GRAŃ CHUBEDISHI
Standardowo
wstałem o godzinie 5.50, aby sprawdzić niebo. Nie do końca podobały mi się
chmury nad szczytami w okolicach Mestii. Jeśli stamtąd coś przychodzi, to
wiedz, że będzie załamanie pogody. Jednak na razie panowała idealna pogoda. Uznałem,
że warunki nadają się na wędrówkę i mimo wszystko wiele zobaczymy, dlatego
zacząłem przygotowywać gruziński chleb, który stał się obowiązkowy każdego
dnia. Dwa zjedliśmy przed wyjściem, a dwa trzymałem na ewentualność spotkania z
psami, żeby mieć czym je nakarmić. Doświadczenie z wczorajszej wędrówki, gdzie w
krzakach na szybko „po tajniaku” musiałem zjadać sałatkę, pokazało mi, że
trzeba działać wyprzedzająco. Wyrobiliśmy się do godziny 7.00. Poranek
przywitał nas rześkim, górskim powietrzem, ale wiedzieliśmy, że w słońcu będzie
bardzo gorąco. Zabraliśmy więc rzeczy na upał i na deszcz. Odtąd myśleliśmy,
jak przejść niepostrzeżenie, aby nie zauważył nas żaden pies. Nie liczyłem na
cud, że wszystkie nagle znikną, ale z drugiej strony nie chcieliśmy mieć hordy,
którą musielibyśmy wykarmić. Plan był taki, aby nie przechodzić blisko hotelu ani
w pobliżu zabudowy. Najlepiej gdybyśmy poszli tuż za boiskiem piłkarskim, na
główną drogę w kierunku Zagaro Pass. Dzięki temu szczyt niejako ukryłby nas przed
czworonogami gromadzącymi się w Zhibiani. Niestety rozpoczęcie podejścia
trawiastymi zboczami oznaczało, że wystawimy się na widok z różnych części
wioski. Nie mieliśmy innego rozwiązania. Musieliśmy próbować.
WYRUSZAMY
W GÓRY
Z
kwatery wyruszyliśmy po 7.00 rano. Słońce zaczynało oświetlać najniżej położoną
część Ushguli. Plusem wybranej trasy jest bardzo bliskie położenie względem
kwatery. Wystarczyło wyjść poza bramę, a za kilkadziesiąt metrów rozpoczynaliśmy
szlak właściwy. Drugą zaletą była jej przejrzystość od samego początku. Nawet z
pokoju widzieliśmy przebieg całej drogi na górę, dlatego nie mieliśmy
możliwości jej zgubienia. Minusem wspomnianej widoczności był z pewnością fakt,
że wszystkie psy w okolicy wyłapywały każdy ruch, jeśli ktokolwiek pojawił się
na zielonych zboczach prowadzących do punktu widokowego 2980 m n.p.m. Nawet nie
mieliśmy krzaków, żeby się za nimi schronić. Dlaczego tak bardzo uważaliśmy na nie
dzisiejszego dnia? Ponieważ na szczycie chcieliśmy zagotować kiełbasy i zjeść
dobry obiad. Przy podobnej obstawie jak wczoraj, nie mielibyśmy żadnych szans
na realizację wspomnianego planu. Trasę bardzo dobrze znałem, dlatego za
ostatnim guest house’m przy drodze w kierunku Zagaro Pass, od razu skręciliśmy
w lewo. Za ogrodzeniem widać wyraźną ubitą drogę, kończącą się za kilkanaście
metrów. Odtąd szliśmy zygzakami wydeptanymi w trawie przez krowy. U podnóża
pasły się, wyjadając bujne kępy. Nierzadko widywaliśmy tutaj konie. I one
upodobały sobie tę górę. Trzeba pamiętać, że omawiane zwierzęta nie są trzymane
na uwięzi. Żyją luzem. Wybierają różne miejsca w ciągu dnia, ale kiedy zachodzi
słońce wiedzą, dokąd mają wrócić. Krowy dodatkowo nauczone są przychodzenia na
konkretną godzinę pod dany dom. Mucząc, przywołują gospodarza, żeby ją wydoił.
W nocy śpią w przydomowych zaroślach, a rankiem same wyruszają w teren. Ten
cykl powtarzają regularnie. Nikt nie musi ich pilnować.
Piękny początek dnia
NIESAMOWITE
MORZE KWIATÓW
Idąc
pierwszymi zygzakami w stronę anteny nadawczo-odbiorczej telefonii komórkowej
zauważyłem dużą różnicę. Obecnie kwitło mnóstwo różnokolorowych kwiatów. Rdest
wężownik zwany przez nas „cicinkami” występował na masową skalę. Jednak jego
liczebność przewyższał janowiec lidyjski. Przysłaniał nawet trawę. Cały szczyt wydawał
się żółty od jednocześnie rozłożonych malutkich, ale występujących na wielką
skalę drobnych płatków. Niezapominajki uwielbiają tarasy wydeptane przez
zwierzęta, dlatego i one skutecznie opanowały dolną część góry. Pomimo
naturalnie zajętych ziem przez wspomniane kwiaty, miejsce dla siebie znalazły
również inne, o różowej barwie. Nie rozpoznałem ich, ponieważ nie występowały
tak licznie jak inne. Dość często przystawaliśmy, żeby podziwiać niecodzienne
widowisko. Kiedy dotarliśmy pod antenę, zajrzałem pod drewniany podest, bo psy
mają tam schronienie przed deszczem. Dzisiaj nie przywitaliśmy żadnego. Po cichu
liczyliśmy, że podobny stan rzeczy utrzyma się do końca naszej wędrówki.
