityce, którą każdego dnia bombardowała nas
telewizja, czy o koronawirusie. Odpoczywając na polanie, wspominaliśmy
najpiękniejsze miejsca oraz przeżycia podczas całej wyprawy. Radek zaproponował
żebyśmy zostali w naszym „raju” jeszcze jeden dzień, ponieważ tak cudownego
miejsca jeszcze nie widzieliśmy. Cieszyłem się bardzo, ale później, nie wiadomo
skąd, przyszła myśl: „skoro wyżej położony lodowiec się zawalił przynajmniej
dwa razy, to nie mamy pewności, co będzie z tym, który mamy jeszcze do
przejścia”.
Czerwone skalniaki
Piękno naszej polany
Coś pięknego!
Tak mieliśmy
Inne kwiaty na polamie
Wczorajsze wydarzenia z adrenaliną w roli głównej chyba
wygrały z pięknem tutejszej polany. Chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się po
drugiej stronie lodowca Grosser Aletsch, żeby mieć go już za sobą. Z miłą
chęcią zostałbym jeszcze jeden dzień pośród różnokolorowych kwiatów z widokiem
na Aletschhorn. To miejsce można uznać za raj dla każdego miłośnika gór. Zazwyczaj
wypowiadając słowo „raj”, myślimy o wyspie z palmami, którą otaczają turkusowe,
czyste i ciepłe wody. Takie Malediwy na przykład. Tymczasem ludzie gór inaczej
wyobraziliby sobie raj. Wystarczyło popatrzeć na miejsce, w którym się
znajdowaliśmy. Myślę, że idealnie oddawało ono znaczenie tego słowa… Czuliśmy,
że naprawdę odpoczywamy od miast i ludzi. Największy lodowiec Europy
najwidoczniej jest bardzo skuteczną barierą filtrującą przypadkowych turystów,
żeby nie mogli tutaj dotrzeć. Z tego względu polanę oraz kwieciste otoczenie
uważaliśmy za wyjątkowe miejsce w Alpach. W końcu tylko nieliczni wiedzą, co
można zobaczyć w drodze na Aletschhorn. Przede wszystkim można doświadczyć
niezwykłego piękna gór. Aż chciałoby się zamieszkać w podziwianym przez nas
raju. Słońce zachodziło tutaj o godzinie 19.30, dlatego siedzieliśmy na
zewnątrz ile tylko można. Ciągle chciałem poznawać okolicę, żeby utrwalić jak
najwięcej wspaniałych krajobrazów. Chodziłem dookoła na różne rejony rozległej
polany, ponieważ spotykałem różne gatunki alpejskich kwiatów. Niektóre wydawały
mi się niezwykłe, dlatego przyglądałem im się ze szczególną uwagą. Wieczorem
ustaliliśmy, że wstaniemy o godzinie 8.00, a o 9.00 wyruszymy, żeby przekroczyć
lodowiec Grosser Aletsch. Wiedziałem, że plan się nie uda, ponieważ
statystycznie, samo spakowanie rzeczy trwa godzinę, a 47 min pod wpływem
adrenaliny z powodu zawalonego lodowca. A gdzie jeszcze przygotowanie i
zjedzenie śniadania? A gdzie podziwianie pięknych widoków na polanie? W końcu
rano operuje inne światło, więc widoki są zupełnie inne, pomimo, że patrzymy na
to samo. Mimo wszystko zgodziłem się. Spanie w tak pięknym otoczeniu musiało
być komfortowe. Miękka trawa, ciepła noc i totalny spokój pozwolił nam wyspać
się bardzo dobrze. W nocy jedynie słyszeliśmy, że w pewnym momencie rzeka
spływająca z lodowca Mittelaletsch zaczęła płynąć znacznie głośniej. Jakby
jakieś masy wody zostały uwolnione spod lodowca. Być może gdzieś wyżej zsunął
się jakiś głaz i narobił większego hałasu...
Wielki lej widoczny z "rajskiej polany"
DZIEŃ 5.
ZEJŚCIE DO LODOWCA ALETSCH I SZUKANIE NOWEJ DROGI
UMOŻLIWIAJĄCEJ OMINIECIE POFAŁDOWAŃ
Następny dzień przywitał nas piękną pogodą. Na
niebie widniały tylko pojedyncze, małe chmurki. Słońce zaświeciło o godzinie 8.08
na namioty. Wstałem wcześniej, dlatego wyczekiwałem, kiedy oświetli polanę. Reszta
ekipy wstawała powoli, bez pośpiechu. Nie zależało nam na szybkim wymarszu, bo
dookoła mieliśmy wspaniałe widoki. Po 8.10 i o 10.00 rano poszedłem na zdjęcia
ukwieconej polany. Czułem się podobnie jak na Polanie Chochołowskiej, kiedy
kwitną krokusy, tyle, że bez tłumów. W miarę, jak słońce na niebie wędrowało
coraz wyżej, wszystkie kwiaty otwierały się coraz bardziej. Po 10.00 mogłem
zobaczyć je w pełni rozkwitu, dlatego teraz mogłem robić najpiękniejsze ujęcia.
Po śniadaniu, zaczęliśmy pakować nasze rzeczy. O 10.53 wyruszyliśmy w stronę
lodowca, który pozostał nam do przekroczenia. Zaplanowaliśmy, że jak
przejdziemy na drugą stronę, to wyśpimy się na drugim brzegu, a kolejnego dnia
wejdziemy na grzbiet grani Bettmerhornu. Jako, że pozostały nam trzy dni do
odjazdu, chcieliśmy odwiedzić jeszcze pobliskie szczyty dochodzące do 2800 m
wysokości. Mielibyśmy z nich piękne widoki.
Polana o poranku
Poranne widoki z polany
W trakcie zejścia mijaliśmy coraz to piękniejsze
kwiaty. Na pochyłej polance znaleźliśmy nawet naturalny ogród, gdzie kwiaty
kwitły w sześciu kolorach. Widzieliśmy żółte róślinki, te same co na naszej
polanie, niebieskie niezapominajki, białe i fioletowo-pomarańczowe margaretki,
fioletowe dzwoneczki, czerwone skalniaki i fioletowe fiołki alpejskie. Niesamowity
widok! Trochę niżej roślinność ubożała, aż dotarliśmy do poziomu sypkich skał. Mając
widok z góry, nakreśliliśmy sobie trasę wejściową na lodowiec, ponieważ
zobaczyliśmy, że nie musimy męczyć się przez fałdy. Przed sobą widzieliśmy dużą
równinę, pozwalającą ominąć pofałdowania, ale mieliśmy jeden warunek:
musieliśmy znaleźć drogę wejścia na sam lodowiec, ponieważ przed nami widniały tylko
przepaściste, skalne urwiska. Szliśmy tak długo, aż zniknął ostatni kopczyk.
Odtąd z Radkiem szukaliśmy możliwości zejścia do lodowca na lekko, zostawiając
„za ciężkie dziady”. Szliśmy przed siebie wśród wysokich skał, ale teren
wydawał się coraz bardziej przepaścisty. Straciliśmy nadzieję, że tędy można
zejść niżej. Mimo wszystko, próbowaliśmy dwóch dróg: jedna na wprost nas i
druga – trzeba zakręcić do wąwozu i sprawdzić co jest dalej. Pierwsza opcja
zakończyła się urwiskiem, stąd od razu ją odrzuciliśmy, a druga dawała jakąś
nadzieję. Zostawiliśmy plecaki na skrzyżowaniu zagłębień w skałach. Poszliśmy
szukać zejścia. Skręciliśmy do wąwozu. Wymyślona przez nas ścieżka jednostajnie
opada aż do poziomu lodowca. Na całej długości zalegało mnóstwo luźnych
kamieni, żwiru i ciemnego piasku. Jednak niezwiązany materiał nie utrudniał dalszej
wędrówki. Powiedziałem jedynie, żebyśmy uważali na „telewizory”, czyli luźne,
wielkie głazy, które stały samotnie na skałach, a mogłyby się zsunąć lub zwalić
na naszą trasę. W trakcie schodzenia widzieliśmy kilka „telewizorów”, ale
wyglądało na to, że na swoich miejscach stoją solidnie od długich lat,
nietknięte przez nikogo. Na końcu znaleźliśmy szerokie miejsce, które stykało
się ze skałami. Mamy możliwość zejścia!
Kwiaty na drodze zejściowej
Ale tam pięknie!
Naturalne ogrody
Z góry wszystko wygląda inaczej i z poziomu
lodowca wygląda wszystko inaczej. Chcieliśmy zapamiętać, gdzie jest płaskie
miejsce, dlatego od niepopękanej fałdy policzyliśmy powtarzające się grupy
dwóch równoległych, bliskich sobie szczelin. Pomiędzy drugą, a trzecią grupą przebiegała
nasza droga przejścia. Wróciliśmy na skały po „za ciężkie dziady”. Teraz w całym
ekwipunkiem zaczęliśmy schodzić skalnym wąwozem. Szybko dotarliśmy na lodowiec.
