Fuerteventura – wyspa, którą jedni kochają, a
drudzy nie są z niej zadowoleni. W tym poradniku opowiem o wszystkim, co może
spowodować, że tę wyspę będziemy spostrzegać jako atrakcyjne miejsce
wypoczynku, lub też jako te, które nie będzie naszym „muszę tam być”.
Wybierając wakacje na Wyspach Kanaryjskich musimy być w pełni świadomi, jak
największej ilości rzeczy, żeby na miejscu nie poczuć rozczarowania. Chyba nie
tego chcemy na urlopie. Musimy pamiętać, że na wyspie będziemy „walczyć” z
wiatrem, falami, zimną wodą, piaskiem, chmurami, a nawet z „komuną”. Wszystkie
te myśli rozszerzę, omawiając każdą z atrakcji turystycznych wartych
zobaczenia.
POGODA
Nie da się ukryć, że pogoda na każdych wakacjach
jest tematem nr 1. W końcu chcemy odpoczywać w słońcu i cieple, a nie w
klasycznej, majówkowej, polskiej pogodzie, gdzie ciągle pada. Każda z wysp
Kanaryjskich ma swój własny mikroklimat i pomimo, że leżą tak blisko siebie, to
każda z nich jest zupełnie inna. Lanzarote (leżąca tuż nad Fuerteventurą) jest
całkowicie spalona słońcem, a wcześniej erupcjami wulkanów, których łącznie na
wyspie jest aż 420. Dla odmiany, Gomera jest bardzo zieloną wyspą. A co z Fuerteventurą?
Wyspa wyróżnia się na tle innych, ponieważ ma dodatkowe mikroklimaty, które
warto omówić. Na Fuerteventurze aż 330 dni w roku jest słonecznych, 16
deszczowych, a pozostałe można określić jako półprzejściowe, czyli nie wiadomo,
co to za pogoda. Oznacza to, że praktycznie cały rok nadaje się na odpoczynek.
Temperatury w ciągu roku wzrastają bardzo powoli i potrzeba wielu miesięcy,
żeby powietrze było nagrzane o tylko kilka stopni więcej. W styczniu mamy
zazwyczaj: 18-20’C, w kwietniu: 21-23’C, w czerwcu: 23-25’C, od połowy lipca do
końca sierpnia: 25-27’C i od września ponownie temperatura opada po jeden, dwa
stopnie na miesiąc. Jak widać, upałów nie ma, ale za to mamy bardzo przyjemne
temperatury. Najzimniejszą temperaturę wody mamy w marcu – 17’C, a
najcieplejszą w lipcu i sierpniu – 19-21’C. Czytając o cieple na Fuerteventurze
musimy wziąć wielką poprawkę na wiatr, który wieje przez cały rok. Jest silny,
a na plażach często porywisty. Głównie z tego względu omawiane temperatury w
rzeczywistości są niższe, ponieważ zimny wiatr znad oceanu powoduje, że przy
23’C możemy mieć „gęsią skórkę”. O zwykłym plażowaniu na ręczniku, czy kocu
możemy pomarzyć, ponieważ porywy wiatru bardzo szybko nawieją duże ilości
piasku, lub jeśli niczym nie zabezpieczymy naszego koca, to go po prostu
zwieje. Wiatr jest bardzo przewidywalny, ponieważ w lecie, codziennie wieje z
północy, lub północnego wschodu. Właśnie taki, przewidywalny układ wiatrów
spowodował, że wyspa podzieliła się pod względem klimatu na dwie główne części:
wszystko, co znajduje się poniżej linii gór (wschodnie i południowe wybrzeże)
będzie miało piękne, piaszczyste plaże, z dużą ilością słońca, a wszystko, co
znajduje się powyżej linii gór (czyli zachodnie i północne wybrzeże), będzie
bardzo wietrzne, bez zabudowy, z silnymi prądami morskimi i często dzikie. Z
tego powodu omawiana linia brzegowa nie nadaje się do kąpieli i wielu miejscach
jest zabronione pływanie. O zakazie dowiemy się ze znaków informacyjnych. Pogodę
na Fuerteventurze kształtują zimne masy powietrza znad Oceanu Atlantyckiego,
prądy morskie i pasma górskie znajdujące się na wyspie, które w rzeczywistości
są wygasłymi wulkanami. Na kilku szczytach możemy podziwiać wyraźnie zachowane
kaldery, a na wielu z nich zobaczymy fragmenty lub mocno wygładzone krawędzie,
będące pozostałościami po dawnych kalderach.
Na Fuerteventurze pięknych, słonecznych, piaszczystych plaż nie brakuje
Co omawiane połączenie czynników kształtujących
pogodę nam daje? Fuerteventurę musimy podzielić na trzy części: południe – tak
zwany „dół” wyspy, środek (góry) i północ, czyli rejony Corralejo. Zazwyczaj w
godzinach do 10.00 rano mamy prawie całkowicie pochmurne niebo (stopień
zachmurzenia: 9/10, lub według nowej skali: 7/8). Przyjeżdżając po deszczowym
maju w Polsce, na pewno poczujesz wielkie rozczarowanie, stąd lepiej się
nastawić na zwiększone zachmurzenie. Chmury rozpadają się na mniejsze, po czym
szybko zanikają po godzinie 11.00 do 12.00. Trzeba pamiętać, że zdarzają się
pojedyncze dni, gdzie siwe chmury, pokrywające większą część nieba zanikają
dopiero po godzinie 13.00 lub nawet 16.00! Po 18.00 lub 19.00 ponownie chmury
zakrywają niebo, przez co czujemy klimat polskiej pogody podczas majówki. W tym
miejscu musimy dokonać podziału wyspy na trzy części, jak już wcześniej
wspomniałem. Na południu, czyli na dole Fuerteventury jest najbardziej
słonecznie. Kiedy cała wyspa zakryta jest siwymi, okropnymi chmurami, to tutaj,
już możemy się opalać i wyjść na plaże. Chmury zanikają zwykle po godzinie 9.00
lub 10.00. Stopień zachmurzenia na półwyspie Jandia („dół” Fuerteventury) jest zdecydowanie
niższy w porównaniu do innych regionów wyspy. Najgorzej mamy w środkowej części
Fuerteventury, ponieważ ciągną się tam pasma starych, wygasłych wulkanów, przez
co pomiędzy nimi chmury mogą pozostawać na cały dzień. Miejscowości w środku
lądu często spowite są chmurami, które dopiero po południu dzielą się na mniejsze,
ale nie zanikają. Północ wyspy, czyli górna część, też „zachowuje się” według
przewidywalnego schematu. Kiedy wstajemy rano i widzimy siwe, okropne,
„majówkowe” chmury, to wiedzmy, że pierwsze pasy błękitnego nieba zobaczymy nad
Lanzarotą i tam utworzy się równa granica chmur i bezchmurnego nieba, która
będzie przesuwać się w głąb Fuerteventury. Czas potrzebny na odsłonięcie nieba
jest dość długi, dlatego zazwyczaj w godzinach 10.00-11.00 dopiero zobaczymy pełne
słońce. Nad wodami oceanu siwe chmury mogą zawisnąć na znacznie dłuższy okres.
Kiedy na północy wyspy zobaczymy niebieskie niebo, to wiedzmy, że nad górami,
odległymi o kilka kilometrów od nas, chmury będą zalegać przez większą część
dnia. Jak widać, wyspa jest bardzo zróżnicowana, ale musimy nastawić się, że
będzie dość dużo siwych chmur. Teraz już wiesz, dlaczego przeglądając różne
relacje w Internecie z Fuerteventury dość często widzisz tylko siwe chmury i
chmury. O dziwo z temperaturami jest podobnie. Północ jest najzimniejsza, a
południe najcieplejsze. Podczas, gdy „u góry” wyspy, np. w miejscowości
Corralejo są 24’C, to w Morro Jable na południu wyspy może być nawet 27-28’C. Bardzo
rzadko zdarza się, żeby temperatury przekraczały 30’C. Wiedząc, jak
zróżnicowana jest pogoda na Fuerteventurze, warto zabrać ze sobą jakąś bluzę,
czy kurtkę przeciwwiatrową. W zimie to wręcz obowiązek.
Na północy wyspy, okropne, siwe chmury zalegają zazwyczaj do godziny 10.00 - 11.00. Nie planujmy wcześniej plażowania
Trzeba pamiętać, że wiatry potęgują uczucie
chłodu. W Polsce zdarzają się różne rodzaje wiatrów: od lekkiego „zefirka”,
potrafiącego przerzucić pyłek z drzewa z jednej strony ulicy na drugą, albo w
mocniejszym wydaniu przerzucić grzywkę z lewej na prawą stronę, aż po tornada,
których mamy coraz więcej. W Polsce można by z całą śmiałością wymyślić 10
kategorii opisujących różne prędkości wiatru. Na Fuerteventurze wieją tylko dwa
rodzaje wiatrów: upierdliwy-ciągły-mocny/silny-porywisty i ukręcający głowę
(występuje tylko na przełęczach w górach). Co to oznacza? Ten pierwszy
występuje zawsze, przez cały rok na całej powierzchni. oprócz szczytów gór i
przełęczy pomiędzy nimi. Odczuwamy go jako ciągle, silnie wiejący wiatr, z
chwilowymi, jeszcze mocniejszymi podmuchami. W jedną stronę pomaga, ale w drugą
staje się uciążliwy, stąd taka, a nie inna nazwa. Ten drugi wiatr występuje
najczęściej na przełęczach, gdzie boczny podmuch spowoduje wyrzucenie
rowerzysty z roweru lub niemożność ustania na nogach. Na przełęczach zdarzają
się tego typu wiatry o prędkościach 130-200km/h. Innych rodzajów wiatrów się
nie rozróżnia. To znaczy, że nie zobaczymy tu ani burzy, ani tornada. Głównie ze
względu na pogodę i rodzaj aktywności będziemy wybierać miejsce, w którym
chcemy spędzić urlop lub wakacje. Wykupując jakiekolwiek wycieczki, zawsze
trzeba brać pod uwagę, co będziemy robić i czy nastawiamy się na dobre zdjęcia.
Jeśli interesują nas dobre zdjęcia, a nie „pyknięte” na szybko „instagramowe
fotki” z telefonu z upaćkanym od palców obiektywem, to nie warto zaczynać
wypraw przed 10.00 rano, ze względu na siwe, okropne chmury. Mało jest dni,
kiedy ich nie ma. Pamiętam, gdy na jednej z wycieczek był brytyjski fotograf,
który wysłuchiwał relacji przewodnika. Co kilka minut jednak przerywał mu
opowieść i pytał o pogodę. Każdy fotograf wie, że nie sprzęt się liczy, ale
dobre światło, dlatego widok siwych chmur pogłębia uczucie rozczarowania. Co
najciekawsze jest na Fuerteventurze, to fakt, że wszelkie prognozy pogody
rozjeżdżają się totalnie. Wystarczy wejść na strony pogodowe czterech
najpopularniejszych serwisów, które podpowie nam Google oraz miejscową, z
której korzysta recepcja hotelu. Nikt nie potrafi oszacować tempa pojawiania
się i rozpadu tych okropnych siwych chmur i przez to, prognozy w przypadku
Fuerteventury mają niską użyteczność dla turysty. Najlepszą metodą jest chyba
wstanie po wschodzie słońca (w lecie wschód mamy dopiero o 7.00 rano!) i zobaczenie,
jak wyglądają chmury. Jeśli są płaskie, jednolite i nie widać skłębionych
warstw, to takie rozpadną się pomiędzy godziną 10.00, a 11.00. Jeśli zobaczymy
wśród nich płaską warstwę i kłęby chmur, to wiedzmy, że taka zasłona może
schodzić nawet do godziny 13.00, a nad górami pozostanie przez cały dzień. Wiedząc,
jak wyglądają kwestie pogodowe, wiemy, jak planować nasz wypoczynek nad
oceanem, biorąc pod uwagę czynniki atmosferyczne.
Wiatr na Fuerteventurze wieje ciągle. W wielu miejscach znajdziesz drzewa, które są wygięte od naporu silnego wiatru. W okolicach Gran Tarajal zobaczysz nawet całą aleję drzew pochylonych w jednym kierunku. Drzewa wówczas są karłowate, ale posiadają grube i powyginane gałęzie
HOTELE
Hotele lub prywatne domy, to druga najważniejsza
kwestia tuż po pogodzie na Fuerteventurze. Od tego, jak chcemy spędzić nasz
urlop będzie zależał wybór hotelu. Jeśli lubimy leżeć na plaży i cieszyć się
pięknym kolorem wody, to polecić mogę tylko jedno ciekawe miejsce. To oczywiście
Costa Calma, gdzie piaszczysta plaża ciągnie się kilometrami. Najpiękniejszym
fragmentem jest osławiona plaża Sotavento, szeroka na ponad 100 metrów i długa
na około dwa kilometry. Laguny tworzące się na powierzchni szerokiej plaży
powodują, że ocean przybiera tu najpiękniejszy, turkusowy kolor. Wcześniej
wspominałem już o wietrze, który występuje na całej wyspie. Nie ominiemy go
również na Sotavento. Plażę te podzielono na strefy dla pływających i
kite-surferów. Turyści i osoby wypoczywające w Costa Calma zazwyczaj spacerują
wzdłuż całej plaży, ponieważ trudno się położyć na piasku, który co chwile nam
wciska do oczu wiatr. W miejscu, gdzie można pływać fale są mniejsze, a zejście
do oceanu płytsze, dzięki czemu zobaczymy osoby, które będą się kąpać. Sotavento
jest również jednym z dziesięciu miejsc na świecie, tuż obok Hawajów, gdzie
organizowane są mistrzostwa świata w różnych odmianach surfingu. Wiatr wiejący
z jednakową prędkością przez cały rok pozwala trenować bez przerwy. Również
widok na żółte góry, które otaczają okolicę jest niesamowity. Warto więc wybrać
tę miejscowość, jeśli zależy nam na jak największej ilości słońca i turkusowych
wodach. Jesteś miłośnikiem zwiedzania? Wybierz Corralejo. To większe miasteczko
pozwoli ci przygotować się praktycznie do wszystkiego. Na początku powiem, że w
Corralejo znajduje się park naturalny, gdzie będziemy mogli zobaczyć pustynny
krajobraz z pięknego, żółtego piasku oraz wspaniałe wydmy. Wzdłuż
kilkukilometrowej linii piasków ciągnie się równie piękna plaża, jak w Costa
Calma. Zobaczymy te same turkusowe kolory oceanu i będziemy mieli piękne widoki
na Lobos (sąsiadująca wysepka) i Lanzarote. Drugą atrakcją będzie wyspa Lobos,
na którą za 15 EUR można wybrać się taksówką wodną i umówić się na godziny,
kiedy zaczynamy i kiedy kończymy. W miasteczku są wypożyczalnie rowerów,
motocykli, samochodów, czy różnych elektrycznych sprzętów, które w Polsce
nazwano urządzeniami transportu osobistego (UTO). Są to: elektryczne rowery,
hulajnogi, motocykle, itp. W Corralejo wypożyczymy naprawdę wszystko, co dusza
zapragnie…
Przystań w Corralejo
Charakterystyczne i znane miejsce w Corralejo. Będąc w tym mieście od razu będziesz wiedział, że Fuerteventura jest rajem dla miłośnikiem surfingu
Przystań w Corralejo
Charakterystyczne i znane miejsce w Corralejo. Będąc w tym mieście od razu będziesz wiedział, że Fuerteventura jest rajem dla miłośnikiem surfingu
Nie polecam natomiast sztucznego tworu komercji,
jakim jest Caleta de Fuste. To hotelowe miasto powstało tylko i wyłącznie, żeby
przyciągać turystów. Ktoś wyjątkowo nieudolnie je zaprojektował, bo miasto jest
wąskie i długie i sięga prawie pod szczyt góry. Wystarczy pomyśleć, jak ci
wszyscy goście hotelowi mają się pomieścić na jednej plaży, która nie należy do
największych i iść taki kawał do niej z góry? Hotele mają swoje prywatne busy
zawożące na plażę, ale mimo wszystko taka „impreza” nie rajcowałaby mnie, gdzie
hotel stoi na hotelu, a do plaży daleko. Drugie miejsce, którego nie polecam,
to Puerto del Rosario – stolica wyspy. Jadąc na wakacje, nie chcemy mieszkać
przy blokowiskach i czuć miejski klimat, z którego przecież uciekaliśmy. Nie
trudno się domyśleć, że plaże nie są atrakcyjne, a linia brzegowa raczej
skalista i czarna. W stolicy funkcjonują trzy porty morskie (turystyczny,
komercyjny i kontenerowy). Od strony Corralejo widać dodatkowo trzy kominy,
które kojarzą się ze Śląskiem. Jeśli chodzi o prywatne kwatery, to polecam
nieturystyczne miasteczko El Cotillo. Jest naprawdę malowniczo położone na tle
gór i przede wszystkim ma dwie niezaludnione, szerokie plaże. Jeśli nie
będziesz mieszkać w El Cotillo, to przynajmniej odwiedź tę miejscowość, żeby
zobaczyć piękne plaże i poczuć spokojny klimat miejscowości.
Niezależnie, jaki hotel wybierzemy, największym
problemem będą dla nas uciążliwi goście. Narodowością numer jeden są tutaj
Brytyjczycy (głównie Anglicy). Tuż za nimi są Włosi i Niemcy oraz w mniejszym
stopniu Francuzi. Polacy też są liczną grupą, ale nie widziałem, żeby robili
hałas. Po 23.00 godzinie zazwyczaj słyszeliśmy anglojęzycznych turystów, którzy
darli się na cały hotel po wypiciu za dużej ilości alkoholu. I tak noc w noc. Nie
wiem, jak Brytyjczycy to robią, ale bardzo często widzieliśmy wręcz modelowy
przykład angielskiej pary: on łysy i postawny, a ona z bardzo dużą otyłością lub
monstrualną otyłością i miażdżycą w wieku 30-40 lat. W Polsce nie spotyka się
na co dzień tak otyłych osób. Oni mają miażdżycę już wieku 30-40 lat, co bardzo
dobrze widać po nogach, które są czerwone i bordowieją. Kolejnym etapem jest
już tylko martwica tkanek i amputacja nóg… Jeden lub dwa przypadki można by
było wytłumaczyć chorobą, ale tak w dużej mierze wyglądali brytyjscy goście, co
też wiele mówi o nich, jaki prowadzą styl życia, bo taki stan chorobowy, to
powszechny widok… Do otyłych ludzi nie mam zupełnie żadnych uprzedzeń, bo
przyczyn otyłości może być naprawdę wiele. Tylko dziwiło mnie, jak tak wielu
ludzi z Anglii nie walczy o swoje zdrowie, gdzie amputacja nóg jest perspektywą
na najbliższe lata. Nie trzeba być przecież szczupłym, ale o swoje nogi, które
są o krok od amputacji walczyłbym z całych sił… Hotele na Fuerteventurze, nawet
te z trzema gwiazdkami, mają bardzo wysoki standard, jeśli chodzi o jedzenie.
Wybór jest naprawdę szeroki i… kolorowy. Co drugi dzień mamy dodatkowo kuchnię
z innego kraju, dzięki czemu można poznać inne smaki. Warto próbować
kanaryjskich potraw, ponieważ są bardzo dobre i miejscowe. Nie polecam jedynie
jajecznic i kiełbas angielskich, bo są po prostu jakieś „plastikowe”. Daleko im
do tego, co można zjeść w Polsce. Inne rzeczy natomiast smakują wyśmienicie. Standard
pokoju w trzygwiazdkowym hotelu to również inna bajka. Nie tylko dostaniemy
pokój, ale cały apartament, czyli: pokój, pokój gościnny i aneks kuchenny. Nie
wiem skąd powstała taka moda, ale najprawdopodobniej wywodzi się to z lat 70’,
gdzie all inclusive nie był tak popularny jak dzisiaj, a na zagraniczne wyjazdy
stać było tylko tych bardziej zamożnych.
Hotel Aloe Club w Corralejo - apartamenty są bardzo duże - nieraz większe niż całe nasze mieszkanie w bloku
Najbardziej kontrowersyjne są dwa hotele, które
powstały w latach siedemdziesiątych na terenie parku naturalnego wydm w
Corralejo. Dzisiaj nie ma najmniejszych szans, żeby ktokolwiek postawił tam
budynek, a 50 lat temu ktoś postawił dwa, siedmiopiętrowe wieżowce, na co prawo
nie zezwalało. Dla ówczesnych właścicieli pieniądze były najważniejsze i
dlatego wykorzystali krótki moment w życiu bardzo poważanego zarządcy wyspy
Fuerteventura na początku lat ‘70. Prawo pozwala wybudować tylko budynki do
czwartego piętra. Kiedy ten poważany zarządca miał wypadek i przebywał w
szpitalu, właściciele hoteli poszli do władz tymczasowych, zaoferowali
odpowiednie łapówki i w ten sposób wydano pozwolenia na budowę hoteli-wieżowców.
Nazywają się Riu. Wieżowce przypominające prostokątne bryły w Katowicach z
czasów PRL-u (np. wieżowiec z ul. Korfantego 2) strasznie psują krajobraz wydm
w Corralejo. Trudno jest zrobić jakiekolwiek zdjęcie oceanu i plaży, żeby w
kadr nie wchodził przynajmniej jeden wieżowiec. Nie bez powodu posługiwaliśmy
się takimi terminami jak: „chamski hotel”, „katowickie wieżowce” i „chamskie
bloki”. W 2019 roku przedłużono koncesję na kolejne 70 lat. Od przewodnika
słyszeliśmy, że hotele w środku są w słabym stanie i wymagają remontu, bo
wybudowane były w latach 70’. Z drugiej strony, kiedy wszedłem na portal
hotelowy i turystyczny Tripadvisor zobaczyłem, że ma 2715 opinii, z czego
zdecydowana większość to 5 gwiazdek i mniejsza część, to cztery gwiazdki.
Niższych ocen nie ma. Nie wiem co o tym myśleć, ale wygląda, że hotele mają się
w dobrej kondycji, skoro zbierają najwyższe oceny i są wypełnione po brzegi, co
widzieliśmy po balkonach i rozwieszonych ubraniach, które się suszyły. Hotele budzą
kontrowersje, ponieważ mają najlepszą lokalizację (od razu idziemy na plażę), oferują
łatwo dostępne leżaki i parasole oraz niesamowicie psują krajobraz wydm w
Corralejo. Takiej komercji powinni zabronić, ale w tym świecie niestety
pieniądz zawsze jest najważniejszy. W Corralejo hotele są rozmieszczone
praktycznie po całym mieście, ale najlepiej wybierać te, które wybudowano na
całkowitym uboczu miasta, jak również te, które znajdują się w miarę blisko
piaszczystej plaży przy oceanie. Czym bardziej w głąb miasta, tym będziemy
mieli dostępne piaszczyste plaże, ale już z betonowymi murami i deptakiem w tle
z licznymi zabudowaniami. Po prostu zero klimatu wakacji. W wielu
miejscowościach turystycznych zauważysz „straszące”, betonowe szkieletory. To
hotele, które z wielkim rozmachem chcieli wybudować Rosjanie. Kanaryjczycy
jedyni oparli się rosyjskiej turystyce i pod tym względem nie dopuszczają ich
do Wysp Kanaryjskich aż do dziś. Hotele zaczęto budować jeszcze w czasach, zanim
Hiszpania weszła do Unii Europejskiej, stąd była wolna ręka. Kiedy jednak Wyspy
Kanaryjskie zaczęły należeć do Unii Europejskiej, Rosjanie dostali wiele
warunków, które musieli spełnić. Taniej było im to wszystko rzucić w jeden
dzień, niż dalej inwestować i ponosić ogromne koszty. Od tego momentu nie widać
Rosjan na terenie Wysp Kanaryjskich. Można powiedzieć, że uchronili się przed
często nieodpowiedzialnymi turystami, którzy często nie potrafią przyzwoicie
zachować się w hotelu.
Jeden z "chamskich" hoteli, które nigdy nie powinny stanąć w parku naturalnym. Nie dość, że psują krajobraz, to nie da się zrobić zdjęcia bez bloku przypominającego wieżowiec z ul. Korfantego 2 w Katowicach. Dwa hotele w parku naturalnym po raz kolejny uświadamiają, jak wielka siła tkwi w pieniądzach i łapówkach...
PLAŻOWANIE
Na Fuerteventurze nie jest tak łatwo, jakby się
mogło wydawać. To nie Grecja, Włochy, czy Hiszpania lądowa, gdzie można się
rozłożyć i położyć na kocu, czy ręczniku. Jeśli myślimy o plażowaniu, to możemy
zrobić to tylko na dwa sposoby. Skorzystać z płatnej oferty leżaków i parasoli
(piasek nas raczej nie zawieje), albo skorzystać z nietypowych „parawanów”,
które na Fuerteventurze są praktycznie na każdej plaży. Omawianym parawanem
jest łuk lub krąg zbudowany z czarnych kamieni, którego zadaniem jest ochrona przed
wiatrem. W takim kręgu możemy rozłożyć koc i całkowicie zapomnieć o wietrze.
Plażowicze często idą nieraz po dwa kilometry dalej, tylko, żeby znaleźć
jeszcze niezajęty kamienny krąg. Mamy ich mnóstwo do dyspozycji, ale trzeba
pamiętać, że kto pierwszy, ten lepszy. Chyba, że mamy czas i możemy iść 3-4km
dalej, gdzie nie będzie ludzi. Trzeba pamiętać, że plaże na Fuerteventurze są
spokojne i nie zobaczymy na nich tłumów. Tutaj naprawdę wypoczniemy. Jedyne
tłumy znajdziemy przy hotelach Riu, bo w końcu w wieżowcu musi mieszkać dużo
ludzi… Klimat na wyspie jest specyficzny, dlatego musimy wiedzieć też nieco
więcej o słońcu. Zdecydowanie polecam używanie filtrów UV 50, ponieważ słońce
opala nawet przez chmury! Kiedy idziemy plażą, nieustannie wieje wiatr, dzięki
czemu nie czujemy gorących promieni. Opaleni jednak będziemy. Jeśli chcesz
sprawdzić, jak mocne jest słońce, wejdź na chwilę do kamiennego kręgu i się
połóż. Poczujesz, jak w kilka sekund promienie będą cię dosłownie parzyć!
Poczujesz coś na wzór wbijania wielu małych igieł w skórę. Dlaczego tak jest?
Dlatego, że Fuerteventura leży na 28 równoleżniku, co oznacza, że słońce w
ciągu dnia znajduje się wysoko nad naszymi głowami, a nie tak, jak w Polsce -
pod dość dużym kątem (49-54 stopnie). Gdyby nie zimny ocean, panowałby tu
typowo zwrotnikowy klimat, gdzie temperatury często przekraczają 40’C. Plaże
Fuerteventury nie są przyjemnym miejscem dla rodzin z dziećmi, ponieważ
niezależnie od miejsca, zawsze zobaczymy panie topless, czy gołych facetów,
spacerujących od jednego końca plaży do drugiego. Niestety takie obrazki
zdarzały się na każdej plaży. Jeśli nie znaleźliśmy wolnego kamiennego kręgu, a
koniecznie chcemy rozłożyć koc lub ręcznik, to pamiętajmy, żeby popatrzeć na
piasek, do którego miejsca jest mokry (wyraźny ślad). Fale oceaniczne mają to
do siebie, że są silne. Może powstać kilkadziesiąt podobnych fal i jedna
większa. Ta jedna fala może nas na chwilę podtopić i zabrać jakieś drobne
rzeczy do oceanu. Inną kwestią jest bezpieczeństwo na plażach.
Parawany na Fuerteventurze. Kiedy na zewnątrz wieje silny wiatr, wewnątrz kamiennego kręgu słońce dosłownie parzy
W wielu miejscach zobaczymy budki z ratownikami i
faktycznie będą tam stacjonować, a tam gdzie ich nie ma, to zobaczymy tablice
informacyjne o zakazie kąpieli. Wiadomo, ze nikt przestrzegania zakazów nie
sprawdza, a ludzie i tak się kąpią, dlatego co około 100 m znajdziemy tablice
informacyjne, jak wezwać pomoc i koło ratunkowe na linie przywiązane do
metalowego słupka. Trzeba przyznać, że są przygotowani na wszystko. Dodatkowo
pod kołem ratunkowym przeczytamy: „Nie niszcz, sprzęt ratujący życie”. Widać,
że koła ratunkowe są tam od wielu lat, bo częściowo wyblakły, ale nikt nawet
ich nie popisał, co w Polsce byłoby nie do pomyślenia. Cieszy fakt, że
Kanaryjczycy przywiązują dużą uwagę do bezpieczeństwa.
Na niestrzeżonych plażach również zadbano o bezpieczeństwo
WAŻNE!
Często w rejonie piaszczystych plaż
znajdują się skaliste fragmenty, gdzie nieświadomi niczego turyści lubią
spacerować po twardszym podłożu. Czarne skały, bo takie najczęściej zobaczymy w
oceanie, to nic innego, jak skały pochodzenia wulkanicznego lub zastygła lawa.
Bardzo łatwo można się skaleczyć lub rozciąć skórę. Jeszcze gorsze jest
chodzenie w wodzie w pobliżu wystających skał. Fale są silne, więc z łatwością
może nas rzucić na nie, a wtedy nie trudno o zwichnięcie, czy złamanie.
Wystarczy przejść się w Corralejo, a zobaczymy ilu ludzi chodzi w różnego
rodzaju usztywniaczach stóp. Nawet przy plażowaniu trzeba zachować trochę
rozsądku. Jeśli umiesz pływać, wybieraj całkowicie piaszczyste plaże, gdzie dno
jest przejrzyste. Czasami zdarza się, że dno stanowią płaskie głazy w kolorze
podobnym do piasku. Pomiędzy skałami znajdują się szczeliny o szerokości
kilkunastu centymetrów, a głębokie są na kilkadziesiąt centymetrów. Wystarczy,
że staniemy w takim miejscu i trafimy na falę, a zwichnięcie w kostce lub
złamanie będzie gotowe… Zawsze trzymałem się zasady, że nie wchodzę do wody
tam, gdzie widać skały na dnie, nawet te płaskie, ponieważ podczas pływania
fala potrafiła przerzucić o dwa, trzy metry w stronę brzegu i wtedy bardzo
łatwo było zahaczyć kolanem o krawędź jasnych głazów. Ubezpieczalnie na Fuerteventurze
chyba dość często muszą pokrywać koszty leczenia – tak sądzę po widoku ludzi ze
zwichniętymi i złamanymi nogami w Corralejo. Na plażach możemy czuć się
całkowicie zrelaksowani, ponieważ w odróżnieniu od Włoch, Hiszpanii, Grecji,
czy Turcji nie zobaczymy ani jednego plażowego sprzedawcy w stylu „tanie, ale
dobre” lub „my friend”.
