Dostępna jest nowsza relacja z 2018 roku. Znajduje się tutaj: Dom de Mischabel 2018 - moja druga wyprawa na tę górę. Mimo wszystko, sposób organizacji wyprawy nie zmienił się w ogóle, pomimo upływu lat.
Minął rok od naszej wyprawy w Alpach, gdzie wchodziliśmy na Dufourspitze, Breithorn, Nordend i inne bardzo piękne czterotysięczniki oraz niższe szczyty. Ten rok ponownie chcieliśmy spędzić w Alpach i stanąć na wierzchołkach wybranych czterotysięczników. Rafał, bo z nim jeździłem w Alpy, też chciał poznawać kolejne góry. Założyliśmy z góry, że będzie to budżetowy wyjazd tak, jak poprzednio, Zastanawialiśmy się tylko, co wybrać. Rafał wymieniał Taschhorn, Weisshorn, a ja Dom, czy też Punta Gnifetti (Signalkuppe). Marzyły mi się obie góry. Dom 4545 m n.p.m. ze względu na fakt, że byłem w jego pobliżu i chciałem zobaczyć co jest wyżej, a Punta Gnifetti, ze względu na bajeczne widoki, o których nie raz słyszałem. Rafał nie miał czasu z powodu pracy w Anglii i innych rzeczy, z którymi gonił się przed wyjazdem. Wolne dostał dopiero na kilka dni po rozpoczęciu się mojego urlopu tak, że nasz wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Ostatecznie umówiliśmy się tak, że ja pojadę pierwszy w Alpy, założę bazę, a on do mnie dojedzie za trzy dni. Wybraliśmy Dom 4545 m n.p.m. i Punta Gnifetti 4554 m n.p.m., ponieważ góry wymienione przez Rafała przedstawiały dużą trudność techniczną, a Rafał nawet nie miał kiedy popracować nad kondycją. Postanowiliśmy, że na Weisshorn przyjdzie czas w późniejszych latach. Jeszcze w domu zacząłem studiować trasy przejścia na obie góry i zbierałem informacje jak się w ogóle za nie zabrać. Wejście na Dom rozpoczynało się z Randy, dlatego cieszyłem się, bo wiedziałem co to za miejscowość i gdzie założyć pierwszą bazę. Randa jest niewielką wioską, gdzie mieszka około 440 osób (tak podają statystyki). Wiedziałem, jak się poruszać po tutejszych szlakach i leśnych, nieznakowanych drogach. Postanowiłem więc, że namiot rozbiję w lesie za dzielnicą Wildi, ale jeszcze przed dużym potokiem Wildibach. Idąc znakowaną ścieżką, w płaskim terenie przebiega ledwo widoczna, wydeptana ścieżka w lesie, skręcająca w lewą stronę. Wtedy idzie się wzdłuż malutkiego potoczku, z którego miejscowi pobierają wodę. Potok przyjemnie szumi i to jest znak rozpoznawczy, że idziemy dobrą drogą. Wędrówka wzdłuż potoku odbywa się po lekko stromym zboczu wśród modrzewiowych igieł i do pewnego momentu widać ułożony prowizoryczny rurociąg, który kończy się „wanną” zbudowaną z byle czego. Tam zbiera się woda. Co jakiś czas jest oczyszczana z osadów przez miejscowych i dopiero przelewa się do zainstalowanych rur. Ja podszedłem wyżej – mniej, więcej o długość rurociągu do góry tak, żeby nikt mnie na pewno nie zobaczył. Na pochyłym terenie, po prawej stronie potoku znajduje się niewielkie wypłaszczenie terenu na modrzewiowych igłach, gdzie da się rozbić namiot, który będzie stał dosłownie 50cm od potoku, ale będzie za to bardzo dobrze ukryty wśród starych drzew. Nie rzuca się w oczy nawet, gdy chcielibyśmy się dokładnie przyjrzeć z poziomu rurociągu. Wyżej nikt nie chodzi. Dalsze podejście wzdłuż potoku blokują ogromne głazy naniesione z pewnością przez lodowiec.