Już na początku musieliśmy założyć raki, ponieważ pomiędzy grupami równoległych
szczelin mieliśmy do pokonania stromą fałdę, za którą widzieliśmy z góry równy
teren, pozwalający szybko dostać się na środek lodowca, dzięki czemu ominęliśmy
wielkie pofałdowania na styku lodowców Grosser Aletsch i Mittelaletsch. Dość
szybko znaleźlibyśmy się w rejonie małego, rudego pasa kamieni, gdzie na
początku odpoczywaliśmy przy pięknych widokach. Nowa trasa początkowa przez
lodowiec umożliwiała zobaczenie piramid lodowcowych z bardzo bliska, a później
szybką wędrówkę do środkowego pasa kamieni, który miał ułatwić przedostanie się
do miejsca, w którym rozpoczynaliśmy całą wyprawę. Z góry lodowiec wyglądał na
równy, gładki. Wystarczyło drogą okrężną iść przez płaski teren, a wtedy z
łatwością ominęlibyśmy pofałdowania. Wszyscy w umysłach mieliśmy nakreślony podobny
scenariusz. Mając założone raki, poszliśmy pomiędzy drugą a trzecią grupą
podwójnych, równoległych szczelin. Lokalne wzniesienie pomiędzy rozpadlinami
kończyło się bardzo stromym podejściem i ostrą jak nóż lodową granią.
Musieliśmy przejść na jej drugą stronę, żeby wejść na płaski teren. Wcześniej
nie wspomniałem, że powierzchnia lodowca nie jest gładka i śliska, jakby się
mogło wydawać. Na całej jego powierzchni wystają drobne, poszarpane fragmenty
lodu powstające podczas topnienia. Kawałki lodu „wrośnięte” w lodowiec są tak
ostre, że wystarczy złapać ręką, lub przypadkowo otrzeć dłonią o nie, żeby
zobaczyć płynącą krew i rany. Przekraczając ostrą lodową grań obtarliśmy sobie
palce do krwi tylko dlatego, że przypadkowo, delikatnie otarliśmy ręką o jej
powierzchnię. Raki były wskazane, ponieważ nawet przypadkowy poślizg i próba
uchronienia się przed upadkiem tak naprawdę oznaczała głębokie rany szarpane,
które zawsze są bolesne. Warto więc chodzić w rakach i mieć pewność stawianych
kroków.
Droga zejściowa do lodowca okrężną trasą
WIDOK Z GÓRY RÓŻNI SIĘ OD TEGO, CO ZASTALIŚMY NA
MIEJSCU…
MIELENIE GUANA, PIRAMIDY, ZIMOWE MALEDIWY I
WIELKIE SZCZELINY
Za lodową granią rzeczywiście wielki teren lodowca
otworzył się przed nami, ale z naszej perspektywy przejście nie wyglądało tak
prosto, jak z poziomu skał. Z góry lodowiec wyglądał na gładki i równy, a tutaj
widzieliśmy morze lokalnych wzniesień poprzecinane mnóstwem szczelin. Teraz
widzieliśmy, że chęć ominięcia fałd w pobliżu leja może się uda, ale i tak
będziemy kluczyć wśród szczelin, co nazwaliśmy „mieleniem guana”. To wyrażenie
jasno wskazuje, że upłynie mnóstwo czasu, a posuniemy się o niewielki fragment
do przodu. Na początku przeskakiwaliśmy przez kolejne szczeliny. Nasza trasa
prowadziła wzdłuż lodowcowych piramid, które wyglądały jak góry Himalajów. Mieliśmy
je na wyciągnięcie ręki, dlatego dość szczegółowo obfotografowaliśmy ten teren.
Trochę dalej, za połową ich szerokości, zakręciliśmy lekko łukiem w prawo, w
stronę środkowego pasa kamieni, który miał doprowadzić nas bezpośrednio do
małego, rudego pasa kamieni, gdzie mieliśmy obiad w drodze na Aletschhorn. W
ten sposób mogliśmy znacznie skrócić sobie kluczenie w nieznanym terenie. Czym
bardziej zbliżaliśmy się w stronę środkowego, głównego pasa kamieni, tym
pofałdowania stawały się większe i przybywało szczelin. Niektóre z nich były
bardzo szerokie i przepaściste. Zaczęliśmy szukać drogi przejścia, jak w
labiryncie. Każdy z nas próbował przekraczać inne rozpadliny i lokalne dolinki,
żeby sprawdzić, czy mamy dalszą możliwość wędrówki. Jeszcze przed pasem kamieni
zagłębione i wzniesione powierzchnie zajmowały coraz większy teren. To znaczy,
że podejścia i zejścia zelżały, ale szczelin przybyło. Odtąd często trafialiśmy
na miejsca, gdzie dwie szczeliny nachodziły na siebie. Do dyspozycji mieliśmy
jedynie lodowy mostek pomiędzy nimi. Szukając wśród rozpadlin właściwej drogi,
natknąłem się na przepiękny staw na środku lodowca, który wyglądał niesamowicie
pięknie na tle lodowych piramid. To miejsce nazwałem zimowymi Malediwami,
ponieważ woda miała idealnie krystalicznie czysty odcień turkusu tyle, że w
warunkach zimowych. Radek pozostał w tyle, ponieważ ciągle fotografował lodowe
piramidy, którymi się bardzo zachwycał. Mi tymczasem do gustu przypadł
turkusowy staw na tle lodowych gór. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem.
Czekaliśmy na Radka, ponieważ chcieliśmy wskazać mu właściwą drogę do stawu,
żeby nie musiał jej szukać, skoro my już ją znaliśmy.
Pofałdowania i widoczne "piramidy"
Zimowe "Malediwy" i "piramidy"
Turkusowy staw na lodowcu
Nieco dalej zaczęliśmy odchodzić od piramid,
ponieważ przed sobą mieliśmy „klamory”, czyli pas kamieni. Liczyliśmy, że
będzie znacznie łatwiej. Niestety na terenie „klamorów” szczeliny stawały się
coraz większe i występowały gęściej. Na początku przeskakiwaliśmy jedną po
drugiej, ale nie wiedzieliśmy co będzie dalej. Przed nami widniały podwójne
grupy rozpadlin. W wielu miejscach były tak szerokie, że chodziliśmy od lewego
do prawego krańca pasa kamieni, byleby tylko je ominąć. W połowie drogi,
pomiędzy piramidami a małym rudym pasem kamieni „z Arizony” zmienił się
kierunek szczelin. Teraz przebiegały wzdłuż pasa i ciągnęły się dziesiątkami
metrów! Dwie z nich miały długość kilkuset metrów! Weszliśmy pomiędzy nie,
ponieważ widzieliśmy, że brudny pas lodu pomiędzy nimi ciągnie się bez końca,
ale nie widać, co jest na końcu. Postanowiliśmy spróbować. Korzystaliśmy z
szerokiego na kilka metrów lodowego pasa, mając po obu stronach głębokie,
szerokie i przepaściste rozpadliny. Pomimo tych szczelin udawało nam się
nadrobić czasu i przyspieszyć powrót. Dzięki długiemu, równemu odcinkowi
szliśmy ciągle przed siebie. Widzieliśmy, że byliśmy już na wysokości końca
fałd na styku dwóch lodowców, którymi trzeba przejść w drodze na Aletschhorn. W
końcu czuliśmy jakiś postęp. Po około 800 metrach dwie, bardzo długie szczeliny
zanikały w postaci coraz węższych rozpadlin. Widok tak ogromnych szczelin robił
wrażenie! Teraz lodowiec opadał trochę bardziej stromym zboczem, dlatego
powrócił poprzeczny układ szczelin, a w dość bliskim sąsiedztwie widzieliśmy
nawet mały, rudy pas kamieni.
Ciekawy potok na powierzchni lodowca
RUDY PAS KAMIENI I PRÓBA OBEJŚCIA SZCZELINY
Ponownie przechodząc raz na lewą, a raz na prawą
stronę „klamorów”, w końcu dotarliśmy do rudego pasa kamieni „z Arizony”. Podobnie,
jak wcześniej, przystanęliśmy na przerwę w tym samym miejscu. Wydawało się, że
płynący tędy esowato powyginany potok zawiera znacznie więcej wody. Ponownie
patrzyliśmy na rdzawe kamienie stojące na lodowych stopkach oraz błękitne strumyki,
które łączyły się ze sobą gdzieś poniżej. Mieliśmy idealną pogodę. Panował
zupełny spokój. W trakcie przerwy obmyślaliśmy plan dalszej wędrówki. Chcieliśmy
jak najszybciej dotrzeć do skalistego brzegu z żółtymi linami. Postanowiliśmy,
że pójdziemy pasem kamieni, bo tędy przyszliśmy. W miejscu, gdzie wchodziliśmy
na niego postawiliśmy kopczyk, co miało ułatwić wybór odpowiednich fałd w
trakcie przechodzenia na ląd. Zobaczyliśmy również, że lodowiec przed nami jest
prawie płaski, więc występuje na nim znacznie mniej szczelin, a jeśli gdzieś
są, to będą wąskie i krótkie. Początkowo nasz plan wyglądał w praktyce idealnie.