Nie pływaj w rejonie skał! Z powodu dużej siły nawet małych fal, zbyt łatwo jest o wypadek
LUDZIE NA FUERTEVENTURZE
Kiedy zapytasz Polaków dłużej mieszkających na
wyspie, czy podoba im się na wyspie, odpowiedzą, że tak i to jednomyślnie – w
końcu dlatego mieszkają na Fuercie. Krajobrazy może nie są tak przyciągające,
jak w Grecji, Włoszech, czy innych miejscach, ale głównym powodem, dla którego
ludzie przeprowadzają się na Fuerteventurę są ludzie, ich mentalność i styl
życia. Kanaryjczycy mają swoje, ciekawe podejście do życia, które w pewien
sposób ich wyróżnia. Na pierwszym miejscu uważają, że stres to silna i groźna
choroba, dlatego robią wszystko, żeby nie powstawały stresowe sytuacje. Na
drodze nikt na ciebie nie zatrąbi. Jeśli tak, to na pewno zobaczysz turystę w
wypożyczonym samochodzie. Wszelkie spory rozwiązują grzecznościowo, a walka na
pięści to coś odrażającego. Co ciekawe, Wyspy Kanaryjskie należą do Hiszpanii,
ale mieszkańcy Fuerteventury, Lanzarote, Teneryfy, El Hierro, Gomery, La Palma
i Gran Canarii nie czują się Hiszpanami. Czują się Kanaryjczykami. Wyspy mają
swój rząd i flagę, a każda z wymienionych, dodatkowo ma swój własny, wewnętrzny
rząd i flagę. Co ciekawe, nikomu nie przychodzi do głowy, żeby walczyć z
Hiszpanią o niepodległość i wyrwanie się spod rządów Hiszpanii. Dlaczego? Bo to
oznacza stres. Kanaryjczycy są bardzo praktyczni i w tej kwestii spojrzeli tak:
1. Pod Hiszpanami nam dobrze i nikt nas nie goni, 2. Walka o niepodległość nie
ma sensu bo i tak będziemy mieszkali w tym samym miejscu; liczy się to, kim
czujemy się w sercu, a nie na papierze, 3. Wszelkie rozruchy oznaczają stres, a
stres zabija. Trzeba przyznać, że bardzo mądrze podeszli do tematu.
Kanaryjczycy mają też swój patent na nieco inny
fotoradar. Tutejsze radary prędkości nie robią zdjęć, ani nie wlepiają mandatów
za przekroczoną prędkość. Jak widać po Polsce – to nie działa… Oni wpadli na
pomysł, że w miastach i miasteczkach stoją sygnalizacje świetlne, gdzie na
przemian świecą dwa pomarańczowe światła. Gdy przekroczysz 50km/h zapala się
czerwone światło. Nikt nie odważy się przejechać na czerwonym świetle, bo nigdy
nie wiadomo z jakiego powodu się ono zaświeciło, i czy gdzieś nie przejedzie
samochód. To działa na każdego i każdy się zatrzymuje. Czerwone światło zapala
się na 15-30s w zależności od miejsca, więc każdy wie, że i tak straci czas,
kiedy przekroczy prędkość, bo będzie musiał stać, a tak by mógł jechać wolniej,
ale jednak jechać. Bardzo logiczne jest to rozwiązanie i nie trzeba nikogo
karać… Policjanci nie karzą mandatami, bo to również nie jest im na rękę.
Jedynie rażące łamanie przepisów oraz niezachowanie odstępu 1,5m od rowerzysty
na ulicy to coś, na co Kanaryjczycy są uwrażliwieni. Kiedy widzą rowerzystę, to
nie wyprzedzą go, gdy po drugiej stronie jedzie samochód. Poczekają aż
przejedzie i wyprzedzą go, wjeżdżając na sąsiedni pas, żeby zachować wymagany
odstęp. Kanaryjczycy opracowali również swój sposób skręcania w lewo. Na
ulicach bardzo często widać po prawej stronie dodatkowy pas, na który wjeżdżasz
i tam czekasz do skrętu w lewo. Dzięki temu rozwiązaniu nie blokujesz ruchu. Kiedy
np. na parkingu płatnym masz do zapłacenia 1,5 EUR i nie uiścisz opłaty, nikt
cię za to ścigać nie będzie, bo każdy rozumie, że mogłeś się zamyślić,
zapomnieć, itd. Jeśli dostaniesz upomnienie i nie zapłacisz należności w ciągu
kolejnego tygodnia, to otrzymujesz mandat, ponieważ rozmyślnie nie zapłaciłeś
za parking. Policjanci karzą tylko wtedy, kiedy naprawdę muszą. Tak samo chcą
unikać stresu i w założeniach policja nie ma kojarzyć się z kimś złym, ale
równocześnie z kimś, kto pilnuje prawa. Kradzieże samochodów na wyspie się w
ogóle nie zdarzają, bo gdzie uciekniesz zrabowanym samochodem?...
To, co u nich podoba mi się jeszcze bardziej, to
fakt, że nieznajome osoby pozdrawiają ciebie i się uśmiechają, podobnie, jak mieliśmy
w polskich górach. Teraz to raczej zanikające zjawisko. Kanaryjczycy również
umiejętnie wykorzystali teren, na którym żyją. Jako, że deszczów mają bardzo
mało, dookoła swoich pól uprawnych stawiają kamienne mury, które pozwalają
zatrzymać opad na dłuższy czas. Woda spływa po spieczonej słońcem glebie i nie
wsiąka. Stąd potrzebne ograniczenia. Jako, że kamienie, które są bardzo starą,
zastygłą lawą, leżą dosłownie wszędzie, mieszkańcy wybudowali z nich dziesiątki
kilometrów murów dla swoich pól. Takie rozwiązanie nie wymagało ponoszenia
dodatkowych kosztów za materiały budowlane. Przystanki autobusowe, to kolejna
rzecz, na którą warto zwrócić uwagę. Ich rozkład jest czytelny, jak nigdzie
indziej. Oprócz autobusów odjeżdżających z danego przystanku masz od razu wgląd
na rozkłady wszystkich innych linii kursujących na wyspie przejeżdżających
przez inne miasta i miasteczka. Dzięki temu na każdym przystanku znajdziesz
sobie połączenie, jeśli masz przesiadkę. Każde większe miasteczko i miasto
zadbało o porządne drogi rowerowe z pełnymi oznaczeniami i przystankami po
drodze. Jadąc rowerem 226km dookoła wyspy, wykorzystałem np. 7km odcinek wzdłuż
obwodnicy stolicy Puerto del Rosario, gdzie jechałem z dala od ruchu ulicznego
wśród palm. Na Wyspach Kanaryjskich, podobnie, jak rowerzysta chroniony jest
pieszy. Pasy na ulicy są traktowane według przepisów, jak chodnik i to ulica
przecina ten chodnik, a nie odwrotnie. Jeśli więc potrącisz osobę na pasach
zawsze będzie to twoja wina, niezależnie od okoliczności. Nie bez powodu
wszyscy miejscowi kierowcy jadą powoli przez miasta. Muszą mieć czas na
reakcję. Kanaryjczycy nawet przerobili holenderskie wiatraki na swój sposób. Te
holenderskie są napędzane siłą wiatru, a kanaryjskie mogą być napędzane siłą
wiatru i mają dodatkowo kierat napędzany osłami, dzięki czemu w razie awarii
wiatraka lub bezwietrznego dnia (co na Fuerteventurze jest niemożliwe) praca
może być ciągle wykonywana. W takich wiatrakach nie mieli się mąki, ale raczej
prażoną kukurydzę, która wykorzystywana jest do produkcji lokalnych wyrobów.
Wiatraki jednocześnie pełnią funkcję turystyczną i są jedną z najbardziej
rozpoznawalnych atrakcji w folderach i przewodnikach.
Nasz przewodnik również mówił, że między innymi,
kiedy załatwiał jakąś sprawę i musiał lecieć do Madrytu, nie spotkał się z
polskim typem urzędnika. Miejscowi pracownicy pomagali za każdym razem i byli
uśmiechnięci. Kiedy zabrakło niewielkiej kwoty do opłacenia jakiegoś dokumentu,
urzędnik uśmiechnął się i powiedział, że jest piękny dzień, nie stresujmy się.
Nasz przewodnik mieszka na stałe na Fuerteventurze, stąd stwierdza, że nie chce
żyć nigdzie indziej i utożsamia się z mieszkańcami, bo tu jest prawdziwe i
praktyczne podejście do życia – takie, jak powinno być wszędzie. Będąc na Fuerteventurze
pewnie zapytasz: skąd oni mają wodę, skoro na wyspie nic zielonego nie wyrośnie,
jeśli nie zostanie podlane? W stolicy mają wielką odsalarnię wody oceanicznej i
stamtąd woda jest doprowadzana do większości miejscowości. Zauważyłem też, że
wielkie wiatraki, które wytwarzają energię elektryczną również mają ciekawe
zastosowanie. W miejscowości takiej, jak Corralejo, wybudowano mały zakład,
który czerpie z nich energię. Zakład zajmuje się odsalaniem wody, co z
pewnością odciąży główną odsalarnię ze stolicy. Wody z kranu nie pijemy, bo
jest częściowo zdemineralizowana i odsolona, stąd niedobra dla naszego zdrowia.
Nadaje się tylko do mycia i podlewania roślin. Z drugiej strony nie ma
charakterystycznego zapachu „wody z wysp”, który z łatwością można poczuć na
wyspach greckich. Tę sztukę opanowali do perfekcji.
CO WARTO ZOBACZYĆ NA FUERTEVENTURZE?
Będąc na Fuerteventurze, najważniejszym jednak
jest poznawanie ciekawych miejsc na wyspie. Nie tylko chcemy przeleżeć nasz
urlop na plaży, ale raczej poznawać jak najwięcej. Starałem się zobaczyć, jak
najwięcej, stąd mogłem stworzyć ranking najpiękniejszych miejsc, czyli co
koniecznie musisz zobaczyć. Fuerteventura ma wiele ciekawych, a nawet
tajemniczych atrakcji, ale są rozsiane one po całej wyspie. Chcąc zwiedzać
Fuerteventurę musimy nastawić się na większe odległości, samochód lub wycieczki
organizowane. Ja wyłamałem się z ogólnie przyjętych norm i zwiedziłem wyspę
rowerem, jadąc 226km w ciągu jednego dnia z północy na południe i wróciłem
zachodnią stroną Fuerteventury. O tym będzie dalej. A teraz przedstawiam
ranking najpiękniejszych miejsc:
1. CIĄG PLAŻ OD COSTA CALMA I PLAŻA SOTAVENTO
(PÓŁWYSEP JANDIA)
Piękna, piaszczysta i słoneczna plaża.
Niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju. Co ją tak wyróżnia? Sotavento jest
bardzo szeroka i ciągnie się na kilka kilometrów (stanowi ciąg plaż od Costa
Calma przez plażę Esmeralda aż dotąd). Kończy się nieco skalistym zboczem
piaszczystej góry. Podobnych gór zobaczymy wiele, a ich znakiem rozpoznawczym
są piaski i małe, kuliste kępki drobnych krzaczynek. W rejonie Costa Calma
zaczyna się cały ciąg plaż, ale z uwagi na dość dużą ilość hoteli, nie
nacieszymy się spokojem i pięknymi widokami. Sotavento jest podobna, ale na
odcinku około 3,85km powstała piaszczysta równina, którą w całości okala
piaszczysty wał wysoki na kilkadziesiąt centymetrów. Stanowi naturalną zaporę
dla wody oceanicznej. Po prawej stronie równiny wpływa niewielka rzeka do
oceanu, jednak wygląda to, jakby ocean wypełniał wyschnięte koryto lokalnej,
okresowej rzeki płynącej z gór. Wielka równina jest rozległa. W najszerszym
miejscu aż na 506m, stąd mamy wrażenie, że idziemy pustynią! Jeśli chcemy
trafić na tę plażę bezbłędnie, wpiszmy do GPS hotel Melia Fuerteventura. Tuż
przy plaży znajduje się szkoła dla kite-surferów. Rozpoznamy ją po rzędach
palm. Jednocześnie funkcjonuje tam bar dla plażowiczów. Na znakach drogowych
będzie funkcjonowała nazwa ‘Playa de la Barca’. Jeśli najdzie nas ochota
przejść całą plażę, to jej całkowita długość wynosi 3845 metrów, licząc od
parkingu przy ‘Ion Club Fuerteventura’ do szkoły windsurferów ‘Rene Egli Fuerteventura’.
To są skrajne punkty graniczne omawianej, pięknej plaży. Za Ion Club
Fuerteventura również ciągną się plaże, ale gorszej jakości, często punktowo
zarośnięte i znacznie węższe. Podane 3845m długości dotyczy szerokiej i głównej
plaży.
Wielka plaża Sotavento. W najszerszym miejscu ma aż 506m szerokości!
Jeśli skierujemy się samochodem na Playa de la
Barca, to naszą przygodę rozpoczniemy dokładnie w najszerszym miejscu
Sotavento. Zanim dojdziemy do oceanu, będziemy musieli pójść piaszczystą plażą
506 metrów! Ciekawostką tej wielkiej, ponad trzykilometrowej równiny jest fakt,
że w całości otacza ją naturalny wał z piasku oraz wielkie znaczenie ma dzień,
w którym przyjedziesz na Sotavento. Wysokość przypływów i odpływów wynosi około
2m w ciągu lata, a w październiku nawet 3-4m. To oznacza, że kiedy przyjedziemy
w czasie pełni księżyca lub blisko tego okresu, to cała równina może być sucha.
Kiedy natomiast przyjedziesz w dniu nowiu lub bliskich jemu dni, to zaskoczysz
się pięknym widokiem. Zobaczysz piękne laguny, które utworzyły się na wielkich,
piaszczystych równinach. Szczególnie w nocy fale połączone z przypływem mogą
być na tyle wysokie, że woda przelewa się przez piaszczysty wał. Dodatkowo
pomaga koryto rzeki w pobliżu Ion Club Fuerteventura, dzięki czemu woda ma
ułatwiony dostęp. Wystarczy pół miesiąca różnicy czasu, żeby zobaczyć zupełnie inną
panoramę. Ja widziałem częściowe laguny po nowiu i całkowitą suszę na równinach
w okolicach pełni księżyca. Plaża jest niesamowita! Widok z jednej z gór jest
tym bardziej jeszcze ciekawszy. Wycieczki jeżdżące na plażę Cofete zatrzymują
się na jednej z takich gór, by popatrzeć na Sotavento z góry. Naprawdę warto!
Kierowcy wykorzystują do tego punkt widokowy nazywany Mirador del Salmo. Jeśli
jedziesz na Sotavento, obowiązkowo odwiedź omawiany punkt! Jeśli masz więcej
czasu w ciągu jednego dnia, polecam zatrzymać się samochodem na parkingu w
pobliżu Ion Club Fuerteventura (na znakach drogowych ten fragment plaży
oznaczono jako Sotavento). Z parkingu warto pójść 3,8km plażą lub wałem z
piasku, żeby dojść do końca i wtedy można wrócić. Po około 2,9km wędrówki
dotrzemy do pięknych lagun nawet w czasie maksymalnego odpływu, które tworzą
się za wałem, a nie na równinach. Będzie stąd również fenomenalny widok na
piaszczyste góry. Zawodowi fotografowie na pewno znajdą w tym miejscu ciekawe
kadry, które później zostaną wykorzystane na wystawach zdjęć.
Widok z punktu Mirador del Salmo
Jeśli myślisz, że na Sotavento już nic cię nie
zaskoczy, to największa atrakcja czeka pod twoimi stopami. Piasek jest piękny,
żółty i czasami widać na nich piękne, czarne, jakby malowidła w postaci
zacieków. Wystarczy, że kopniesz w podłoże, lub odgarniesz jedną garść, a
zobaczysz, że piasek jest czarny! Trzeba pamiętać, że góry na Fuerteventurze są
wygasłymi i starymi wulkanami, a głazy, kamieni, ziemia i ciemny piasek, to nic
innego, jak dawna lawa. Na Sotavento lawa jest już dosłownie sproszkowana,
dlatego zmieszała się z żółtym piaskiem. Widok należy do jednych z ciekawszych
i godnych uwagi. Jeśli nie chcemy, żeby spaliło nas słońce, polecam iść wzdłuż
linii brzegowej, wykorzystując wał z piasku. Będziemy mogli popatrzeć na
piękne, turkusowe odcienie wód, a przy tym schłodzimy się wiatrem znad oceanu.
W trakcie wędrówki, w dwóch miejscach możemy podziwiać umiejętności
kite-surferów. Udało mi się nawet zrobić zdjęcie wprawnemu kite-surferowi,
który wyskoczył na fali i poleciał kilkanaście metrów nad poziomem wody, po
czym wylądował na wodzie z deską przymocowaną do stóp i popłynął dalej. Widać,
że tamtejsi surferzy trenują swój sport od lat. W lagunach spotkamy nowych,
którzy się uczą. Widać, ile sił i trudu trzeba włożyć w opanowanie sztuki sterowania
latawcem, który daje napęd. Jeśli jesteśmy miłośnikami pięknych widoków, to w
najszerszym miejscu plaży przy hotelach, znajduje się bar obok szkoły dla
kite-surferów, o którym wspomniałem już wyżej. Wystarczy, że pójdziemy do
ostatniej palmy i zobaczymy niesamowity widok, na piaszczyste góry na tle
naszej małej pustyni. Idąc 500m do oceanu i nieco w prawo brzegiem, dojdziemy
do pięknych lagun, niezależnie od przypływów, czy odpływów. Jeśli chcemy
bardziej szczegółowo dowiedzieć się, kiedy będą przypływy i odpływy, oraz jaka
będzie ich wysokość, polecam zajrzeć na stronę https://www.rene-egli.com/pl/windsurfing/windsurfing/laguna/
(trzeba zajrzeć na sam dół strony i popatrzeć na kolorową tabelę. Aktualny rok
jest rozpisany dzień po dniu, wraz z wysokością przypływów i odpływów w
centymetrach. Możemy zatem ułożyć nasz plan wyjazdu tak, żeby trafić na
powstawanie lagun. Warto próbować, bo widowisko jest pewne!).
Piasek na Sotavento jest tylko na wierzchu żółty. Wystarczy kopnąć w niego lub odgarnąć jedną garść, żeby zobaczyć, że dominują tutaj czarne piaski
Musimy pamiętać, że na wysokości Costa Calma
znajduje się najwęższy odcinek Fuerteventury i liczy zaledwie 6km. Zobaczymy tam
jedynie piaszczyste góry z kulistymi krzaczkami równomiernie porastającymi
każde wzniesienie. Jeśli uda nam się dojechać do godziny 11.00 na półwysep Jandia,
to możemy zobaczyć niesamowite czapy chmur, które zalegają tylko na szczytach
gór. Tworzą coś na wzór wodospadów przelewających się przez góry. Mamy wówczas
wrażenie, jakby w oddali widniały góry z ośnieżonymi wierzchołkami. Plaża
Sotavento pozwala nam nie tylko nacieszyć się niepowtarzalnymi zjawiskami
przyrody, ale również będziemy mogli popływać w wodach oceanu. Jeśli nie umiemy
pływać, wybierzmy spokojne laguny , na które trafisz, idąc linią brzegową (tam,
gdzie polecałem zrobić zdjęcia). Dla tych, którzy umieją pływać, polecam
wyznaczony do tego szeroki pas plaży pomiędzy dwiema strefami dla
kite-surferów. Pas jest wyraźnie oznaczony za pomocą tablic, a znajduje się on
na wysokości hoteli Playa de la Barca, czyli na wprost i kawałek w lewo,
patrząc na ocean ze szkoły dla kite-surferów z barem z palmami. Fale na pewno
będą niższe, a ocean spokojniejszy. Celowo wybrano to miejsce na kąpielisko.
Plaża Sotavento i jej laguny
2. PLAŻA COFETE
Tajemnicza i najciekawsza oraz bardzo spokojna
plaża, która skrywa na pobliskich terenach niewyjaśnione historie z drugiej
wojny światowej. Sama plaża ciągnie się na 13,76km. Jest ogromna! Co ją
wyróżnia? Znajduje się przede wszystkim po drugiej stronie najwyższego łańcucha
górskiego na całej Fuerteventurze. Wygląda na niedostępną i bezludną, pomimo
swoich ogromnych rozmiarów. Mając wypożyczony samochód, pamiętajmy, że tymi
samochodami nie możemy jeździć po szutrowych drogach, a jedyna droga na plażę
rozpoczyna się w Morro Jable i ma 20km długości i aż 300 zakrętów! Są tacy, co
mimo wszystko próbują dojechać na miejsce zwykłym, osobowym autem z
wypożyczalni, ale nie zastanawiają się, co zrobią w przypadku, gdy samochód
odmówi posłuszeństwa, albo gdy spowodujemy wypadek, czy też uderzymy o skałę.
Za wszystko będziemy musieli zapłacić z własnych pieniędzy, bo ubezpieczenia
nie pokrywają szkód powstałych na szutrowych drogach. O ile będzie to mała
rysa, to problem nie jest jakiś wielki, ale jeśli zepsuje nam się samochód i
nie będziemy mogli dalej pojechać, to mamy poważny powód do zmartwienia… Droga
jest wąska, w wielu miejscach bardzo kręta i przede wszystkim z ograniczoną
widocznością. Czasami zza zakrętu może nagle wyskoczyć inny samochód, stąd
warto mieć dobry refleks. Najbardziej znanym miejscem na drodze jest punkt
widokowy Sobre Puerto de Montana. Jest to najwyżej położony punkt będący
przełęczą pomiędzy dwiema wysokimi górami, skąd po raz pierwszy ujrzymy plażę
Cofete. Na przełęczy bardzo często wieje bardzo silny, lub nawet ukręcający
głowę wiatr (70-200km/h). Mimo wszystko, każdy kto tędy jedzie (nie ma innej
drogi) zatrzymuje się, by zrobić kilka zdjęć. Najciekawsze są wtedy „selfiary”,
lub inne „instagramiary”, które próbują za pomocą kijka i telefonu zrobić sobie
zdjęcie. Przy takim wietrze, to już wyższa szkoła jazdy…
Niesamowita, 22-kilometrowa linia brzegowa widziana z przełęczy
Szersze spojrzenie na okolicę z przełęczy
Zjeżdżając z przełęczy, czeka nas cała seria
ostrych zakrętów i serpentyn. Cały czas mamy niesamowite widoki na Cofete. W
oddali majaczy jakaś miniaturowa wioska. Będziemy przez nią przejeżdżać. W
trakcie zjeżdżania z przełęczy, po lewej stronie zobaczymy wielkie krzaki,
które w rzeczywistości są skupiskiem dziesiątków kaktusów wyrastających z
jednego korzenia. Ten rodzaj kaktusa nazywa się wilczomleczem kanaryjskim i
należy do roślin endemicznych, czyli występujących tylko na tym terenie (w
przypadku wilczomlecza występuje on na terenie Wysp Kanaryjskich). Długi zjazd
kończy się łagodnie opadającą drogą przecinającą malutką wioskę, która dzisiaj
ma niewielkie znaczenie. Większość domów to tymczasowe domki na weekend dla
miejscowych rybaków. W innych mieszkają jeszcze ludzie, choć nie mają prądu i
wody. Co ciekawe, z Morro Jable tylko dwa razy dziennie kursuje mały autobusik
do tej wioski. Jeśli przyjrzymy się bliżej sprawie, to dowiemy się, że na Cofete
Ridley Scott nakręcił film „Exodus”, wyświetlany w kinach w 2014 roku. Cofete
idealnie nadawało się do filmu o tematyce biblijnej (wyjście Mojżesza i narodu
Izraelskiego z Egiptu). Ridley Scott dostał zgodę na kręcenie tego filmu pod
warunkiem, że przeznaczą część środków na poszerzenie szutrowej drogi
prowadzącej do Cofete w jej najwęższych miejscach. Reżyser przystał na ten
warunek i dodatkowo zostawił autobusik, którym jego ekipa codziennie dojeżdżała
na plan. Do dziś kursuje on regularnie. Za wioską jedziemy jeszcze tylko chwilę
i dotrzemy do jedynego parkingu przy plaży. Jak się domyślasz, nie ma tu tłumów
i tysięcy samochodów. Przy parkingu zobaczymy zasypany już częściowo piaskiem
kontrowersyjny cmentarz, ale tę kwestię poruszę nieco dalej. Z parkingu idziemy
bezpośrednio na szeroką, piaszczystą plażę. Gdzie warto iść? Myślę, że w lewą
stronę, ponieważ tam widzimy najwyższe góry i piękne otoczenie. Piasek sprawia
wrażenie, jakby tędy nikt nie chodził od lat... Nie ma żadnych śladów, a fale
rozlewają się tu na kilka lub kilkanaście metrów po jego powierzchni. Na całej
długości Cofete obowiązuje zakaz kąpieli ze względu na silne prądy morskie i
duże fale. Plażę należy „tylko”, albo i aż podziwiać. Wędrując w lewą stronę od
parkingu, warto iść ciągle przed siebie. Pomimo, że masz świadomość, że jesteś
na Fuerteventurze, to czujesz się, jak na całkowitym odludziu, w zupełnie innym
miejscu, jakby wywieźli cię na koniec świata. Uczucie totalnej pustki i
odizolowania jest niesamowite! Wracając w stronę parkingu, będziemy patrzeć w
stronę łańcucha górskiego, który ciągnie się aż po horyzont. Góry widoczne na
samym końcu lubią przyciągać chmury i właśnie tam najczęściej będzie mgła lub
siwe chmury.
Najlepsza pora dnia na odwiedzenie plaży to
godziny 11.00 – 14.00. Poza tym przedziałem godzinowym może być gęsto od chmur.
Zwykle po 11.00 następuje pierwsze i najmocniejsze zanikanie obłoków. Później
mogą tworzyć się skupiska chmur po prawej stronie łańcucha górskiego, patrząc
na plażę z parkingu. Plaża jest niezwykle widokowa i należy do jedynie dwóch
miejsc na Fuerteventurze, gdzie niezależnie od pory dnia zawsze jest dobre
światło dla fotografów. Gdzie indziej na wyspie, zawsze jest jakaś najlepsza
pora, gdzie występują te najlepsze warunki. Tutaj panują one zawsze. Ciekawostką
jest fakt, że gdyby jakimś cudem przytrafił nam się deszcz, a przyjechalibyśmy
samochodem, to w żadnym wypadku nie należy wracać do domu! Droga staje się
bardzo szybko śliska i błotnista. Raczej mamy małe prawdopodobieństwo, że na
ostrych zakrętach nie spadniemy w przepaść, stąd rząd Fuerteventury wprowadził
coś na wzór akcji ratunkowej w Tatrach. W czasie deszczu po takie osoby
przylatuje helikopter! Innej możliwości bezpiecznego powrotu po prostu nie ma!
Telefony działają na plaży, więc można wezwać pomoc pod klasycznym numerem 112.
Działa wszędzie.
Niesamowita plaża Cofete
Inne spojrzenia na Cofete
Plaża Cofete to nie tylko plaża, dzicz,
nienaruszone tereny i wysoki łańcuch górski utworzony z ciągu bardzo dawnych,
wygasłych wulkanów. Cofete to również ukryta i mroczna historia. Jeśli
dojeżdżamy do parkingu na Cofete, to trudno po prawej stronie na wzniesieniu
nie zauważyć okazałej Willi Wintera. Prawie wszystko, co z nią związane, jest
niewyjaśnione – również data jej powstania. Po wgłębieniu się w historię szybko
dostrzeżemy, że nawet ogólnikowo mówiąc, rok wybudowania tej willi ma ogromne
znaczenie… Przybliżę teraz nieco tę historię:
Według wiedzy ciekawych ludzi, chcących poznać
prawdę, po raz pierwszy Gustav Winter przybył na Wyspy Kanaryjskie w latach
dwudziestych: Gustav Winter, inżynier z Czarnego Lasu, urodzony w 1893 roku. W
Las Palmas na Gran Canarii zlecił budowę elektrowni CICER. Potem pojawił się na
Fuerteventurze. Mówi się, że przyjechał z walizką wypełnioną gotówką - ze
skrzyni wojennej Göringa - by kupić ziemię w ogarniętej wojną domową Hiszpanii
i zbudować bazę wojskową dla III Rzeszy, która aktywnie przygotowywała się do
wojny w tym czasie.
Dyktator Francisco Franco - który był głęboko
zadłużony u Hitlera, ponieważ pomógł mu wygrać wojnę domową z Legionem Condor -
obserwował budowę dziwnej willi bez dochodzenia do jakich celów ona powstaje i
nawet popierał niemieckie wysiłki. W krótkim czasie Winter opanował półwysep
Jandia w południowej Fuerteventurze. Mówiono o dziwnych wydarzeniach:
Ogrodzenia zostały zbudowane, aby odizolować półwysep od reszty wyspy.