Musieliśmy być wystarczająco wysoko, żeby nie opłacało się im wbiegać pod tak
stromy stok. Zawsze mogły znaleźć sobie innych turystów. We wiosce dostrzegliśmy
ludzi rozpoczynających swoje trasy. Skutecznie „zbierali” okoliczne kundle. Szliśmy
w całkowitym spokoju. Kolejnym punktem na trasie był wielki głaz narzutowy „Gebels
[Goebbels]”. Nazwaliśmy go tak, ponieważ na jego boku widniał czerwony napis „Gebeli”
namalowany sprejem. Stracił już nieco ze swojej barwy, ale nadal mogliśmy go
odczytać. Z racji bliskiego skojarzenia z niemieckim politykiem z czasów II
Wojny Światowej, nadaliśmy mu właśnie taką nazwę. Głaz jest dobrym punktem
orientacyjnym, bo widząc wiele zygzaków i tarasów wydeptanych przez konie i
krowy, można nie mieć pewności, która droga jest właściwa. Najlepiej wybrać tę wiodącą
w okolice głazu „Gebels”. Na jego wysokości trzeba skręcić w lewo ku górze,
gdzie dalej szlak jest bardzo dobrze widoczny. Najważniejsze, żeby dotrzeć do „Gebelsa”,
a wtedy się nie zgubisz. Szybkim krokiem dotarliśmy w jego okolice. Za nim zrobiliśmy
krótki odpoczynek, żeby nie było nas widać od strony wioski, ponieważ w pobliżu
najdroższego hotelu psy rozglądały się, aby do kogoś dołączyć.
POMYŁKA,
KTÓRĄ WYKORZYSTALIŚMY DNIA NASTĘPNEGO
Za
głazem, gdzie w płaskim terenie wąska dróżka prowadzi na wprost, odkryliśmy
zupełnie nowy, bajeczny świat. Wydeptana przez zwierzęta ścieżka na jednakowej
wysokości obchodziła bokiem strome zbocze górskie. Początkowo zgubiłem właściwy
szlak, dlatego wybrałem tę opcję. Wystarczyło, że przeszliśmy jakieś kilkadziesiąt
metrów, a zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy w ciągu głównej grani kierującej
na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Dzięki temu zauważyłem, że idziemy niewłaściwą
drogą. Nic nie straciliśmy – a wręcz przeciwnie – zyskaliśmy pomysł na kolejną,
całodzienną wędrówkę. Tuż za „Gebelsem” otwierał się niezwykły świat
naturalnych ogrodów, o które nikt z ludzi nie dbał. Natura utrzymywała je w
niezwykłym porządku i urodzie. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się w okolicy,
ponieważ podziwialiśmy różnokolorowe kwiaty. Dosłownie rozlały się po
tutejszych zboczach. Wyglądały jak wielkie morze. Jednak nie wiedzieliśmy jeszcze,
że podobny widok ciągnął się na odcinku aż ośmiu kilometrów! Janowiec lidyjski
pokrył miejscowe stoki tak gęsto, że nawet trawa nie miała siły przebicia, a szczyt
mienił się żółcią. Czegoś podobnego nigdzie indziej nie widziałem. Pomiędzy
nimi w równych odstępach rosły inne różowe, nieznane mi kwiaty oraz dorodne
kępy niebieskich niezapominajek. Patrząc na ogromny ogród, w mojej głowie
powstała myśl o dniu odpoczynku, gdzie jednocześnie wędrowalibyśmy nieznaną
trasą. Założyłem, że można aktywnie nabierać siły na kolejny, większy wypad.
Wówczas moglibyśmy pójść za głaz i wytyczyć nowy szlak przebiegający na
jednakowej wysokości jak najdalej się da. Jednocześnie podziwialibyśmy jedne z
największych kolonii różnobarwnych kwiatów. Długo nie mogliśmy się nadziwić, że
całe góry mogą zakwitnąć tak obficie.
POWRÓT
NA SZLAK I JEGO CZTERY ETAPY
Po
dłuższej chwili zawróciliśmy w kierunku głazu, po czym wybraliśmy mniej uczęszczaną
ścieżkę wiodącą stromym zboczem, jednocześnie będącym głównym ciągiem zielonej
grani. Odtąd wiedziałem, że jesteśmy na właściwej trasie. Czasami zdarza się,
że miniemy kogoś schodzącego z punktu widokowego, bo swoją wędrówkę rozpoczął w
nocy. My nie mieliśmy takiej potrzeby. I tak wyruszyliśmy znacznie wcześniej
niż inni turyści decydujący się na podobny szlak. Panował zupełny spokój. Nawet
żaden pies nie dołączył do nas. Podchodząc coraz wyżej, utrzymywaliśmy solidne
tempo, chociaż myśleliśmy, że idziemy standardowym krokiem. Zakładaliśmy, aby
podziwiać otoczenie, wąchać kwiaty oraz przyglądać się im. Zależało nam na
zgromadzeniu jak największej ilości wspomnień oraz przeżyć. Wejście na górę
składało się z czterech głównych odcinków – każdy miał średnio 200 m wysokości.