Szybko pokonywaliśmy płaską część lodowca, którym szliśmy kilka metrów nad
poziomem szerokiego, głównego pasa kamieni. Po lewej stronie widzieliśmy coraz
szerszy potok, który spływał w dół lodowca. Nagle zniknął, ponieważ masy wody
wytopiły dość duży lej. Tam spływały wszystkie lokalne potoki i dalej płynęły
pod jego powierzchnią. Wiedzieliśmy, że teren musi być podmyty, a pod lodowcem
muszą kryć się niesamowite jaskinie, do których na razie nie ma żadnego
dostępu. Kto wie, może kiedyś, podobnie, jak na Monte Rosa, lodowiec odkryje
przed ciekawskimi swoje najpiękniejsze zakamarki?... Na lodowcu Monte Rosa
miałem to szczęście, ponieważ celowo zszedłem z oficjalnej trasy z
niebiesko-białymi tyczkami, żeby zobaczyć, co pozostało po stawie, który
wpłynął pod lodowiec. Wówczas dotarłem do niesamowicie wypolerowanej przez jego
wody jaskini prowadzącej do dwóch wodospadów. Cóż to być za widok!
Rudy pas kamieni
Idąc teraz przez lodowiec Grosser Aletsch szum
potoku nagle ustał. Panowała cisza. Coraz bardziej opadające masy lodu w dół
doliny widocznej przed nami, oznaczały kolejne „mielenie guana” i masę
szczelin. Przed nami szybko pojawiła się bardzo szeroka i długa rozpadlina.
Jako, że nie mogliśmy obejść jej lodowcem, zeszliśmy na pas kamieni. W ten
sposób powróciliśmy na niego. Pas „klamorów” nie sprzyjał dalszej wędrówce,
ponieważ przecinało go mnóstwo ukośnych i poprzecznych szczelin. Wiele z nich
było szerokich, dlatego odchodziliśmy na boki, żeby znaleźć trochę węższe
miejsca, które można przeskoczyć. Upływało dużo czasu, a posuwaliśmy się
nieznacznie. Nieustannie poszukiwaliśmy drogi. W dwóch miejscach praktycznie
stanęliśmy, ponieważ po obu stronach brakowało przejścia. Najpierw szukaliśmy
jakiejkolwiek możliwości, a kiedy nawet to się udało, to kilka labiryntów
dalej, drogę zakończyła najszersza rozpadlina ciągnąca się po obu stronach. Nikt
z nas nie mógł znaleźć miejsca, gdzie można ją przeskoczyć. Radek poszedł
szukać drogi przez białą część lodowca po prawej stronie, ale szczelina
ciągnęła się bez końca. Szukaliśmy również po lewej, w pasie kamieni, ale tam
również niczego nie znaleźliśmy. Próbowaliśmy wypatrzeć coś dalej. Szczelina
nie dawała mi spokoju, bo gdybyśmy nie mogli jej przekroczyć, to musielibyśmy
trochę zawrócić i próbować szukać czegoś innego na białej części lodowca, z
dala od pasa „klamorów”. Chodziłem wzdłuż wielkiej rozpadliny tak długo, aż coś
znalazłem. Oglądałem miejsce, gdzie wielka szczelina stykała się z inną, a
częścią wspólną był dość wąski lód. Musieliśmy go przeskoczyć, a później drugą
szczelinę. Dzięki temu moglibyśmy przejść dalej. Udało się! W końcu
przekroczyliśmy ją. Widzieliśmy, że pas „klamorów” ciągle jest bardzo gęsto
pocięty dość szerokimi szczelinami, dlatego postanowiliśmy najpierw podejść na
lewą stronę białego lodowca, to znaczy musieliśmy przeciąć cały pas kamieni,
ale tam mogliśmy tylko popatrzeć na okropne fałdy, które wyglądały jeszcze
gorzej. Wróciliśmy więc na prawą stronę białego lodowca.
Wędrówka pasem "klamorów" i wędrówka w kierunku "fałd"
Nieprzyjemny "fałdy" i oczko wodne w szczelinie
POSZUKIWANIE DROGI ZEJŚCIOWEJ NA SKAŁY I BŁĄDZENIE
NA LODOWCU WŚRÓD FAŁD I SZCZELIN
Kolejne rozpadliny stawały się coraz węższe i
mniejsze, aż znowu poczuliśmy ulgę, ponieważ przed sobą mieliśmy dość duży,
prawie płaski teren. Mogliśmy przyspieszyć kroku. Będąc na wysokości skał do
zejścia na ląd, skręciliśmy w lewo, jeszcze raz przecinając główny pas kamieni.
Teraz wyszliśmy na lewy, szeroki pas białego lodowca. Przed skałami widniały
fałdy, które teraz musieliśmy przejść, żeby móc opuścić teren Aletschgletscher.
Najpierw zastanawialiśmy się, która część skał jest naszym wejściem. Szukaliśmy
żółtych lin, ale ich nie widzieliśmy. Wytypowaliśmy pewne rdzawe skały po
prawej i zaczęliśmy iść przed siebie. Fałdy okazały się jeszcze gorsze niż w
drodze na Aletschhorn, ponieważ otaczały nas z każdej strony. Oprócz szerokich
szczelin i ich skrzyżowań, dochodziły lokalne urwiska, leje i dziury. Długo
szukaliśmy właściwej drogi, a nawet kilka razy zawracaliśmy, żeby ominąć jakąś
przepaścistą dolinkę. Mieliśmy nawet sytuacje, gdzie przeskakiwaliśmy przez
kilka szczelin i obchodziliśmy pofałdowania, a na końcu czekało na nas tylko
urwisko. Radek prowadził. Znalazł kawałek płaskiego terenu. Musieliśmy jednak
iść grzbietem bardzo stromych fałd, na dodatek przeskakując szczeliny. Przed
nami stał ogromny głaz na środku lodowca. Błądząc jeszcze jakieś 15 min wśród rozpadlin,
wyszliśmy na płaski teren. Wybrane przez nas skały, a głównie przeze mnie,
okazały się niewłaściwymi. Na brzegu czekały tylko gładkie płyty skalne z sypkim
materiałem, oraz strome urwiska, gdzie można wpaść prosto pod lodowiec do
głębokich jaskiń. Zawróciliśmy. Poczuliśmy rozczarowanie, ponieważ
wiedzieliśmy, że teraz musimy ponownie iść pod górę przez strome fałdy wśród
szczelin i ominąć po obwodzie trzy dość rozległe dolinki pełne zagłębień, lejów
i rozpadlin. Będąc nastawieni psychicznie, że jesteśmy już na lądzie, dość
szybko opadliśmy z sił, bo mieliśmy pewne oczekiwania, a teraz musieliśmy
jeszcze raz pokonywać ciężką i męczącą trasę przez strome nierówności terenu. Radek
prowadził do miejsca, w którym zaczęliśmy. W oddali wypatrywał możliwej drogi,
omijając pierwszą dolinkę z lejem po środku. Zauważył nawet żółte liny, dlatego
wiedzieliśmy, że idziemy prawidłowo. Teraz poprowadził pomiędzy dwiema fałdami
z szerokimi szczelinami, po czym przeszliśmy wzdłuż urwiska z szeroką rozpadliną
po prawej stronie. Mniej pofałdowanym terenem na lodowcu, dotarliśmy w końcu do
brudnego pasa kamieni, który oznaczał zejście na skały.
Brudny pas kamieni oznaczający zejście z lodowca
PIĘKNE MIEJSCE NA NAMIOTY
W końcu wyszliśmy na ląd, dokładnie w miejscu, w
którym zaczynaliśmy naszą przygodę. Podziwialiśmy te same ogromne jaskinie, w
których spływały duże masy wody podmywające lodowiec od spodu. Czując radość z
pokonanej trasy, myśleliśmy o miejscu, gdzie możemy rozbić dwa namioty. Ledwo
uszliśmy kilkadziesiąt metrów oficjalnego, niebieskiego szlaku, a znaleźliśmy
dwa duże, idealnie płaskie miejsca pod namioty, gdzie ze skał dodatkowo
spływała czysta źródlana woda. Równy teren tworzyły polodowcowe piaski, dlatego
mieliśmy bardzo miękko i gładko. Pierwsze wybrane przez nas miejsce idealnie
nadawało się do przenocowania, ale powyżej nas zauważyliśmy kilka
„telewizorów”, które mogłyby kiedyś spaść. Przenieśliśmy się więc o jakieś 30
metrów dalej. Znaleźliśmy jeszcze lepszą miejscówkę. Teren mieliśmy idealnie
gładki, a przed sobą wspaniały widok na dużą część lodowca. Patrząc na niego,
widzieliśmy w pobliżu jedną szczelinę, która wyglądała, jak gdyby ktoś świecił błękitnym
światłem latarki do góry. Wyróżniała się na tle całego lodowca, jako punkt
świetlny. Po przeciwnej stronie, przed ewentualnymi „telewizorami” chronił nas
wysoki na kilka metrów naturalny mur z litej skały „wyrastający” spod ziemi. Z
drugiej strony obeszliśmy teren i nie znaleźliśmy, ani nie zauważyliśmy żadnego
głazu, który mógłby się osunąć. W końcu rozbiliśmy namioty z widokiem na
lodowiec. Mieliśmy dużo czasu, dlatego poznawaliśmy piękną okolicę. Długo
podziwialiśmy lodowiec z bliska i zbocza gór, którymi jutro mieliśmy wejść na
grzbiet odchodzącej grani Bettmerhornu.