Miejscowi mieszkańcy zostali wygnani i wolno im było poruszać się tylko pieszo
po okolicy, aby pracować przy budowie dróg i portów. Przed zapadnięciem zmroku
musieli opuszczać półwysep Jandia. Mówiono, że rządzą tam Niemcy oraz snuto
opowieści o żołnierzach, okrętach wojennych, łodziach podwodnych i stanowiskach
z bronią. W północnej części półwyspu, w opuszczonej i niegościnnej okolicy
obok wioski rolniczej Cofete, budowa rozpoczęła się na ogromnej posiadłości,
która bardziej przypominała fort niż budynek mieszkalny. Mówi się, że dom,
który później wszyscy nazywali „Villa Winter”, został zbudowany na
rozbudowanym, wulkanicznym systemie jaskiniowym, zapewniającym połączenie z
morzem. Podobno regularne wybuchy miały miejsce w podziemnych jaskiniach, a
pomosty budowano dla niemieckich okrętów podwodnych. Często wspominano takie
nazwiska jak Canaris, Himmler i Dönitz.
Najwyraźniej te tajne, podziemne bunkry oferowały
miejsce na zaopatrzenie i utrzymanie niemieckich okrętów podwodnych podczas II
wojny światowej, poza zasięgiem samolotów rozpoznawczych Królewskich Sił
Powietrznych. Stamtąd rzekomo wyruszyli na zniewagę Aliantów na Atlantyku. Dzięki
ścisłej tajemnicy i obfitym rezerwom złota, które miała posiadać baza, jej
działalność trwała jeszcze długo po wojnie. Według opowieści, zbrodniarze
wojenni, tacy jak Mengele, Bormann, Eichmann, a nawet sam Hitler, podobno
przeszli operację kosmetyczną (nie plastyczną), aby kontynuować swoją ucieczkę
do Ameryki Południowej bez rozpoznania. Samoloty i okręty podwodne eskortowały
ich do Argentyny i Antarktydy, gdzie Trzecia Rzesza utrzymywała również bazę
operacyjną w legendarnej Nowej Szwabii. O ile ucieczki Hitlera do Argentyny
nigdy nie udało się udowodnić i nie wiadomo, czy jest faktem, to w dzisiejszych
czasach oficjalnie już wiadomo, że 5.000 osób zarządzających rzezią w obozach
zagłady wyjechało do Argentyny i do lat ’70 żyli w sześciu utworzonych od
początku miejscowościach, izolowanych od reszty kraju. Argentyna pozwalała na
przyjmowanie nazistów odpowiedzialnych za zbrodnie na masową skalę, bo w
Europie czekałaby ich najgorsza kara. Dzisiaj można nawet obejrzeć film na
kanale Discovery, który szczegółowo omawia tę kwestię. Nie są to
przypuszczenia, a zbadane i potwierdzone fakty przez historyków. Czy Hitlerowi
udało się dołączyć do nich? To nigdy nie zostało udowodnione i ciągle jest w
fazie domysłów.
Później, po przemyceniu ostatnich nazistów,
działalność willi ustała, a na rozkaz Franco wysłano jednostki paramilitarne,
aby chronić cały teren przed wścibskimi gośćmi. Po wysadzeniu wszystkich
podziemnych przejść, bunkrów i obiektów, a tym samym wszystkich zakrytych
torów, rodzina Winter sprzedała cały obszar bogatym inwestorom z całego świata.
Pojawiły się pierwsze hotele, takie jak Casa Atlántica i Jandía Playa. Obszar
wokół Cofete został sprzedany dużej firmie z Gran Canarii, która miała na celu
rozwój regionu dla turystyki.
Tyle jeśli chodzi o legendę. Ale co jest prawdą, a
co nie? Czy istniała na Fuerteventurze baza nazistów i czy przypływały tu
łodzie podwodne? Czy istniały tajne bunkry i tunele? W 2015 roku
austriacko-niemiecki autor i dziennikarz Alexander Peer rozpoczął misję
odkrycia tajemnicy i spędził dwa lata na badaniu wydarzeń. Odwiedził archiwa w
Niemczech, Austrii, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Francji, Szwajcarii i USA,
przeprowadził wywiady ze znanymi historykami, autorami, profesorami historii,
dziennikarzami i współczesnymi świadkami na całym świecie. Jego podróże
badawcze obejmowały dziesiątki lotów, tysiące kilometrów autostrad i setki
godzin pracy. Rozległe badania wcześniej nieodkrytych źródeł przyniosły nigdy
wcześniej niewidoczne pliki i dokumenty, które dostarczyły zaskakujących
wyników. Zaczął przeczesywać miasto, stan, oraz archiwa uniwersyteckie, a także
władze lokalne w całych Niemczech i Hiszpanii, poszukując danych, które
zweryfikowałyby zadziwiające powiązania. Ostatecznie upartemu autorowi udało
się uzyskać wgląd w poufne pliki. Wszystkie uzyskane odkrycia dostarczają
elementów układanki, które Peer zestawia w kompletny obraz tego zaskakującego
wydarzenia w jego książce. Szkoda, że wydana została dopiero w roku 2019 i tylko
w językach: niemieckim, angielskim i hiszpańskim.
Domniemany dom wakacyjny niemieckiego generała,
jak nazywają go niektóre przewodniki turystyczne, wydaje się ogromny i
niezwykły, z dwoma piętrami częściowo wbudowanymi w zbocze i wieżą od strony
północno-wschodniej, której funkcja pozostaje niejasna.
Niesamowity wysiłek, z jakim zbudowano ten dom,
jest już widoczny z zewnątrz. Duże, okrągłe łuki, pięknie zaprojektowane
drewniane balustrady i liczne detale we wnętrzu domu, w którym znajduje się
również przestronny dziedziniec, świadczą o dążeniach, które musiało kryć w sobie
wielki cel.
Don Gustavo, jak mówili miejscowi Gustav Winter,
musiał mieć ogromne środki finansowe i mnóstwo kapitału ludzkiego, aby
zrealizować swoją wizję. Mówi się, że miejscowi pracownicy mogli pracować tylko
na placu budowy z najwyższą poufnością i byli zmuszani do opuszczania terenu
każdego wieczoru. Cały półwysep Jandia został uznany za strefę zamkniętą. Ale
przypuszczalnie, oprócz mieszkańców, na Fuerteventurę sprowadzono niemieckich
pomocników. Tajemniczy cmentarz położony przy plaży wywołuje dzikie spekulacje
na ten temat.
Willa Wintera widziana z jedynej wioski na Cofete
Willa Wintera widziana z jedynej wioski na Cofete
Dziedziniec w willi Wintera
Mówi się, że wieża willi służyła jako latarnia dla
okrętów podwodnych lub samolotów lądujących na pobliskim lotnisku w Punta Jandia.
Jaki był cel budowy tej willi, która znajduje się w środku pustkowia,
bezpłodnej gleby i na jednej z najdłuższych plaż na Wyspach Kanaryjskich?
Pochodzenie wulkaniczne obszaru sugeruje, że kryje
w sobie system jaskiń pod powierzchnią. Oznaczałoby to, że Winter zbudował
willę - która mogłaby zostać zbudowana w wielu innych miejscach - na szczycie
już istniejącej groty. Podobno zapewnia podziemne połączenie z morzem. Ta
plotka jest wątpliwa, ponieważ ci, którzy znają to wybrzeże, wiedzą również, że
stoki w Cofete i wokół są zbyt niskie.
Jednak idea jaskiń lawy staje się mniej szalona,
gdy weźmie się pod uwagę, że Cuevas del Viento na Teneryfie przedstawia
największy podziemny (jaskiniowy) system jaskiniowy na świecie, a sąsiednia
wyspa Lanzarote jest także domem dla rozbudowanych jaskiń wulkanicznych: Cuevas
i Jameos del Agua. Na wyspie Fuerteventura znajdują się również małe jaskinie,
które wzbudziły podejrzenia o związek z działalnością Wintera (na przykład
jaskinie Ajuy).
Wieża Villa Winter jest dostępna tylko z dwóch
najwyższych pięter, szczególnie na środkowym piętrze z małymi, prostokątnymi
oknami. Na podłodze znajdowała się również duża skrzynka z bezpiecznikami. Jej wymiary
prowadzą do założenia, że ta wieża zawierała sprzęt, który miał wysokie
zapotrzebowanie na moc.
Wiele szczegółów można znaleźć na dziedzińcu willi
i wokół niego, w tym dziobek w kształcie rzeźbionej, drewnianej krokodylowej
głowy lub typowe drzwi z emblematem zimowym, starannie wygrawerowanym „W”,
które wyglądają bardziej, jak tajemnicze wejścia do zaczarowanego zamku niż do
domu niemieckiego inżyniera.
Dostęp do niewielkiej części parteru willi: schody
prowadzą gości przez zamknięte drzwi niższych pięter wieży i do kuchni
składającej się ze spiżarni, niemego kelnera, umywalki, kilku powierzchni
roboczych i piekarnika. Dalej widzimy tylko kilka dodatkowych drzwi, z których
niektóre są zablokowane lub zamurowane.
Zachodnia strona willi zapewnia dodatkowe wejścia
do częściowo zablokowanej części parteru. Mały otwór w jednym z drzwi odsłania
długi korytarz z kilkoma drzwiami po prawej stronie. Kolejne okno jest
całkowicie zamknięte i zakryte, za nim ciągnie się długi korytarz bez drzwi i
okien. Nie można wyjaśnić funkcji tego ostatniego korytarza. Pokoje na parterze
znajdują się wzdłuż jednego długiego korytarza. Te pokoje są dostępne z poziomu
korytarza, ale wszystkie są puste.
Na dziedzińcu willi stoi stary pojazd szynowy, wystawiony
na pogodę i erozję. Daje podpowiedź prawdy za spekulacjami, ponieważ stary
pojazd został wyprodukowany przez firmę Krupp. Kawałki kolejowe w pobliżu
willi, które można znaleźć około 200m na wschód od willi, na trasie prowadzącej
do góry, świadczą o działalności górniczej…
Stary pojazd szynowy należący do wojska niemieckiego do dziś "zdobi" dziedziniec willi
Kiedy przyjrzymy się tej całej historii i kiedy
będziemy we wnętrzu willi, przewodnik zwróci nam uwagę na wiele niesamowitych
rzeczy, na które sami moglibyśmy nie wpaść. Widziałem mnóstwo zdjęć różnych
ludzi, również tych zagranicznych, z lat 2014-2015. Zauważyłem, że w czasie,
kiedy ja byłem (2019) dużo się zmieniło. Dom częściowo odświeżono i przede
wszystkim w największym pokoju stworzono muzeum tego miejsca, gdzie można
podziwiać eksponaty znalezione na terenie willi. O co cały szum? O to, że rząd
Hiszpanii utrzymuje, że willa została zbudowana w 1946 roku, co ucinałoby
spekulacje, że Hiszpania współpracowała z Niemcami w tamtych czasach. Dla rządu
Hiszpanii niewygodne byłoby przyznanie się do współpracy z nazistowskimi
Niemcami, dlatego ukrywa wszelką prawdę. Do dzisiaj wejścia do domu Wintera
strzeże starszy już wiekiem człowiek, który należy do rodziny Wintera. Jego
wiek nie pozwala, żeby dociekać prawdy, dlatego współpracuje z nim niejaki
Pedro, który jest bardzo ciekawy całej historii i próbuje rozgryźć całą
zagadkę. Właśnie dla niego omawiany starszy człowiek zbiera pieniądze na duży
skaner, dzięki czemu mógłby dowiedzieć się więcej, co znajduje się pod ziemią.
Jako, że Pedro nie może prowadzić wykopalisk na terenie willi, to chce
skorzystać ze skanera, który pozwoli mu dostrzec znacznie więcej pod ziemią. Być
może odkryje jakieś korytarze, czy tunele… Kto wie?... Pedro prowadzi swój
profil na Facebooku, który działa na zasadzie porównywania zdjęć z drugiej
wojny światowej i tego, co znalazł na terenie willi. Widać, jak wiele rzeczy
należało do niemieckiego wojska, bo kto inny mógł posiadać rzeczy produkowane
na potrzeby niemieckiego wojska?... W pokoju znajdujemy między innymi baterie z
U-boot’ów, stacje nadawcze i łączności, wycinki z gazet, sprzęty wojskowe itp. Porównując
przedmioty z fotografiami z tamtych lat, nie mamy wątpliwości, do kogo wszystko
należało. O ile baterie z U-boot’ów nie muszą oznaczać, że pod budynkiem
znajduje się tunel dla łodzi podwodnych, to mogą znaczyć, że musiały podpływać
maksymalnie blisko brzegu, jak się da, w celach dostarczenia zaopatrzenia, czy
może również innych ludzi. Na co komu byłyby baterie do potężnej wojskowej łodzi
podwodnej na środku niczego?... Ktoś musiał nimi przypływać w jakimś ważnym
celu.
Baterie z U-boot'ów w pokoju
Liczne eksponaty znalezione na terenie willi Wintera
Faktem jest też, że na schodach na zewnątrz domu,
siedział sam Hitler. O tym wspomina przewodnik podczas wycieczki, a zdjęcie
pochodzi z 1941 roku. Nie była to jego własność, ale wiadomo, że choć raz
odwiedził willę na kilka dni. Czy tylko jeden raz? Tego nie wiadomo… Pedro ma
jeszcze jedną ciekawostkę, która kryje jakąś tajemnicę. Posiada screen’a
zrobionego w 2013 roku z Google Earth. Widać na nim pozostałości pasa
startowego dla mniejszych samolotów. Samego pasa z betonowych płyt tam nie dostrzeżemy,
ale raczej równe linie, zarośnięte niskimi krzakami, charakterystycznymi dla
tego środowiska, tworzących równe linie. Kiedy dzisiaj wejdziemy na Google
Earth, tych pasów nie ma. Ciekawe, czy ktoś celowo ukrył tę informację?... Kolejną
rzeczą jest spojrzenie w kierunku wioski Cofete. Choć już wcześniej wspominałem
o dziwnym wzniesieniu, to tutaj powiem coś więcej. Kiedy z willi Wintera
spojrzymy na wioskę Cofete i nieco na prawo od niej, to zauważymy jedyne, duże
wzniesienie na płaskim terenie, które ma inny kolor i strukturę skał niż całe
otoczenie. Wygląda na to, że w tamtych latach prowadzono duże prace górnicze (być
może budowa tuneli podziemnych, bunkrów, itp.). Wybrana ziemia musiała być
gdzieś składowana, dlatego badacze uważają, że najprawdopodobniej to
wzniesienie jest usypiskiem po pracach podziemnych. Pedro chce dowieść przy
pomocy nowego skanera, na który teraz zbiera pieniądze, co tak naprawdę kryje
się pod ziemią. Wchodząc na teren willi grupą daliśmy po 5 EUR za każdą osobę.
Starszy człowiek nic nie powie, ale oczekuje jakiejś zapłaty za wejście. Z
naszego punktu widzenia tylko coś mamrotał pod nosem i tyle go można zrozumieć…
Ciekawa jest historia podziemi tego budynku, bo już dzisiaj wiadomo, że miał
przynajmniej trzy kondygnacje poniżej poziomu ziemi. Pod parterem znajdował się
korytarz i wejścia do kilku pokoi. Na końcu widać piec krematoryjny. Takie
połączenie sugeruje badaczom trop przeprowadzania eksperymentów, badań, czy też
innych prób związanymi z operacjami plastycznymi lub kosmetycznymi. Pod ziemią
mogło dziać się dużo niedopowiedzianych rzeczy. Życie ludzkie w tamtych czasach
nic nie znaczyło, dlatego być może po nieudanym eksperymencie można było pozbyć
się niechcianych ciał w piecu krematoryjnym. Tego nigdy nie dowiedziono. Na
pewno badacze mają jeden z wielu tropów jeszcze do zbadania. Istnienie trzech
poziemnych pięter potwierdził skaner Pedra, który aktualnie posiada.
Artykuł o obecności Hitlera w willi Wintera
Dokładnie na tych schodach siedział Hitler podczas kilkudniowej wizyty w willi
Dodatkowo, na zewnątrz budynku, jest duży szyb
wentylacyjny. Ciekawe jest, że w późniejszych latach niemiecko-austriacka
ekspedycja nurków próbowała przeprowadzić badania pod wodą, co kryje Cofete.
Nigdy im się to jednak nie udało, ponieważ w tajemniczych okolicznościach
wybuchł ich statek. Ponoć tylko jedna osoba przeżyła, ale z obawy przed utratą
swojego życia już nigdy nic więcej nie powiedziała. Do dziś Pedro ma znajomego
mieszkającego w Betancurii (to miasteczko będę opisywać w kolejnych punktach,
jako miejsce do zwiedzenia). Kiedy próbował go wypytywać o szczegóły
wielokrotnie, ten zawsze mu odpowiadał, że nie może niczego powiedzieć, bo chce
jeszcze żyć. Zachodzi więc pytanie: kto tak bardzo trzyma nad całą historią rękę?...
Mówi się o panującym duchu nazizmu, czyli o nieokreślonych, wpływowych osobach,
którym bardzo zależy, żeby prawda nie wyszła na jaw. Może rząd Hiszpanii?...
Tego nie wiemy. Jeśli wgłębimy się w historię drogi, którą przyjechaliśmy z
zamieszkanej części Fuerteventury, dowiemy się, że niestety kryje się za nią
bardzo mroczna przeszłość. 20km szutrowej drogi wybudowały setki osób
sprowadzonych z Niemiec oraz miejscowi mieszkańcy za czasów Hitlera. Ich
zadaniem było dokończenie budowy i później tak naprawdę nie wiadomo co się
stało z tymi ludźmi… Na pewno byli uśmiercani, ponieważ nie ma żadnych
powojennych relacji od osób, które pracowały przy tej budowie. Cmentarz, który
widzimy przy parkingu ma skrywać ciała tych osób, stąd jest taki
kontrowersyjny. Żeby to sprawdzić, trzeba by było przeprowadzić ekshumację, ale
kto wyda zgodę na badania, które są nie na rękę rządowi Hiszpanii?... Jak
widać, willa Wintera, to mnóstwo niedopowiedzianych historii, które ciągle
czekają na zbadanie. Książka o której wspomniałem, jest wydana w języku
angielskim, dlatego chcę ją kupić, żeby dowiedzieć się coś więcej na ten temat.
W końcu autor musiał dojść do większej ilości źródeł. Trzeba dodać, że rządowi
Hiszpanii nie podoba się to, co robi Pedro, dlatego z góry wiadomo, że nigdy
nie otrzyma żadnych zezwoleń na bardziej szczegółowe badania.
Cmentarz przy parkingu, obok plaży Cofete
Cmentarz przy parkingu, obok plaży Cofete
A co jeśli nie mamy samochodu tak, jak ja? Biuro
podróży, z którym przylecieliśmy, oferowało wycieczkę na Cofete w wersji VIP,
czyli do 8-miu osób. Cena wynosiła 68 EUR, podczas, gdy miejscowi chcieli 69
EUR. Zazwyczaj biuro podróży liczy sobie 1,5-krotną cenę miejscowych biur,
dlatego byłem zdziwiony tą ceną. Skoro mamy prawie jednakową cenę i mogę
posłuchać polskiego przewodnika, to czemu nie wybrać wycieczki z biura? Tak też
zrobiłem. Ostatecznie pojechaliśmy w 4 osoby, dzięki czemu wycieczka była
naprawdę w wersji VIP. Zamawiając wycieczkę na Cofete, która jest organizowana
na początku tygodnia, pojedziemy klimatyzowanym Fiatem na 8 osób. Kierowca jest
wprawiony i wie jak poruszać się po krętej drodze na Cofete. W międzyczasie
opowiada nam o ciekawostkach związanych z Cofete. Wycieczka to ciekawa opcja,
bo wyjdzie nas taniej od wypożyczenia terenowego samochodu, gdzie chcąc
odwiedzić Cofete i tak poświęcisz na to cały dzień. Wycieczkę z przewodnikiem
rozpoczynamy w Morro Jable, w porcie, gdzie zatrzymujemy się na pół godziny,
żeby podziwiać ponad dwumetrowe płaszczki oraz wylęgarnię żółwi caretta-caretta
znanych z greckiej wyspy Zakyntos. Później pojedziemy szutrową drogą do Cofete
i zatrzymamy się na przełęczy, w punkcie widokowym, gdzie lubi wiać silny
wiatr. Widoki na Cofete z tego miejsca uważam za drugie najpiękniejsze miejsce
Fuerteventury. Na plaży mamy godzinę czasu, żeby powędrować piaskami i poczuć
klimat odizolowania od reszty świata. Później pojedziemy do Willi Wintera,
gdzie będziemy słuchać opowiadań przewodnika i jednocześnie zobaczymy dostępną
część domu wraz z eksponatami. Ta część jest bardzo ciekawa i wciąga każdego –
nawet osoby nie przepadające za historią wysłuchają wszelkich opowieści z
zaciekawieniem. Do dziś śmierć Hitlera nie jest wyjaśniona i nikt nie znalazł
jego ciała, stąd tyle spekulacji, czy faktycznie nie zbiegł do Argentyny. Już
dziś wiadomo, że Rosjanie, którzy utrzymywali, że posiadają czaszkę Hitlera,
dwukrotnie próbowali oszukać swoją propagandą ludzi, jakie ich wojsko było
wspaniałe, że dopadli niemieckiego wodza. Jak się okazało, czaszkę, którą
posiadali w 1968 roku okazała się głową kobiety, a amerykańscy naukowcy, którzy
w 2010 roku pojechali badać kolejną czaszkę przy użyciu najnowszych technologii
(Rosjanie „wytrzasnęli” po badaniach z 1968 roku inną czaszkę) dowiedli przy
pomocy badań DNA i medycyny sądowej, że o ile postrzał w głowę się zgadzał, to ich
czaszka należała do kobiety w wieku 20-40 lat. Naukowcy doszli do takich
wniosków po analizie wyodrębnionych chromosomów oraz po naturalnych zrostach
kości tworzących czaszkę.
Kiedy zadamy sobie wiele pytań takich, jak: czy
wieża willi służyła za latarnię dla statków i łodzi podwodnych, czy lądowały tu
kiedyś samoloty?, jakie jest przeznaczenie trzech podziemnych kondygnacji?, czy
wzniesienie widoczne obok wioski oznacza ziemię wykopaną pod budowę tuneli
podziemnych?, co robią baterie z U-boot’ów w tym domu?, jak rząd Hiszpanii
utrzymuje, czy granaty służyły właścicielowi do użyźniania gleby?, czy
przeprowadzano tu eksperymenty na ludziach, lub przeprowadzano operacje
plastyczne lub kosmetyczne w celu ukrycia tożsamości?, czy kremowano w
tutejszym piecu ludzi?... to sprawimy, że ta historia zacznie w nas żyć…
Inne artykuły o willi oraz dokumenty związane z obiektem i ludźmi z nią związanymi
Obok baterii z U-boot'ów znalazły się skrzynie z granatami. Według rządu Hiszpanii, granaty miały służyć do spulchniania ziemi pod uprawę
Kolejnym punktem na mapie naszej wycieczki, jest
opuszczenie terenu Cofete. Trzeba pamiętać, że droga w jedną i w drugą stronę
jest ciekawym przeżyciem, ponieważ zobaczymy piękne widoki i przy okazji
posłuchamy przewodnika. Biuro ma do dyspozycji troje przewodników, którzy
„zapuszczają się” w te tereny. Wiem, że dwóch z nich jest z pasji fotografami
więc, jeśli w drodze powrotnej będziemy chcieli jeszcze raz zatrzymać się na
przełęczy, bo np. teraz jest mniej chmur, to nie bójmy się poprosić o chwilę na
zdjęcia. Na pewno was zrozumieją z racji pasji. Oni ten widok mają raz na
tydzień. My tylko raz, jeśli wiemy, że nie wrócimy na tę wyspę, bo np. lubimy
odwiedzać ciągle nowe miejsca. Kolejnym punktem będzie dojechanie szutrową
drogą do najbardziej wysuniętego punktu Fuerteventury. Jest nim latarnia
morska, która oferuje bardzo ciekawe widoki. Cały czas jedziemy szutrową drogą,
a dopiero na kilkaset metrów przed wioską wjeżdżamy na… drogę asfaltową! Wioska
nawet nie ma swojej nazwy na mapach, a w Googlach trzeba naprawdę mocno
przybliżyć mapę, żeby ją zobaczyć. Połowę osady stanowią w większości
opuszczone przyczepy kampingowe, w których mieszkali ludzie na stałe.
Przewodnik mówi, że jeśli chcesz rozpocząć życie na Fuerteventurze, zawsze
możesz zająć jedną z nich. Bardzo ciekawie to wygląda, gdy idzie się przez całe
osiedle złożone z przyczep kampingowych… Latarnia morska znajduje się ponad
kilometr od małej wioski. Tam spędzamy chwilę, po czym przewodnik pożycza nam
okulary przeciwsłoneczne, jeśli ich nie mamy i każe nam spojrzeć w ocean.
Widzimy, że równą linią, nieco dalej w głąb oceanu, oddziela się bardzo ciemne
dno od reszty. To jest nagły uskok powstały na dnie oceanu. Po stronie
głębokiego uskoku woda przybiera bardzo ciemny, granatowy kolor. Z latarni mamy
piękny widok na góry, które zostawiliśmy w oddali. Po wizycie na terenie
latarni wracamy do małej wioski.
Latarnia morska na najdalej wysuniętym punkcie Fuerteventury na południowy-zachód
Widok z okolic latarni
Osiedle opuszczonych przyczep kempingowych
Wioska z przyczepami kempingowymi, której nazwy nie wyświetla nawet Google...
Kilkadziesiąt metrów od kampingowego osiedla
wstępujemy do restauracji El Caletón, gdzie zjemy miejscowy obiad z widokiem na
piękną część wybrzeża i ocean. Obiad jest wliczony w cenę. Szczerze mówiąc
przejedliśmy się nim i był bardzo dobry. Na początku dostajemy kanaryjskie
kartofle, które zjada się ze skórką i do tego sałatę z różnych warzyw. Trzeba
pamiętać, że kartofle kanaryjskie polane sosem są dla Kanaryjczyków osobną
potrawą. Po tym otrzymujemy bardzo ciekawie przyrządzony ryż z owocami morza
(krewetki i małże). Pomimo przejedzenia, smak był tak dobry, że „wciągnęliśmy”
wszystko. Po pysznym obiedzie zostaje nam ostatni cel do osiągnięcia. Punkt
widokowy Mirador del Salmo, skąd mamy wspaniałą panoramę na Sotavento, jest
czymś, czego nie możemy przegapić będąc na Fuerteventurze. Tym razem będziemy
mogli popatrzeć na tę niezwykłą plażę z lagunami z dużej wysokości. Właśnie
stąd są wykonywane pocztówkowe zdjęcia. Wycieczka obfituje w wiele atrakcji,
dlatego opisałem jak wygląda jej program, żeby wiedzieć, czy odpowiada nam taka
forma spędzenia całego dnia. Dziwiłem się tylko, że przewodnik z tak wielkim
entuzjazmem opowiadał na spotkaniu przywitalnym i mówił, że liczba miejsc jest
ograniczona, a zapisywały się tylko 2 lub cztery osoby… Nie wiem, czy ludzie
wystraszyli się tego wiatru na przełęczy już podczas opowiadania…
Ryż z krewetkami i małżami
Sałatka warzywna do ryżu z krewetkami i małżami
Kartofle kanaryjskie są osobną potrawą, przysmakiem
Ryż z krewetkami i małżami
Sałatka warzywna do ryżu z krewetkami i małżami
Kartofle kanaryjskie są osobną potrawą, przysmakiem
Piękne widoki z restauracji El Caletón
Na koniec tylko dodam, że Kanaryjczycy używają
ciekawej metody budowania gładkich, szutrowych dróg, jak asfalt. Jazda nimi
jest znacznie cichsza niż asfaltowymi! Najpierw przejeżdża cysterna z wodą. Z
tyłu ma rurkę z mnóstwem małych otworków, z których sączy się woda. W trakcie
przejazdu cysterny, woda leje się na szerokość jednego pasa ruchu. Kiedy woda
wsiąknie, do akcji wkracza maszyna do spulchniania gleby na kołach. Wysuszona
przez lata ziemia na wiór, teraz jest wręcz sproszkowana na piasek. Na końcu
przejeżdża walec, który tworzy idealnie równą drogę. Dopiero od niedawna na
Fuerteventurze używa się takiego sprzętu, bo wcześniej drogi przypominały
klasyczną „australijską tarkę”, czyli równomiernie wystające nierówności po
przejeździe maszyn na gąsienicach. Nie trzeba mówić, że przejażdżka samochodem
po „australijskiej tarce” nie należy do przyjemnych, bo samochód trzęsie się na
wszystkie strony, a i zawieszenie strasznie się zużywa. Dobrze, że wpadli na
taki pomysł, bo dla biur oferujących wycieczki na Cofete, to będzie znaczne
ułatwienie i oszczędność na naprawach samochodów używanych do pracy.
3. WYDMY W CORRALEJO
Fuerteventura ma wiele ciekawych terenów i różnych
środowisk pomimo długiej na 150km wyspy. Patrząc od strony miasta Corralejo,
wystarczy, że tylko z niego wyjedziemy, a rozpocznie się park naturalny wydm w
Corralejo. W najdłuższym miejscu wydmy ciągną się na odległość 7,74km. Tereny
tuż przy mieście są zarośnięte niskimi, kulistymi krzaczkami, dlatego ta część
nie jest atrakcyjna. Będąc na miejscu, na początku zapytałem: a gdzie są te
wydmy? Okazało się, że pierwszych, takich z prawdziwego zdarzenia, trzeba
poszukać około 2km od miasta. Jeszcze lepsze znajdziemy, kiedy będziemy jechać
drogą FV-1a (droga wzdłuż wschodniego wybrzeża). W dwóch miejscach wydma
dosłownie chce wsypać się na drogę i tworzy kilkumetrową ścianę piasku. Ten
widok przypominał mi lodowce w Alpach, które w podobny sposób nagromadzają
materiał. Widok żółtego piasku na tle czarnej drogi jest niesamowity! Wzdłuż
drogi poprowadzonej przez wydmy znajdziemy mnóstwo miejsc parkingowych. Bez
obaw możemy zatrzymać samochód, jeśli widzimy żwirowe podłoże. Powierzchnia
jest utwardzona, a miejsca nie zabraknie dla nikogo. Parkingi ciągną się
kilometrami, choć nie są opisane. Jeśli mieszkasz w Corralejo najłatwiej udać
się chodnikiem wzdłuż drogi FV-1 wychodzącej z miasta. Cała trasa prowadzi przy
brzegu, ale jeszcze dość daleko od oceanu. Najpierw miniemy długi, betonowy
szkieletor, będący pozostałością po nieukończonym hotelu Rosjan, później za
rondem miniemy całe osiedle bloków mieszkalnych pomalowanych na żółto – też
niedokończonych. Tutaj skręcamy w prawo. Będziemy iść wzdłuż hoteli. Jedna
willa wyróżnia się szczególnie, ponieważ ogradza ją długi mur z wieloma
rzeźbami i roślinami. Każdy idący tędy pierwszy raz, robi sobie zdjęcia na tle
willi. Facetów najczęściej przyciągają dwie kobiety z gołymi piersiami
wyrzeźbione na murze. Za willą pozostaje tylko jeden mniejszy hotel i odtąd
rozpoczynają się piaski pustyni. Dojście do tego punktu z hotelu Labranda Aloe
Club powinno zająć jakieś 15min. Później idziemy wyraźną, twardą i bardzo
szeroką ścieżką na piaskach, gdzie mogłaby nawet wylądować awionetka. Na jej
końcu widać trzy czarne tyczki. To szkoła kite-surfingu. Na jej wysokości
idziemy plażą do brzegu, skąd dalej pójdziemy wzdłuż linii brzegowej.