Minął rok od naszej wyprawy w Alpach, gdzie wchodziliśmy na Dufourspitze, Breithorn, Nordend i inne bardzo piękne czterotysięczniki oraz niższe szczyty. Ten rok ponownie chcieliśmy spędzić w Alpach i stanąć na wierzchołkach wybranych czterotysięczników. Rafał, bo z nim jeździłem w Alpy, też chciał poznawać kolejne góry. Założyliśmy z góry, że będzie to budżetowy wyjazd tak, jak poprzednio, Zastanawialiśmy się tylko, co wybrać. Rafał wymieniał Taschhorn, Weisshorn, a ja Dom, czy też Punta Gnifetti (Signalkuppe). Marzyły mi się obie góry. Dom 4545 m n.p.m. ze względu na fakt, że byłem w jego pobliżu i chciałem zobaczyć co jest wyżej, a Punta Gnifetti, ze względu na bajeczne widoki, o których nie raz słyszałem. Rafał nie miał czasu z powodu pracy w Anglii i innych rzeczy, z którymi gonił się przed wyjazdem. Wolne dostał dopiero na kilka dni po rozpoczęciu się mojego urlopu tak, że nasz wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Ostatecznie umówiliśmy się tak, że ja pojadę pierwszy w Alpy, założę bazę, a on do mnie dojedzie za trzy dni. Wybraliśmy Dom 4545 m n.p.m. i Punta Gnifetti 4554 m n.p.m., ponieważ góry wymienione przez Rafała przedstawiały dużą trudność techniczną, a Rafał nawet nie miał kiedy popracować nad kondycją. Postanowiliśmy, że na Weisshorn przyjdzie czas w późniejszych latach. Jeszcze w domu zacząłem studiować trasy przejścia na obie góry i zbierałem informacje jak się w ogóle za nie zabrać. Wejście na Dom rozpoczynało się z Randy, dlatego cieszyłem się, bo wiedziałem co to za miejscowość i gdzie założyć pierwszą bazę. Randa jest niewielką wioską, gdzie mieszka około 440 osób (tak podają statystyki). Wiedziałem, jak się poruszać po tutejszych szlakach i leśnych, nieznakowanych drogach. Postanowiłem więc, że namiot rozbiję w lesie za dzielnicą Wildi, ale jeszcze przed dużym potokiem Wildibach. Idąc znakowaną ścieżką, w płaskim terenie przebiega ledwo widoczna, wydeptana ścieżka w lesie, skręcająca w lewą stronę. Wtedy idzie się wzdłuż malutkiego potoczku, z którego miejscowi pobierają wodę. Potok przyjemnie szumi i to jest znak rozpoznawczy, że idziemy dobrą drogą. Wędrówka wzdłuż potoku odbywa się po lekko stromym zboczu wśród modrzewiowych igieł i do pewnego momentu widać ułożony prowizoryczny rurociąg, który kończy się „wanną” zbudowaną z byle czego. Tam zbiera się woda. Co jakiś czas jest oczyszczana z osadów przez miejscowych i dopiero przelewa się do zainstalowanych rur. Ja podszedłem wyżej – mniej, więcej o długość rurociągu do góry tak, żeby nikt mnie na pewno nie zobaczył. Na pochyłym terenie, po prawej stronie potoku znajduje się niewielkie wypłaszczenie terenu na modrzewiowych igłach, gdzie da się rozbić namiot, który będzie stał dosłownie 50cm od potoku, ale będzie za to bardzo dobrze ukryty wśród starych drzew. Nie rzuca się w oczy nawet, gdy chcielibyśmy się dokładnie przyjrzeć z poziomu rurociągu. Wyżej nikt nie chodzi. Dalsze podejście wzdłuż potoku blokują ogromne głazy naniesione z pewnością przez lodowiec.