Zejście z lodowca - wielkie, lodowe jamy
Największą atrakcję znalazł Radek. W poszukiwaniu
miejsca „na dwójkę”, znalazł piękny staw otoczony skałami, skąd rozpościera się
bezpośredni widok na lodowiec Grosser Aletsch. Radek wszedł do niego cały i się
umył. Ze skał spływała woda, a po drugiej stronie, z pionowo opadającej ściany,
woda ze stawu spływała pod lodowiec. Teraz ja poszedłem sprawdzić okolicę. Wypatrzyłem,
że przy wysokiej ścianie skalnej, wzdłuż niej, leżą wrzucone kamienie, żeby móc
przejść na drugą stronę stawu. Kiedy przeszedłem, zobaczyłem niesamowitą
panoramę, której Radek nie mógł dostrzec. Teraz patrzyłem na piękny staw i
rdzawą, litą skałę, która odbijała się na powierzchni lustra wody. Po lewej
stronie staw kończył się bardzo cienką krawędzią, która wyglądała jak przepaść.
Za krawędzią od razu rozpoczynał się lodowiec! Wyglądało to tak, jakby piękne i
czyste wody graniczyły bezpośrednio z ogromnym lodowcem, gdzie jedna ze szczelin
„świeci” na błękitny kolor. Cóż za widok! To wszystko podziwiałem na tle
czterech ośnieżonych czterotysięczników, które zamykały całą panoramę. Dobrze,
że wziąłem ze sobą aparat, bo od razu zacząłem fotografować to niezwykłe miejsce.
Kiedy wróciłem do namiotu, przygotowywałem obiad. Woda spływała z litej skały,
będącej naturalnym murem ochronnym przed dużymi kamieniami, dlatego nawet
nigdzie nie musiałem po nią chodzić. Dojadaliśmy pozostałe zupki i makarony. Na
grani Bettmerhornu mieliśmy pozostawioną, ukrytą część zapasów, do których
chcieliśmy dotrzeć nazajutrz. Wtedy uzupełnilibyśmy prowiant, po czym
moglibyśmy zaplanować kolejne, pozostałe dni. Miejsce na namioty bardzo nam się
podobało, ponieważ nie spotkaliśmy ani jednej osoby. Nikt tędy nie przechodził
pomimo, że trochę wyżej i w głąb doliny przebiegał oficjalny szlak do punktu
widokowego na największy lodowiec Europy. Tylko ja chodziłem dookoła namiotów i
siedziałem na zewnątrz na kamieniu, pomimo palącego słońca. Wszyscy byliśmy
spaleni, a skóra z głowy schodziła dosłownie płatami. Namiot zapewniał trochę wytchnienia
od promieni słonecznych, ale panował w nim zaduch, dlatego wolałem pozostać na
zewnątrz. Mając więcej luźnego czasu, podgrzałem wodę do umycia naszych menażek
i zbudowałem stanowisko pod aparat do nocnej fotografii, żebym mógł otwierać
migawkę na 5 min bez poruszania aparatu. Z racji tego, że mieliśmy ewidentnie
„za ciężkie dziady”, nie zabrałem ze sobą statywu, bo to oznaczałoby kolejny
ciężar i „klamor”, który trzeba taszczyć. Zachód słońca przewidywałem na
godzinę 20.05. Jeszcze długo nie mogłem zasnąć, dlatego pozostałem na zewnątrz.
Później położyłem się spać z myślą, że wstanę, gdy niebo już pociemnieje i
wyjdę robić nocne ujęcia.
Piękny staw z widokiem na lodowiec
Jeszcze inne spojrzenie
Świecąca szczelina
Wstałem o godzinie 23.28. Od razu ustawiłem aparat
na moim stanowisku z kamieni, po czym otwarłem migawkę najpierw na 30 s,
później na 90 s, i dalej na 300 s. Pomimo bardzo długich czasów naświetlania zauważyłem,
że niebo i białe części gór ładnie widać na zdjęciu, ale czarne granie (a tych
w nocy nie brakowało) wcale się nie rejestrują. Porzuciłem więc pomysł nocnej
fotografii, ponieważ i tak nie wychodziły takie widoki, jakie chciałbym mieć na
obrazku. Pobudka w nocy jednak opłaciła się, ponieważ mogłem popatrzeć na
przepiękne, rozgwieżdżone niebo, którego reszta mojej ekipy nie zobaczyła.
Nawet w oddali nie widziałem żadnego oświetlenia, dlatego mogłem obserwować
całe skupiska i gromady gwiazd – coś, czego w mieście nigdy nie będę mógł podziwiać.
Będąc wysoko w górach, gdzie nie ma miejskiego oświetlenia, można dostrzec dwa
równoległe pasy gwiazd, które tworzą blisko połowę naszej Galaktyki. Ciemny pas
pomiędzy nimi, to mgławice. Do podobnych obserwacji potrzebne jest ciemne niebo
bez księżyca, a teraz właśnie takie miałem. Patrzyłem na prawie połowę naszej
Drogi Mlecznej „wbitej” w horyzont. Podobne cudo widziałem już na innych
alpejskich wyprawach, jak również na Malediwach, które znajdują się na Oceanie
Indyjskim. Właśnie z tego powodu warto było wstać w nocy i zapomnieć o
wygodach.
DZIEŃ 6.
POWRÓT STROMYMI TRAWERSAMI NA GRZEBIET GRANI
BETTMERHORN
Nastał kolejny dzień. Przywitała nas piękna,
słoneczna pogoda. Wszyscy wyspali się bardzo dobrze, ponieważ mieliśmy miękki
teren. Dodatkowo w nocy zawiewał ciepły wiatr ze zboczy górskich, co być może
zapowiadało nadchodzący fen (odpowiednik halnego). Na razie niebo, jak również sytuacja
pogodowa była całkowicie spokojna. Nawet brakowało chmur na niebie. Mając
ciepłą noc, nie mogliśmy narzekać na cokolwiek. Wstaliśmy późno, bo dopiero po
godzinie 9.10 (wtedy pojawiły się pierwsze promienie słońca). Zaczęliśmy
gotować wodę na śniadanie. Po tylu dniach zauważyliśmy pierwszych ludzi.
Schodził przewodnik z czterema osobami na szkolenie na lodowcu. Nieco później
zaczęły pojawiać się kolejne grupy urlopowiczów. Radek powiedział, że pierwszy
przewodnik, który nas mijał, zagadał do niego po angielsku i powiedział coś w
żartach o policji, po czym zaczął mówić po niemiecku. Jako, że my po niemiecku
„ich fersztyi nicht” nie pytaliśmy o szczegóły. Przewodnik ze swoją grupą zszedł
do lodowca, a my dalej przygotowywaliśmy śniadanie. Wstaliśmy wyjątkowo późno,
przez co dość szybko zaczęły schodzić coraz liczniejsze grupy. Za niedługą
chwilę zeszła kilkuosobowa wycieczka do stawu z widokiem na lodowiec.
Postanowiliśmy, że szybko złożymy namioty, żeby nikogo nie gryzły, pomimo, że
rozłożyliśmy się na płaskim, drobnym piasku pomiędzy skałami. Ja swój namiot
zdążyłem spakować, ale drugi jeszcze pozostał. Wtedy zaczęła schodzić
27-osobowa wycieczka na lodowiec. Wielkie było nasze zdziwienie, ponieważ większość
grupy stanowiły dzieci. Przewodnik zszedł najpierw na lodowiec, a później poprowadził
dzieci aż do początku wielkiego leja na styku lodowców Grosser Aletsch i
Mittelaletsch. Nikt nie miał raków, ani uprzęży. Przewodnik pokierował grupę
przez płaski teren z małą ilością wąskich szczelin. Najwidoczniej robił to od
lat i znał już każdą rozpadlinę. Wiedział, którędy iść, dlatego w kilkanaście
minut wszyscy mocno poszli do przodu.