Kolorowa willa w drodze na plażę w Corralejo
Kolorowa willa w drodze na plażę w Corralejo
Odtąd zobaczymy piękne plaże, z turkusowymi
wodami, ale z falami i od czasu do czasu, ze skałami. Przed sobą widzimy dwa
„chamskie” hotele, czyli Riu, o których wspominałem już wcześniej. Te dwa bloki-wieżowce, jak w Katowicach z ul. Korfantego 2, strasznie psują krajobraz. Można więc
przyspieszyć kroku i pójść poza ich teren. Kiedy przejdziemy na drugą stronę
(plaże na Fuerteventurze nigdy nie należą do żadnego hotelu – są publiczne),
odtąd otworzy nam się widok na piękne plaże oraz wydmy. Wzdłuż plaży ciągną się
kamienne kręgi, które mają osłaniać od silnego wiatru podczas opalania się. Około
10min wędrówki za hotelami rozpoczynają się najpiękniejsze i najwyższe wydmy.
Warto więc skręcić pod ukosem w prawo i zacząć je przecinać. Nie znajdziemy
żadnych szlaków, ponieważ wiatr w kilkadziesiąt minut zasypie każdą wydeptaną
ścieżkę. Będąc na pierwszej, większej wydmie warto spojrzeć na góry otaczające
tutejszą równinę oraz na miasto Corralejo. Widać, jak wielka przestrzeń jest
niezagospodarowana. Z drugiej strony, jeśli chcemy zrobić zdjęcie pięknej plaży
z turkusowymi wodami oceanu na tle pustyni, to raczej nie uda nam się tam
sztuka. Niestety dwa „chamskie bloki z Katowic” będą nam psuły cały widok.
Można jedynie pójść nieco za wydmę i pobawić się efektem perspektywy,
„chowając” hotele za piaskiem. To naprawdę działa. Jak zauważysz, wzdłuż plaży
ciągnie się rząd kilkumetrowych wzniesień, zarośniętych zielonymi krzakami.
Warto wejść na jedną z nich i zrobić zdjęcie z najwyższego punktu w stronę gór.
Widać wówczas rzędy wydm. Niestety lokalne górki służą niektórym jako ubikacja.
Ciekawostką jest fakt, że droga FV-1, która przecina wydmy wzdłuż, w
przyszłości ma być… zlikwidowana pomimo, że setki turystów dziennie zatrzymują
się na tutejszych parkingach, by podziwiać wydmy. Władze Fuerteventury
zauważyły, że droga zakłóciła przepływ piasku i przez to wydmy zarastają. Droga
nieco odmieniła klimat i teraz trzeba go przywrócić. Jeśli chcemy zobaczyć, czy
rzeczywiście tak jest, wystarczy pojechać samochodem, albo przejść się wydmami
jeszcze dalej, żeby zobaczyć dwa punkty przy drodze, gdzie piasek nagromadził
się na 6-7m wysokości i nie przesypuje się na drugą stronę. Co ciekawe,
dwupasmowa autostrada z Corralejo do Lajares funkcjonuje już od dłuższego
czasu, więc władze są przygotowane.
Najpiękniejsze wydmy w Corralejo
Wydmy w Corralejo należą do drugiego miejsca na
Fuerteventurze, gdzie niezależnie od pory dnia można wykonać idealne zdjęcia. Ograniczeniem
może być tylko brak dobrej pogody – czytaj: siwe chmury do godziny 10.00-11.00
i od 18.00 lub nieco wcześniej. Niestety dla fotografa te chmury są codzienną
zmorą i trzeba z nimi walczyć, obliczając konkretnie godziny, kiedy na wydmach
należy się pojawić. Kiedy byliśmy na wycieczce, przewodnik dużo mówił o
atrakcjach i życiu na Fuerteventurze. Pewien fotograf z Wielkiej Brytanii,
który uczestniczył razem z nami w wyjeździe, słuchał, ale dopowiadał: „tu są
same chmury. Kiedy będzie pogoda?”. Kiedy otrzymał odpowiedź, że od godziny
10.00 lub 11.00, dalej słuchał przewodnika. Kiedy zobaczyliśmy już wydmy i
pojechaliśmy dalej, fotograf znowu przerwał przewodnikowi: „no dobrze, ale
zadam jeszcze jedno pytanie o pogodę: mówi pan, że na południu szybciej się
przejaśni?”. W pełni go rozumiałem, bo w fotografii nie ma kompromisów: albo
jest dobre światło, ale robisz siwe, nic niewarte, zdjęcia. W końcu są wakacje,
cały, bity miesiąc maj lał deszcz i końca nie było, a tu znowu musisz oglądać
siwe chmury... Nie dziwiłem się wcale, że brak pogody na wakacyjnej wyspie
potrafił przyczynić się do porzucenia wszelkich innych dobrych myśli. Liczyła
się tylko dobra pogoda. Od razu wspomniały mi się słowa z innej wycieczki
polskiego przewodnika, który mówił, że miejscowi uważają stres za groźną
chorobę i robią wszystko, żeby nie dopuszczać do stresowych sytuacji. Myślę, że
tutejsze, prawie codzienne poranne oraz wieczorowe, siwe chmury potrafiły
wywołać najwięcej stresu, bo nigdy nie było wiadomo, czy trafisz na chociaż
pojedynczy przebłysk promieni, dzięki którym zdjęcia można by ożywić. Wydmy
kryją jeszcze jedną rzecz, o której nie słyszałem. Zdarza się, że na środku
pustynnych piasków wyrastają pojedyncze łodygi i zakwitają na nich małe, białe
kwiaty. Takie rośliny pięknie ozdabiają okolicę. Hotel Aloe Club ma dodatkowo
bezpłatny autobus, który codziennie o godzinie 9.45 zabiera pasażerów na
przystanek przy hotelach Riu. Dzięki temu mamy szybki dostęp do najlepszych
plaż i do wydm. Pierwszym razem warto spróbować dojechać tym autobusem, jeśli
chcemy zobaczyć wydmy i najpiękniejsze odcienie turkusowego oceanu. Autobus
wraca o godzinie 13.00. Kiedy mamy słoneczny dzień, zdarza się, że brakuje
miejsc i wtedy może pojechać tylko 50 osób. Nowi turyści zazwyczaj nie wiedzą za
wiele o pogodzie i przez to, gdy siwe chmury zasłaniają prawie całe niebo, nie
wybierają się na plaże. O 9.45 chmury jeszcze nie ustępują. Dopiero za około
godzinę robi się słonecznie i wtedy żałują, że nie pojechali. Jeśli nie jesteś
z hotelu Aloe Club, sprawdź, czy w twoim hotelu nie ma dostępnego transportu na
plażę.
Małe kwiaty i inne rośliny na środku pustyni...
Piękne plaże w pobliżu wydm
Chcąc zrobić dobre zdjęcie, musisz "ukryć", gdzieś za krzakiem "chamskie" bloki z ul. Korfantego 2 w Katowicach
Wydmy są warte odwiedzenia i uważam je za jedno z
najciekawszych miejsc na Fuerteventurze. Nie bez powodu są organizowane
wycieczki objazdowe z Costa Calma i Morro Jable, gdzie kierowcy jadą około
120km w jedną stronę, żeby pokazać tutejsze wydmy. My mieliśmy je pod ręką, ale
za to musieliśmy „drzeć” na plażę Sotavento około 100km, podczas, gdy turyści z
Costa Calma lub Morro Jable mieli ją pod ręką. Na Fuerteventurze niezależnie
jaką miejscowość wybierzesz, zawsze będziesz musiał gdzieś pojechać daleko,
żeby zobaczyć ciekawe miejsce, które musisz odwiedzić. Można nawet rowerem, ale
o tym będzie później.
4. KALDERA WULKANU HONDO
Jeśli lubisz wycieczki trekkingowe, to ta
propozycja jest dla ciebie. Wiedząc, że Fuerteventura jest powulkaniczną wyspą,
założyłem, że na pewno wejdę na jakiś szczyt lub wulkan. Dobrze więc zabrać ze
sobą mocniejsze buty, typu „adidasy” lub niskie buty górskie. Ja wybrałem
niskie buty górskie, jak w Beskidy, bo takie w zupełności wystarczają. Szlak
zaczyna się w Lajares. To rozległa wioska położona za pierwszym, widocznym
łańcuchem górskim z Corralejo. Z tego miasta musimy przejechać jakieś 10km,
żeby znaleźć się w centrum Lajares. Nie mając samochodu, można tam dojechać
komunikacją publiczną według rozkładu, który dostaniemy bezpłatnie z mapą w
każdym hotelu. Autobus nr 8 kursuje do El Cotillo i to nim musimy pojechać do
Lajares. Jeszcze ciekawsza rzecz jest taka, że kierowcy przewożą nawet rowery
bez dodatkowych opłat. Można wrzucić je do luku bagażowego i kupić bilet u
kierowcy. Autobus kursuje od samego rana co godzinę, a w niektórych godzinach
nawet co pół. U mnie dojazd do Lajares wyglądał jeszcze lepiej, bo kiedy
poszliśmy na przystanek autobusowy, czekaliśmy jakieś 5min i podjechał bus
8-osobowy jakiejś firmy wycieczkowej. Kierowca zapytał, czy jedziemy do El
Cotillo, ale powiedziałem mu, że do Lajares. Skoro miejscowość jest po drodze,
to zapytał, czy po 3 EUR za osobę nam pasuje. Jasne, że tak. I takim sposobem
jeszcze szybciej znaleźliśmy się w Lajares. Słowa przewodnika sprawdzały się.
Praktyczne podejście Kanaryjczyków było widać w wielu dziedzinach życia.
Wycieczkę na kalderę Hondo zaplanowałem po
obiedzie, o godzinie 15.30 z przystanku. Zachód słońca jest o 21.00, więc czasu
na pewno nie zabraknie. Pierwszą połowę dnia przeznaczyliśmy na wydmy w
Corralejo. Jak widać, w ciągu jednego dnia można zobaczyć dwa bardzo piękne
miejsca, będące wysoko w moim rankingu. Wysiedliśmy w centrum w Lajares.
Kierowca nie znał szlaku na wulkan Hondo, więc polecił nam wejść do miejscowych
barów i zapytać o trasę. Tak zrobiłem. Poczułem się jak w Zakopanem, kiedy
pytasz miejscowych, a oni nie znają gór, na które codziennie patrzą. W Lajares,
dziewczyny w barach również nie wiedziały, którędy iść i nawet dziwiły się, że
chcemy tam wejść, bo to daleko i jeszcze trzeba iść do góry. Żeby znaleźć
właściwą trasę tak naprawdę poszedłem na intuicję. Pierwsza droga odbiegająca
łukiem od centrum w stronę wulkanu, wzdłuż białych domków okazała się być
prawdziwą. Najpierw wędrujemy jakieś 15min przez wioskę. Podziwiamy białe
domki, oraz mury z czarnego kamienia, które niegdyś były ciekłą lawą. Miejscowi
każdą uprawę grodzą wysokimi murami z kamienia, żeby zatrzymać wodę na dłużej,
jeśli pojawi się jakikolwiek deszcz. Po 15min wędrówki docieramy do jakiegoś
większego, białego zakładu przemysłowego. Na jego terenie znajduje się szosa.
Skręcamy nią w lewo i docieramy do głównej drogi prowadzącej do El Cotillo. Kiedy
wejdziemy tą drogą „pod górkę”, zobaczymy ciekawy, przydrożny bar serwujący
tapas – lokalne przystawki do posiłków. Za barem powinniśmy z łatwością
zauważyć dwie brązowe strzałki na słupku i tablicę informacyjną. Właśnie tutaj
rozpoczyna się szlak na kalderę Hondo. Dowiadujemy się, że mamy jakieś 3km do
kaldery, a 13km do Corralejo. Czyli cała trasa do hotelu ma około 15km. Strzałki
i tablica znajdują się po drugiej strony ulicy.
Wędrówka szutrową drogą z centrum Lajares
Przy tej restauracji rozpoczyna się szlak
Wyraźny i dobrze oznaczony początek szlaku na kalderę wulkanu Hondo
Jeśli nie chcesz szukać tego miejsca na intuicję,
możesz sobie znacznie ułatwić sprawę. Ściągnij na swojego smartfona aplikację
„Mapy Google Offline”, pobierz intersujący cię obszar świata (Fuerteventura i
Lanzarote) i to wszystko. Od teraz masz darmowego GPS’a, który nie będzie
zużywać danych komórkowych! Od kaldery Hondo w stronę Lajares odchodzi tylko
jedna, wąska szosa. Znajdź najkrótsze połączenie z centrum wioski i dojdziesz
bez błądzenia. GPS od Googla pokazuje nawet kierunek w którym patrzysz
(smartfon musisz mieć skierowany przed siebie, czyli tak, jak normalnie piszesz
SMS’a). Rozpoczynając trasę na wulkan Hondo, za około 7min będziesz miał dwie
możliwości wyboru. Od razu wędrować przez góry, czy okrążyć wulkan i wejść
tylko na kalderę. Ścieżka w lewo, to droga przez góry, a kamienny chodnik, to
droga okrężna na kalderę wulkanu Hondo. Zdecydowanie polecam tę pierwszą,
ponieważ zobaczymy znacznie więcej. Za skrzyżowaniem, przed nami, widać brązową
górę. Częściowo będziemy wchodzić wyraźnie wydeptaną ścieżką na lokalną
przełęcz. Będziemy mieli coraz piękniejszy widok na Lajares. W około 1/4
wysokości góry ścieżka przechodzi na drugą stronę grzbietu i teraz będziemy
wędrować osłonięci górą. Jesteśmy na totalnym pustkowiu. Z dość dużej wysokości
widzimy okrągłe lub prostokątne kamienne mury po dawnych uprawach. Patrząc
dalej, dostrzeżemy drugi brzeg Fuerteventury i granatowy ocean. Ścieżka
prowadzi wzdłuż brązowego grzbietu, który ma prawdziwy, powulkaniczny charakter.
Przed sobą widzimy dość wysoką górę. To wulkan Hondo. Najpierw rozpocznie się
kilkunastominutowe, łagodne podejście do przełęczy pomiędzy wulkanem a górą,
którą częściowo obchodziliśmy z lewej strony. Teraz mamy już ją za sobą. Na
przełęczy jest bardzo przyjemnie, ponieważ wieje przyjemny, chłodny wiatr,
który na pewno nas orzeźwi. Widok z przełęczy jest po prostu przepiękny!
Widzimy wydmy na wschodnim wybrzeżu Fuerteventury i autostradę z Corralejo do
Lajares w kształcie litery „S” wśród pustkowi i gór. Widać też nowopowstałe
osiedle w Corralejo. Przestrzenie są ogromne. Najbardziej jednak wzrok
przyciągają wydmy i wielkie równiny z kamiennymi murami.
Początkowy odcinek szlaku
Lajares w tle, widziane z początków szlaku
Ścieżka prowadząca na przełęcz
Widoki z przełęczy
Od przełęczy rozpoczyna się dość strome, ale bez
trudności technicznych podejście. Od połowy wulkanu, wydeptana ścieżka rozwidla
się na dwie, a za kilkadziesiąt metrów na kolejne dwie. Kształtem przypominają
dwie nałożone na siebie i nieco przesunięte dwie litery „Y”. Każda droga, jaką
wybierzesz jest prawidłowa. Wszystkie widać bardzo dokładnie już od samej
przełęczy. Ja wybrałem tą całkiem z lewej strony, po jest najbardziej widoczna.
Około 20m przed szczytem ścieżka trawersuje (trasa poprowadzona pod górę na
kształt litery „Z”, dzięki czemu nie odczuwamy aż tak bardzo stromizny
wzniesienia), skręcając w prawo pod ostrym kątem. Idziemy nią tak kilkadziesiąt
metrów, aż dojdziemy do kolejnego małego trawersu, wyprowadzającego nas
bezpośrednio na najwyższy punkt kaldery. Takiego widoku się nie spodziewałem.
Kaldera jest znacznie większa niż mogłem ją sobie wyobrazić! Jest piękna!
Wielki lej po dawnym wulkanie jest głęboki na 76 metrów. W popołudniowej porze
spotkamy zaledwie kilku ludzi, a może nawet nikogo nie zobaczymy. Cisza jest
gwarantowana. Kaldera jest tak duża, że nie mieści się na jednym zdjęciu. Ze
szczytu jeszcze lepiej widzimy rzeczy, o których wspomniałem, omawiając widoki
z przełęczy. Dodatkowo mamy teraz widok na kolejne góry-wulkany. Przed nami są
jeszcze trzy kolejne wulkany. Nie będziemy na nie wchodzić, ponieważ na drugi z
nich wejście jest zagrodzone kamiennym murem, a na trzeci i czwarty warto wejść
od strony Corralejo, bo tylko od tej strony jest wydeptana ścieżka. Wędrówka od
strony Hondo byłaby niebezpieczna ze względu na naturalne usypiska mniejszych i
większych kamieni, pomiędzy którymi rosną kuliste i ostre krzaczki. Od naszej
strony zawitamy do kaldery trzeciego z wulkanów. Będziemy w środku niej! Będąc
na szczycie Hondo warto obejść kalderę po jej obwodzie, wybierając prawą stronę.
Na wewnętrznych ścianach zobaczymy, jak kiedyś płynęła lawa i w jakiej postaci
zastygała, tworząc skalne warstwy. Okrążając kalderę, idziemy wyraźną ścieżką w
płaskim terenie. Dopiero po około 5min zaczynamy stopniowo schodzić na jego
drugą stronę. W oddali, po drugiej stronie kaldery, zobaczysz taras widokowy.
Wydaje się odległy i niedostępny od naszej strony. Będziemy również z niego
podziwiać panoramę.
Droga z przełęczy na kalderę wulkanu Hondo
Zaznaczona droga wejścia na wulkan. Na żółto: ścieżki w kształcie dwóch nałożonych liter "Y". Najlepsza jest ta położona całkiem na lewo. Na czerwono: moja droga wejścia
Potężna kaldera wulkanu Hondo
Widoki z kaldery
Schodząc, dotrzemy do wystających skał. Ścieżka
może być mniej widoczna, ale bez trudu ją odnajdziemy. Idziemy cały czas
pomiędzy wystającymi skałami, omijając je raz z lewej, a raz z prawej strony.
Na około 150m przed tarasem ścieżka prowadzi tuż przy krawędzi wielkiej
kaldery. Jeśli masz lęk wysokości, możesz się wystraszyć tego miejsca. Schodząc
dalej, mamy coraz więcej skał do ominięcia. Nie ma żadnych trudności, ani
wspinaczki. Idziemy bardzo esowato wygiętą ścieżką ciągle w dół. Jeśli będziesz
chciał odpocząć przygotuj się na atrakcję, o której być może nie wiesz. Kiedy
usiądziesz na którejś skale, prawie idealną ciszę przerwie szelest i odgłos
skakania małych zwierzątek po skałach. Za chwile otoczą cię wiewiórki, które w
rzeczywistości nazywają się pręgowcami berberyjskimi. Jeśli przed wyjazdem nic
o nich nie czytałeś, to wiedz, że będą dosadnie szukać czegoś do jedzenia. Będą
wchodzić po nogach, wskoczą na ramię, wejdą do plecaka, pociągną za sznurówkę i
spróbują zajrzeć do kieszeni. Te wiewiórki są nauczone przebywania z turystami,
bo wiedzą, że mogą od nich coś dostać. Najczęściej, kiedy usiądziesz na skale
wchodzą na kolana, stają jak suseł na dwóch łapkach i wyciągają małe rączki do
góry. Ciekawe jest to, że po skałach skaczą jak nikt inny, a po naszych nogach
się ześlizgują. Nie mają żadnych pazurków, a raczej, małe, pięciopalczaste
rączki zarośnięte krótkimi włoskami. Z tego względu nie potrafią utrzymać się
na naszej skórze. Za to na ubraniach mają dość dobrą przyczepność. Były też takie,
co wskoczyły na ramię i wchodziły na głowę. Turyści najczęściej podają im
orzeszki. Wtedy zabierają i biegną do najbliższej norki. Później biegną po
kolejnego. Jeśli masz wodę spróbuj nalać jej trochę na dłoń, a zobaczysz, jak
szybko ją wypiją. Nawet będą się o nią bić. Warto wspomnieć, że władze
Fuerteventury ustanowiły karę za dokarmianie tych wiewiórek, ponieważ
rozmnażają się bardzo szybko, jest ich mnóstwo i są szkodnikami. Nie mają
swoich naturalnych wrogów. Zdarza się że polują na nie ptaki drapieżne, ale
jest ich tak mało, że w stosunku do szybkości rozmnażania się tych zwierząt nie
widać ich działalności. Trudno spodziewać się policjanta na trasie do kaldery
Hondo, ale w bardziej znanych miejscach możemy zapłacić aż 100 EUR za
dokarmianie.
Ścieżka prowadząca krawędzią kaldery
Jeśli będziesz odpoczywać na ścieżce, przygotuj się na najazd niespodziewanych gości - wiewiórki, czyli pręgowce berberyjskie. Po skałach biegają, jak kozice, ale chodzenie po naszych nogach, nawet poziomo położonych, sprawia im duży problem. Ześlizgują się
Wiewiórki opanowały „biznes” na wulkanie, Kiedy
okrążamy kalderę, widzimy przed sobą taras widokowy. Pręgowce schodzą stadem
razem z nami aż do tarasu. Kiedy tam odpoczniesz, one okrążą cię na drewnianym
punkcie widokowym i będą szukać i prosić o jedzenie. Wkraczamy na
oficjalną część szlaku po drugiej stronie kaldery Hondo. Teraz już widzisz, dlaczego
nie polecałem na początku okrążać wulkanu. Widok z tarasu jest przytłumiony. Najwyższy
punkt wulkanu znajduje się dużo wyżej od punktu widokowego, dlatego jego
wielkość zostaje częściowo przygaszona. Widać za to, jak zastygała lawa w
postaci warstw. Jeśli chcesz zobaczyć ten wulkan, polecam najpierw iść trasą
przez najwyższy punkt, jak opisałem powyżej, a później schodzić obwodem kaldery
do punktu widokowego z wiewiórkami. Od tarasu mamy kamienne, ładnie ułożone
schody. Idziemy nimi do kamiennego chodnika biegnącego w obie strony. Przed
sobą widać kilka ścieżek. Żeby wiedzieć którą wybrać, przyjrzyj się z punktu
widokowego na kamienny chodnik znajdujący się po drugiej stronie równiny.
Dostrzeżesz tam z łatwością brązową tablicę, a być może samochody. Wybierz
sobie ścieżkę, którą pójdziesz, patrząc z góry. Idąc właściwą ścieżką po lewej
stronie, na równinie będziesz widział coś na wzór bardzo małego zamku z
czterema basztami, po jednej na każdym rogu. Na Fuerteventurze zamek to zbyt
wielkie słowo. Tutejsze forty i budowle obronne mają zaledwie kilka metrów
długości. W zaledwie kilka minut przechodzimy na drugą stronę równiny, gdzie
widać tablicę i kolejne dwie strzałki z oznaczeniem szlaku. Do Corralejo mamy
jeszcze 8km. Przed sobą widzimy drugi wulkan, gdzie ktoś z wielkim rozmachem
ogrodził znaczny teren kamiennym murem. Ogrodzenie pnie się do połowy jego
wysokości, przechodzi na drugą stronę po czym zamyka się w pobliżu szlaku,
tworząc wielki trapez. Drugi wulkan nie jest ciekawy pod względem kaldery i widoków,
dlatego tam nie znajdziemy wydeptanych ścieżek. Nasz szlak prowadzi w lewą
stronę od tablicy (trasa jest oznaczona strzałką.
Taras widokowy po okrążeniu kaldery i "przytłumiona" wielkość wulkanu z tego miejsca
Potoki zastygłej lawy widziane z tarasu widokowego
Taras widokowy jest bardzo dobrze opanowany przez wiewiórki. Wystarczy kapsel z wodą, a zbiegnie się całe stado
Ścieżka prowadząca z wulkanu Hondo w kierunku kolejnych wulkanów
Jak budować płot, to z rozmachem. Połowa drugiego wulkanu jest zagrodzona. Wystarczy popatrzeć na ten mur!
W drodze do trzeciego i czwartego wulkanu
Teraz idziemy szeroką drogą szutrową, która będzie
ciągnęła się aż do samego miasta Corralejo. Najpierw obejdziemy z lewej strony
drugi wulkan. Po lewej stronie drogi zobaczymy dziwną, bardzo małą osadę, która
tak naprawdę wygląda jak park maszyn budowlanych, a trochę jak nielegalny skład
byle czego. Wędrując płaskim terenem dochodzimy do lekkiego wzniesienia, gdzie
droga będzie trawersować to niskie zbocze. Za nim będziemy już tylko schodzić.
Po około 25min docieramy do kolejnego skrzyżowania szlaków. Ponownie zobaczymy
tablicę i dwie strzałki. W prawo, w 5min zejdziemy do wielkiej kaldery trzeciego
wulkanu, która jest bardzo ciekawa. Z poziomu drogi mamy dostęp do kaldery,
ponieważ bardzo dawno temu ta część wulkanu się zawaliła, dając dostęp do
środka z niskiego poziomu. Wewnątrz rosną zielone rośliny, co jest rzadko
spotykane i czujemy tutaj zupełną ciszę i wyobcowanie. Czujemy się jak na końcu
świata. Jeśli lubisz wiewiórki, możesz ponownie zatrzymać się na płaskim,
wydeptanym terenie. Nie wiadomo skąd zbiega się całe stado, szukając czegoś do
jedzenia. Nawet nie zapytają, tylko obskoczą cię i będą próbować wspinać się po
nogach, żeby wejść wyżej. Jako, że usiadłem pod naturalnym murkiem skalnym,
wykorzystały ten fakt i wchodziły mi na ramię z tego murka. Z wnętrza kaldery możemy
za to zobaczyć bardzo wysokie ściany wewnętrzne wulkanu, którędy niegdyś
wypływały potężne strumienie lawy. Ten wulkan skrywa jeszcze jedną tajemnicę.
Nie dostrzeżemy jej z poziomu kaldery. Dopiero, kiedy spojrzymy na mapę, lub
gdy okrążymy go, idąc normalnie szlakiem, zobaczymy, że najwyższa ściana skalna
jest częścią wspólną dla dwóch wulkanów! Ta sama ściana rozgranicza dwie
kaldery! Jeśli chcemy wejść na szczyt tej ściany, to najpierw musimy okrążyć
szeroką drogą szutrową ten wulkan i dopiero za plecami zauważymy wydeptaną,
wyraźną ścieżkę prowadzącą na szczyt. Najlepiej wybrać się tam z Corralejo,
jako osobna wycieczka, ponieważ po 18.00 lub 19.00 zazwyczaj tworzą się siwe
chmury, które odbiorą radość z podziwiania pięknych widoków.
Szeroka droga szutrowa i ścieżka prowadząca do wnętrza kaldery trzeciego wulkanu
Wiewiórki w okolicach trzeciego krateru wulkanu przeszukają dosłownie wszystko. Wystarczy usiąść, a pojawią się nie wiadomo skąd...
Wiewiórki w okolicach trzeciego krateru wulkanu przeszukają dosłownie wszystko. Wystarczy usiąść, a pojawią się nie wiadomo skąd...
W miejscu, gdzie wchodziliśmy do kaldery trzeciego
wulkanu, z powrotem idziemy na szlak, czyli na szeroką szutrową drogę. Od tego
momentu niewiele będzie się zmieniało. Będziemy szli esowato wygiętą drogą,
ciągle w dół – aż do samego Corralejo. Jedyną atrakcją będzie zobaczenie
oświetlonego miasta wieczorem, jeśli planujemy dłuższe postoje na podziwianie
pięknych widoków. Szlak wprowadza nas na sztuczny twór, który na mapie nazywa
się Tres Islas. Wygląda jak wielkie osiedle. Kiedy dotrzesz do niego,
zobaczysz, że to, co na mapie wygląda jak osiedle, w rzeczywistości jest siatką
ulic w kratkę na pustkowiu. Być może kiedyś powstaną tam domy, ponieważ
widziałem przyuliczne rozdzielnice, gdzie wystawały przewody, a niektóre
bezpieczniki przysypał już pył. Jest nawet zamknięty zjazd do autostrady. Znając
przebieg trasy i korzystając z porad recepcjonistki Anny z naszego hotelu,
wiedziałem, że jest krótsza droga przez kopalnię. Nie musieliśmy dzięki temu
okrążać Tres Isles. Szlak prowadzi cały czas szeroką szutrową drogą, ale przed
nami, za ostatnim, czwartym wulkanem, który ma część wspólną, widać wyraźną
żółtą ścieżkę wydeptaną przez kamienne wzgórze. Idąc nią, dojdziemy do wielkiej
kopalni, a raczej kamieniołomu. Przechodząc szeroką drogą pomiędzy maszynami,
docieramy do białej, murowanej bramy po prawej stronie. Idziemy do bramy i
przechodzimy przez linę, która wisi rozwieszona pomiędzy dwoma słupami bramy.