Również każdy z nich miał inne cechy:
Etap 1 –
pierwszy fragment stanowiło trawiaste podejście kończące się małym, płaskim
terenem. Szlak prowadzi lewą stroną głównej grani, po czym ostro zakręca w prawo,
aby wyrównać do głównego jej ciągu. Odtąd trasa jest bardzo widoczna, gdzie nie
można zgubić dalszego jej przebiegu. Nie zwalnialiśmy, ponieważ mieliśmy dużo
sił i chęci. W drodze na szczyt przyciągała nas inna panorama na Ścianę
Bezingi. Wiedzieliśmy, że z góry musi być obłędnie piękna. Kiedy dotarliśmy do
końca pierwszego odcinka, stanęliśmy na skrawku płaskiego terenu. Zauważyliśmy,
że brakuje żółtych pełników altaicus, które o tej porze powinny dosłownie
pokrywać całe zbocza. Rośliny były, ale już przekwitły. Teraz patrzyliśmy na
puchate kulki podobne do dmuchawca. Tych nie brakowało. Ponownie
zorientowaliśmy się, że przyspieszona wiosna zrobiła swoje. Wspomniane kwiaty
występowały, ale z racji na dość niską wysokość względem doliny oraz
przyspieszony cykl wegetacji, te zdążyły wydać już nasiona.
Etap 2 –
podchodząc dalej, gdzie rozpoczęliśmy drugi fragment grani, dostrzegliśmy, że
delikatne kulki powoli ustępowały miejsca przekwitniętym pełnikom. Nieco wyżej
przechodziliśmy obok krzaków różaneczników kaukaskich, z których większość
płatków opadło na ziemię. Wiedzieliśmy, że skoro tutaj ich najlepszy wygląd właśnie
przemijał, to od połowy góry będziemy mogli je zobaczyć w swoim najlepszym okresie
dość krótkiego cyklu życia. Wystarczyło niecałe pół godziny, a dotarliśmy do
miejsca, gdzie żółte pełniki i beżowe rododendrony zdobiły całą okolicę. Co
ciekawe, przebieg szlaku widzieliśmy nawet wysoko powyżej nas – na czwartym,
ostatnim podejściu. Pomimo dużej wysokości i odległości mieliśmy dużo sił i
chęci, aby tam dotrzeć. Tym bardziej, że zauważaliśmy jak szybko robimy postępy.
Wędrówka przez pas kwiatów tworzących naturalny ogród sprawiała nam wiele
radości. Jednocześnie mogliśmy zobaczyć pierwszy, bardziej odsłonięty widok na
Ścianę Bezingi. Na końcu pasa rododendronów wypatrzyliśmy samotną jarzębinę.
Stała się naszym punktem orientacyjnym. Kiedy dotarliśmy do niej, zakończyliśmy
drugi etap stromego podejścia. Ponownie mogliśmy przystanąć na kawałku
płaskiego terenu i odpocząć. Drugi odcinek pokazał nam, że góry są niejako
wehikułem czasu, gdzie te same rośliny możesz zobaczyć od początkowych stadiów
rozwoju, aż do ich przekwitniętej formy. Podobnie można przejść z upalnego lata
do kwiecistej wiosny i dalej – do lodowatej i śnieżnej zimy. Takich możliwości
nie mamy na nizinach.
Etap 3 –
odtąd szlak prowadził kilkadziesiąt metrów płaskim terenem, skąd rozpoczynał
się trzeci odcinek. Jego cechy szczególne to: największe stromizny i duża ilość
kwiatów. W połowie góry stanęliśmy na krótką przerwę, żeby zjeść batony
energetyczne oraz napić się izotoników przygotowanych w godzinach porannych. Ruszając
dalej, popatrzyliśmy na Ushguli za naszymi plecami. Teraz mieliśmy wgląd na
całą wioskę – na wszystkie cztery osady ją tworzące: Murkmeli, Chaznashi,
Chvibiani i Zhibiani. Dopiero stąd mogliśmy zobaczyć, jak wiele historycznych swaneckich
wież powstało na jej terenie. Nie znam drugiego podobnego miejsca, gdzie jest
ich aż tyle. Dla ciekawych świata osób niech podpowiedzią będzie fakt, że
najpiękniejsze i największe skupisko kamiennych chat z wieżami znajdziecie w
dolnej, prawie najniżej położonej części wioski (Chaznashi). Wytyczono tamtędy
szlak na Gvibari 2943 m n.p.m., który planowaliśmy przejść w kolejnych dniach. Trzecie
podejście przebiegało nam bardzo szybko, ponieważ krótkie przerwy robiliśmy
tylko tam, gdzie bardzo gęsto występowały kwiaty. Mieliśmy stąd również
wspaniały widok na ośnieżone szczyty Kaukazu. Na początku trzeciej stromizny,
po lewej stronie widniało duże „boisko piłkarskie”. Tak nazwaliśmy wielki
płaski teren, skutecznie opanowany przez żółte pełniki altaicus, będące w pełni
rozkwitu. Wśród nich przystanęliśmy na dłużej, aby podziwiać ich wielkie połacie.
Wyglądały przepięknie. Opuszczając strefę „boiska”, rozpoczęliśmy strome
podejście, skąd mieliśmy rozległe spojrzenie w ich kierunku. Mocno nachylony
stok zajęły wielkie, zielone rośliny, nazywane przez nas „kapustami”. Są znane
jako ciemiężyca zielona. W upalne dni zapewniały psom cień, a czasem nawet decydowały
się spędzać noc w tutejszych zaroślach. Wczesnym porankiem ich liście
gromadziły duże krople rosy. W trakcie ciepłej, słonecznej pogody korzystały z
tych lokalnych magazynów wody.