Widok o poranku
Tymczasem pierwsza ekipa ledwo wlazła na lodowiec,
a już się zatrzymała. Najwidoczniej przechodzili jakiś kurs zakładania
stanowisk i wyciągania ze szczelin. Ich celem nie było chodzenie po lodowcu,
ale raczej poznawanie technik wspinaczkowych na lodowcu. W trakcie
przygotowywania śniadania, Radek złożył drugi namiot. Teraz czuliśmy się
spokojnie. Za chwilę obok nas przeszła kolejne grupa, tym razem 20-osobowa. Oni
również zeszli na lodowiec, ale zrobili sobie tylko kilka zdjęć i wrócili na
ląd. W miarę upływu czasu, obserwowaliśmy, jak przybywa ludzi. Coraz częściej
zaczęły schodzić rodziny z dziećmi oraz grupy znajomych. Teraz odczuwaliśmy
wielki kontrast, który mocno nas gryzł. Dotychczas nie spotykaliśmy w ogóle
ludzi i spaliśmy w niedostępnych miejscach. Przebywaliśmy również na polanach
pełnych różnokolorowych kwiatów, a teraz jakby to wszystko zniknęło.
Zastanawialiśmy się, czy po próbie wejścia na Aletschhorn nie dostaliśmy
„ludziowstrętu”. Przechodzące kilka lub kilkanaście osób powodowało, że
męczyliśmy się otoczeniem. Przyzwyczailiśmy się do zupełnego spokoju i pięknej,
nienaruszonej przyrody. Wielki lodowiec Aletsch stanowił naturalną zaporę
chroniącą dolinę lodowca Mittelaletsch przed dostępem mas ludzi. Tutaj, gdzie
jedliśmy śniadanie, mógł dotrzeć prawie każdy. Jedynym minusem była konieczność
powrotu tą samą trasą, czyli stromymi trawersami do góry. Wędrówka trwała ponad
godzinę. Około 11.00 zebraliśmy wszystkie rzeczy i spakowaliśmy je do „za
ciężkich dziadów”. Wszyscy myśleliśmy o tym, że „za ciężkie dziady” same nie
wejdą na grzbiet Bettmerhornu i zaraz będziemy z nimi walczyć na stromych
trawersach. Zebraliśmy się z naszego miejsca, wydając charakterystyczne odgłosy
walki z „za ciężkimi dziadami” przy ich zakładaniu. Już mieliśmy rozpoczynać
wędrówkę, ale 20-osobowa grupa wyszła zza skał tuż za nami. Poczekaliśmy, aż
pójdzie, ponieważ umęczylibyśmy się stojąc w korku.
Ekipa z przewodnikiem na lodowcu Aletsch i widoczne pofałdowania
Tego dnia na niebie działo się bardzo dużo. Chmury widoczne na zdjęciach to:
1. Cirrus intortus
2. Cirrocumulus undulatus
3. Cirrus spissatus
Piękny kwiat około 40m od naszych namiotów
27-osobowa ekipa z dziećmi na lodowcu
W końcu wyruszyliśmy. Grupa miała swojego
przewodnika w czerwonej czapce z flagą Szwajcarii. Początkowo myśleliśmy, że
cała ekipa pójdzie do góry i nie będziemy im zawadzać. Jednak przy punkcie
widokowym, tym najniżej położonym, dogoniliśmy wszystkich i musieliśmy się
przeciskać pomiędzy nimi. Zrobili sobie przerwę w punkcie widokowym i dlatego
było dość ciasno. Podeszliśmy nieco wyżej. Utrzymywaliśmy jednakowe, równe tempo.
Trochę wyżej, grupa zaczęła wyprzedzać nas powoli, po jednej osobie. Kiedy
dochodziliśmy do drugiego punktu widokowego z tablicami, ponownie wyrównaliśmy
się z tą samą, 20-osobową ekipą. Przewodnik omawiał lodowiec, na który patrzą.
My tymczasem poszliśmy dalej, kolejnymi zygzakami. W połowie podejścia wszędzie
rosły róże alpejskie, które pięknie ozdabiały całe zbocza gór. Poniżej
widzieliśmy stado owiec leżące w cieniu pomiędzy dużymi głazami i skałami. Powyżej
punktu widokowego cały czas utrzymywaliśmy jednakowe tempo, przez co udało nam
się dotrzeć na miejsce przed liczną grupą. W końcu usiedliśmy na kamiennym
murku na grzbiecie odchodzącym od Bettmerhornu. Przy murku krzyżuje się kilka
szlaków, dlatego najwięcej turystów spotkamy w tym punkcie. Zbiegają się tu
dwie ścieżki prowadzące z kolejek Bettmersee i Bettmerhorn, szlak do punktu
widokowego na lodowiec Grosser Aletsch oraz boczne ścieżki w poprzek
opadających zboczy góry Bettmerhorn, którymi można dotrzeć do kolejnych wiosek,
jak np. Fiesch. Tak, jak na samym początku, pomyśleliśmy, że będziemy spać
gdzieś w pobliskiej okolicy. Pierwszego dnia namioty rozbiliśmy na trawie, tuż
za kamiennym murkiem. Teraz widzieliśmy ilu turystów przyjechało podziwiać
wielki lodowiec. Duża ilość ludzi po prostu nas męczyła. Chyba odzwyczailiśmy
się od tłumów, przebywając na odciętych szlakach góry Aletschhorn. Widząc, ilu
turystów wędruje w ciągu dnia i mając świadomość, że według szwajcarskiego
prawa nie wolno rozbijać namiotów gdzie popadnie, zaczęliśmy się obawiać, czy
po tej stronie lodowca Aletsch znajdziemy bezpieczne miejsce na kolejne dwa
dni. Radek zaproponował, żeby zadzwonić do Sindbada i próbować przełożyć bilety
powrotne na dzień jutrzejszy. Wszyscy zgodziliśmy się na jego pomysł, dlatego
zadzwoniłem. Powrót został przyspieszony o dwa dni. Chyba dobrze, bo dzisiejsza
doba była ostatnim dniem dobrej pogody, a od jutrzejszego popołudnia miały
rozpoczynać się deszcze i burze. Termin wybraliśmy idealny, ponieważ przez
pełne siedem dni mieliśmy idealną, słoneczną pogodę z bezchmurnym, lub z
pojedynczymi chmurkami niebem. Nie można było na nic narzekać.
DOTARLIŚMY DO MIEJSCA POCZĄTKOWEGO
Zanim rozpoczęliśmy robić cokolwiek, odpoczęliśmy
na trawce w okolicy murka. Jakiś miejscowy „dżolero” z kapeluszem na głowie,
modelowy trzydziestolatek do reklam kredytów hipotecznych, był szefem grupy,
która zajmowała się budową kamiennych murków takich, jak ten, na którym
siedzieliśmy. Widzieliśmy efekt ich dzisiejszej pracy. Powstał kolejny odcinek.
Nie pasował mi tylko strój całej grupy. Wszyscy wyglądali, jakby szli „na
miasto”, na imprezę. Zrobione włosy na żelu, czyste, markowe „adidasy”, typowo
miejskie koszule. Szczerze mówiąc – nie ogarniałem tej ekipy... Ich boss
wielokrotnie nas pozdrawiał. Widać, że mężczyzna był miłą osobą i potrafił
zaciekawić innych swoją rozmową. Kiedy ekipa poszła po 16.00 do kolejki do
Bettmeralp, my wyciągnęliśmy swój niebieski wór z rzeczami, które
pozostawiliśmy tydzień temu, żeby nieco odciążyć „za ciężkie dziady”. Wszystko
było na swoim miejscu. Nic nie zaginęło. Zastanawialiśmy się, czy ktoś nie
wyrzucił naszego wora, bo jeszcze przed chwilą widzieliśmy, jak „dżolero”
wkładał jakieś narzędzia pod plandekę, pod którą schowaliśmy rzeczy. Po 16.30
zrobiło się cicho na około godzinę. Ludzie przestali chodzić w tę i z powrotem.
Radek postanowił skorzystać z jednego z wielu malutkich stawków, żeby się
wykąpać. Udało mu się, bo wszedł do wody cały i nikt w tym czasie nie przechodził.
Dopiero po godzinie 17.30 ponownie rozpoczął się ruch pojedynczych „zagubionych
owiec”. Ja również chciałem skorzystać z dostępnej wody, ale nie zrobiłem tak,
jak Radek, ponieważ od czasu do czasu wędrowały jedna lub dwie osoby. Udało mi
się umyć tylko głowę. Kąpiel zostawiłem sobie na godzinę 21.30, kiedy będzie
już po zachodzie słońca. Namioty rozbiliśmy w drugiej dolince za kamiennym
murkiem, bo tam nie było nic widać ze szlaku. W trakcie wieczornego
fotografowania znalazłem jedno niewielkie miejsce na szlaku, z którego
częściowo można było nas dostrzec, ale jakoś nie zamartwiałem się tym. Zachód
słońca był efektowny. Niebo poczerwieniało. Wiedziałem, że nadciąga zmiana
pogody. Trafiliśmy w najlepszy tydzień, gdzie słońce dawało „pełną rurą”. Z
drugiej strony wyprawę planowałem pod kątem dobrej pogody, dlatego wolne i
bilety rezerwowałem dopiero na dwa dni przed wyjazdem. Tygodniowych i dłuższych
urlopów nigdy nie spędzam w Polsce, ponieważ przez cały rok nie ma ani jednego
tygodnia ze stabilną pogodą, gdzie można udanie spędzić całe wolne. Dlatego od
2009 roku wszystkie urlopy spędzam za granicą. U mnie dobra pogoda to podstawa
udanego wypoczynku i w tej kwestii nie uznaję kompromisów. W końcu dobre
zdjęcie wychodzi tylko w dobrym świetle. Przy szarym niebie mogę jedynie napić się
wody…
Cudne widoczki na pożegnanie
Namioty rozbiliśmy po godzinie 19.00 w drugiej
dolince za murkiem. Mając jeszcze trochę czasu, pomyślałem, że w najbliższej
okolicy nie ma wody, dlatego musieliśmy ją skądś przynieść. Zapytałem Radka,
czy po nią pójdziemy. Zaczęliśmy analizować, gdzie widzieliśmy najbliższy
potok. Pamiętałem, że jakiś strumyk był gdzieś w rejonie metalowych prętów, to
jest trochę więcej niż połowa drogi w dół do Bettmeralp. Zejście na lekko
zajęło nam 22 min. Po drodze podziwialiśmy kolejne polany z żółtymi kwiatami.