Brama, lina i znak wyglądają, jakby wiele lat tędy nikt nie chodził. Nie
spotkaliśmy nawet ani jednego człowieka pilnującego terenu kamieniołomu. Jeśli
nie czujesz się pewny, wróć normalnie szlakiem do Corralejo, gdzie wyjdziesz na
ciekawy rynek. Tam znajduje się tablica informacyjna, z której dowiesz się, że
od tego miejsca rozpoczyna się szlak poprowadzony przez całą Fuerteventurę aż
do latarni na półwyspie Jandia. Do przejścia jest 154km. Wybierając wydeptaną
ścieżkę przez wzgórze, znacznie skrócimy sobie powrót do części hotelowej.
Powrót przez kopalnię
5. AJUY
Nazwa tej bardzo małej wioski rybackiej
szczególnie lubiana jest wśród Polaków, bo czytamy ją jako „Ahuj”. Przewodnicy
z tego względu starają się nie wymawiać nazwy miejscowości, ale raczej stosują
wyrażenie „pojedziemy do tej miejscowości”. Wioska rybacka znajduje się na
zachodnim wybrzeżu, odbijając z drogi dojazdowej do Pajared. Mamy tylko jedną wąską
szosę, którą dobrze oznakowano, dlatego pomyłka nam nie grozi. Wioska Ajuy
składa się z kilkunastu zamieszkanych domków i kilku restauracji przy dość
dużej, czarnej plaży z kilkoma kolorowymi łódkami na środku. Główną atrakcją
miejscowości są wielkie jaskinie. Prowadzi do nich 15min szlak pieszy. Idziemy
chodnikiem zbudowanym z ułożonych kamieni. Kto nie lubi chodzić po
wzniesieniach lub po jaskiniach, może spędzić swój wolny czas na czarnej plaży.
Jest pięknie i widokowo. Idąc kamienną ścieżką, na początku, po prawej stronie
zobaczymy ciekawe formacje skalne w postaci wystającego na szlak piaskowca.
Poniżej znajduje się czarna warstwa, a pod nią lite skały. Taki układ sugeruje,
że poziom wód oceanu był o około 20m wyższy niż obecnie, lite skały przykryła
czarna warstwa lawy, a dopiero na niej powstawały piaski, które tutaj występują
w postaci piaskowca z uwięzionymi muszelkami. Jest ich mnóstwo, co sugeruje, że
kiedyś na tej wysokości musiały być plaże. Za zakrętem dochodzimy do dwóch,
wielkich, pionowych dołów, których wylot kończy się tuż nad powierzchnią
oceanu. Ludzie mieszkający tutaj znacznie wcześniej opanowali sztukę
wytwarzania materiału służącego do malowania domów na biało i nie była to
farba. W dwóch wielkich dołach wypalali tutejsze skały, dzięki czemu
otrzymywali biały materiał. Idąc dalej, dochodzimy do zatopionej już przystani,
gdzie możemy zobaczyć wielkie kraby z dużymi, czerwonymi odnóżami. Na końcu
15min wędrówki schodzimy około 20m do poziomu oceanu, żeby po prawej stronie
zobaczyć ogromną jaskinię. Nie wygląda ona, jak te znane nam z Polski. Jest to
raczej szeroka i dość długa komora, którą wyżłobiły fale oceanu. Pomiędzy
litymi skałami znajdowały się duże pokłady piaskowca i to właśnie one zostały
wypłukane. Jego resztki tworzą dzisiejsze sklepienie. Rozmiar komory na pewno
przytłoczy swoją wielkością, bo z katalogów dowiadujemy się o „jakichś tam”
jaskiniach, a w rzeczywistości są znacznie większe.
Idąc do samego końca, dotrzemy do małych tuneli, z
których widać ocean. Wracając na początek jaskini, warto rozejrzeć się na
prawo, bo pomiędzy skałami znajduje się widoczne i dość szerokie przejście.
Przechodzimy z naszej do drugiej jaskini. Tamta jest jeszcze większa. Kiedy
przyjrzymy się jej kształtowi, zobaczymy, że jaskinia to około
kilkudziesięciometrowa, wielka komnata o jednakowej szerokości. Tutaj jeszcze
wyraźniej widać piaskowcowe sklepienie. Obie jaskinie są główną atrakcją Ajuy,
dlatego warto odwiedzić obie. Przed wejściem do pierwszej z nich, czyli tak,
jak prowadzi szlak z kamiennych schodów, po lewej stronie mamy piękne oczko
wodne, które powstało naturalnie przez zwalone skały do oceanu. Do dzisiaj fale
przelewają się przez skały, dlatego jest częściowo ciągle spienione. Woda
przyjmuje szmaragdowe i granatowe odcienie. Kolor granatowy oznacza głębiny.
Ciekawe jest, że wzdłuż całej długości szlaku ocean ma odcień bardzo ciemnego
granatu, co sugeruje nam, że zbocza wyspy opadają prawie pionowo do oceanu na
dużą głębokość. Na szlaku można zobaczyć wielkie nieprzygotowanie turystów,
którzy chodzą w jaskini w japonkach, czy innych wynalazkach tego typu. O
zwichnięcia i wypadki nie trudno. Do drugiej jaskini przechodzą tylko
nieliczni. Być może z niewiedzy, że coś tam można zobaczyć więcej. Przejście
jest widoczne i dodatkowo w skale są wykute, nie rzucające się w oczy stopnie,
podobnie, jak na tatrzańskich szlakach, na gładkich płytach skalnych. Jeśli
chcemy dostać się do Ajuy, oczywiście najłatwiej jest dojechać wypożyczonym
samochodem. Jeśli nie mamy takiej możliwości, miejscowe biura turystyczne, jak
również nasze biuro podróży będzie organizować objazdówkę po Fuerteventurze.
Wioska Ajuy jest obowiązkowym punktem każdego programu. Co ciekawe, kilka
miejscowych biur turystycznych oferujących jednodniowe wycieczki proponuje taką
objazdówkę w kilku wersjach. Warto więc zapytać, lub zobaczyć przebieg całej
trasy. Wycieczka jest organizowana 5 razy w tygodniu. Na Fuerteventurze
najbardziej zaskoczył mnie fakt, że wycieczki organizuje się codziennie, lub minimum
pięć razy w tygodniu. W Grecji zazwyczaj mamy jeden lub dwa razy na tydzień.
Trudno więc wstrzelić się w Grecji w odpowiedni termin, w szczególności, gdy
mamy jeden tydzień urlopu. Na Fuerteventurze mamy pełną dowolność pod tym
względem, bo można sobie nawet ułożyć program na cały tydzień, mając możliwość
przestawiania konkretnych wyjazdów. Wycieczka objazdowa zazwyczaj pozwala
zobaczyć najpiękniejsze miejsca na Fuerteventurze, a przerwę na obiad mamy właśnie w Ajuy, dzięki czemu pozostały czas możemy spędzić na zwiedzaniu
okolicy. Czas wyznaczony na wędrówkę po jaskiniach nie wlicza się w przerwę
obiadową. W okolicy mamy tylko kilka restauracji, dlatego warto wstąpić do jednej z nich przy czarnej plaży. Możemy zjeść ryby złowione w tutejszych wodach, a nie przywiezione mrożonki z Chin. Będąc w Ajuy nie musimy martwić się o pogodę, ponieważ siwe chmury
zalegają nad pasmami górskimi, a tutaj jesteśmy po skrajnie zachodniej stronie,
stąd po południu zawsze świeci słońce. Nad górami przez cały dzień potrafią
wisieć okropne chmury.
Wioska Ajuy
Szlak prowadzący do jaskiń i fragment trasy zwany "Titanic"
Wielki piaskowiec z uwięzionymi muszelkami na trasie do jaskiń
Wnętrze pierwszej jaskini
Wnętrze drugiej jaskini
6. LOBOS
Ta niewielka wyspa sąsiadująca z Fuerteventurą na
wysokości Corralejo jest ciekawą atrakcją dla miłośników przyrody, ptaków,
pięknych widoków i kąpieli. Nigdzie w Grecji nie widziałem tak bogatej oferty,
czym można dopłynąć na miejsce. Można wybrać od małej łódki, poprzez taksówkę
wodną, aż do katamaranów i rybackich łodzi, gdzie możemy łowić ryby, mając w
tle wyspę Lobos. Łącznie naliczyłem 9 opcji, czym ludzie tam dopływają. Najbardziej
rozpowszechnioną opcją są taksówki wodne. Wszędzie płaci się tyle samo, czyli 15
EUR. Władze Fuerteventury zauważyły, że przyroda niszczeje, kiedy następuje
niekontrolowany przepływ turystów, stąd, żeby dostać się na wyspę, trzeba
uzyskać pozwolenie. W ciągu dnia wyspę może odwiedzić tylko 200 osób. Pani
rezydent z twojego biura podróży poda ci adres strony, gdzie można się
zarejestrować, żeby wypełnić formularz i na końcu doda, że musimy sobie
wydrukować to pozwolenie. Na wakacjach trudno o drukarkę no i komu chce się
szukać stron z formularzami w obcym języku… Wyjazd można załatwić w o wiele
łatwiejszy sposób. Wystarczy, że pójdziesz w Corralejo do głównej przystani. Z
wielką łatwością zauważysz rząd kolorowych budek, które oferują dostanie się na
wyspę za pomocą taksówki wodnej. Kiedy podejdziemy do jednej z nich,
obsługujący każe tylko napisać na kartce drukowanymi literami imiona i nazwiska
uczestników. Na smartfonie wchodzi na stronę z pozwoleniami, wpisuje dane i sprawdza,
kiedy jest dostępny termin. Zazwyczaj miejsca są zajęte od jednego do półtora
dnia do przodu. Biorąc pod uwagę fakt, że taksówki kursują co godzinę we
wszystkie dni tygodnia, nie stanowi to żadnego problemu. Za dosłownie chwilę
obsługujący powie nam, które terminy są wolne. Dodatkowo mamy opcję wyboru
godzin wypłynięcia i powrotu z wyspy. Z tego powodu w każdej budce znajduje się
zeszyt z rozpisanymi miejscami w każdej taksówce na każdą godzinę. Stąd mamy
pewność, że nikt nie zajmie nam miejsca o umówionej godzinie. Taksówki to
szybkie i zwrotne łodzie pontonowe na dziesięć miejsc. Są ciekawą konstrukcją,
ponieważ na środku łodzi poprowadzono dwa rzędy, po pięć siedzeń, jak w
motocyklu. Wyjazdy nawet są łączone, ponieważ widzieliśmy, że ktoś wybrał sobie
łowienie ryb na Lobos i popłynął razem z nami. Większa łódź rybacka stała już zakotwiczona
na terenie łowiska, gdzie podpłynęliśmy i jedna osoba przesiadła się z naszej
taksówki na łódź rybacką. Widzieliśmy, że w okolicach Lobos wystarczyło
zatrzymać się w dowolnym miejscu, a ryby pływały dosłownie ławicami. Ten, kto
chciał coś złowić, mógł bardzo szybko wypełnić swoje kosze. Do wyspy dopływamy
w 10-15min.
Patrząc od Corralejo, po prawej stronie wyspy
znajduje się przystań, gdzie będziemy wysiadać. Całkiem po lewej widać stożek
dawnego wulkanu. Reszta wyspy jest płaska, lub z niewielkimi usypiskami
kamieni. Przystań jest ciekawie rozwiązana, ponieważ schody w obu kierunkach
rozpoczynają się już pod linią wody oceanu. Niezależnie, jak wielką łodzią tu
przypłyniemy, od razu mamy dostęp do stopni, stąd nawet starsze osoby nie miały
problemu z wysiadaniem i wsiadaniem na łódź. Osoby prowadzące w „budkach” zazwyczaj
zalecają, żeby spędzić cztery godziny na wyspie Lobos. Głównym problemem jest
palące słońce, a nie znajdziemy żadnego miejsca, gdzie można schronić się
piekących promieni. Przejście wszystkich szlaków zajmuje około 2,5h, no chyba,
że jeszcze chcemy wejść na wulkan. Rozpoczynając wędrówkę z przystani wchodzimy
do zadaszonych miejsc z ławkami i tablicami informacyjnymi. Odtąd rozpoczynamy
wędrówkę wyznaczonymi szlakami. Jako, że musiałem sprawdzić wszystkie, opowiem,
co gdzie się znajduje, a czytelnik oceni sobie samemu, co warto, a co nie warto
zobaczyć. W punkcie początkowym wybieramy ścieżkę w lewo. W siedem minut
dojdziemy, do pięknej piaszczystej plaży, z turkusowymi i szmaragdowymi wodami.
Jeśli będziemy dłużej na wyspie, to warto na końcu przyjść na tę plażę, żeby
popływać i schłodzić się. Na początku trasy dowiedzieliśmy się, że do plaży
jest 7min wędrówki, a na szczyt wulkanu 46min. Z plaży pozostało więc jeszcze 39min.
Według mnie, to najciekawsza część trasy, ponieważ za plażą idziemy przez
skupiska kamieni, które niegdyś były lawą, a pomiędzy nimi rosną piękne,
kuliste i kolorowe krzaczki, które ozdabiają surową okolicę. Skupiska podobnych
krzaczków zobaczymy jeszcze kilkukrotnie. Tam, gdzie kończy się prosta droga,
będąca ułożonym chodnikiem z kamieni znajduje się skrzyżowanie szlaków. Na
wprost, pod górę, pójdziemy na wulkan, a na prawo – do latarni i dalej –
szlakiem dookoła wyspy. Ścieżka w płaskim terenie od plaży prowadzi przez około
5-7min, po czym zakręca nieco w prawo i u stóp wulkanu. Strzałka pokazuje 32min
na szczyt wulkanu. Ścieżka na wulkan odbija pod bardzo ostrym kątem w lewo i
początkowo przebiega prawie równolegle do trasy, którą przyszliśmy. Za
kilkanaście metrów zakręca łukiem w prawo, gdzie rozpoczynamy podejście na
lokalną przełęcz. Kilka minut będziemy podchodzić wyraźnym chodnikiem z
ułożonych kamieni aż do przełęczy. Nachylenie zbocza jest niewielkie, więc
nawet nie powinniśmy się zmęczyć. Idąc tym fragmentem szlaku, zobaczymy, że
cały wulkan jest siedliskiem mew. Widać je dosłownie wszędzie. W wielu
miejscach poza szlakiem znajdziemy mnóstwo białych miejsc, gdzie ptaki
załatwiają swoje potrzeby.
Początek szlaku, po wyjściu z łodzi. Szlaki są bardzo dobrze oznaczone
Kolorowa roślinność obok ścieżki w drodze na wulkan
Początek szlaku, po wyjściu z łodzi. Szlaki są bardzo dobrze oznaczone
Kolorowa roślinność obok ścieżki w drodze na wulkan
Z przełęczy mamy pierwszy widok na ocean i
Lanzarote, oraz na przebieg szlaku dookoła wyspy oraz latarnię. Widać, że Lobos
nie jest taką małą wyspą i uświadamiamy sobie, że trochę czasu będziemy
potrzebować, żeby obejść ją całą. Szlaki nie prowadzą wybrzeżem, ale raczej gdzieś
w środku wyspy. Sama linia brzegowa nie jest ciekawa, ponieważ w przeważającej
większości dominują czarne skały i głębiny oceaniczne. Nie zobaczymy
turkusowych ani szmaragdowych odcieni wód. Od przełęczy na szczyt wulkanu
prowadzi jedna, wyraźna ścieżka. Idziemy kamiennymi stopniami. Trzeba dodać, że
w tym miejscu widać działalność mew. Wiele schodów jest dosłownie białych ze
względu na odchody, które zostawiają. Mew jest tak dużo, że z wysokości
dostrzeżemy wiele białych punktów poza wyznaczoną trasą. Za kilkadziesiąt
metrów kamienne schody kończą się i teraz będziemy musieli iść sypką, żwirową
ścieżką. Często prowadzi trawersami, czyli zygzakami, po to, żeby w mniejszym
stopniu odczuwać stromość nachylenia zbocza. Wulkan ma 126m wysokości nad
poziomem morza. Wejście nie jest trudne, bo skoro na strzałce było napisane
32min do szczytu, a mi cała przeprawa zajęła 18min z przerwami na zdjęcia, to
znaczy, że czas policzono dla osób niechodzących po górach. Widok z wulkanu
jest bardzo ciekawy. Na pierwszy rzut oka stwierdzamy, że idziemy krawędzią
dawnej kaldery. Połowa wulkanu musiała zwalić się bardzo dawno temu z wielkim
hukiem do wody, bo kaldera ma kształt półokręgu i jej strome zbocza opadają
bezpośrednio do oceanu, gdzie wybrzeże ma podobny kształt. Strome zbocza są
naturalnym miejscem wylęgu mew. Zobaczymy mnóstwo młodych ptaków nie umiejących
jeszcze latać. Kaldera jest ogrodzona, żeby nie iść dalej jej obwodem, ze
względu na ptaki, które tu gniazdują. Kiedy usiądziemy na szczycie, z pomiędzy
skał wyjdą jaszczurki, które podobnie, jak wiewiórki, potrafią czekać na
jedzenie. Wystarczy rzucić niewielki kawałek jabłka, a każda zaniesie w krzaki
małą część. Z wierzchołka wulkanu pięknie widać Lanzarote i jej białe miasta
oraz całą wyspę Lobos, którą będziemy przechodzić po zejściu z wulkanu.
Schodząc ze szczytu, musimy uważać na sypką ścieżkę, aż do kamiennych schodów,
żeby się nie pośliznąć. Co prawda nie ma przepaści, ale można się mocno potłuc.
Widoki z wulkanu. W oddali Lanzarote
Jaszczurki na szczycie wulkanu zjedzą każdy kawałek owoców
Widoki z wulkanu. W oddali Lanzarote
Jaszczurki na szczycie wulkanu zjedzą każdy kawałek owoców
Na kalderę idą tylko nieliczni, bo kiedy zobaczysz
na równinach, ile osób wybrało szlak na wulkan, to stwierdzisz, że większość
poszła chyba na plażę i latarnię. Ludzie na wakacjach nie lubią się męczyć,
dlatego nawet tak łatwy szlak zachęca tylko pojedyncze osoby. Podczas całego
naszego wejścia i zejścia z wulkanu wchodziła tylko jedna para emerytowanych
Włochów. Mieli naprawdę dobre tempo. Być może większość nie wybiera szczytu,
ponieważ nie mają odpowiednich butów. W japonkach zdecydowanie nie polecam
wędrówki po kamieniach. Nie bądźmy polskimi turystami, wybierającymi się na
Giewont w szpilkach… Po zejściu z wulkanu ponownie stajemy na skrzyżowaniu
szlaków. Teraz idziemy na latarnię. Według strzałki powinniśmy tam dojść w
40min. Szczerze mówiąc, na szlaku nie ma nic ciekawego pod względem widokowym.
Ciągle będziemy iść przez usypiska kamieni. Jedyne, co przyciągnęło moją uwagę,
to większe, kuliste krzaki, które miały nawet zielone liście. Gałęzie miały
kolor jasno zielony i każda z nich wydawała się taka sama. Drzewka wyglądały
bardzo ciekawie. Do końca szlaku idziemy rumowiskiem złożonym ze skał i
kamieni, a mewy towarzyszą nam bez przerwy. Nawet tutaj, na usypiskach
dostrzeżemy gniazdujące ptaki i wiele młodych, nie potrafiących jeszcze latać. Latarnia
nie zachwyca swoim wyglądem, ponieważ jest to stara konstrukcja, która „sypie
się” ze starości. Ostatni latarnik wyjechał stąd w… 1968 roku, ponieważ pracę
lamp zastąpiły układy automatyki. Od tamtego czasu widać, jak drewniane
okiennice wyschły na wiór, a farba i tynk aż sam odpada. Zaletą latarni jest
jej wysokość położenia i widoki, jakie nam oferuje. Możemy zobaczyć stąd
skrzyżowanie szlaków, gdzie będziemy mogli wybrać szlak dookoła wyspy. Tuż
przed latarnią stajemy na skrzyżowaniu, skąd w prawo mamy trasę pozwalającą
okrążyć Lobos. Jedną drogą przyszliśmy, więc innej nie mamy do wyboru, poza tą,
żeby okrążyć wyspę. Rozpoznamy ją po małych kamieniach, które co kilkanaście
centymetrów tworzą krawężnik.
Kuliste krzaki na trasie
Mało ciekawy krajobraz w drodze do latarni i z latarni do przystani
Kuliste krzaki na trasie
Mało ciekawy krajobraz w drodze do latarni i z latarni do przystani
Trasa dookoła wyspy również nie zachwyci tak
naprawdę niczym. Ciągle będziemy iść usypiskami kamieni. Według znaków na
skrzyżowaniu, za 40min powinniśmy dotrzeć do laguny. Nie wyobrażajmy sobie
pięknej, turkusowej laguny z piaszczystą plażą. Będzie to raczej lokalne
bajoro, powstałe w wyniku przelewania się fal przez naturalny kamienny wał. Laguna
jest idealnym miejscem dla ptaków wodnych, i to najczęściej badacze ptaków
przychodzą tutaj, żeby je podziwiać. Na brzegu zielonej równiny zbudowano nawet
ambonę, która nie służy do polowań, ale do tego, żeby fotografowie mogli zrobić
dobre zdjęcia. Z ambony fotograf nie jest widoczny, przez co może obserwować
ptaki, nie obawiając się, że je wypłoszy. Po okrążeniu laguny docieramy do
skalistych wybrzeży wyspy Lobos. Widzimy rozbijające się fale o czarne skały, a
szlak poprowadzono dosłownie obok nich. Docieramy do kolejnego skrzyżowania
szlaków, gdzie widać grubą linę. Idąc szeroką ścieżką przez dwie minuty
dochodzimy do jakiegoś podziemnego domku z zieloną wodą. Nie wiadomo co to za
konstrukcja, ponieważ nie ma żadnych tablic informacyjnych. Dalej szlak nie
prowadzi, stąd musimy wrócić na trasę główną. Tutaj dowiadujemy się, że do
portu mamy kolejne 30min, ale kiedy ujdziemy jakieś 10min, nagle na strzałkach
mamy 3min, Nie wiem, kto liczył te czasy, ale widać, że nie mają takiej wprawy,
jak w Polsce, gdzie nawet wielogodzinne szlaki w większości przypadków są
dobrze policzone. Tutaj, na płaskiej, 15min drodze rozstrzał jest ogromny… Po
około 2,5-godzinnej wędrówce docieramy do pierwszych budynków na szlaku.
Niewielka osada, złożona z kilku białych domów, przyciąga uwagę. Koniecznie
musiałem wejść do osady, żeby zobaczyć co się w niej znajduje. Większość chat,
to weekendowe domy rybaków z Fuerteventury. Pomiędzy nimi widać wielki,
przecierający się napis „Restaurant”. Poszedłem więc za strzałką, by przy
brzegu, trzy domy dalej, zobaczyć strzałkę „Restaurant behind this house”
(restauracja za tym domem). Faktycznie za tym domem znajdowała się oblężona
restauracja, a po drugiej stronie wąskiej, wydeptanej ścieżki, w drugiej chacie
była stołówka, gdzie klienci mogli spożywać zamówione dania. Na całej wyspie,
tylko ta stołówka dawała cień.
Latarnia, w której ostatni człowiek mieszkał w... 1968 roku... Sam obiekt nie zachwyca, jak również linia brzegowa. Brak pięknych plaż, czy ciekawego wybrzeża
Dziwny dom pod przykryciem z zieloną wodą
Laguna, ambona obserwacyjna dla miłośników ptaków oraz szlak prowadzący w rejonie laguny
Jedyna osada na wyspie Lobos
Piękne zatoczki w rejonie osady. To właśnie tutaj miłośnicy Instagrama nie rozstają się ze swoimi kijkami do selfie
Latarnia, w której ostatni człowiek mieszkał w... 1968 roku... Sam obiekt nie zachwyca, jak również linia brzegowa. Brak pięknych plaż, czy ciekawego wybrzeża
Dziwny dom pod przykryciem z zieloną wodą
Laguna, ambona obserwacyjna dla miłośników ptaków oraz szlak prowadzący w rejonie laguny
Jedyna osada na wyspie Lobos
Piękne zatoczki w rejonie osady. To właśnie tutaj miłośnicy Instagrama nie rozstają się ze swoimi kijkami do selfie
W rejonie domków rybackich znajdują się
najpiękniejsze zatoki do pływania. To właśnie je podziwiamy w katalogach biur
podróży, jeśli wspominają o Lobos. Na miejscu mamy trzy zatoki, a pomiędzy nimi
wybudowano drewniane molo. Z brzegu zobaczymy naprawdę turkusowe kolory wód. Nie
bez powodu miłośniczki Instagrama i Facebooka bez przerwy robią sobie tutaj całe
serie zdjęć typu selfie. Szczególnie Instagram przyjmie ich każdą ilość… Na
molo zobaczysz najlepiej, co oznacza użyty przeze mnie zwrot „selfiary, instagramiary”.
Całe osiedle domów rybackich jest niewielkie i zamknęłoby się w rozmiarach 20m
x 20m. Powrót do portu, gdzie zaczynaliśmy wycieczkę, powinien zająć nam
jeszcze 7min. Po czterech minutach docieramy do płaskiego terenu oznaczonego
jako miejsce kempingowe. Według przepisów, można się tu rozłożyć z namiotem na
maksymalnie trzy dni. Są nawet ławki i stoły. Na szczęście nie widać walających
się śmieci. Jak widać, wyspa Lobos jest ciekawym miejscem, ale mając cztery
godziny czasu (możesz sobie zamówić późniejszą godzinę powrotu, jeśli chcesz
pozostać dłużej) warto wybrać ciekawe miejsca. Osobiście wybrałbym piękną
piaszczystą plażę odległą o 7min wędrówki od portu, wejście na wulkan, ze
względu na ciekawe widoki, oraz osiedle, białych rybackich domków z pięknymi,
turkusowymi zatokami. Trzy wymienione miejsca są bardzo ciekawe pod względem
fotograficznym i widokowym. Szlak dookoła wyspy to raczej długie i żmudne
wędrowanie po jałowym terenie bez żadnych widoków. A latarnia? Na
Fuerteventurze są znacznie lepsze…
Jedyna i bardzo piękna plaża na wyspie Lobos. Warto w czasie wolnym od zwiedzania wykąpać się w tutejszych wodach
Jedyna i bardzo piękna plaża na wyspie Lobos. Warto w czasie wolnym od zwiedzania wykąpać się w tutejszych wodach
7. BETANCURIA
Pod tą nazwą kryje się dawna stolica
Fuerteventury. Choć nie jestem miłośnikiem miast i betonów, to tutejsza mała
mieścina zachwyci każdego. Przede wszystkim jest ciekawie położona w górach, a
dojechać można tu tylko przez dwie, bardzo wysokie przełęcze: od południowej
strony z Pajara, lub od strony La Olivia/Antigua. Niezależnie, którą opcję
wybierzemy, będziemy mieli do pokonania ciąg serpentyn pnących się wysoko w
górę. Betancuria znajduje się w kotlinie, czyli płaskim terenie otoczonym
górami. Od roku 1800 Betancuria nie jest już stolicą, a to za sprawą jej…
pięknego położenia. Brak terenu do dalszego rozwoju przekreślił możliwość
pozostania stolicą w późniejszych latach. Nie ważne, że miasteczko utraciło
możliwość bycia stolicą Fuerteventury, ale nie utraciło swojego uroku i do
dzisiaj jest pięknym miejscem, chętnie odwiedzanym przez turystów, w którym
obowiązkowo musisz być. Najciekawszym miejscem jest oczywiście rynek z
kościołem. Zadbano o każdy szczegół: znajdziemy fontannę, kolorowe, kwitnące
kwiaty i zdobione, białe mury, charakterystyczne dla Wysp Kanaryjskich. Wędrówka
wąskimi uliczkami cieszy, ponieważ nie zobaczymy księżycowego krajobrazu. Betancuria
jest bardzo spokojną miejscowością i nie przeżywa najazdu turystów, stąd jej
położenie w sercu wysokich gór powoduje, że możemy nacieszyć się ciszą i
pięknymi widokami. Z parkingu głównego idziemy 150m kamiennym chodnikiem i
schodami do rynku miasteczka. Na wycieczkach objazdowych, przewodnicy dają
wystarczająco dużo czasu, żeby zobaczyć najpiękniejsze miejsca Betancurii. Na
niżej położonych uliczkach znajdziemy sklep z miejscowymi serami, czy firmowy
sklep Aloe Vera, do którego polecam wstąpić.
Piękny ryneczek w Betancurii
Inne miejsca w Betancurri. W ciągu 30min zdążysz zobaczyć je wszystkie
Piękny ryneczek w Betancurii
Inne miejsca w Betancurri. W ciągu 30min zdążysz zobaczyć je wszystkie
Znane miejscowości na Fuerteventurze mają napis
podobny do tego z Hollywood, tyle, że nie znajdują się na zboczach gór, ale w
centrum, najczęściej obok ryneczku lub w pobliżu otwartej przestrzeni. Betancuria
ma również swój napis, który warto zobaczyć na tle białego kościoła przy drodze
głównej. Dojazd do Betancurii od strony Pajara pozwoli zobaczyć nam jeszcze
jedną ciekawostkę. Każdy obszar administracyjny (u nas byłaby to gmina) ma
swoją bramę przywitalną z nazwą gminy. Chyba każdy katalog pokazuje słynną
bramę z Betancurii, która znajduje się aż 600 m n.p.m. Żeby ją zobaczyć, musimy
jechać od Pajara. Wtedy rozpocznie się najwyższy podjazd na całej Fuerteventurze,
gdzie praktycznie od poziomu oceanu będziemy podjeżdżać licznymi serpentynami,
pnąc się wysoko w górę. Na około 300m przed bramą Betancurii wzdłuż ulicy
rozstawiono białe bloki kamienne o jednakowym kształcie. Mają zabezpieczać
samochody przed zsunięciem w przepaść. Są masywne i ciężkie. Rzeczywiście,
powyżej 400 m n.p.m. droga prowadzi wzdłuż przepaścistych zboczy. Czym wyżej,
tym bardziej są pochylone w dół. Betancurię zrobiłem na dwa sposoby – pierwszym
razem z wycieczką objazdową, a drugim razem… rowerem. Przejażdżka rowerem
pozwalała zatrzymywać mi się w najciekawszych miejscach, nawet na środku
przepaścistej drogi, gdzie mogłem zrobić zdjęcia. Jadąc samochodem nie
zatrzymasz się w tych pięknych miejscach. Rzecz jasna ruch nie jest duży. Od
czasu do czasu widać jeden samochód. Na najwyżej położonej przełęczy z drogą
asfaltową stoi omawiana brama. Obok niej znajduje się nawet wyasfaltowany
parking i punkt widokowy. Każdy zatrzymuje się tutaj w drodze do Betancurii.