Etap 4 –
ostatnią fazą stromego grzbietu była ścieżka wiodąca bardzo mocno nachylonym
terenem, gdzie musieliśmy używać rąk. Na trasie wystawały pojedyncze kamienie, zapewniające
dobre chwyty. Za kilkanaście metrów rozpoczęliśmy odcinek specjalny. Ten był
najbardziej wymagający pod względem kondycyjnym. Jego charakterystyczną cechą jest
widoczna kamienna wieża na szczycie, ale szlak wytyczono w przeciwnym kierunku
do niej. Mieliśmy ją na wyciągnięcie ręki, ale w trakcie wędrówki oddalaliśmy
się od niej, żeby później móc dotrzeć do niej od zupełnie innej strony.
Dlaczego tak? Ponieważ ścieżkę poprowadzono z dala od dużej stromizny z ostrymi
wystającymi skałami, gdzie dość łatwo o skaleczenie. Ten fragment drogi
zaczynał się wielką i rozległą równiną, pomału nabierającą niewielkiego
nachylenia. Wytrwałe osoby mogły odpoczywać idąc. Nogi odczuwały zdecydowaną
ulgę. Omawiany odcinek stanowił nagrodę za wcześniejszy wysiłek. Okoliczne
powierzchnie porastały gęste żywo-zielone trawy oraz ciemnobrązowo-fioletowe
szachownice cesarskie. Ich kwiat przypominał pojedynczy dzwonek pochylony ku
ziemi. W Polsce podobne odmiany są pod ochroną. Przyjąłem, że w Gruzji jest tak
samo. Na końcu długiej, płaskiej polany mieliśmy widok na niżej położoną łąkę,
gdzie w wielu miejscach wyrastały znacznie większe kępy traw tworzące regularny
wzór. Z dużej wysokości tworzyły mozaikę, którą trudno było opisać słowami. Po
prostu musieliśmy ją zobaczyć. Ten odcinek bardzo mi się podobał, ponieważ nie
tylko mogliśmy przyjrzeć się z bliska pięknym szachownicom cesarskim, części
naszej wczorajszej trasy na górę o wysokości 3242 m n.p.m., ale również fragmentowi
wysokiego pasma znajdującego się za Gvibari 2943 m n.p.m., nieco przypominającego
kanadyjskie Góry Skaliste, gdzie jego granie przyjmowały ciemny, grafitowy
odcień zbliżony do czerni. Przebywając na wysokościach rzędu 3000 m n.p.m.
mogliśmy dostrzec, że linia szczytów przypomina kalderę wygasłego wulkanu. Na
końcu równej polany szlak wiódł pod ukosem ostatniego stromego stoku. Dzięki
temu trawersowaliśmy duże nachylenie terenu, niwelując wysiłek do minimum. Odtąd
widzieliśmy kamienną wieżę, do której musieliśmy dotrzeć, ale obecnie szliśmy
dokładnie w przeciwnym kierunku. Wiedzieliśmy jednak, że nie bez powodu trasę wytyczono
w taki sposób. Podchodząc długim pojedynczym zygzakiem, ominęliśmy poszarpane
skały i wielkie zagłębienie z zalegającym do końca wiosny śniegiem. Na końcu
trawersu wąska dróżka zakręcała ostro w lewo, dzięki czemu szliśmy we właściwym
kierunku (trawers – zygzakowata, wydłużona ścieżka poprowadzona przez strome
zbocze góry, mająca na celu rozłożenie nachylenia na mniejsze partie, przez co
nogi nie męczą się tak bardzo).
SZCZYT
PUNKTU WIDOKOWEGO 2980 m n.p.m. FENOMENALNA PANORAMA NA ŚCIANĘ BEZINGI
Nareszcie
patrzyliśmy na cel naszej wędrówki. W oddali widniała kwadratowa, kamienna
wieża, a obok niej kilka mniejszych. Ustawili je turyści na zasadzie „ja tu
byłem”. Tę największą zbudowali miejscowi. Wyróżniała się spośród innych.
Posiada równe, kamienne ściany i jest zdecydowanie najwyższa. Służy jako
oznaczenie punktu widokowego 2980 m n.p.m. Do końca szlaku pozostało nam kilka
minut wędrówki trawiastym zboczem o niewielkim nachyleniu. Właśnie
przechodziliśmy obok wspomnianego wcześniej zagłębienia, gdzie gromadzi się
śnieg. Zdziwiłem się, bo teraz nie dostrzegliśmy ani grama białego puchu, a
cały podłużny dół opanowały pełniki altaicus w stadium rozkwitu. Niewielkie
wzniesienie tuż za zagłębieniem terenu skutecznie zasłaniało panoramę Ściany
Bezingi. Ścieżkę celowo przekierowano tak, żeby na końcu powstał efekt WOW! Jak
on powstaje? Podchodząc pod kamienną wieżę, do samego końca nie widzimy lodowcowych
pięciotysięczników, po czym nagle odsłania się ich fenomenalny ciąg. Właśnie
przechodziliśmy ostatnie metry trasy prowadzącej do niej. Nagle zza zielonego
wzgórza wyłoniła się wielka panorama najwyższych szczytów Kaukazu! Mieliśmy
wrażenie, że widok został przybliżony, ponieważ z wczorajszej góry 3242 m
n.p.m. wyglądały na bardziej oddalone. Tutaj, pomimo sporej odległości mieliśmy
je na wyciągnięcie ręki. Byliśmy wręcz zachwyceni tym, co widzimy! Wysokie,
białe, lodowcowe szczyty monumentalnie stały nad zielonymi krainami, których
część zdążyliśmy już odwiedzić. Patrzyliśmy na Zachodnią Shkharę 5069 m n.p.m.,
Shkharę 5193 m n.p.m., Ushguli 4632 m n.p.m., a po prawej widniały dwie
potężne, majestatyczne piramidy: Ailama 4547 m n.p.m. i Tsurungali 4250 m
n.p.m. Z racji, że w linii prostej mieliśmy do nich bliżej, wyglądały na prawie
równe najwyższej górze Gruzji.