Wodę mieliśmy najwyższej jakości, ponieważ źródło wybijało bezpośrednio ze
skał. Nabieraliśmy ją dwa metry od źródła. Radek wziął dwie butelki
jednolitrowe, a ja cztery, żeby nikomu nie zabrakło. Droga powrotna zajęła nam
jakieś 28 min. Mieliśmy zapas wody do jutrzejszego śniadania. Plan był taki,
żeby wstać o godzinie 6.00, szybko spakować namiot i o 7.00 zacząć schodzić do
Bettmeralp. Wiedziałem, że to nie może się udać, ponieważ działając pod wpływem
adrenaliny, tuż po zawaleniu się lodowca, samo spakowanie „byle jak” zajęło nam
47 min. Już teraz wiedziałem, że śniadania po prostu nie zjemy, ponieważ
założony plan jest niewykonalny. Pory zejścia nie mogliśmy przesuwać, ponieważ
zakładaliśmy, że o 9.15 pojedziemy pociągiem do Brig i dalej do Berna. Na
zegarku była już 21.33. Podobnie, jak Radek, poszedłem skorzystać ze stawu.
Przynajmniej miałem zapewniony spokój i piękne widoki na „śmietankę”
czterotysięczników oraz na czerwieniejące niebo. Do stawku nie wchodziłem,
ponieważ zobaczyłem w nim dużo różnych żyjątek typu pijawki, żaby, a na
powierzchni duże ważki. Kto wie, co kryło się na dnie… Wystarczyło, że
opłukałem się wodą, stojąc na płaskim kamieniu. Kiedy przyszedłem wszyscy
leżeli już w namiocie. Ja jeszcze przez chwilę podziwiałem piękną okolicę, po
czym również poszedłem spać. W końcu wstawaliśmy dość wcześnie. Noc przebiegała
bardzo spokojnie i mieliśmy komfortowe warunki do snu. Było ciepło, a namioty
mieliśmy rozłożone na miękkiej i bujnej trawie.
Ostatnie spojrzenie na Alpy
DZIEŃ 7.
POWRÓT
Kiedy wstaliśmy o 6.00, zauważyliśmy, że pomimo
bezchmurnego nieba nadciąga duża zmiana pogody. Powietrze stało się bardzo
wilgotne, mętne i mocno nieprzejrzyste. Ledwo co mogliśmy dostrzec Matterhorn. Zlewał
się z mętnym powietrzem. O 7.04 wyruszyliśmy w dół, do Bettmeralp. Ostatni raz
podczas tego wyjazdu podziwialiśmy piękne, alpejskie polany pełne kwiatów.
Jeszcze raz przekroczyliśmy potok, gdzie nabieraliśmy wodę z Radkiem. Widzieliśmy,
że zbliżamy się do górskiego miasteczka. Jeszcze na chwilę przystanęliśmy przy
pięknym stawie Bettmersee. Zrobiłem trzy ostatnie zdjęcia, ponieważ
powierzchnia stawu była niczym niezmącona. Góry idealnie odbijały się od lustra
wody. Małe miasteczko przeszliśmy w około 20 min. Napotykani przypadkowo ludzie
patrzyli na nas z powodu „za ciężkich dziadów”. Nikt takich nie miał. Chcieliśmy
gdzieś wyrzucić śmieci, ale w całym miasteczku nigdzie nie widzieliśmy kosztów
na śmieci. Stał tylko jeden, większy kontener. Radek od razu zarzucił tam swoją
reklamówkę, a ja zauważyłem, że coś jest napisane po niemiecku. Jako, że po
niemiecku „ich fersztyi nicht”, zajrzałem do środka. Był to kontener na odpady
bio, typu skoszona trawa. Wewnątrz widziałem tylko trawę. Postanowiłem zwieźć
śmieci na dół, do większego miasta i je dopiero tam wyrzucić. Kurs powrotny do
Betten Talstation mieliśmy o 8.20. Kolejka zjeżdżała punktualnie. Szwajcarzy od
6 lipca wprowadzili po raz pierwszy nakaz noszenia maseczek. Na szczęście tylko
w środkach transportu publicznego. Kolejka jest środkiem transportu
publicznego, dlatego musieliśmy ich poszukać. Tutaj ponownie zderzyliśmy się z
rzeczywistością. Przez ten tydzień zupełnie zapomnieliśmy o tłumach, o
koronawirusie i polityce. W telewizji cały czas mówili o wyborach
prezydenckich, a informacje te przeplatano wiadomościami o koronawirusie. Wtedy
zdaliśmy sobie sprawę, że te kilka dni spędzonych w rejonie Aletschhorn naprawdę
nas zresetowało, bo całkowicie zapomnieliśmy, że jest coś takiego jak
koronawirus, zwany przez nas koronacicikiem.
Ostatnie spojrzenie z poziomu Bettmersee
Zarówno kolejka, jak i pociągi kursowały punktualnie.
Wybraliśmy regionalny pociąg z Brig do Berna firmy BLS (zielone składy), co
pozwoliło pojechać dwa razy dłużej, ale maksymalnie „egzotyczną” trasą, gdzie
brakowało ludzi. Pociąg jedzie wysoko położonymi zboczami gór, gdzie wszystkie
miasta oglądamy z dużej odległości i wysokości. Mieliśmy dużo czasu, dlatego ten
pociąg był dla nas idealny. Autokar Sindbad mieliśmy o godzinie 13.45. Centrum
Berna trochę nas raziło, ponieważ nagle weszliśmy w tłumy, jeździły trolejbusy,
autobusy i panował ogólny zgiełk. Mocno odzwyczailiśmy się od miast, stąd na
nowo musieliśmy do nich przywyknąć. Na rynku znalazłem market Coop, gdzie można
kupić gotowe, ciepłe obiady. Kupiliśmy po jednym zestawie, po czym usiedliśmy
na ławkach w centrum na dworu trolejbusowym. Obiad w postaci gorącego makaronu
w sosie pomidorowym bardzo nam smakował. Autokar do Polski również przyjechał z
dokładnością co do jednej minuty. W trakcie oczekiwania w pobliskim parku przy
Neufeld Car Terminal w Bernie widzieliśmy, jak niebo zakrywają burzowe chmury. Teraz
mogłem potwierdzić, że poranne, mętne powietrze widziane w Bettmeralp i w
okolicach Bettmerhornu jest oznaką nadciągającej zmiany pogody oraz
nadchodzących burz… Siedząc w autokarze, wspominaliśmy, jak wiele pięknych
rzeczy przeżyliśmy i zobaczyliśmy…
INFORMACJE PRAKTYCZNE
CIEKAWOSTKI I SZCZEGÓŁY
- Lodowiec Grosser Aletsch ma długość około 23 km.
- Trasa na Aletschhorn jest bardzo rzadko uczęszczana, dlatego ścieżki pozarastały. Jedynie widać kilkumetrowe odcinki, ale tylko tam, gdzie występuje drobny żwir.