Wiewiórki i dwa duże, czarne gawrony wiedzą o tym, dlatego na widok każdego
człowieka gromadnie przybiegają. Wystarczy, że usiądziesz na kamiennym murku, a
wiewiórki będą wskakiwać na kolana parami. W murze są wykonane kwadratowe
otwory na spływającą wodę. Kiedy dasz coś wiewiórce do jedzenia, ona pójdzie przez
otwór, a ty będziesz mógł popatrzeć na nią w spokoju za murkiem. W tym samym
miejscu stoi znak „nie karmić wiewiórek”, ale i tak każdy to robi... Kiedy ja
byłem na przełęczy rowerem, jedna kobieta najwyraźniej nic nie przeczytała o
Fuerteventurze przed wyjazdem i kiedy usiadła na murku przybiegło do niej kilka
wiewiórek, a niektóre zaczęły próbować wspinać się po jej nogach. Ta kobieta
wystraszyła się i „tańczyła” w miejscu, nie wiedząc, co to jest. Jej towarzysze
mieli wiele powodów do śmiechu, bo wiedzieli, że to tylko miejscowe wiewiórki.
Napis z nazwą miejscowości
Skrzyżowanie przy napisie z nazwą miejscowości oraz chodnik prowadzący na ryneczek z kościołem (po lewej stronie). W Betancurii wszystko jest na wyciągnięcie ręki, stąd dojście na rynek powinno zająć nam około 1-2 min
Droga do Betancurri
Charakterystyczna brama Betancurii
Parking przy bramie Betancurii i znak "nie karmić wiewiórek"
Wystarczy, że usiądziesz na chwilę gdzieś na murku, a wiewiórki same do ciebie przyjdą...
Napis z nazwą miejscowości
Skrzyżowanie przy napisie z nazwą miejscowości oraz chodnik prowadzący na ryneczek z kościołem (po lewej stronie). W Betancurii wszystko jest na wyciągnięcie ręki, stąd dojście na rynek powinno zająć nam około 1-2 min
Droga do Betancurri
Charakterystyczna brama Betancurii
Parking przy bramie Betancurii i znak "nie karmić wiewiórek"
Wystarczy, że usiądziesz na chwilę gdzieś na murku, a wiewiórki same do ciebie przyjdą...
Zjazd z przełęczy również dostarcza niesamowitych
widoków. Jeśli nic za nami nie jedzie, warto jechać wolniej i podziwiać widoki.
Jeśli jest taka możliwość, można opuścić szyby i zrobić zdjęcie. Przed nami
widać dłuższy kawałek drogi, stąd będziemy wiedzieć, czy coś jedzie, czy nie.
Dla rowerzysty to bardzo trudne miejsce, bo podmuchy wiatru są tak duże, że
zrzucają z roweru, stąd najlepiej jechać, trzymając się środkowej, przerywanej
linii, oddzielającej pasy ruchu. Dojeżdżając od tej strony do Betancurii
zobaczymy, jak wysoko w górach znajduje się ta miejscowość. Pomimo zjazdu z
bardzo wysokiej przełęczy, będziemy jechać jeszcze raz pod górę. Betancuria
osobiście podobała mi się ze względu na przełamanie spalonego słońcem
krajobrazu zielenią, białymi domkami oraz licznymi, kwitnącymi, kolorowymi
kwiatami. Widok z okolic kościoła dawał piękną panoramę na miasteczko i
okoliczne góry. Cisza, jaką możemy zaznać pomimo strefy zamieszkania jest godna
podziwu.
8. VEGA DE RIO PALMAS
Piękna, podłużna wioska ciągnąca się w drodze do
Betancurii, kiedy zjedziemy już z punktu widokowego z bramą przywitalną obszaru
podległemu Betancurii. O ile sama wioska nie ma miejsc ciekawych pod względem
historycznym, to czemuś zawdzięcza swoją nazwę. Kiedy będziemy przez nią
przejeżdżać, zobaczymy, że wzdłuż wszystkich domów i pół uprawnych obstawionych
kamiennymi murami ciągną się rzędy palm. Normalnie nie utrzymałyby się w
tutejszym suchym i słonecznym klimacie, stąd wzdłuż wszystkich rzędów palm
ciągną się czarne węże ogrodowe, częściowo przysypane drobnymi, kamyczkami.
Jeśli na Fuerteventurze widzisz zielone rośliny, to wiedz, że zawsze jest tam
system nawadniania w postaci czarnych wężów ogrodowych. Przyznam, że władzom
udało się utrzymać ciekawy klimat tej wioski, ponieważ jest długa, a wszędzie
możemy podziwiać zielone palmy, znane z terenów hotelowych. Przez wioskę
przebiega nawet część pieszego kultowego szlaku GR-131, liczącego 155km
długości, plus dojścia do ciekawych punktów widokowych. Na samym końcu wioski
znajduje się charakterystyczny napis „Vega de Rio Palmas”, a 200 metrów dalej
jedyny, bardzo ciekawy pod względem architektury, mały kościół katolicki. Na
mapie znajdziemy go pod nazwą Obispado Diocesis de Canarias. W tym samym
miejscu jest piękny, brukowy ryneczek z restauracją. Będąc na rynku, po raz
kolejny zobaczymy, jak piękna i zielona jest ta wioska. Mi w szczególności
podobała się ze względu na panujący spokój, zieleń i czystość. Za wioską
rozpoczyna się kolejny podjazd serpentynami do Betancurii. Ciekawostką jest
również sam dojazd do Vega de Rio Palmas. Kiedy będziemy na wysokości serpentyn
z białymi kamieniami ustawionymi wzdłuż drogi prowadzącej do Betancurii, w
dolinie powinniśmy dostrzec pierwsze zabudowania wioski Vega de Rio Palmas i…
mały zbiornik wodny. Ten mały staw jest ewenementem na całej Fuerteventurze.
Trudno znaleźć na wyspie inny zbiornik z wodą po środku niczego…
Jedyny zbiornik słodkowodny na Fuerteventurze znajduje się właśnie w Vega de Rio Palmas
Vega de Rio Palmas widoczne z drogi do Betancurii
Przykościelny rynek
Kościół w Vega de Rio Palmas
Charakterystyczny napis z nazwą miejscowości
Jedyny zbiornik słodkowodny na Fuerteventurze znajduje się właśnie w Vega de Rio Palmas
Vega de Rio Palmas widoczne z drogi do Betancurii
Przykościelny rynek
Kościół w Vega de Rio Palmas
Charakterystyczny napis z nazwą miejscowości
9. PUNKT WIDOKOWY ESTATUAS DE GUISE Y AYOSE
Kiedy wyjedziemy z Betancurii w stronę la Olivy
lub Antigua musimy podjechać kolejną serią serpentyn stromym zboczem na drugą,
wysoko położoną przełęcz. Na przełęczy znajduje się niewielki parking, gdzie po
drugiej stronie ulicy widać figury dwóch mężczyzn strzegących wejścia do
kotliny Betancurii i Vega de Rio Palmas. Same statuy nie są główną atrakcją, a
widok, który możemy stąd zobaczyć. Z parkingu odbija 250 metrowa ścieżka na
szczyt góry, gdzie znajduje się restauracja Morro Velosa. Z pewnością można
zobaczyć z niej drugą, najpiękniejszą panoramę na całej Fuerteventurze. Warto
więc tam pójść, ponieważ patrząc w doliny, dostrzeżemy wiele miejscowości,
którymi później będziemy wracać. Będą to na pewno: Valle de Santa Ines, Llanos
de la Concepción, Tefia i odległa Tindaya z jej charakterystyczna górą. Jeśli
przejrzystość powietrza na to pozwoli, możemy sięgnąć jeszcze dalej, w głąb
Fuerteventury i zobaczyć płaskowyż, na którym leży La Oliva. Niesamowite jest
to, ile możemy zobaczyć z tego jednego miejsca! Najbardziej jednak podobały mi
się pofalowane góry, które wyglądały, jak Czerwony Wierchy w Tatrach w
październiku. Widok jest po prostu nieziemski, bo obejmuje znaczną część wyspy!
Punkt widokowy Estatuas de Guise y Ayose i statuy Ayosów niegdyś zamieszkujących Fuerteventurę
Niesamowite panoramy z punktu widokowego
Punkt widokowy Estatuas de Guise y Ayose i statuy Ayosów niegdyś zamieszkujących Fuerteventurę
Niesamowite panoramy z punktu widokowego
10. OASIS PARK – FUERTEVENTURA
Ktoś powie, że to kolejne zoo. Jest w tym dużo
racji, ale myślę, że warto odwiedzić to miejsce, a w szczególności, jeśli z
nami są dzieci. I dla dorosłych znajdzie się dużo ciekawych rzeczy, bo oprócz
ciekawych zwierząt, będziemy mogli poznać mnóstwo pięknych i endemicznych
roślin. Celem tego parku jest ochrona zwierząt zagrożonych wyginięciem,
edukacja oraz ochrona nietypowych i rzadko występujących roślin, które mogą żyć
w tutejszym klimacie. Z drugiej strony całe zoo, to jeden wielki biznes. Jest
tak bardzo rozkręcony, że o dojazd nie musisz się martwić w ogóle. Włodarze
parku już od dawna wpadli na pomysł, żeby jeździć darmowymi, 50-osobowymi
autokarami po hotelach w znanych miejscowościach. To nic, że niektóre są
odległe nawet o 90km od zoo, jak np. Corralejo. Mimo wszystko, w każdym hotelu
znajdziemy rozkład informujący, obok jakich hoteli się zatrzymuje i o której
godzinie odjeżdża. Darmowy kurs i tak zwraca im się kilkukrotnie, bo autobusy
są w większości zapełnione i przystosowane do przewożenia wózków. Bilet wstępu
dla dorosłej osoby kosztuje 35 EUR, a dzieci płacą połowę ceny. Jeśli wejściówkę
kupujemy w naszym biurze podróży może zdarzyć się promocja na zasadzie: drugi
dorosły płaci tylko 20,50 EUR. Z tego względu nie warto kupować biletu przez Internet,
jak również dopiero na miejscu, w zoo. Pamiętasz, jak na początku artykułu
pisałem, że będziemy walczyć z „komuną”? Nadszedł właśnie ten moment. Jeśli
chcemy kupić bilet w kasie na miejscu, to będziemy musieli odstać iście
komunistyczną kolejkę, zanim dostaniemy bilet. Jeśli kupimy bilet w naszym
biurze podróży, to dostaniemy voucher z wypisanymi danymi i przez to na miejscu,
w kasie obok, gdzie będzie tylko kilka lub kilkanaście osób, będziemy mogli go
wymienić na bilet wstępu. Godzinę mamy zaoszczędzoną... Przy zamianie vouchera
na bilet, pani zapyta się, czy chcemy wykupić dodatkową opcję, czyli spotkania
za zwierzętami. Za 10 EUR mamy wstęp do specjalnej strefy z lemurami, za 10 lub
20 EUR mamy przejażdżkę na wielbłądach w dwóch wersjach – trasa krótsza i dłuższa
oraz za 45 EUR mamy pływanie z lwami morskimi.
Z tych wszystkim możliwości polecam spotkanie z
lemurami, bo to bardzo ciekawe zwierzęta. Jeżdżenie na wielbłądach w Polsce
może wywoływać złe nastroje, kojarzone głównie z męczeniem koni na trasie do
Morskiego Oka. Spotkanie z lemurami polega na tym, że wchodzimy do specjalnej,
zalesionej strefy, gdzie żyją one w dużej grupie. Mieszkają w odtworzonym lesie
madagaskarskim na terenie zoo. Na końcu ich strefy znajduje się krąg z ławkami,
gdzie siadamy na wybranych przez nas miejscach, a pani prowadząca opowiada
ciekawostki o lemurach. Tymczasem cała uwaga ulatuje, jak dym papierosowy,
ponieważ lemury szukają jedzenia w kokosowych półmiskach rozwieszonych na
gałęziach drzew. Tym samym wykorzystują nas, żeby do nich się dostać. Zaczynają
po nas chodzić, stają nawet na głowie i dość głośno „ciamkają” znalezione
owoce. Lemury nie mają pazurków, a raczej pięciopalczaste, owłosione rączki.
Tylne łapki wyglądają podobnie, dlatego ich dotyk jest przyjemny. Mi się udało,
ponieważ dwa lemury przyszły szukać jedzenia i jeden wszedł na głowę, a drugi
siedział na ramieniu. Dodatkowo fotograf robi zdjęcia i jeśli chcemy, po
zwiedzeniu całego parku będziemy mogli kupić sobie takie zdjęcia za 5 EUR.
Jako, że sam jestem fotografem krajobrazowym, to samemu mogłem sobie zrobić
podobne zdjęcia. Strefa z lemurami jest otwierana co pół godziny. Po zakupieniu
biletów, pani w kasie pokazuje nam miejsce obok, gdzie mamy się zgromadzić o
napisanej godzinie na bilecie. Będzie to „Lemur meeting point” przy kasie,
który jest wyraźnie oznaczony. Stamtąd inna pani zaprowadzi nas do strefy z
lemurami. Wchodząc na teren parku z roślinami i zwierzętami, na rękę dostajemy
pieczątkę, która potwierdza, że mamy ważny bilet. Omijamy w ten sposób całą
„komunistyczną” kolejkę, która dopiero stoi po bilet wstępu.
Według mnie, najciekawsza opcja - wstęp do lasu, gdzie mieszkają lemury
Według mnie, najciekawsza opcja - wstęp do lasu, gdzie mieszkają lemury
Lemury w akcji
Park, według mnie, jest bardzo ciekawie
zaplanowany, ponieważ w pełni przełamuje jednolity krajobraz Fuerteventury. Od
samego początku wszystko aż kipi od zieleni, oraz co krok kwitną jakieś kwiaty.
Najciekawsze są na czerwono kwitnące drzewa, z których wyrastają bardzo duże
fasolki. Czym wgłębiamy się dalej w park, tym większe zwierzęta zobaczymy. Na
początku będą to małe małpki, flamingi, wydry i tego typu stworzenia, aż po
wielkie krokodyle, słonie, antylopy, wielbłądy, czy żyrafy. Biznes musi się
kręcić, dlatego na początku są sprzedawane paczki z pokarmem dla różnych
zwierząt, dzięki czemu będziemy mogli je dokarmiać i zrobić sobie zdjęcia.
Największą popularnością cieszyły się żyrafy, gdzie potrafiły zaglądać ponad
płotem i wielkim, czarnym językiem sięgały po jedzenie. Najczęściej jadły owoce
i marchewki. W parku odbywają się również cztery pokazy zwierząt. Nie trzeba za
nie płacić. Najwcześniej i zresztą najbliżej wejścia do parku rozpoczyna się
pokaz papug. Warto wejść do otwartej sali, gdzie para pracowników pokaże nam te
ptaki z bliska. Na początku przelatują z liny na linę, a później prezenterzy
przechodzą po przeciwnych stronach od rzędu do rzędu, gdzie papugi przelatują
nam dosłownie nad głowami. Możemy w ten sposób podziwiać piękne, duże i dorosłe
ary. Później prowadząca mówi, że pod siedmioma losowo wybranymi ławkami
znajdują się grube patyki z uchwytem. Osoby, które je mają pod swoim siedzeniem
mają je unieść do góry i trzymać wyciągnięte ku górze. Wtedy papugi przelatują
od jednego do drugiego patyka, siadając na każdym z nich. Wtedy jest okazja do
zrobienia ciekawych zdjęć. W trzech pierwszych rzędach siedzą dzieci, dlatego i
dla nich przygotowano inne papugi. Tym razem będą to nieco mniejsze, ale i tak
duże, zielono-niebieskie ptaki i jeden z białą grzywą. Te papugi przechodzą z
ręki prowadzącego na głowę pierwszego dziecka i przeskakują z głowy na głowę,
aż obskoczą trzy rzędy. Nie ważne, które miejsce zajmiemy i tak zobaczymy
wszystkie ptaki z bliska, ponieważ pokazy przygotowane są tak, żeby każdy
zobaczył to samo i nie musiał przedzierać się przez tłum. Drugi pokaz należy do
lwów morskich. Na niego nie dotarłem, bo wybrałem pokaz gadów i węży. Od
głównego wejścia znajduje się on 980m dalej. Na szczęście przy każdej ścieżce
są drogowskazy i przy ich pomocy dotrzemy do celu. Na pokaz węży i gadów jest
przygotowany wielki amfiteatr. Nawet starożytni Grecy nie powstydziliby się
takiej akustyki i zadaszenia. Dach wykonano w całości z drewna, a ogromne bale
mogłyby być wykorzystane do budowy drewnianego mostu, po którym mogłyby
przejeżdżać TIR-y. Na szczęście w amfiteatrze cały czas słyszymy bardzo
spokojną, relaksacyjną i cichą, przyjemną muzykę.
Flamingi zobaczymy na samym początku parku
Kwitnące drzewo na czerwono wydające duże fasole
Pokaz papug
Flamingi zobaczymy na samym początku parku
Kwitnące drzewo na czerwono wydające duże fasole
Pokaz papug
Na początku podziwiamy ogromne jaszczury, które
przynoszą pracownicy na zielony trawnik. Później pojawia się krokodyl, który
siedzi w drewnianej skrzyni. Na końcu pracownicy przechodzą przez wszystkie
rzędy z różnymi wężami. Najciekawsze było, jak jeden facet tak bardzo bał się
węży, że uciekał z widowni do innych rzędów. Obecni w amfiteatrze na wolnym
powietrzu zawsze głośno wybuchali śmiechem, kiedy ten facet uciekał ze swojego
miejsca. Na koniec pokazano nam żółtego pytona. Jak się okazało, za chwilę był
jeszcze większy, który owinął się o ciało pracownika, który go prezentował.
Kiedy wszyscy myśleli, że to największy wąż, jaki dzisiaj zobaczymy (a był
wielki), wtedy pracownik zachęcił do zrobienia sobie zdjęcia z pytonem tego
samego gatunku. Ale poszedł do drewnianego domku i wyciągnął największego i
najgrubszego pytona, jakiego mieli. Ten był ogromny i gruby. Wtedy pracownik
wyłonił z widowni wysokiego Murzyna, który idealnie kontrastował z jasnożółtym
i ogromnym wężem, którego przewiesił mu przez kark. Wąż i tak dosięgał ziemi. Pyton
zrobił na każdym ogromne wrażenie. W pobliżu amfiteatru jest utworzone bajoro,
gdzie żyją dorosłe krokodyle nilowe obok wraku statku, który został tam celowo
umieszczony. Krokodyle są ogromne i dokładnie takie, jak z filmów dokumentalnych.
Ostatni, a zarazem najpóźniejszy pokaz, jest organizowany w najwyższym punkcie
całego parku. Na górze. Znajduje się 1,3km od wejścia głównego. To pokaz
największych ptaków drapieżnych. Podobnie, jak wcześniej, rozsiadamy się w
amfiteatrze na otwartej przestrzeni, tym razem z lekkim zadaszeniem, gdzie będą
nam prezentowane najpiękniejsze sowy, bielik amerykański, czy harpie. Największe
ptaki spacerują między widzami, a później przelatują nad naszymi głowami. Każdy
ruch skrzydła wyrzuca z wielkim pędem dużą ilość powietrza, co poczujemy na
sobie. Na środku widać zieloną trawę, jak na boisku do piłki nożnej. Na rogach
tego „boiska” ustawiono cztery stojaki, pomiędzy którymi będą przelatywać
cztery wielkie sowy. Trzy z nich przeskakiwały i leciały tuż przy ziemi, po
czym siadały na przeciwnym stojaku, podczas gdy czwarta z nich poleciała na
dach amfiteatru i wróciła na stojak. Zaskakujące było, z jaką gracją lądowały.
Pokaz gadów - wężę, jaszczury i krokodyle
Pokaz gadów - wężę, jaszczury i krokodyle
Najbardziej podobały mi się pokazy orłów, ponieważ
za gęstym zagajnikiem jeden pracownik pojechał samochodem gdzieś w góry,
widoczne w tle z amfiteatru. My, jako widzowie, oczywiście nie widzimy trasy
przejazdu, ani samochodu. Przez chwilę panuje cisza, ale jedna osoba zaczyna
nawoływać ptaki. Wielkie orły, po kolei nadlatują z wysokich gór i siadają na
ręce prezentera. Pokaz specjalnie zorganizowano tak, żeby zobaczyć ptaki w
locie z rozpiętymi skrzydłami. Jeden z nich, nadlatując, dodatkowo łapie w
powietrzu podrzuconą zdobycz. Ostatni z nich ląduje przy małym stawie i wyciąga
sztuczną rybę z jego wód, po czym dostaje kawał mięsa do zjedzenia. Harpie
natomiast występują w grupie, gdzie podobnie, jak sowy, przelatują z jednego
stojaka na drugi i na przygotowane grzędy pod zadaszeniem. Możemy je zobaczyć z
bliska. W trakcie pokazu zobaczymy jeszcze orła, który będzie polować na
przynętę, poruszającą się na linie po trawie. Jego zadaniem jest schwytać ją na
„boisku”. Orzeł opanował tę sztukę do perfekcji. Inne orły prezentowane są
również z dwóch wysokich, drewnianych wież. Wyglądają jak powiększone,
średniowieczne katapulty – trebusze. Orły przelatują tuż przy powierzchni trawy,
od jednej do drugiej wieży o wysokości około 6-ciu pięter. Widok tak dużych
ptaków w locie na pewno zachwyci każdego. Wracając z pokazu ptaków drapieżnych
warto zatrzymać się przy sąsiadującej z amfiteatrem kolekcji kaktusów z całego
świata. Na bardzo dużej powierzchni zgromadzono dziwne kaktusy, o których
istnieniu nawet nie jesteśmy świadomi. Zobaczymy ogromne kule kolców, skupiska
kul, typowo meksykańskie kaktusy, wysokie nawet do siedmiu metrów, czy kwitnące
i wyglądające jak drzewa okazy. Niektóre z nich mają dodatkowo puch, który
rozciąga się pomiędzy kolcami. Kaktusy zajmują dużą przestrzeń, dlatego warto
przejść wszystkie ścieżki, żeby zobaczyć jak najwięcej gatunków. Kolekcja
kaktusów na Fuerteventurze jest największą w całej Europie. Na zobaczenie dużej
części całego parku powinniśmy poświęcić około ośmiu godzin, dlatego bezpłatne
autobusy są tak zorganizowane. Wyjeżdżają średnio w godzinach od 8.00 do 9.00,
w zależności od miejsca i wracają do hoteli po godzinie 17.00-17.45. Mamy więc
cały dzień na podziwianie zwierząt i roślin. Czas szybko biegnie, jeśli
pójdziemy na pokazy papug, węży, lwów morskich, czy ptaków drapieżnych. Na
terenie zoo znajdziemy również restauracje oraz automaty z napojami. Najwięcej
kontrowersji wśród polskiego społeczeństwa z pewnością wywoła pokaz lwów
morskich, ponieważ są intensywnie tresowane i występują przy dość głośnej
muzyce. To nie jest ich naturalne środowisko.
Pokaz ptaków drapieżnych i sów
Harpia w locie
Największa hodowla kaktusów w Europie
Niesamowite kaktusy w parku
Pokaz ptaków drapieżnych i sów
Harpia w locie
Największa hodowla kaktusów w Europie
Niesamowite kaktusy w parku
11. POPCORN BEACH
To niewielka plaża znajdująca się około 5km od
miasta Corralejo. Możemy dotrzeć na nią pieszo, lub wypożyczyć rower, jeśli
mieszkamy w Corralejo. Żeby odnaleźć tę plażę, trzeba dojść do końca miasta
Corralejo, idąc wzdłuż głównej drogi prowadzącej przez miasto. Po prawej
stronie będziemy mieli zwartą zabudowę, a po lewej nieużytki i zatoczkę
wcinającą się w kamienisty ląd. Zobaczymy dwie żwirowe, szerokie drogi.
Niezależnie, którą wybierzemy, to pójdziemy dobrze, ponieważ obie łączą się
nieco dalej, tyle że druga droga jest krótsza. Będziemy cały czas iść
wybrzeżem, gdzie miniemy najpierw dwa duże wiatraki zamieniające energię wiatru
w energię elektryczną, a później niewielki zakład odsalania wody na pustkowiu. Dalej
zobaczymy tylko rumowisko kamieni i bardzo ubogą roślinność. Od tej strony
również spojrzymy na ciąg czterech wulkanów, gdzie drugim od prawej jest znany
nam już Calderon Hondo. Przed dotarciem na plażę miniemy, dziwny domek,
pomalowany na niebiesko o niewiadomym przeznaczeniu. Widać trochę rękodzieła,
ale żadnych ludzi dookoła. Za kilkadziesiąt metrów dochodzimy do Popcorn Beach.
Plaża nazywa się tak, ponieważ nie ma na niej piasku, ale za to widzimy
kamienie, które wyglądają jak wysypany popcorn. Pokrywają całą plażę. Popcorn
to wyrzucone koralowce z oceanu, oszlifowane przez skały i wodę. Są całkowicie
białe, jak śnieg. Pamiętajmy, że zabieranie tych kamieni jest zabronione i
karane, dlatego niech nam nie wpadnie do głowy świetny pomysł przywiezienia
sobie pamiątki z wakacji. Pomimo, że na plaży leżą kamienie próbowałem na nich
się położyć. Nie są tak nieprzyjemne, jak normalne skały. Z racji tego, że są
oszlifowane przez wodę, mają gładkie kształty. Stąd mamy uczucie miękkości. Niewiele
osób dociera na plażę, ponieważ miejsce nie jest reklamowane, żadne wycieczki
tu nie przyjeżdżają, a wypożyczonym samochodem nie wolno jeździć po szutrowych
drogach. Pozostaje więc tylko rower lub piesza wędrówka.
Popcorn Beach - tu nie znajdziemy piasku. Wylegiwać możemy się na popcornie
Popcorn Beach - tu nie znajdziemy piasku. Wylegiwać możemy się na popcornie
12. El Cotillo
El Cotillo to piękna miejscowość na północy Fuerteventury, odległa o 15km od Corralejo. Nie ma w niej hoteli znanych biur podróży, ani masowej turystyki. Znajdziemy tu tylko prywatne mieszkania, pensjonaty i tym podobne obiekty, które można zarezerwować na Booking.com. Na plażach nie spotkamy tłumów, a do wyboru są dwie szerokie, piaszczyste plaże. Parking przy plaży pomieści co najmniej 100 samochodów, dlatego nie widziałem, żeby był zapełniony nawet w 20%. El Cotillo polecam osobom, które chcą odpocząć z dala od tłumów, choć na Fuerteventurze trudno o tłumy... Szkoda, że nie udało mi się zrobić lepszych zdjęć w El Cotillo, ponieważ trafiłem na okropną pogodę. Pomimo, że na Fuertaventurze mamy aż 330 dni słonecznych w ciągu roku, to ja trafiłem na krótką, ale mocną ulewę i okropne, siwe chmury opadające z gór. Góry z czasem zanikły w strugach deszczu i mgły... Nie wiem, czy mieszkańcy widzieli w lecie taką pogodę... Po prostu zobaczyłem coś niemożliwego... W El Cotillo jest dużo sklepów spożywczych, sportowych, agencji turystycznych i kawiarni. Każdy znajdzie coś dla siebie. Z tej samej miejscowości można pojechać rowerem do Popcorn Beach i do Corralejo, ponieważ wzdłuż wybrzeża poprowadzono szutrową drogę łączącą wymienione punkty.
Plaża w El Cotillo - tłumów nie spotkamy
El Cotillo w czerwcu podczas ulewy. Nie widać głównego rzędu gór, które normalnie są widoczne każdego dnia. Prędzej zobaczysz UFO niż taką pogodę w środku lata...
Mieszkania na uboczu miejscowości przy plaży
13. Pajara
Pajara to niewielka miejscowość-wioska w pobliżu półwyspu Jandia. Sama wioska nie oferuje zbyt wiele. Główną atrakcją jest najbardziej okazały kościół na Fuerteventurze - Nuestra Seniora de la Regla. W środku jest bogato zdobiony. Każda wycieczka typu objazdówka po Fuerteventurze zawiera w programie odwiedziny tego kościoła. Z Cardón do Pajara prowadzi również najpiękniejsza, 11-kilometrowa, droga przez góry w kolorze rdzy. Pajara jest miejscowością kończącą tą część pięknych widoków. Trasę zdecydowanie polecam przejechać w kierunku Pajara, ponieważ obserwowane widoki tylko w tę jedną stronę wywierają tak ogromne, pozytywne wrażenie.
14. Obserwatorium astronomiczne Sicasumbre
15. Wiatrak w Llanos de la Concepción
16. Wiatrak tuż przy wjeździe do miejscowości Tefia
17. Monument "No Hay" w drodze do Valle de Santa Ines
UWAGA! Zdjęcia i opisy wymienionych miejsc w punktach 13-17. znajdują się w kolejnej propozycji: "18. Dla ambitnych - wycieczka rowerowa 226km dookoła Fuerteventury", ponieważ podczas wycieczki rowerowej po wyspie odwiedziłem wszystkie wyżej wymienione punkty po kolei. Te same miejsca możesz odwiedzić, jadąc samochodem.