DOJAZD
Wyjazd rozpocząłem autokarem z Katowic do Lousanny (Lozanny). Autokar jedzie około 22h, a bilet kosztuje 499zł w obie strony. Jedyna niedogodność to fakt, że do dworca kolejowego jest jakieś trzy kilometry i trzeba przejść je pieszo. Wydrukowałem sobie mapę miasta i zaznaczyłem na czerwono, jak dojść do dworca, bo przyznam, że trasa jest długa z tak ciężkim plecakiem (mój ważył 36kg). U przewoźnika można mieć 25kg bagażu, dlatego za każdy dodatkowy kilogram dopłaca się 10zł. Mi na szczęście policzył tylko 30zł. Autokar przyjechał opóźniony o dwadzieścia minut z powodu remontu dróg w Szwajcarii, ale nie sprawiało mi to problemu, ponieważ pociągi do Visp kursowały co 20min w godzinach 9.30 – 13.35. W Lozannie kupiłem bilet do Zermatt z przesiadką w Visp, bo nie ma innej możliwości. Kosztował 78 CHF (w 2016 roku 80CHF). Przyznam, że koleje są bardzo drogie, ale przynajmniej jest duży komfort jazdy. Dla niewtajemniczonych: bilety na dworcu można kupić w licznych automatach, ale mogą nie przyjąć pieniędzy z polskich kantorów. Trzeba więc kupić coś w sklepie, żeby rozmienić banknoty i mieć te „miejscowe”. Nie wiem jaka to różnica, ale automaty dopiero wtedy działają. Zdarzało mi się to za każdym razem, gdy chciałem zapłacić pieniędzmi z kantoru. Pociągi jadą z bardzo dużą szybkością, bo w 58min przejeżdżają odcinek 96km z czterema stacjami pośrednimi. W Visp miałem przesiadkę do Zermatt. Pociągi do miejsca przeznaczenia jeździły co 30min, więc każde opóźnienie naszego autokaru nie staje się problemem. Pociąg do Zermatt jedzie po torach trójszynowych. Środkowa, zębata szyna, służy do wjazdu pod górę i przed nią pociąg zwalnia do 5km/h i „wpina się” do niej. Wtedy może podjeżdżać pod strome zbocza. Chociaż pociąg jedzie wolno, to jednak jazda bardzo cieszy, bo w drodze podziwia się piękne góry, wodospady, a w oddali widnieją białe czterotysięczniki. Widok robi ogromne wrażenie!
Wyjazd rozpocząłem autokarem z Katowic do Lousanny (Lozanny). Autokar jedzie około 22h, a bilet kosztuje 499zł w obie strony. Jedyna niedogodność to fakt, że do dworca kolejowego jest jakieś trzy kilometry i trzeba przejść je pieszo. Wydrukowałem sobie mapę miasta i zaznaczyłem na czerwono, jak dojść do dworca, bo przyznam, że trasa jest długa z tak ciężkim plecakiem (mój ważył 36kg). U przewoźnika można mieć 25kg bagażu, dlatego za każdy dodatkowy kilogram dopłaca się 10zł. Mi na szczęście policzył tylko 30zł. Autokar przyjechał opóźniony o dwadzieścia minut z powodu remontu dróg w Szwajcarii, ale nie sprawiało mi to problemu, ponieważ pociągi do Visp kursowały co 20min w godzinach 9.30 – 13.35. W Lozannie kupiłem bilet do Zermatt z przesiadką w Visp, bo nie ma innej możliwości. Kosztował 78 CHF (w 2016 roku 80CHF). Przyznam, że koleje są bardzo drogie, ale przynajmniej jest duży komfort jazdy. Dla niewtajemniczonych: bilety na dworcu można kupić w licznych automatach, ale mogą nie przyjąć pieniędzy z polskich kantorów. Trzeba więc kupić coś w sklepie, żeby rozmienić banknoty i mieć te „miejscowe”. Nie wiem jaka to różnica, ale automaty dopiero wtedy działają. Zdarzało mi się to za każdym razem, gdy chciałem zapłacić pieniędzmi z kantoru. Pociągi jadą z bardzo dużą szybkością, bo w 58min przejeżdżają odcinek 96km z czterema stacjami pośrednimi. W Visp miałem przesiadkę do Zermatt. Pociągi do miejsca przeznaczenia jeździły co 30min, więc każde opóźnienie naszego autokaru nie staje się problemem. Pociąg do Zermatt jedzie po torach trójszynowych. Środkowa, zębata szyna, służy do wjazdu pod górę i przed nią pociąg zwalnia do 5km/h i „wpina się” do niej. Wtedy może podjeżdżać pod strome zbocza. Chociaż pociąg jedzie wolno, to jednak jazda bardzo cieszy, bo w drodze podziwia się piękne góry, wodospady, a w oddali widnieją białe czterotysięczniki. Widok robi ogromne wrażenie!