MAMY
CZAS
Spojrzałem
na zegarek. Na punkt widokowy przy kamiennej wieży dotarliśmy o godzinie 9.50.
Byliśmy bardzo zdziwieni, bo na poprzedniej wyprawie wyruszając o podobnej
porze, cel osiągnęliśmy około 12.00. Mieliśmy więc mnóstwo czasu! Tak naprawdę
dzień dopiero się dla nas zaczynał, a odpowiednią wysokość już osiągnęliśmy. Postanowiliśmy,
że w tak pięknym otoczeniu warto posiedzieć, coś zjeść i po prostu popatrzeć na
czyste piękno gór. Najbardziej zachwycały mnie białe, lodowcowe szczyty,
ponieważ na tle zieleni wyglądały cudownie. W okolicach punktu widokowego
również nie zauważyliśmy śniegu. Wszędzie zakwitły żółte pełniki altaicus.
Pamiętałem, że pod koniec czerwca dopiero powinna schodzić pozimowa biel, a
gdzieniegdzie odsłaniać uschnięta, zeszłoroczna trawa. Aktualnie wszystkie góry
w oddali oraz wielkie równiny położone przed nami już dawno pokryła zieleń, a te
z kolei opanowały „dywany” kwiatów. Mogliśmy poczuć pełny klimat lata. Pomimo
sporej wysokości, słońce bardzo mocno przygrzewało. W okolicach Ailamy i
Tsurungali pojawiły się chmury przecinające je w połowie. Wierzchołki obu szczytów
znikły za nimi. Na szczęście dookoła patrzyliśmy na niebieskie niebo z niewielkim
zachmurzeniem. Pod kamienną wieżą napiliśmy się izotoników i zjedliśmy batony
energetyczne, które zabraliśmy ze sobą. Służyły nam jako szybki zastrzyk
energii. Główny obiad planowaliśmy gdzieś na końcu dzisiejszej wędrówki. Chcieliśmy
dotrzeć do Chubedishi 3015 m n.p.m. i dalej – do bezimiennego szczytu 3153 m
n.p.m. Za nim widniały ziemiste stoki. Wyglądały jakby cała trawa pokrywająca tamtejsze
zbocza zjechała wraz z osuwiskami. Wspomniane góry były dosłownie łyse, jakby nienaturalnie
usunięto z nich roślinność. Podczas wcześniejszej wyprawy o tej samej porze, w
ich rejonie zalegały wielkie masy śniegu tworzące równinę. Obecnie mogliśmy
zobaczyć jak szybko wiosna zawitała do Europy i na Kaukaz.
PRZEMARSZ
GŁÓWNĄ GRANIĄ. GÓRA SAMOBÓJCÓW
Po
dłuższym odpoczynku nadal mieliśmy sporo czasu. Nikt inny nie dotarł do punktu
widokowego. Całą trasę pokonaliśmy sami i na dodatek bez psów. Teraz spokojnym
krokiem poszliśmy dalej – przed siebie. Wybraliśmy bardzo proste punkty
orientacyjne. Wystarczyło, że trzymaliśmy się głównej grani. Przez płaskie pola
wędrowaliśmy środkiem, a w węższych miejscach kierowaliśmy się ścieżką wytyczoną
grzbietami lokalnych gór. Opuszczając teren kwadratowej kamiennej wieży,
weszliśmy na wielką, rozległą polanę. Bardzo długim łukiem zakręcaliśmy powoli
w lewo, na jedyną widoczną równinę. W jej okolicy kwitło mnóstwo drobnych
alpejskich kwiatów oraz skalniaków, a także pojawiały się pełniki. Najbardziej
jednak podobała mi się świeża, intensywna zieleń oraz zdobiące ją kwiaty. Odtąd
czuliśmy sielankę. Rozległą łąkę kończył niewielki, kamienisty szczyt. Tworzyły
go rzędy równolegle poprzecinanych skał. Trasa przypominała nieco Krzesanicę
2112 m n.p.m. w Tatrach Zachodnich, gdzie po lewej stronie mieliśmy dużą
przepaść z licznymi skałami i kamieniami. Szliśmy z dala od jej krawędzi tak,
jak przebiegała niewyraźna ścieżka. W jej rejonie zrobiliśmy sporo zdjęć,
ponieważ brązowe skały na tle zieleni idealnie komponowały się z białymi górami
w oddali. Chociaż na niebie powstawało coraz więcej chmur, to nadal mieliśmy
dużo słońca i nieprzysłoniętych widoków. W Polsce szczyt o podobnym charakterze
z pewnością otrzymałby miano „góry samobójców”, bo wielka przepaść i pionowa
ściana skalna, w wielu przypadkach jest u nas wykorzystywana do tego celu… Za
gruzińską Krzesanicą trasa prowadziła rozciągniętą na długim grzbiecie stopniowo
opadającą dróżką. Przez cały ten czas podziwialiśmy alpejską roślinność i
wszechobecną zieleń. Schodząc, spojrzałem w prawo, gdzie zobaczyłem całą „Dolinę
Mafii”, czyli niedostępne miejsce, do którego wejścia strzeże stare zawalone
ogrodzenie, fosa oraz rzeka o bardzo silnym nurcie. Spoglądając w jej stronę,
mieliśmy wrażenie, że patrzymy na kanadyjską część Gór Skalistych. Koniecznie
chcieliśmy tam być. Chodząc po szlakach i bezdrożach, codziennie wpadały nam
nowe pomysły na kolejne wędrówki. Z tego powodu dziwiliśmy się innym ludziom,
jak mogli przyjechać do Ushguli na jeden lub dwa dni. My zaplanowaliśmy dwa
tygodnie, a stwierdziliśmy, że zabraknie nam czasu. W mojej głowie powstawały
nowe trasy. Potrzebowaliśmy tylko dobrej pogody ze słońcem. Rozciągła, powoli
opadająca grań kończyła się przełęczą pod Chubedishi 3015 m n.p.m.