18. DLA AMBITNYCH – WYCIECZKA ROWEROWA 226km DOOKOŁA FUERTEVENTURY
El Cotillo to piękna miejscowość na północy Fuerteventury, odległa o 15km od Corralejo. Nie ma w niej hoteli znanych biur podróży, ani masowej turystyki. Znajdziemy tu tylko prywatne mieszkania, pensjonaty i tym podobne obiekty, które można zarezerwować na Booking.com. Na plażach nie spotkamy tłumów, a do wyboru są dwie szerokie, piaszczyste plaże. Parking przy plaży pomieści co najmniej 100 samochodów, dlatego nie widziałem, żeby był zapełniony nawet w 20%. El Cotillo polecam osobom, które chcą odpocząć z dala od tłumów, choć na Fuerteventurze trudno o tłumy... Szkoda, że nie udało mi się zrobić lepszych zdjęć w El Cotillo, ponieważ trafiłem na okropną pogodę. Pomimo, że na Fuertaventurze mamy aż 330 dni słonecznych w ciągu roku, to ja trafiłem na krótką, ale mocną ulewę i okropne, siwe chmury opadające z gór. Góry z czasem zanikły w strugach deszczu i mgły... Nie wiem, czy mieszkańcy widzieli w lecie taką pogodę... Po prostu zobaczyłem coś niemożliwego... W El Cotillo jest dużo sklepów spożywczych, sportowych, agencji turystycznych i kawiarni. Każdy znajdzie coś dla siebie. Z tej samej miejscowości można pojechać rowerem do Popcorn Beach i do Corralejo, ponieważ wzdłuż wybrzeża poprowadzono szutrową drogę łączącą wymienione punkty.
Plaża w El Cotillo - tłumów nie spotkamy
El Cotillo w czerwcu podczas ulewy. Nie widać głównego rzędu gór, które normalnie są widoczne każdego dnia. Prędzej zobaczysz UFO niż taką pogodę w środku lata...
Mieszkania na uboczu miejscowości przy plaży
13. Pajara
Pajara to niewielka miejscowość-wioska w pobliżu półwyspu Jandia. Sama wioska nie oferuje zbyt wiele. Główną atrakcją jest najbardziej okazały kościół na Fuerteventurze - Nuestra Seniora de la Regla. W środku jest bogato zdobiony. Każda wycieczka typu objazdówka po Fuerteventurze zawiera w programie odwiedziny tego kościoła. Z Cardón do Pajara prowadzi również najpiękniejsza, 11-kilometrowa, droga przez góry w kolorze rdzy. Pajara jest miejscowością kończącą tą część pięknych widoków. Trasę zdecydowanie polecam przejechać w kierunku Pajara, ponieważ obserwowane widoki tylko w tę jedną stronę wywierają tak ogromne, pozytywne wrażenie.
14. Obserwatorium astronomiczne Sicasumbre
15. Wiatrak w Llanos de la Concepción
16. Wiatrak tuż przy wjeździe do miejscowości Tefia
17. Monument "No Hay" w drodze do Valle de Santa Ines
UWAGA! Zdjęcia i opisy wymienionych miejsc w punktach 13-17. znajdują się w kolejnej propozycji: "18. Dla ambitnych - wycieczka rowerowa 226km dookoła Fuerteventury", ponieważ podczas wycieczki rowerowej po wyspie odwiedziłem wszystkie wyżej wymienione punkty po kolei. Te same miejsca możesz odwiedzić, jadąc samochodem.
18. DLA AMBITNYCH – WYCIECZKA ROWEROWA 226km DOOKOŁA FUERTEVENTURY
Jeśli lubisz jeździć na rowerze, chcę ci
zaproponować ciekawą wycieczkę dookoła wyspy, gdzie odwiedzisz większość
znanych miejsc i będziesz mógł zatrzymać się na zdjęcia, gdzie tylko będziesz
chciał. Jadąc samochodem nieraz sobie myślisz: „zatrzymałbym się na zdjęcia,
ale za mną jadą inne samochody, a tu nie wolno się zatrzymywać”. Ile razy
miałeś podobne myśli, widząc piękne góry, czy inne widoki? Ja wielokrotnie,
stąd wpadłem na pomysł realizacji trasy, która spinałaby wszystkie punkty,
które dotychczas zobaczyłem. Trasa nie jest teoretyczną propozycją, ale czymś
co sam przejechałem i wiem, że się da, jeśli chcemy. Cała trasa będzie
przebiegać następująco: Corralejo – Puerto del Rosario – Caleta de Fuste – Gran
Tarajal lub Tarajalejo – Cardón – La Pared – Oasis Park Fuerteventura – Cardón
– Pajara – Punkt widokowy Betancuria (Brama) – Vega de Rio Palmas – Betancuria
– punkt widokowy ze statuami dwóch mężczyzn – Valle de Santa Ines – Llanos de
la Concepción – Tefia – Tindaya – La Oliva – Lajares – szlak przy wulkanie
Hondo – Corralejo. Pewnie pomyślisz, że tyle to nawet samochodem ludzie nie
przejeżdżają. Masz rację. Wykorzystałem do tego celu wiatry Fuerteventury,
które w porze letniej wieją z północy na południe. To oznacza, że wyruszając
jeszcze przed wschodem słońca będziesz mógł wykorzystać je do przyspieszenia w
pierwszej części trasy. Jadąc z Corralejo masz cały czas silny wiatr w plecy,
gdzie w godzinę dojechałem do Puerto del Rosario – stolicy odległej o 31km!
Droga poprowadzona przez równiny wzdłuż wschodniego wybrzeża oznaczona jako
FV-1 jest równa i pozwala utrzymywać stałą prędkość. Dzięki temu w trzy i pół
godziny możemy przejechać 90km. Ta część drogi nie jest ciekawa, dlatego trasę
ustawiłem tak, żeby to, co mniej ciekawe przejechać jak najszybciej, a to co
najlepsze, żeby pokonywać w trybie normalnym.
Trasę rozpocząłem o godzinie 6.30 rano. O 10.00
przejechałem już 90km. Na Fuerteventurze władze dbają o rowerzystów, dlatego
każde miasto ma swoją drogę rowerową, która pozwala przejechać przez całą
miejscowość, bez konieczności stania na światłach, czy wjeżdżania na drogi szybkiego
ruchu. Najbardziej podobało mi się, jak mogłem ominąć całą stolicę. Wzdłuż
obwodnicy miasta, mającej 7km długości, poprowadzono równolegle trasę rowerową.
Dzięki temu mogłem w spokoju ominąć stolicę z jej całym ruchem samochodowym. Wzdłuż
ścieżki rowerowej w kilku miejscach nasadzono palmy i utworzono dwa przystanki
na odpoczynek. Ścieżka kończyła się poza miastem, na ostatnim osiedlu w
żwirowej dziurze, skąd dalej pokierowałem się drogą FV-2. Utrzymując to samo
tempo, szybko mogłem ominąć Caleta de Fuste i pokierować się w stronę Gran
Tarajal. Dlaczego zboczyłem z trasy? Ponieważ ta miejscowość leży pomiędzy
dwoma pasmami górskimi, ma swoją plażę oraz można z niej wyjechać, używając
3,5km skrótu pozwalającego na dołączenie do drogi FV-2, skąd za niedługo miała
rozpocząć się właściwa część wyprawy, czyli najpiękniejsze miejsca
Fuerteventury. Z drogi FV-2 odbijałem na Cardón. Miejscowość jest typowo
nieturystyczna i będziemy mogli zobaczyć tu prawdziwe życie Fuerteventury.
Ludzie mieszkają w skromnych domach i prowadzą swoje uprawy w układzie
tarasowym, gdzie każde z pięter jest otoczone kamiennym murem. Zdziwiłem się,
gdy zobaczyłem na wulkanicznej pustyni uprawy kwitnących ogórków i kartofli… Ponoć
się da… To wszystko mogłem zobaczyć na tle pięknej góry przypominającej
Giewont. Tutaj nazywa się ona Montana Cardón. Wśród Polaków mieszkających na
Fuerteventurze znana jest jako Giewont. Podczas wycieczek, będziemy mogli ją
zobaczyć tylko z drogi głównej FV-2 prowadzącej do Morro Jable. W Cardón mamy
ją na wyciągnięcie ręki. Jest po prostu piękna i sprawia wrażenie niedostępnej
i tajemniczej. Odtąd szosa pnie się cały czas do góry. Po lewej stronie widzimy
skrzyżowanie szlaków, w tym strzałki kultowego GR-131. Podjechałem jeszcze
wyżej, gdzie wiatr dopomógł pokonać mi tutejsze wzniesienia. Na skrzyżowaniu
dróg, na końcu wzniesienia mamy ścieżkę prowadzącą do obserwatorium
astronomicznego nazywanego tutaj Mirrador Astronomico de Sicasumbre. Warto
przejść 150m ścieżki pod górę, po to żeby zobaczyć piękne górskie widoki i
przede wszystkim fenomenalną panoramę na półwysep Jandia z jej piaszczystym
przewężeniem o szerokości 6km. Widok jest nieziemsko piękny! Na szczycie góry
znajdowało się dawne, historyczne obserwatorium astronomiczne, a dzisiaj mamy
tylko odrestaurowany fragment tych budowli i tablice informacyjne. Głównie ze
względu na rozległy widok warto wejść na wierzchołek.
Tarasowa uprawa kartofli i ogórków w Cardón
Giewont, czyli Montana Cardón
Uprawy w Cardón
Wyjazd z Cardón i droga do obserwatorium astronomicznego Mirrador Astronomico de Sicasumbre. W tle widoczny piaszczysty półwysep Jandia
Obserwatorium astronomiczne Mirrador Astronomico de Sicasumbre
Obserwatorium astronomiczne Mirrador Astronomico de Sicasumbre
Niesamowite widoki z obserwatorium astronomicznego Mirrador Astronomico de Sicasumbre
Tarasowa uprawa kartofli i ogórków w Cardón
Giewont, czyli Montana Cardón
Uprawy w Cardón
Wyjazd z Cardón i droga do obserwatorium astronomicznego Mirrador Astronomico de Sicasumbre. W tle widoczny piaszczysty półwysep Jandia
Obserwatorium astronomiczne Mirrador Astronomico de Sicasumbre
Obserwatorium astronomiczne Mirrador Astronomico de Sicasumbre
Niesamowite widoki z obserwatorium astronomicznego Mirrador Astronomico de Sicasumbre
Droga oznaczona jako FV-605 prowadząca do La Pared
prowadzi cały czas z góry, więc można szybko pokonać dość dużą odległość. W
trakcie zjazdu cieszmy się pięknym i przybliżającym się widokiem na półwysep
Jandia. Podczas zjazdu, po prawej stronie zobaczymy ranczo Niemców Anke i
Waltera, gdzie można zamówić jazdy konne. Ponoć trzymane są tu bardzo drogie
konie, ale mają najwyższą jakość opieki i tak samo nie są zarzynane jazdami
tylko dla pieniędzy. Niemcy raczej osiedli tu z pasji, a nie z chęci zysku,
stąd klienci bardzo dobrze wspominają omawiane miejsce. Dojeżdżając do La
Pared, można podjechać przez miejscowość aż do restauracji La Pared, skąd
pójdziemy na punkt widokowy Punta Guadalupe. Mamy stąd widok na czarną plażę
otoczoną skałami. Całe odejście od trasy głównej liczy 900m. Za La Pared
wjeżdżamy w południową część Fuerteventury, czyli na półwysep Jandia. Tutejsza
droga prowadzi przez piaszczyste wzgórza, na których rosną kuliste krzaczki. Na
razie nie będziemy wjeżdżać na półwysep Jandia, ze względu na zbyt długą trasę.
Skręcamy do La Lajita, gdzie znajduje się słynny na całą Fuerteventurę Oasis
Park. Do La Lajita zjeżdżamy „z górki”, a później mamy 5km kawałek drogą, gdzie
będzie nieznacznie do góry. Problemem tego odcinka są dość silne wiatry, z
którymi musimy się zmierzyć. Niestety będziemy pochłaniać mnóstwo sił, żeby
przebrnąć na drogę prowadzącą do Cardón. Cały czas jedziemy drogą FV-56. Za 2km
od skrzyżowania dojeżdżamy do znanej nam już drogi do Cardón. Niestety kierunek
jazdy nie sprzyja szybkiemu powrotowi do hotelu. Każdy kilometr trzeba
wymęczyć, wycisnąć i wypocić. Czym dalej od Cardón, tym bardziej stromo pod
górę. Jedyną zaletą jest skrzyżowanie na przełęczy w górach. Odtąd poczujemy
ulgę i przyjemny wiatr we włosach. Jeszcze raz spójrzmy na wspaniałe widoki na
półwysep Jandia z jego żółtymi piaskami i być może z chmurami, które zatrzymały
się na tamtejszych szczytach gór.
Od punktu widokowego, który odwiedziliśmy,
rozpocznie się najpiękniejsza droga na całej Fuerteventurze. Do przejechania
mamy około 11km do miejscowości Pajara, która jest tutejszą gminą. Na czym
polega wyjątkowość tej drogi? Dawne, wygasłe wulkany zarosły pomarańczową
roślinnością. Całe góry wyglądają na równomiernie pofałdowane i pofalowane.
Takie połączenie przypominało Czerwone Wierchy w Tatrach w październiku i
Bieszczady w jednym miejscu. Klimat jest niesamowity! Miejscowi mówią, że jadąc
tylko w jedną stronę z La Pared do Pajara w porze wschodzącego słońca można
zobaczyć nieziemski widok. Wczesnoporanne promienie oświetlają te góry na
czerwono, dzięki czemu wyglądają, jakby płonęły. Cały szczegół polega na tym,
że góry ciągną się kilometrami. Mamy stąd bardzo rozległą panoramę. Zjeżdżając
serpentynami, aż trudno się napatrzeć na tak piękne góry. Kto by pomyślał, że
kiedyś lawa spływała tu strumieniami, a okolica płonęła od gorąca… Na całym
odcinku rower ma wielką przewagę, bo w każdym miejscu można się zatrzymać i
zrobić zdjęcie. Z samochodem będzie nieco gorzej, ponieważ nikt nie stanie na
zakręcie, żeby nie tarasować przejazdu. Kolejnym problemem 11km odcinka jest
chęć ujrzenia czerwonych gór o wschodzie słońca. Najpierw trzeba trafić na
dzień, kiedy nie będzie chmur do godziny 10.00… Najlepiej mieć dwa tygodnie
urlopu i po prostu polować. Podobnie, jak na Cofete, może zabraknąć wielu
tygodni, by trafić na odpowiednie warunki. Tam czeka się na bezwietrzny dzień,
którego nie ma, a tutaj czeka się na niebo bez chmur, które jest rzadkością…
Pamiętajmy, że poranki na Fuerteventurze albo są bezchmurne, albo prawie
całkowicie pochmurne, tyle, że tych drugich jest około 80-92% w miesiącu… (informacja
z pogodowych danych statystycznych o Fuerteventurze). Kiedy dojedziemy do
Pajara, zobaczymy, jak piękne góry zostawiliśmy za sobą. Podobne jeszcze będą
przed nami, ale nieco dalej.
Przejazd drogą do Pajara
Niesamowite widoki podczas 11-kilometrowego przejazdu drogą do Pajara
Przejazd drogą do Pajara
Niesamowite widoki podczas 11-kilometrowego przejazdu drogą do Pajara
Pajarę zapamiętałem bardzo miło, ponieważ całą
trasę zaplanowałem na niedzielę. Nie spotkałem żadnych turystów, tylko kilkoro
miejscowych. Dodatkowo panowała bezchmurna pogoda, dzięki czemu mogłem poprawić
wszystkie zdjęcia na zewnątrz, które nie udały się podczas wycieczki objazdowej
(zgadnij… TAK! Znowu okropne, siwe chmury zrobiły swoje…). Droga główna
prowadzi obok najbardziej rozpoznawalnego kościoła na Fuerteventurze Nuestra
Seniora de la Regla. O dziwo, nawet tutaj nie spotkałem żadnego turysty.
Kościół sąsiaduje z wielkim urzędowym budynkiem tej gminy. Jego wnętrze jest bardzo bogato zdobione, a w szczególności ołtarz, ambona i sklepienie. Odwiedziłem ten obiekt podczas wycieczki objazdowej, stąd mogę powiedzieć, co znajduje się w środku. Teraz jedynie przyjrzałem się budynkowi z zewnątrz i pojechałem dalej - w stronę Betancurii. Pajara jest położona
pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, dlatego nastawmy się, że teraz będziemy
pokonywać najdłuższy i najwyższy podjazd na całej Fuerteventurze. Najdłuższy
może będzie za kilkanaście kilometrów, ale rozłożony w czasie, a ten z
pewnością będzie najwyższy. To najsłynniejszy podjazd do bramy prowadzącej do
Betancurii. Z dolin musimy wjechać na wysokość 600 m n.p.m. Psychika trochę mi
pomogła, ponieważ cały czas myślałem, że Vega de Rio Palmas znajduje się przed
podjazdem i że za nim jest tylko Betancuria. Z tego powodu, nie patrząc w mapę,
zabrałem się jak najszybciej za pokonanie gór, bo w umyśle miałem kolejny
podjazd – ten największy – do Betancurii. Z Pajara od razu rozpoczynamy stromy
podjazd, którego nie ma jak obejść. Otoczenie gór pomogło mi nieco ukryć się
przed wiatrem, a kiedy skręcałem na każdej serpentynie w lewo, od czasu do
czasu dostawałem lekki podmuch w plecy. Dzięki ukształtowaniu terenu, które ma
wielki wpływ na operowanie wiatrów, całą górę pokonałem bardzo szybko, ponieważ
zatrzymałem się tylko dwa razy, żeby zrobić zdjęcia ze stromizn. Kiedy w
wyższych partiach widziałem białe, masywne krawężniki, które chronią przed
osunięciem w przepaść, zdziwiłem się, że są takie same, jak w Betancurii. Na
szczycie jednak dostrzegłem najważniejszy punkt: bramę Betancurii! Cieszyłem
się, bo oznaczała ona, że właśnie kończę najbardziej stromy podjazd na
Fuerteventurze. Co kilka minut mijał mnie tylko jeden samochód. Widok z góry
bardzo cieszył. Zatrzymałem się przy bramie i obowiązkowo zrobiłem kilka zdjęć.
Najbardziej zachwycały mnie odległe góry i niesamowite panoramy. W tle
usłyszałem język polski.
Wjazd do miejscowości Pajara
Most w Pajara
Najbardziej okazały kościół na Fuerteventurze - Nuestra Seniora de la Regla w Pajara
Wnętrze kościóła Nuestra Seniora de la Regla
Budynek urzędowy w Pajara znajduje się po przeciwnej stronie kościoła Nuestra Seniora de la Regla
Pajara za moimi plecami - w drodze do Betancurii
Pomiędzy Betancurią a Pajara
Najbardziej wymagający podjazd na wyspie - droga z Pajara do Betancurii
Kamienne bloki na krawędzi ulicy mają zabezpieczać przed upadkiem w przepaść. Na zdjęciu ostatnie fragmenty podjazdu do bramy Betancurii
Fragment podjazdu oglądany z dużego dystansu
Już widać bramę!
Brama gminy Betancuria
Po drugiej stronie bramy mamy informację o przekroczeniu granicy gminy Pajara
Chwilowy postój na punkcie widokowym z bramą - wiewiórki same przychodzą do ludzi. Dwa gawrony również czekają na coś do jedzenia
Wjazd do miejscowości Pajara
Most w Pajara
Najbardziej okazały kościół na Fuerteventurze - Nuestra Seniora de la Regla w Pajara
Wnętrze kościóła Nuestra Seniora de la Regla
Budynek urzędowy w Pajara znajduje się po przeciwnej stronie kościoła Nuestra Seniora de la Regla
Pajara za moimi plecami - w drodze do Betancurii
Pomiędzy Betancurią a Pajara
Najbardziej wymagający podjazd na wyspie - droga z Pajara do Betancurii
Kamienne bloki na krawędzi ulicy mają zabezpieczać przed upadkiem w przepaść. Na zdjęciu ostatnie fragmenty podjazdu do bramy Betancurii
Fragment podjazdu oglądany z dużego dystansu
Już widać bramę!
Brama gminy Betancuria
Po drugiej stronie bramy mamy informację o przekroczeniu granicy gminy Pajara
Chwilowy postój na punkcie widokowym z bramą - wiewiórki same przychodzą do ludzi. Dwa gawrony również czekają na coś do jedzenia
Turyści, którzy przyjechali samochodem również
podziwiali widoki. Za chwilę karmili wiewiórki, a jedna z nich ugryzła ciastko
i zabrała je całe w zębach do swojej nory za kamiennym murem. Ciastko wydawało
mi się jakieś znajome, stąd powiedziałem: ooo, hotelowe ciastka. Z jakiego
jesteście hotelu? Wtedy zobaczyłem, że oni są z tego samego hotelu, co ja! Ale
spotkanie! Bardzo się zdziwili, gdy zobaczyli, że przyjechałem w to samo
miejsce rowerem. Opowiedziałem o moich dalszych planach i pozdrowiłem ich. Równocześnie,
drugim samochodem jeździła grupa Francuzów – dwie kobiety i dwóch facetów. Jak
później zobaczyłem, jeszcze trzykrotnie spotkałem ich w innych miejscowościach
wartych odwiedzenia. Na punkcie widokowym spędziłem blisko pół godziny.
Zdążyłem wyciągnąć tylko aparat, a już dwie wiewiórki stały na moich kolanach i
prosiły o jedzenie. Są wyuczone. Wielkie, dwa gawrony, również opanowały tę
sztukę. Chodziły po barierce za ludźmi. Wiewiórki zbiegły się większą grupą i
co chwilę zamieniały miejsca. Zjazd z punktu widokowego w stronę Betancurii jest
dość długi, ale trzeba szczególnie uważać. Wieje dość silny wiatr i może
przewrócić na bok. Problemem mogą okazać się tutejsze pobocza. Drogi spełniają
najwyższe standardy, ponieważ są równe, bez dziur i takie, jak trzeba. Drogę
tworzy kilka grubych warstw asfaltu. Kiedy zejdziemy na pobocze w dowolnym
miejscu w okolicach serpentyn, zobaczymy, że asfalt opada pionowo w dół do
kamienistego rowu, który powstał przy budowie drogi. Upadek na rowerze w taki
rów skończy się bardzo źle, dlatego zjeżdżałem cały czas, trzymając się
środkowej, ciągłej linii. W razie
silnego podmuchu spadłbym jedynie na asfalt. Co najbardziej mnie zadziwiło?
Prędkość, którą musiałem utrzymywać. Zjeżdżałem tylko 10km/h, ponieważ przy
szybszej jeździe wiatr przewracał na bok. To znaczy, że pod górę mogłem
szybciej wjeżdżać niż zjeżdżać z góry… Zjazd dostarcza wielu ciekawych widoków.
Przede wszystkim możemy popatrzeć z góry na Vega de Rio Palmas i zobaczyć
sztuczny zbiornik wodny, wokół, którego rosną palmy. Miejscowi mawiają, że zbiornik
z wodą jest o wiele większą atrakcją niż miejscowy kościół, który z pewnością
zachwyca pod względem architektury. Za Vega de Rio Palmas kończy się
przyjemność podziwiania pięknych widoków, a zaczyna mozolny podjazd. Jak się
okazało, ten również szybko minął. Stromizna prowadząca do Betancurii pozwala
zobaczyć coś innego. Kiedy wyjedziemy poza Vega de Rio Palmas, gdzieś w oddali
i wysoko ponad nami, widać białe domki. To Betancuria. Ciągle musimy pedałować
pod dość stromą górę. Na szczęście widoki są piękne, więc całą swoją uwagę
skupiałem na nich.
Zjazd z punktu z bramą do Vega de Rio Palmas
Vega de Rio Palmas
Ryneczek i kościół w Vega de Rio Palmas
W drodze do Betancurii
Niesamowicie wygląda wioska, którą właśnie pozostawiłem za sobą. Wszędzie widać wysuszone góry, a za mną ciągnęły się rzędy zielonych palm. Do Betancurii zawitałem około godziny 15.30. Na rynku głównym spotkałem po raz trzeci Francuzów. Byli jeszcze w Vega de Rio Palmas. Uśmiechnęli się do mnie i poszliśmy zwiedzać najbliższe okolice. Niebo nadal zachwycało spokojem, stąd mogłem poprawić zdjęcia z brakiem odpowiedniego światła i siwymi chmurami, które zepsuły cały widok podczas wycieczki objazdowej. Teraz panował zupełny spokój. Betancuria podobała mi się ze względu na swoje położenie względem gór. Naprawdę trudno byłoby się dowiedzieć o istnieniu tego pięknego miasteczka, gdyby nie dzisiejsza technika i asfaltowe drogi. Ze wszystkich stron jest otoczona górami i trudno o lepsze położenie w czasach, gdzie piraci szukali miejscowości, które można by było szybko obrabować i odpłynąć. Z Betancurii nie da się inaczej wyjechać, jak pokonać kolejny stromy podjazd. Do Corralejo pozostaje 49km, więc jeśli masz siłę w nogach i zacięcie, to polecam nadal wracać rowerem. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ o 16.30 jedzie jedyny, popołudniowy autobus, gdzie można wrzucić rower do luku bagażowego i przyjechać do stolicy Fuerteventury – Puerto del Rosario. Mając jeszcze 5 godzin do zachodu słońca, postanowiłem, że to, co zacząłem, to i dokończę. 49km to w końcu niedużo, jak na rower. Spodziewałem się jednej nieprzyjemnej rzeczy, ale nie wiedziałem, że aż tak ją odczuję. To oczywiście wiatr, z którym będzie trzeba powalczyć. Nie wiedziałem tylko, że pełne 49km to będzie walka z ciągłym, silnym wiatrem, lub z bardzo mocnymi porywami – szczególnie w górach i na przełęczach. 49km jazdy zamienia się w mordownię. Nie bez powodu na tym odcinku wymyśliłem swoją nazwę wiatru wiejącego na Fuerteventurze. To wiatr upierdliwy-ciągły-porywisty. Inaczej nie dało się go nazwać, skoro ani na chwilę nie dawał wytchnienia, a tym bardziej po przejechaniu 177km, nogi są bardzo zmęczone i pojawiają się pierwsze skurcze.
W Betancurii
Zjazd z punktu z bramą do Vega de Rio Palmas
Vega de Rio Palmas
Ryneczek i kościół w Vega de Rio Palmas
W drodze do Betancurii
Niesamowicie wygląda wioska, którą właśnie pozostawiłem za sobą. Wszędzie widać wysuszone góry, a za mną ciągnęły się rzędy zielonych palm. Do Betancurii zawitałem około godziny 15.30. Na rynku głównym spotkałem po raz trzeci Francuzów. Byli jeszcze w Vega de Rio Palmas. Uśmiechnęli się do mnie i poszliśmy zwiedzać najbliższe okolice. Niebo nadal zachwycało spokojem, stąd mogłem poprawić zdjęcia z brakiem odpowiedniego światła i siwymi chmurami, które zepsuły cały widok podczas wycieczki objazdowej. Teraz panował zupełny spokój. Betancuria podobała mi się ze względu na swoje położenie względem gór. Naprawdę trudno byłoby się dowiedzieć o istnieniu tego pięknego miasteczka, gdyby nie dzisiejsza technika i asfaltowe drogi. Ze wszystkich stron jest otoczona górami i trudno o lepsze położenie w czasach, gdzie piraci szukali miejscowości, które można by było szybko obrabować i odpłynąć. Z Betancurii nie da się inaczej wyjechać, jak pokonać kolejny stromy podjazd. Do Corralejo pozostaje 49km, więc jeśli masz siłę w nogach i zacięcie, to polecam nadal wracać rowerem. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ o 16.30 jedzie jedyny, popołudniowy autobus, gdzie można wrzucić rower do luku bagażowego i przyjechać do stolicy Fuerteventury – Puerto del Rosario. Mając jeszcze 5 godzin do zachodu słońca, postanowiłem, że to, co zacząłem, to i dokończę. 49km to w końcu niedużo, jak na rower. Spodziewałem się jednej nieprzyjemnej rzeczy, ale nie wiedziałem, że aż tak ją odczuję. To oczywiście wiatr, z którym będzie trzeba powalczyć. Nie wiedziałem tylko, że pełne 49km to będzie walka z ciągłym, silnym wiatrem, lub z bardzo mocnymi porywami – szczególnie w górach i na przełęczach. 49km jazdy zamienia się w mordownię. Nie bez powodu na tym odcinku wymyśliłem swoją nazwę wiatru wiejącego na Fuerteventurze. To wiatr upierdliwy-ciągły-porywisty. Inaczej nie dało się go nazwać, skoro ani na chwilę nie dawał wytchnienia, a tym bardziej po przejechaniu 177km, nogi są bardzo zmęczone i pojawiają się pierwsze skurcze.
W Betancurii
Jedyny posiłek zjadłem o 6.00 rano w hotelu. Teraz
w planach miałem podjazd do jakiegoś sklepu lub restauracji, żeby coś w końcu zjeść.
Wiedziałem, że na tak długiej trasie trzeba jeść regularnie i małymi porcjami,
często, żeby siły rozkładały się równomiernie, ale z drugiej strony nie brałem
udziału w wyścigu. Jeszcze nie opadałem z sił. Rozpocząłem podjazd od
Betancurii do statuy dwóch mężczyzn na przełęczy. Powiedziałem sobie, że jak
tam dojadę, to już będzie luz, ponieważ zjadę w doliny i będzie spokój. Szkoda,
że mapy nie są bardziej precyzyjne, a w szczególności te googlowskie, gdzie nie
widać stopnia nachylenia, gdy pochyłość rozciąga się stopniowo na przestrzeni
30km. Wszystko sprawia wrażenie, jakby było płaskie. Długi podjazd do statuy
pozwolił zobaczyć mi drugi najpiękniejszy widok na Fuerteventurze. Najpierw podziwiałem
wysokie góry otaczające Betancurię, a z punktu widokowego ze statuą mogłem
ponownie ujrzeć rozległą panoramę z pofałdowanymi, pomarańczowymi górami oraz
rozległy teren, aż do La Olivy! Ten widok również utkwił mi mocno w pamięci. Ciekawe
jest również ostatnie 500m drogi dojazdowej do punktu widokowego. Droga po
prawej stronie jest zabezpieczona metalowymi barierami, żeby nie spaść w
przepaść. Wzdłuż barier wyrosły masywne, niskie drzewa o gładkich gałęziach.