- Wchodząc na lodowiec Grosser Aletsch w punkcie, gdzie są założone żółte liny poręczowe, idź na wprost przed siebie, a po przekroczeniu pofałdowań, idź dalej, prostopadle do głównej osi tego lodowca. Przekrocz ciemny pas kamieni i wejdź ponownie na jego białą część. Skręć pod kątem prostym w prawo i wędruj w górę lodowca. Ominiesz w ten sposób serię głębokich i szerokich szczelin wzdłuż pasa kamieni przy rdzawym pasie kamieni. Wyjdziesz w rejonie wielkiego leja na styku z lodowcem Mittelaletsch. Nie próbuj skręcać do widocznego zbocza górskiego, bo jest ono ciemną lodową ścianą z kamyczkami, więc dalej przejścia nie ma. Okrążaj wielki lej tak, żeby być ponad poziomem dwóch wielkich potoków spływających wielkimi i głośnymi kaskadami pod lodowiec. Kiedy zobaczysz równoległe rzędy pofałdowań, kieruj się do skał widocznych za potokiem. Powinieneś wyjść na idealnie płaską część lodowca, skąd bardzo łatwo przedostaniesz się na ląd
- Jeśli jesteś pierwszy raz na lodowcu Grosser Aletsch, jego przejście z ciężkim plecakiem może zająć ci od 4 do 8 godzin, w zależności od tempa. Nie znając układu szczelin, na pewno będziesz błądzić i wielokrotnie zawracać. Wszystkie przewodniki mówią, że drogę przez lodowiec szukamy często z trudem
- Na lądzie brakuje jakichkolwiek oznaczeń, dlatego podejdź, do równego usypiska, które wygląda jak ścieżka, lub wąska droga na stromym zboczu. Rozglądaj się za kopczykami. Będą dwie wersje: droga w pobliżu szerokiego potoku z kaskadami i droga przez trawiaste polany pełne skał i kamieni. Wybierz drugą opcję, ponieważ jest bardzo ciekawa pod względem przyrodniczym. Zejdź natomiast trasą w pobliżu potoku z kaskadami. Idealnie wyjdziesz na najpiękniejszą polanę z kwiatami
- Mittelaletsch biwak – słynna chata na wysokości 3013 m n.p.m. prawdopodobnie nie istnieje. W lutym 2019 uderzyła w nią lawina. Ze zdjęć w Internecie wynika, że została doszczętnie zniszczona. Cała trasa bez namiotu jest nie do przejścia, ponieważ nie ma po drodze żadnych schronisk
- 6 lipca 2020 dość duża część lodowca Mittelaletsch zawaliła się na naszych oczach na końcu kamienistej doliny. Przejście na ścianę skalną, gdzie brakuje dalszych oznaczeń zostało zatarasowane serakami, a lodowiec kolejnego dnia jeszcze dalej się rozpadał na większe kawałki. Duże fragmenty lodu zjeżdżające po niżej położonej części lodowca dosłownie wydarły w nim „autostradę”, wyrywając z powierzchni wszystkie kamienie i większe głazy
- Z powodu braku chaty biwakowej oraz zawalenia się części lodowca, nie wiadomo, czy trasa jest nadal dostępna
- Brak oznaczeń na ścianie skalnej bardzo mocno wbija w niepewność. Po dotarciu do czwartej czerwonej kropki, trasa zanika. Gładkie i pochyłe płyty bez dobrych chwytów i często z sypkim materiałem skalnym w dolnej części, powodują, że pokonanie tego fragmentu z za ciężkimi plecakami staje się bardzo trudne lub niemożliwe. Na płytach nawet nie ma ani jednego miejsca, gdzie można założyć stanowisko asekuracyjne na jakiejś skale. Spitów również brak. Użycie kości lub friendów nie wchodzi w grę, ponieważ najzwyczajniej brakuje szczelin, w które moglibyśmy je wsunąć. Gdyby nie zawalona część lodowca, można by pokusić się o atak szczytowy z poziomu 2700 m „na lekko” bez ciężkich plecaków, ale to oznacza, że trzeba spać w kamienistej dolinie na lodowcu, będąc bezpośrednio wystawiony na zagrożenie rozpadającego się lodowca. Jest on stale podmywany przez spływającą wodę. Obecnie duża część lodowca „wisi” w powietrzu, tworząc rozległe jaskinie i jamy. Masy lodu mają punkt podparcia na gładkich skałach, takich samych, jakie widzimy po prawej stronie, idąc znakowaną częścią szlaku. Po zawaleniu się „brudnego” lodowca został odsłonięty kolejny ciek wodny i wielka, gładka płyta skalna. To oznacza, że pod powierzchnią dużych mas lodu znajduje się taka sama ściana skalna, a nawet jest tylko jej przedłużeniem. Moim zdaniem, na razie trzeba poczekać na jakieś oficjalne informacje od Szwajcarów, co dalej z wchodzeniem na Aletschhorn i czy da się tamtędy wejść przez ścianę skalną. Skoro przewodniki to przejście oceniają jako PD, to oznacza, że wspinaczka powinna być na poziomie dość łatwym. Stan, który zastaliśmy rozmijał się z tym, co opisywały książki o Alpach, ponieważ na trasie mamy skalną ścianę z gładkimi, pochyłymi płytami bez spitów, bez skał, gdzie można by było założyć jakiekolwiek stanowisko i bez szczelin, gdzie można by było się czegokolwiek złapać. Wspinaczka przez płyty przypomina wspinaczkę „na tarcie”, gdzie w dolnej części można jeszcze podpierać się rękoma, a czym wyżej, tym bardziej stromo i problematycznie
- Nawet jeśli naszym celem nie jest wejście na Aletschhorn, to trasę dojściową do kamienistej doliny lodowca Mittelaletsch można wykorzystać jako wspaniałą trasę trekingową dla zaawansowanych. Po drugiej stronie lodowca Grosser Aletsch znajdują się niesamowite, kwieciste polany, do których inni nie docierają. Tak odludne miejsce powoduje, ze całkowicie zapomnisz o problemach tego świata i o rzeczywistości. W ciągu kilku dni wyciszysz się jak nigdy, oglądając prawdziwie rajskie widoki. Przeżycia i niepowtarzalne panoramy z dala od ludzi są tak piękne, że nawet nieudane wejście na Aletschhorn nie powoduje jakiegokolwiek uczucia niedosytu. Ciągle masz świadomość, że do pięknej, rajskiej doliny z tysiącami różnokolorowych kwiatów docierają tylko pojedyncze osoby w odstępie kilku, kilkunastu dni…
JEDZENIE – CO ZABRAŁEM ZE SOBĄ?
- 3 opakowania po 500 g makaronu wstążki (szybko się gotuje)
- 18 zupek pomidorowych typu „szybki kubek” (wsypując 1/3 opakowania makaronu i dwie takie zupki otrzymujesz obfity posiłek)
- 2 duże czekolady Milka po 300 g
- Żurawina 200 g
- Orzechy laskowe 200 g
- Mieszanka orzechów 200 g
- Batony różnego rodzaju – 10 szt.
- Batony nieznanej firmy na kształt „WW” (5 x podwójny baton)
- Dwie jednolitrowe butelki z szerokim gwintem – po sokach Dr Witt (łatwiej i szybciej nabiera się wodę ze strumyków)
- 2 chałwy po 100 g
- 4 gotowe obiady: 2 x Kaszotto z Łowicza i 2 x danie fasolowe Heinz (polskie danie zdecydowanie lepsze) – wystarczy podgrzać i gotowe
- 500 g napoju izotonicznego w proszku
SPRZĘT – CO ZABRAŁEM?