Zanim
rozpoczęliśmy bardzo strome podejście, na chwilę przystanęliśmy na przełęczy.
Masowo kwitły tam szachownice cesarskie oraz nieco niżej pełniki altaicus.
Najbliższe otoczenie wyglądało przepięknie! Mieliśmy stąd również niesamowite
spojrzenie na Ushbę! W jej okolicach niebo nadal miało błękitny odcień, a
chmury nie przysłaniały ani jednej góry. Podziwialiśmy ten charakterystyczny,
dwuwierzchołkowy szczyt, aktualnie umiejscowiony w oddali pomiędzy bezimiennymi
wierzchołkami o wysokościach 3242 m n.p.m. i 3106 m n.p.m. – dokładnie nad
przełęczą Lagem 2990 m n.p.m. Najniższy punkt je łączący, to właśnie wspomniana
przełęcz Lagem. Zielona grań z białym pasem śniegu przeciągniętym od jednego
wierzchołka do drugiego wyglądała niesamowicie pięknie! Przed nami widniała
spora stromizna, ponieważ od punktu widokowego 2980 m n.p.m. stopniowo
wytracaliśmy wysokość. Teraz musieliśmy ją nadrobić, ażeby w końcu móc
przekroczyć granicę 3000 m n.p.m., gdzie rozpoczynał się inny świat. Ponad jej
poziomem patrzyliśmy na podłużne płaty śniegu otoczone zielenią. Wyglądały, jak
gdyby wiosna walczyła o każdy kawałek przestrzeni. Tuż obok nich powstawał wąski
pas jałowej ziemi o szerokości zaledwie kilku centymetrów, po czym nieco dalej
rosła bujna trawa oraz kwitły drobne alpejskie skalniaki. Podejście nie męczyło
nas. Szliśmy podobnie, jak na początku – stałym, dość szybkim krokiem. Dotarliśmy
na szczyt Chubedishi 3015 m n.p.m. W oddali zobaczyliśmy jakąś większą grupę,
która osiągnęła punkt widokowy 2980 m n.p.m. Przystanęli dosłownie na chwilę,
po czym wyruszyli w naszym kierunku wojskowym marszem. Kiedy słońce schowało
się za chmurami, poczuliśmy nagły chłód. Musieliśmy założyć polary, bo kontrast
temperaturowy był zbyt duży. Z Chubedishi przez krótką chwilę schodziliśmy do
małej trawiastej przełęczy, po czym zaczęliśmy ostatnie podejście tego dnia.
Bardzo przypominało to poprzednie, dlatego postanowiliśmy, że nie robimy
żadnych przerw. Założyliśmy, że za jednym ciągiem wejdziemy na górę 3153 m
n.p.m., po czym tam przygotujemy obiad.
JAKIEŚ
GŁOSY. OBIAD NA SZCZYCIE 3153 m n.p.m.
Na jego
wierzchołek dotarliśmy w dość szybkim tempie. Zabraliśmy ze sobą Risotto w
postaci liofilizowanej, a także kiełbaski chorizo, które planowaliśmy ugotować.
Jako że czasem zawiewał zimny przenikliwy wiatr, coraz częściej wyglądaliśmy za
słońcem. Liczyliśmy, że nas ogrzeje. Najpierw usiedliśmy na skalnej części przy
wielkim płacie śniegu, żeby nie „naciągnąć” wilgoci od mokrej ziemi. Niestety
wciąż czuliśmy chłodne podmuchy. Postanowiliśmy, że boso przejdziemy na drugą
stronę śniegu, po czym się rozłożymy. Mieliśmy naturalną osłonę od wiatru. Rozpościerał
się stąd niesamowity widok na kilka punktów. W szczególności naszą uwagę
przyciągało wielkie morze pełników, przez które szliśmy w drodze na górę 3242 m
n.p.m. Pomimo dużej odległości kwiaty występowały tak gęsto, że tworzyły rozległy
żółty „dywan”. Patrzyliśmy stąd również na lodowiec Shkhara. Odwiedziliśmy go
dwa dni wcześniej. Z naszego poziomu wyglądał jak bardzo mały, nic nieznaczący
fragment, ponieważ wszystko, co widzieliśmy dookoła zajmowało znacznie większą
powierzchnię. Wysoka na około 50 m ściana brudnego lodu, wydająca się przecież taka
ogromna, z naszej aktualnej perspektywy wyglądała jak mały punkt, przyćmiony
wielkością ogromnego jęzora lodowca. Także spoglądaliśmy na bieg rzeki Enguri
od jej źródła aż do końca 10-kilometrowej drogi prowadzącej przez dolinę. Naszą
uwagę jednocześnie przyciągała wielka, długa na prawie 1,5 km równa polana z „Cicinkowym
Wzgórzem” po prawej stronie, przypominająca różnobarwny ogród. Gdzie okiem nie
sięgnął, tam mieliśmy wyjątkowe panoramy. Po dłużej chwili zeszliśmy kilka
metrów poniżej głównego wierzchołka, gdzie usiedliśmy na równej, zielonej
trawie. Patrzyliśmy stąd na wspaniałą łąkę opanowaną przez żółte „dywany”
kwiatów położonych na niżej pochylonych stokach. Od czasu, do czasu podchodziliśmy
do wielkiego płatu śnieżnego, aby podziwiać ostatnie, dostępne widoki. Niepisana
trasa wiodła dalej „łysymi” górami – w stronę Vakhushti 3879 m n.p.m, co nie
zachęcało do dalszej wędrówki. Dwa rzędy częściowo „gołych” szczytów łączących
się na Vakhushti kończyło strefę turystycznych podejść. Nieznaną drogę można kontynuować
co najwyżej do poziomu 3250 m n.p.m., bo dalej widnieje ostra, poszarpana,
oblodzona i zaśnieżona, skalista grań. Woleliśmy podziwiać Ushbę 4710 m n.p.m.,
choć pomału zaczęły ją „przycinać” chmury na jednakowej wysokości. Wiedziałem,
że gromadzi się ich coraz więcej. Najważniejsze, że nie przewidywałem burzy ani
ulewnych deszczów trwających godzinami. Zanim przygotowaliśmy obiad,
poczekaliśmy aż widoczna wcześniej grupa złożona z dziesięciu osób przejdzie
dalej.