Całe drzewa pokryte są zielonymi porostami, tak gęstymi, że w ciągu kilku lat
je zaduszą. Połowa każdego z drzew jest już martwa, ponieważ została już
zaduszona. Widok omawianych drzew na tle gór Betancurii jest czymś niezwykłym,
wyjątkowym. Trudno będzie zwrócić na nie uwagę jadąc samochodem, ponieważ droga
jest kręta i przepaścista. Z punktu widokowego możemy popatrzeć na ich cały
rząd, ciągnący się wzdłuż barier nad przepaścią. Tworzą zielony ciąg, co kilka
metrów przerywany usypiskiem drobnych skał i kamieni. Niecodziennie możemy
zobaczyć tak dziwne formacje w spalonym słońcem terenie. Szkoda, że nie pisze
się nic o tych drzewach w przewodnikach, bo uważam, że należą do rzadkości,
które trzeba zobaczyć na Fuerteventurze, podobnie, jak 11km odcinek drogi z
punktu widokowego Sicasumbre, znajdującego się za Cardón do Pajara.
Podjazd do przełęczy z punktem widokowym ze statuami. Tutaj zawsze wieje silny wiatr. Drzewa są karłowate, pochylone na jedną stroną ku ziemi i mają grube gałęzie powyginane od silnych i ciągłych podmuchów
Drzewa nieusutannie walczą z silnym wiatrem w okolicach punktu widokowego ze statuami Ayosów.
Punkt widokowy ze statuami
Tam, na dole, jest Betancuria - jeszcze 46km do hotelu
Jedne z najpiękniejszych widoków na całej Fuerteventurze - widok z przełęczy ze statuami
Podjazd do przełęczy z punktem widokowym ze statuami. Tutaj zawsze wieje silny wiatr. Drzewa są karłowate, pochylone na jedną stroną ku ziemi i mają grube gałęzie powyginane od silnych i ciągłych podmuchów
Drzewa nieusutannie walczą z silnym wiatrem w okolicach punktu widokowego ze statuami Ayosów.
Punkt widokowy ze statuami
Tam, na dole, jest Betancuria - jeszcze 46km do hotelu
Jedne z najpiękniejszych widoków na całej Fuerteventurze - widok z przełęczy ze statuami
Opuszczając punkt widokowy, zupełnie zmieniamy świat.
Zostawiasz za sobą wysokie góry, a przed sobą widzisz wielkie równiny i
pojedyncze góry-wulkany, które przecinają krajobraz. Jest pięknie pod względem
widokowym. Od punktu widokowego ze statuą rozpoczęły się same problemy. Odtąd
wiedziałem, że czas pozostały do zachodu słońca może nie wystarczyć. Zjazd
rozpoczął się w bardzo silnym, porywistym wietrze. Jechałem środkiem ulicy,
ponieważ już za kilka metrów silny podmuch zrzucił mnie z roweru na drogę.
Teraz nie zjeżdżałem, ale walczyłem o utrzymanie równowagi. Ciężkie i silne
podmuchy pozwalały jechać z góry tylko do 10km/h. Kiedy jechał samochód,
zatrzymałem się przy poboczu, żeby nie stwarzać zagrożenia. Chwilowo ratowały
mnie przydrożne drzewa, które częściowo tłumiły siłę wiatru. Widać, że tutejszy
wiatr jest czymś normalnym, ponieważ drzewa były niskie, masywnej budowy i
przede wszystkim zdeformowane. Ciągle walczyły z trudnościami. Druga rzecz,
która mnie zaskoczyła, to długość zjazdu. Biorąc pod uwagę fakt, że tyle
wjeżdżałem do Betancurii i później jeszcze do przełęczy ze statuami, a przed
sobą widziałem znak informujący o długości zjazdu 900m, bardzo się zaskoczyłem
tym, co zobaczyłem. To znaczyło, że dojazd do Corralejo może być zróżnicowany,
a nie jak mapy wskazywały – jazda w równym terenie. Chciałbym, żeby było
inaczej, ze względu na porywisty wiatr. Zanim przejechałem 900m serpentynami,
wiatr zdążył zrzucić mnie aż siedem razy! Ucieszyłem się na widok wielkiej
równiny z pierwszą jej miejscowością Valle de Santa Ines. Szybko jednak radość
zamieniła się w mordęgę, bo ciągle od lewej strony dostawałem bardzo silne
podmuchy wiatru. Próbowałem przemęczyć ten odcinek, żeby posuwać się do przodu. W połowie drogi do Valle de Santa Ines, po zjechaniu z góry, przejeżdżałem obok dziwnego monumentu, o którym niewiele jest w internecie. Wspomina o nim tylko mapa, ale żadnych informacji nie mogłem znaleźć. Zatrzymałem się tu, ponieważ okolice monumentu są jednocześnie wspaniałym punktem widokowym na rozległe góry Fuerteventury. Najpiękniejsze światło do zdjęć mamy tutaj w godzinach popołudniowych. Sam monument nosi nazwę Monumento "No Hay", co znaczy "nie ma". Jeśli przyjrzymy się postaciom na dwóch brązowych słupach, to z łatwością dostrzeżemy rzeźbę jednego, większego mężczyznę i drugiego, mniejszego człowieka wykonanego z ażurowej konstrukcji. Czy chodzi o kogoś, lub jakąś grupę, której już nie ma? Tego nie wiadomo, ponieważ brak jakichkolwiek informacji w internecie. Przede mną widniała kolejna miejscowość o nazwie Llanos de la Concepción. Znajduje się tutaj ciekawy wiatrak, który widać przy drodze. W ramach krótkiego odpoczynku, zrobiłem kilka zdjęć. Jest to wiatrak typu "don-kichotowskiego", czyli napędzany jest tylko siłą wiatru. Kanaryjskie wiatraki mogą być napędzane siłą mięśni osłów, gdyby ustał wiatr. Obok niego znajduje się mały, biały dom, który dodaje uroku temu miejscu. Przed
większym pasmem górskim, już z kilku kilometrów widziałem skrzyżowanie pod
kątem prostym. Teraz pomyślałem, że jeszcze raz będę musiał pokonywać góry,
żeby przedostać się na drugą stronę. Na szczęście za Llanos de la Concepción
trzeba było skręcić w lewo. Myślałem, że będzie lżej, ale sprawa znacznie
bardziej się pogorszyła. Teraz jechałem wzniesieniem, ciągnącym się około 30km
przez trzy płaskowyże i dodatkowo z porywistym silnym i ciągłym wiatrem w twarz. Mięśnie
teraz najbardziej dostawały wycisku. Wiedziałem też, że do samego końca trasy nie
uda mi się już rozpędzić bardziej niż 10km/h... Wiatr po prostu zatrzymywał w
wielu miejscach.
Zjazd z przełęczy ze statuami - niskie, zdeformowane drzewa tylko przez krótką chwilę osłaniają przed bardzo silnym, bocznym wiatrem. Kiedy pojedziesz dalej, tuż za drzewem bardzo silny podmuch wiatru powali cię na ziemię. Z tego względu lepiej zjeżdżać jak najdalej od tych drzew, żeby w trakcie zjazdu nie wpadać w bardzo wąskie pasy ciszy wiatrowej, które wytwarzają drzewa, będące naturalną barierą dla wiatru.
Zjazd z przełęczy do miejscowości Valle de Santa Ines
Zjeżdżając do Valle de Santa Ines, na środku pustkowia natrafimy na monument nazwany "No Hay", co z hiszpańskiego oznacza "nie ma". Trudno dowiedzieć się coś więcej, ponieważ cały internet milczy na ten temat. W polskim internecie brakuje nawet jakiejkolwiek wzmianki o monumencie. Mawiają, że czego nie ma w Google, to nie istnieje. Chyba znalazłem coś, co jest dodatkowo publicznym miejscem, a Google o tym nie wie... Widoki z tego miejsca są przepiękne, jednak trzeba pamiętać, że w twarz wieje bardzo silny wiatr.
Brama z nazwą "gminy" Puerto del Rosario, którą mijamy w drodze do Llanos de la Concepción
Wiatrak w Llanos de la Concepción
Wiatrak w drodze z Llanos de la Concepción do Tefii (tuż przed wjazdem do miejscowości Tefia - skrzyżowanie dróg FV-207 i FV-221)
Widoki z terenu wiatraka przy skrzyżowaniu dróg FV-207 i FV-221
Zjazd z przełęczy ze statuami - niskie, zdeformowane drzewa tylko przez krótką chwilę osłaniają przed bardzo silnym, bocznym wiatrem. Kiedy pojedziesz dalej, tuż za drzewem bardzo silny podmuch wiatru powali cię na ziemię. Z tego względu lepiej zjeżdżać jak najdalej od tych drzew, żeby w trakcie zjazdu nie wpadać w bardzo wąskie pasy ciszy wiatrowej, które wytwarzają drzewa, będące naturalną barierą dla wiatru.
Zjazd z przełęczy do miejscowości Valle de Santa Ines
Zjeżdżając do Valle de Santa Ines, na środku pustkowia natrafimy na monument nazwany "No Hay", co z hiszpańskiego oznacza "nie ma". Trudno dowiedzieć się coś więcej, ponieważ cały internet milczy na ten temat. W polskim internecie brakuje nawet jakiejkolwiek wzmianki o monumencie. Mawiają, że czego nie ma w Google, to nie istnieje. Chyba znalazłem coś, co jest dodatkowo publicznym miejscem, a Google o tym nie wie... Widoki z tego miejsca są przepiękne, jednak trzeba pamiętać, że w twarz wieje bardzo silny wiatr.
Brama z nazwą "gminy" Puerto del Rosario, którą mijamy w drodze do Llanos de la Concepción
Wiatrak w Llanos de la Concepción
Wiatrak w drodze z Llanos de la Concepción do Tefii (tuż przed wjazdem do miejscowości Tefia - skrzyżowanie dróg FV-207 i FV-221)
Widoki z terenu wiatraka przy skrzyżowaniu dróg FV-207 i FV-221
Teraz kierowałem się na Tefię. To mała miejscowość
u stóp długiego, ale niewysokiego pasma górskiego. Jeszcze przed Tefią, na
pustkowiu, zaczęły mnie gonić trzy agresywne psy. Nie mogłem przyspieszyć ze
względu na wiatr, dlatego zszedłem z roweru i obstawiłem się nim.
Przejeżdżający kierowca zauważył całą akcję, więc jechał cały czas za mną tak,
jak szedłem i osłaniał mnie samochodem z tyłu. Kiedy oddaliłem się na około
100m od nich, podziękowałem mu i pojechał dalej. Teraz „męczyłem” każdy
kilometr, żeby być tylko bliżej celu. Najbardziej denerwował wiatr, który
ciągle utrudniał. Kiedy spojrzałem za siebie, ciągle widziałem przełęcz ze
statuą oraz obserwatorium na górze. Przejazd z Tefii do Tindaya zapamiętałem,
jako najgorszy fragment całej trasy. Jeśli byłeś w Tatrach Słowackich i
wchodziłeś na jakiś dwutysięcznik, to wiesz, że ich doliny mają układ tarasowy.
Tutaj jest dokładnie tak samo, tyle, że cały czas jedziesz pod silny wiatr,
ciągle pod górę, bez ani chwili wytchnienia i każda miejscowość znajduje się na
coraz wyżej położonym płaskowyżu. Tindaya jest położona na drugim płaskowyżu.
Na początku każdego zawsze do pokonania jest bardziej stromy podjazd. W
przypadku płaskowyżu z miejscowością Tindaya, czeka bardzo uciążliwy podjazd,
gdzie na środku wysokiej góry mamy skrzyżowanie. Silny wiatr urasta do rangi
niemożliwego do pokonania. Można jechać tylko z… ujemną prędkością (czytaj: do
tyłu), albo prowadzić rower i starać się utrzymać równowagę. Bardzo silne
podmuchy występują aż do samego skrzyżowania. Kiedy zmienisz kierunek w lewo i
chcesz pojechać w kierunku Tindaya, zobaczysz, że jeszcze przez chwilę będą
tobą rzucać podmuchy we wszystkich kierunkach. Kilkadziesiąt metrów dalej da
się zjechać około 200 metrów przy bardzo słabym wietrze, ponieważ jesteśmy
osłonięci zboczem góry, po czym wystawiamy się na kolejną, długą prostą, jadąc
idealnie pod momentami huraganowy wiatr. Dopiero za miejscowością Tindaya
bardzo dobrze widać, jak przez te kilkanaście kilometrów od przełęczy ze statuą
stopniowo zdobywaliśmy wysokość. Pasmo górskie, które ciągnie się wzdłuż Tefii,
jest o połowę niższe, ponieważ patrzymy na nie z połowy wysokości. Góra
Tindaya, która wydawała się taka wysoka, teraz jest taka niska, ponieważ
patrzymy na jej kopułę szczytową.
Na trasie mogłem sobie uświadomić, że
Fuerteventura od wysokości Antigua lub Valle de Santa Ines stopniowo wypiętrza
się aż do samych północnych krańców wyspy. Przejazd z Tindaya do La Olivy, to
kolejne zdobywanie wysokości rozciągnięte w czasie. La Oliva to większa
miejscowość, która leży na jeszcze wyżej położonym płaskowyżu. Można zobaczyć na
jej obrzeżach ciekawą twierdzę z 365 oknami. Nazywana jest Domem Pułkowników,
czyli La Casa de los Coroneles. Z La Olicy czeka długi podjazd na ostatni
płaskowyż, na którym leży Lajares. To mało znacząca wioska na dość rozległym
terenie. Brakuje zwartej zabudowy. Wszystkie domki sprawiają wrażenie losowo
rozrzuconych na dużej przestrzeni. Nawet centrum nie wygląda okazale. Nie
wyróżnia się od innej części Lajares poza tym, że przebiega tędy główna droga i
widzimy kilka sklepów. Ciekawy jest za to dojazd do Lajares. Walcząc z silnym
wiatrem, dojeżdżamy do momentu, kiedy droga rozwidla się na 6km przed wioską.
Dwie podobnie wyglądające szosy przebiegają prawie równolegle, nachylone pod
niewielkim kątem. Wybierając jedną z nich, ciągle możemy patrzeć na drugą.
Ukształtowanie terenu pozwala nawet z samego początku szosy patrzeć na Lajares
i widzieć kierunek, w której części znajdziemy się po przejechaniu 6km prostej
drogi. Widok jest co najmniej ciekawy i jadąc, masz wrażenie, że wioskę mamy na
wyciągnięcie ręki, a jednocześnie myślimy, że nie przybliżamy się do niej. Ten
odcinek zapamiętałem jako pozytywny, warty zobaczenia. Widoczny efekt jest z
pewnością ciekawy. Ostatni, 13-sto kilometrowy odcinek, to pieszy szlak z
Lajares do Corralejo. Pierwsze 2km trzeba pokonać pieszo, ponieważ ścieżka z
ułożonych kamieni prowadząca na wulkan Hondo nie nadaje się do jazdy rowerem,
no chyba, że mamy terenową wersję. Ja jechałem trekkingowym rowerem, stąd omawiane
nierówności pozostało pokonać mi pieszo. Po ominięciu wulkanu Hondo u jego
stóp, widać szeroką drogę, którą szczegółowo opisałem, omawiając wulkan Hondo.
Chodnik pod wulkanem Hondo, który nie nadaje się do jazdy rowerem
Chodnik pod wulkanem Hondo, który nie nadaje się do jazdy rowerem
Resztę trasy mogłem przejechać dość szybko,
ponieważ praktycznie cała droga za wulkanem prowadziła w dół i przy małym
wietrze. Dopiero tutaj mogłem odczuć ulgę i cieszyć się na widok miasta
Corralejo, pół godziny po zachodzie słońca. Podobnie, jak podczas innych dni,
po godzinie 19.00 niebo zaczęły przykrywać siwe chmury. Osoby, które liczyły na
efektowny zachód słońca obserwowany z wulkanu Hondo musiały obejść się smakiem…
Wiedząc o tutejszych chmurach, nigdy nie planowałem „grubszej” akcji typu
wschód lub zachód słońca. One w większości przypadków są za chmurami, dlatego
koncentrowałem się na dziennym podróżowaniu, gdzie można zrobić ciekawe,
krajobrazowe zdjęcia przy dobrym świetle. Cała trasa liczyła 226km i udała mi
się tylko dzięki silnemu wiatrowi o poranku, który pchał mnie do przodu.
Pierwsze 90km mogłem przejechać bardzo szybko i dzięki temu zyskałem więcej
czasu na ewentualne trudności. Cały wyjazd wspominam bardzo pozytywnie, bo
zobaczyłem najpiękniejszy fragment drogi prowadzący przez dawne, wygasłe
wulkany, które dzisiaj wyglądają, jak jesienne Tatry Zachodnie i Bieszczady.
Możliwość zrobienia zdjęć z różnych punktów bardzo mnie ucieszyła. Niemile
wspominam tylko podjazd do Tindaya, bo tak naprawdę nic ciekawego tam nie
zobaczyłem, a najbardziej się umęczyłem. Corralejo ma bardzo dobrze
przygotowane trasy rowerowe przez miasto, dlatego powrót do hotelu jest bardzo
wygodny i z dala od wieczornego ruchu samochodów.
CIEKAWOSTKI FUERTEVENTURY:
- Na każdym rondzie musi znaleźć się jakaś rzeźba. Jeśli jej nie ma, to na pewno kwitną na nim kwiaty. Kwiaty są zapowiedzią, że w przyszłości będzie stała rzeźba.
- Idąc na szlaki Fuerteventury musisz odzwyczaić się od polskiego modelu znakowania tras. Tutaj znacznie rzadziej zobaczymy dwa paski w kolorze białym i czerwonym, lub białym i zielonym. W ważniejszych punktach są strzałki z odległością do kolejnego miejsca. Na skrzyżowaniach nie ma znaków, którędy iść. Musisz próbować wszystkich dróg. Tam, gdzie zobaczysz znak „X” namalowany białą i czerwoną lub białą i zieloną kreską, to jest znak, że tam nie masz iść. Ich system oznaczeń sugeruje, gdzie nie masz iść, a polski – gdzie masz iść.
- Będąc w sklepie, nie zobaczysz ochroniarza, który pracuje 240 godzin w miesiącu, często śpiącego po 24-godzinnej zmianie, pracującego za stawkę 1680zł na miesiąc. Ochrona sklepowa ma kajdanki i pałę, jak policja. Tam zawód ochroniarza wykonuje kwalifikowany personel z uprawnieniami.
- Zwiedzając Fuerteventurę podziel wyspę na dwie części: południe (półwysep Jandia) i reszta wyspy. Południe ma zupełnie inny klimat i jest bardziej tajemnicze, oraz bardzo dużo będziemy jeździć krętymi i szutrowymi drogami. Resztę wyspy da się objechać drogami asfaltowymi w bardzo dobrym stanie. Stąd popularne są wycieczki typu: objazdówka po Fuerteventurze.
- Chcąc wypożyczyć samochód najlepiej skorzystaj z wypożyczalni CiCar. Oferuje najtańsze stawki, ma pełne ubezpieczenie (zabronione jest tylko jeżdżenie po drogach szutrowych). Wypożyczenie samochodu na 3 dni, to koszt zaledwie 61 EUR (2019 rok). Trzeba pamiętać, że w dobie szalejącej inflacji ceny zbyt szybko się zmieniają i teraz będzie dużo drożej. Ciekawy jest też system odbierania i odstawiania samochodu. Pani z biura wskazuje parking na którym się on znajduje i mówi, gdzie możemy go odstawić (darmowe parkingi). Przy oddawaniu samochodu musimy zrobić zdjęcie licznika oraz miejsca, gdzie odstawiliśmy samochód. Samochody są nowoczesne – z czujnikami parkowania i komputerem pokładowym oraz klimatyzacją.
- Radia analogowe odbierają tylko do pierwszych gór znajdujących się tuż za Caleta de Fuste i Valles de Ortega. Później sygnał stopniowo zanika i szybko się całkowicie traci.
- W przewodnikach można wyczytać, że najlepiej na Cofete wybrać się w bezwietrzną pogodę. Na taki dzień możesz czekać cały rok i się go nie doczekasz…
- Władze Fuerteventury nakazały przewodnikom i agencjom turystycznym prostować błędne stwierdzenie, że żółte piaski, które tworzą kilometry plaż na Fuerteventurze przyniosły wiatry z Sahary. Owszem, na Wyspach Kanaryjskich występuje zjawisko Kalima, czyli wschodni wiatr znad Sahary, który powoduje coś na wzór burzy piaskowej, ale przynosi ona jedynie piaskową mgłę i zapylenie. Jeśli te piaski miałyby tworzyć tak piękne plaże, to dlaczego tworzą je punktowo na wybrzeżu, gdzie operuje woda, a w środku lądu już nie? Taki piasek powinien bardziej zachować się na lądzie, na pustkowiach, a jednak tak się nie dzieje…
- Woda na Fuerteventurze jest po prostu ziiiiimna. Jeśli byłeś w Grecji, to odczujesz dużą różnicę temperatur wody. Tutaj naprawdę trzeba przyzwyczajać organizm do zimnej wody, żeby do niej wejść. Najwyższa temperatura wody to 22’C, najniższa 17’C. Odczuwalnie jest znacznie gorzej. Po prostu mróz.
- Ciekawa historia jest również z założeniem swojej własnej miejscowości. Możesz założyć swoją miejscowość pod warunkiem, że będzie w niej kościół, boisko dla dzieci i przedszkole. Może tam być tylko twój dom i ty sam możesz mieszkać w tej miejscowości, ale będziesz miał prawo założyć nową miejscowość, która będzie naniesiona na mapie i będzie miała swoje tablice przy wjeździe. Co ciekawe, na Fuerteventurze istnieje taka miejscowość, ale nazwy nie pamiętam. Przejazd samochodem przez nią trwał… 6 sekund…
- Aloe Vera – to substancja pozyskiwana z liliowców aloe vera barbadensis miller. Jej właściwości lecznicze są wykorzystywane w medycynie i kosmetologii. Będąc na wyspie, warto kupić kilka produktów z firmowego sklepu Aloe Vera, ponieważ Wyspy Kanaryjskie są najlepszym miejscem dla tej rośliny na całym świecie. W tych kosmetykach nie ma chemii, a wyrabia się je na miejscu. Wnikają w najgłębsze miejsca skóry, czego nawet bardzo drogie kremy ze znanych, o światowym zasięgu korporacji, nie potrafią.
- Dziurawego asfaltu nie łata się na Fuerteventurze. Całą drogę zalewa się nowym asfaltem i walcuje. Jak przyjrzysz się drogom w kilku miejscowościach, zobaczysz, że mają po kilkadziesiąt centymetrów grubości.
- Na wyspie możesz zobaczyć wielkie uprawy w czymś, co przypomina szklarnie. Jednak jest to jasnobrązowa siatka. Hodowcy pomidorów i ogórków używają siatek, żeby ograniczyć dostęp promieni słonecznych, zminimalizować zapylenie (cała Fuerteventura jest wyschnięta na wiór) oraz… żeby zatrzymać trzmiele kupione na Gran Canarii jak najdłużej. Ich celem jest zapylanie założonych upraw.
- Wybory do rządu w Hiszpanii przeprowadzane są w bardzo mądry sposób. Mieszkańców nie zalewa się tonami papierowych ulotek i nie obwiesza się całych miast milionami plakatów. To wszystko kosztuje. Z tego powodu na wyspach zobaczymy tylko kilka prostych, drewnianych tablic, gdzie partie mogą wywiesić swój plakat. Zazwyczaj znajdują się w szczerym polu przy drodze dojazdowej. W ten sposób oszczędza się miliony euro, a ludzie nie muszą stresować się na widok swojego znienawidzonego polityka.
- Na Fuerteventurze nie znajdziemy soli kuchennej w sklepach. Sól jest pozyskiwana z wód oceanu. Cały proces możemy poznać, wybierając się do muzeum soli Salinas del Carmen
- W 2004 roku NATO przeprowadzało szkolenia przy użyciu łodzi podwodnych w pobliżu Fuerteventury. Sonary z łodzi myliły naturalne sonary, które mają kaszaloty, przez co czuły się zdezorientowane. Ocean wyrzucił aż 5 kaszalotów na plaże Fuerteventury w różnych miejscach. Dzisiaj prawdziwe szkielety tych wielkich ryb stoją wystawione na pokaz w znanym miejscu. Możemy je zobaczyć między innymi w: Morro Jable, El Cotillo i Salinas del Carmen. Ciekawostką jest, że w niewyjaśnionych okolicznościach zginęły kolejne trzy kaszaloty w 2019 roku w pobliżu wybrzeży Fuerteventury. Przyczyna ich śmierci nie jest znana, lub celowo ukrywana. Jednego kaszalota ocean wyrzucił na plaży Tierra Dorada.
- Gołębie cukrówki są wszędzie. Jeśli myślisz, że uda ci się zrobić piękne zdjęcie, jak z niedostępnych terenów w Afryce, to szybko zobaczysz, że prawie wszędzie trafi się jakiś gołąb. Nawet w zoo, gdzie można podziwiać mnóstwo dzikich zwierząt gołębie tworzą całe stada i gromady. Na terenie hoteli budują gniazda, dlatego w każdym hotelu usuwa się ich gniazda zanim ptaki złożą jaja.
- Przez całą Fuerteventurę przebiega bardzo piękny szlak pieszy i rowerowy, który jest oznaczony jako GR-131. Cała trasa ma długość 155km i zaczyna się w Corralejo, a kończy przy latarni znajdującej się na samym końcu Fuerteventury, ponad 20km za Morro Jable. Cała trasa spina najpiękniejsze punkty, o których mówiłem w całym artykule. Idąc pieszo, lub jadąc rowerem, mamy większe możliwości, ponieważ możemy odbijać do interesujących punktów przy szlaku, które są dobrze oznaczone. Warto odwiedzić każdy z nich. Moja trasa rowerowa, licząca 226km, miała na celu poznanie zdecydowanej większości tego szlaku. Resztę poznałem podczas wycieczki na plażę Cofete. Przy latarni dowiadujemy się, że do Corralejo mamy 155km, a w Corralejo dowiadujemy się, że do latarni mamy 154km...
- W Morro Jable na terenie portu, przystani, możemy podziwiać niesamowite płaszczki, które mają aż 2-3m długości. Pływają tam gromadnie, ponieważ czekają na wyrzucane ryby z małych łodzi, które rybacy wyrzucają w trakcie czyszczenia sieci. Po drugiej strony ulicy znajduje się wylęgarnia żółwi caretta-caretta, szczególnie znanych z wyspy Zakyntos w Grecji.
- W Corralejo, na przyportowej plaży zazwyczaj dwóch mężczyzn buduje z piasku bardzo ciekawe i złożone konstrukcje z piasku. Możemy zobaczyć tam zamki z płonącymi wieżami, smoki, czy też syreny. Mężczyźni ci liczą na jakiś "grosz", kiedy będziemy chcieli zrobić sobie zdjęcie. Warto przyjrzeć się ich technikom budowania poprzez nakrapianie, dzięki czemu są w stanie nawet zrobić piaskowe drzewa i choinki.
Jeden z pięciu szkieletów kaszalotów, które ocean wyrzucił na brzeg Fuerteventury w 2004 roku (szkielet ze zdjęcia znajduje się na terenie muzeum soli Salinas del Carmen)
W muzeum soli Salinas del Carmen
Wielkie uprawy pod siatką. Siatka ma chronić przed pyłem oraz zatrzymać na jak najdłuższy czas trzmiele przywożone z Gran Canarii
Płaszczki w Morro Jable
Na rynku w Corralejo rozpoczyna się kultowy szlak GR-131
W Corralejo, przy porcie głównym, na małej plaży zazwyczaj dwie osoby budują przez kilka dni swoje dzieła z piasku. Zazwyczaj są to syreny, zamki z płonącymi wieżami, czy też smoki z płonącymi nozdrzami.
Płaszczki w Morro Jable
Na rynku w Corralejo rozpoczyna się kultowy szlak GR-131
W Corralejo, przy porcie głównym, na małej plaży zazwyczaj dwie osoby budują przez kilka dni swoje dzieła z piasku. Zazwyczaj są to syreny, zamki z płonącymi wieżami, czy też smoki z płonącymi nozdrzami.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPięknie:) Wyspy Kanaryjskie to idealne miejsce na wakacje, tylko ten wiatr niestety. Ja zawsze jak jeżdżę nad wodę to i szukam rozrywek, sportów wodnych. Świetnie tak sprawdza się torba nieprzemakalna, choćby na deskę sup.
OdpowiedzUsuńSuper napisane skarbnica wiedzy o wyspie jestem pod ogromnym wrażeniem świetna robota 🙋
OdpowiedzUsuńSuper, jutro lecę z Wrocławia. Dziękuję za informację
OdpowiedzUsuńCieszę się bardzo, że mogłem pomóc podczas zbierania informacji o wyspie. Życzę udanych wakacji.
UsuńRewelacyjny opis
OdpowiedzUsuńZimna woda to raczej w baltyku,ja osobiscie nie odczulem zimnej wody,a byl listopad.
OdpowiedzUsuńJa byłem w czerwcu i byłem zdziwiony jak wolno temperatura "rozpędza się" w ciągu roku. W czerwcu dopiero było po 23-24'C, a woda była "mroźna", czyli strasznie zimna. Jak na wakacyjny kierunek miałem nieco większe oczekiwania co do samej wody. Wyspa jak najbardziej podobała mi się.
UsuńRewelacyjna stronka :)
OdpowiedzUsuń