- Kurtka puchowa do -25’C
- Śpiwór puchowy do -37’C
- Buty skórzane wysokie Asolo z podeszwą Vibram
- Raki koszykowe
- Czekan
- Rękawiczki cienkie polarowe i grube
- Kalesony
- Czapka
- Skarpety cienkie, średnie i bardzo grube
- Spodnie
- Krótkie spodenki
- 4 koszulki
- 2 kartusze po 240 g firmy Cooleman
- Kuchenka MSR Reactor i Jetboil Minimo
- Zapalniczka
- Mata Therm-a-Rest NeoAir XTherm wersja large – najlepsza pod względem temperaturowym (używałem ją, śpiąc na lodowcu w drodze na Denali 6190 m n.p.m. na Alasce przy temperaturze na zewnątrz -40’C, w namiocie -32’C)
- Namiot Fjord Nansen Lima III z aluminiowymi kijkami dokupionymi osobno
- Aparat lustrzanka Nikon D7200 i 4 komplety baterii do niego
- Polar o gramaturze 300 g
- Lina asekuracyjna 30 m
- Uprząż
- 2 karabinki HMS
- Rozkładany panel słoneczny o mocy 24 W (codziennie mogłem ładować telefon lub power bank)
- Krem 50 UV
- Metalowa łyżka
- Czołówka i komplet baterii do niej
- Okulary przeciwsłoneczne kategorii III
- Obcinaczki do paznokci (zobaczysz, jak bardzo się przydają)
- 4 ciciki do zdjęć (łączna waga 95 g) – kto czytał relację, ten wie o co chodzi :)
- 2 rolki papieru toaletowego (mawiają, że to najważniejszy sprzęt górski…)
PIENIĄDZE
250 CHF (na pociągi, bilety na kolejkę linową i
ewentualnie ciepły obiad po całej wyprawie)
KOSZTY WYPRAWY
Bilet na pociąg w dwie strony: 59,80 CHF x 2 =
119,60 CHF
Bilet na kolejkę linową z Betten Talstation do
Bettmeralp w obie strony: 9,80 CHF x 2 = 19,60 CHF
Ciepły obiad w centrum Berna: 7,90 CHF
Duża, podłużna bułka z dodatkami na drogę powrotną
(ser mozzarella, pomidory, sałata): 6,90 CHF
Suma: 154 CHF = 154 CHF * 4,23 zł = 651,42 zł
Dwa kartusze gazowe Cooleman Performance: 2 x
25,00 zł = 50,00 zł
Bilet Sindbad w obie strony na odcinku Katowice –
Berno: 525 zł
Jedzenie na wyprawę: 121,60 zł
KOSZT CAŁEJ WYPRAWY W ZŁ: 1348,02 zł
PODSUMOWANIE
Aletschhorn to wspaniała i piękna góra. Chociaż po
6 lipca 2020 wejście na jej szczyt drogą normalną może być utrudnione lub nawet
niemożliwe z powodu zawalonej części lodowca, to czas, który tam spędziliśmy
nie uważam za stracony lub przegrany. Wręcz przeciwnie – uważam, że trasa
dojściowa do skalnej ściany pod Aletschhornem jest tak niezwykła, że koniecznie
trzeba ją zobaczyć. Na teren doliny lodowca Mittelaletsch docierają tylko
pojedyncze osoby i to w kilkudniowych odstępach czasowych, dlatego zresetujemy
się tam całkowicie. Przyznaję, że poza Denali na Alasce nigdzie nie
doświadczyłem tak głębokiego resetu, jak pod Aletschhorn. Po kilku dniach
musiałem sobie przypomnieć, że faktycznie media cały czas „trąbiły” o
koronawirusie i że cały czas mówiło się o wyborach prezydenckich. To był twardy
powrót do szarej rzeczywistości. Odpoczynek na kwiecistych polanach pozwala ci
maksymalnie się zresetować. Kwiaty są tak piękne, że długo będziesz chciał je
fotografować, ponieważ występują przynajmniej w pięciu kolorach. Miejsce
przypomina Dolinę Chochołowską w czasie masowego rozkwitu krokusów lub polanę
pod Triglavem, kiedy masowo kwitną żonkile. Pomimo nieosiągnięcia szczytu z
przyczyn naturalnych (zawalenie się lodowca) przeżyłem jedną z najpiękniejszych
i niezwykłych wypraw. Oprócz rajskich widoków (dla ludzi gór), mogłem również
zobaczyć ciekawe fragmenty największego lodowca Europy – Grosser Aletsch. Wielkie
szczeliny, błękitne stawiki na białym lodzie, niesamowite piramidy lodowe, jak
w Himalajach, czy niezwykłe pasy kamieni – to wszystko, co można określić
mianem czegoś niecodziennego, wyjątkowego. Wędrówka przez lodowiec jest
wspaniałym doświadczeniem pełnym pięknych widoków. Dzięki tej wyprawie mogłem
zobaczyć świat niedostępny dla większości ludzi i to nie ze względu na
trudności techniczne, ale na brak świadomości o istnieniu tych miejsc.
Aletschhorn nawet nie jest widoczny ze szlaku do punktu widokowego na lodowiec,
dlatego większość może nawet nie wiedzieć, że ta góra w ogóle tam jest… Ze
względu na otoczenie lodowcowe ze wszystkich stron jej rejon jest nazywany
„Małymi Himalajami Europy”. Z tego względu chcę śledzić informacje na temat
Aletschhornu, by dowiedzieć się, czy wejście jest już możliwe. Kiedy tylko
będzie można próbować wchodzić na szczyt, na pewno tam wrócę, żeby popatrzeć na
wspomniane „Himalaje” z najwyższego punktu…
Będąc w Szwajcarii, po raz kolejny zaobserwowałem
coś, co od dawna, wręcz w krzykliwy sposób zwraca moją uwagę. Tutejsi emeryci
są aktywni i mogą długo cieszyć się zdrowiem. W miejscowościach turystycznych z
pociągów wysiadają całe grupy starszych osób, po czym wychodzą w góry. W Polsce
bardzo rzadko widuję osoby 50+ na szlakach. Kobiet w tym wieku nie widuję w
ogóle. Może raz na jakiś czas. Przykre jest to, że Polacy są zmęczeni,
schorowani i zapracowani, a po pięćdziesiątce zazwyczaj prowadzą proste, domowe
życie, chodzą po lekarzach i aptekach, a Szwajcarzy mogą cieszyć się zdrowiem i
w znacznie starszym wieku chodzić po górach o wysokości najwyższych szczytów
Tatr…
Druga przykra rzecz, która bardzo rzuca mi się w
oczy w czasie powrotu do Polski, to wygląd naszych mniejszych miast i wiosek,
co w pewnym sensie świadczy o tym kraju, jego mieszkańcach, stopnia zamożności, czy o historii, która przyczyniła się do takiego stanu rzeczy. W Szwajcarii każda
mniejsza miejscowość jest „poukładana”, czysta, zadbana, zabudowa ma swój
porządek i podobny styl, a kiedy autokar Sindbada przejeżdża np. z Wrocławia do
Opola, widzi się opłakany stan wielu domostw i całych wiosek. Bardzo często
patrzymy na obskurne, obdarte, szare mury, walące się domy, rupieciarnie, śmieci,
zaśmiecone lasy, miejscowości bez życia, gdzie zmęczeni i sfrustrowani ludzie
żyją za podstawową pensję, głodową emeryturę lub rentę, czy infrastrukturę
pamiętającą głęboką komunę. Nie należę do osób, które krytykują jakikolwiek
kraj, i wiem, że nie wszędzie jest tak samo, ale raczej wskazuję na rzeczy,
które rzucają się mocno w oczy, w pewnym sensie gryzą, bo bardzo trudno nie
zwrócić na nie uwagi… Po prostu kontrast jest zbyt duży.
Siebie nazywam optymistycznym realistą mocno
stąpającym po ziemi, dlatego w Polsce widzę dużo dobrego i na tym się
koncentruję. Tak już mam, że myślę o dobrych rzeczach i nie koncentruję się na
tym, co złe. W Szwajcarii byliśmy tylko tydzień. A co gdybyśmy pojechali tam,
np. na pół roku? Obawiam się, że po powrocie musielibyśmy zmierzyć się z
depresją trwającą kilka miesięcy. Czegoś takiego doświadczyłem po półrocznym
pobycie w USA. Rzeczy, na które wcześniej nie zwracałeś uwagi, bo były częścią
ciebie, twojego społeczeństwa, kraju w którym mieszkasz, teraz zaczęły nagle
gryźć, bo byłeś gdzie indziej, przeżywałeś co innego i otaczali cię zupełnie
inni ludzie. Po powrocie z USA dostrzegałem potężną różnicę pomiędzy
społeczeństwami obu krajów. Wszyscy znamy „co nam dolega”, ale po tak długim
pobycie za granicą to wszystko zaczyna cię bardzo mocno gnieść od środka przez
jakiś czas. W Ameryce ludzie byli bardzo pomocni, nieznajomi troskliwi,
uśmiechnięci, życzliwi, a w Polsce najczęściej sfrustrowani, podzieleni między
sobą, nerwowi, zapracowani i zagonieni, bez czasu dla siebie. Bardzo długo nie
mogłem przyjąć do umysłu, że ludzie w kraju, w którym żyję tak muszą gonić,
żeby mieć na podstawowe życie i na wszystkim muszą oszczędzać, często chodząc
po bezdusznych lekarzach, wydając „ostatni grosz” w aptece… To wszystko
powoduje, że jako społeczeństwo nie mamy wielu powodów do radości, jesteśmy
sfrustrowani, nerwowi i zagonieni. Najczęściej, żeby dostrzec z bocznej
perspektywy, jak wielki jest kontrast pomiędzy polskim społeczeństwem a innymi,
będzie wyjazd za granicę, do czego wiele milionów osób zmusiła do tego
beznadziejna sytuacja. Jak to powiedziała pewna osoba: „Nie ma nic gorszego w
wolnym kraju niż konieczność wyjazdu za chlebem za granicę”, lub „Nie po to
pracujemy, żeby tylko przeżyć. Życie nie polega na zaspokajaniu podstawowych
potrzeb, jak np. jedzenie, picie, czy zamartwianie się o dach nad głową. Każdy
powinien mieć możliwość przeżywania czegoś głębszego”.
Szwajcaria po raz kolejny uświadomiła mi, jak polskie
systemy nie pozwalają dbać o nasze zdrowie, bo w wielu przypadkach do tego
zmusza nas sytuacja (ciągła gonitwa za podstawowym życiem, za normalnością),
jak nie zwracamy uwagi na jakość naszego życia, nie przełamujemy schematów,
przyzwyczajeń, poczucia komfortu i nie dbamy o relacje międzyludzkie. Jako
społeczeństwo jesteśmy niezwykle podzieleni, często skoncentrowani tylko na
sobie… Wyjazd do Szwajcarii w Alpy pozwoli ci dostrzec jeszcze bardziej rzeczy,
na które być może nie zwracasz uwagi, bo żyjesz w tym społeczeństwie, w tym
środowisku i być może uczestniczysz w tej samej gonitwie…
Przepiękne zdjęcia, wspaniałe opisy, które czyta się z zapartym tchem. Podziwiam :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się podobało. Pozdrawiam Cię cieplutko :)
Usuń