Siedząc
pod szczytem, zdziwiłem się, że słyszę jakieś głosy. Zza zielonej grani
wyłonili się panowie z Niemiec, idący przed siebie na „łyse” góry. Pozdrowili
nas. Nie widzieliśmy, gdzie dalej skręcili. W trakcie przetapiania śniegu na
wodę i jej przegotowywania, na odległym ziemistym wierzchołku ostatni raz zauważyliśmy
ich grupę. Później zniknęli gdzieś za grzbietem bez roślinności. Tymczasem
przygotowywaliśmy najlepszy obiad, jaki można sobie wymarzyć na Kaukazie. Zabraliśmy
ze sobą kiełbaski, musztardę, gruziński chleb, oliwki i kilka innych dobrych
rzeczy. Talerze przygotowaliśmy z płaskich kamieni, których w okolicy nie
brakowało. Mogliśmy poczuć namiastkę domowego jedzenia. Mając wspaniałe widoki
na Ścianę Bezingi, a przed nami – na czarną górę Dadiashi 3536 m n.p.m.,
przypominającą kalderę wygasłego wulkanu, jedliśmy w spokoju, ciesząc się
niepowtarzalnym smakiem. Czasem przebłyskiwało słońce. W pewnym momencie trafiliśmy
na chwilową ulewę z opadem małego gradu. Kiedy chmura przeszła dalej, słońce
zaczęło przypiekać. Odtąd niebo otworzyło się na znacznie dłuższy okres. Szybko
skorzystaliśmy z idealnej letniej pogody, ponieważ później przybyło szarych
chmur. Korzystaliśmy z ciepła.
POWRÓT
NA PUNKT WIDOKOWY. POGODOWY MIKS
Po
długim odpoczynku nie mieliśmy idealnych warunków, dlatego wstaliśmy,
spakowaliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wiedzieliśmy, że
najpierw będziemy dość stromo schodzić, aż do osiągnięcia Chubedishi, a później
jeszcze raz, żeby zejść do najniżej położonej przełęczy na dotychczasowym
odcinku, licząc od punktu widokowego 2980 m n.p.m. Ten etap upłynął nam bardzo
szybko, ponieważ brakowało słońca. Szliśmy równomiernym krokiem, bez
zatrzymywania się. Podczas wędrówki minęliśmy dwóch Polaków, którzy narzucili
sobie duże tempo. Dotarli do Chubedishi, po czym szybko zawrócili. Ciągle
widzieliśmy Ushbę. Od najniższej przełęczy czekało nas stopniowe podchodzenie
rozciągniętym grzbietem, aż do wielkiej równej polany z Krzesanicą na jej
początku (patrząc z aktualnej perspektywy). Myśleliśmy, że szlak powrotny
będzie nas męczyć, ale nachylenie terenu było na tyle małe, że szybkim krokiem
nadrabialiśmy utraconą wysokość. Kiedy dotarliśmy do płaskiej łąki,
spojrzeliśmy w stronę kwadratowej, kamiennej wieży. W okolicach gruzińskiej
Krzesanicy minęła nas ta sama dwójka Polaków, którą spotkaliśmy wcześniej. Im
bardzo spieszyło się z powodu niepewnej pogody. Parę tworzyli chłopak i
dziewczyna po trzydziestce. Do kamiennej wieży pozostało nam niewiele. Zanim
poszliśmy w jej kierunku, zeszliśmy z trasy na zielone zbocze oferujące widok
na dolinę z drogą prowadzącą do Zagaro Pass oraz na wielką Dadiashi 3536 m
n.p.m. Wówczas zaczął padać intensywny, ale krótki deszcz. Nawet pojawiła się
krupa w postaci lodowych kulek przypominających styropian. Trochę nas zmoczyło,
ale w końcu byliśmy w górach. Po kilkunastu minutach wróciliśmy na szlak, skąd
dorównaliśmy do kwadratowej wieży. W okolicach Shkhary nagromadziły się ciemne
chmury, nadając mrocznego klimatu. Wiedziałem jednak, że burze oraz duże ulewy
nam nie grożą. Pod wieczór chmury powinny się przerzedzać, po czym rozbijać na
mniejsze kawałki, ponownie odsłaniając słońce, którego teraz nam brakowało.
Dolina Enguri z grani Chubedishi
ZEJŚCIE
Z PUNKTU WIDOKOWEGO, SPOJRZENIE W KIERUNKU USHGULI ORAZ „ZAPROJEKTOWANE” OGRODY
Podczas
drogi zejściowej z punktu widokowego poczuliśmy, że trawa jest mokra, a przez
to śliska, dlatego ostrożnie stawialiśmy kroki. W końcu doczekaliśmy się słońca
i ciepła. Wiatr przestał wiać, a ciemne chmury wędrowały po niebie w stronę
białych szczytów. Przed nami widniało coraz więcej błękitu. Ponownie
cieszyliśmy się wspaniałymi widokami. Odtąd cały czas patrzyliśmy na Ushguli z
wysokości kilkuset metrów. Mieliśmy panoramę na całą wioskę. Gdzieś w oddali
jechały pojedyncze samochody, a czasem ktoś szedł główną drogą. Nawet dostrzegliśmy
stada krów schodzące z gór. Najbardziej cieszyła nas zieleń podświetlana
promieniami. Aktualnie panowały idealne warunki do zdjęć. Postanowiłem z nich
skorzystać. Jeśli wypatrzyłem dorodne skupisko dowolnych kwiatów, przystawałem,
aby zrobić im kilka ujęć z bliska. Promienie wydobywały z nich głębię kolorów. Zejście
upływało nam bardzo szybko. Kiedy dotarliśmy w okolice głazu „Gebels”, zostaliśmy tu na dłużej. W jego otoczeniu przebiegało kilka równolegle wydeptanych ścieżek z bujnie
rosnącymi kępami traw. W ciepłym świetle słonecznym wyglądały przepięknie! Obecnie
panowała złota godzina dla fotografów, czyli popołudniowa pora, gdzie słońce
oświetla maksymalnie ciepłymi barwami, jednocześnie wydobywając głębię koloru
roślin i krajobrazu. Zatrzymaliśmy się na około godzinę. Wyruszyliśmy dopiero
po 18.30. Wszędzie kwitły różnokolorowe kwiaty. Najpiękniej wyglądały janowce
lidyjskie, które opanowały pobliski teren, jak żadna inna roślina. Złota barwa
promieni dodawała uroku wspomnianym kwiatom. Znalazłem bardzo ciekawe ujęcie,
gdzie równoległe ścieżki z kwitnącymi janowcami zestawiłem na tle Ściany
Bezingi z mrocznymi chmurami.
Za
głazem „Gebels” podeszliśmy kawałek szlakiem, którym planowaliśmy jutro przejść.
W pobliżu znalazłem dwa różowe skalniaki (macierzanka wczesna). Teraz poświęcałem
im uwagę. Szybko dostrzegliśmy, że w najbliższej okolicy podobnych roślin jest
całe mnóstwo. Występowały praktycznie przy każdym większym głazie! Nawet na
głos powiedzieliśmy: ‘wyglądają jak zaprojektowane ogrody!’. Rzeczywiście
mieliśmy podobne wrażenia, bo tworzyły piękny, tarasowy układ. Dlaczego więc
nie zauważyliśmy ich wczesnym porankiem? Ponieważ słońce nie docierało do tej
części góry, a było ono potrzebne, aby kwiaty mogły się w pełni otworzyć. Aktualnie
całe zbocze mieniło się kolorami. Rano nie mieliśmy podobnego efektu. Widoczny
fragment ścieżki za „Gebelsem”, gdzie stromizny eksplodowały różnymi barwami, tym
bardziej zachęcił nas do jutrzejszej wędrówki w nieznane. Planowaliśmy wytyczyć
nową trasę, którą nikt nie chodził, bo nie prowadził tamtędy żaden szlak. Z
innych miejsc widzieliśmy, że szczyt obfituje w niezliczoną ilość kwiatów,
które koniecznie musieliśmy zobaczyć na własne oczy. W końcu niecodziennie
można popatrzeć na różnokolorowe naturalne „dywany” ciągnące się kilometrami…
Pomimo późnej części dnia słońce nadal mocno świeciło. W trakcie powrotu z
punktu widokowego zdążyliśmy dość dobrze wyschnąć, a teraz dodatkowo się
wygrzewaliśmy. Ciągle biegałem za nowymi ujęciami od skalniaka do skalniaka i
od gromady janowców lidyjskich do obfitych kęp niezapominajek. Czuliśmy się jak
w zaprojektowanym przez profesjonalistę wielkim ogrodzie. Z tego względu
czekaliśmy aż słońce zacznie zanikać za zieloną granią 3242 m n.p.m. Dopiero
ten moment potraktowaliśmy jak sygnał informujący, że czas wracać na kwaterę. Dzięki
pięknym kwiatom wykorzystaliśmy cały dzień na podziwianie cudów natury na każdym
odcinku trasy. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie znaleźliśmy ani jednego
nieciekawego fragmentu dzisiejszego szlaku. Wszystkie etapy miały coś do
zaoferowania, na co warto było zwrócić uwagę, a później opisać…
SPOTKANIE
U GOSPODARZA W SVANETI CAFE
Po powrocie do pokoju jeszcze szybko spotkaliśmy się na kolacji, gdzie standardowo próbowaliśmy miejscowej kuchni. Jako że dobrze znaliśmy smak chaczapuri, tym razem zamówiliśmy zupę warzywną po gruzińsku przyprawiają miejscowymi ziołami. Smakowała zupełnie inaczej niż ta znana z polskiego domu. Dodatkowo Damian wypatrywał Tjechnologa, ponieważ od momentu naszego przyjazdu miał się pojawić za około cztery dni. Nadal musiał czekać. Byliśmy bardzo ciekawi, czy nas rozpozna i jak zareaguje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz