piątek, 12 grudnia 2025

Gruzja - Swanetia II, cz. 3: Grań Chubedishi

 


GRAŃ CHUBEDISHI

Standardowo wstałem o godzinie 5.50, aby sprawdzić niebo. Nie do końca podobały mi się chmury nad szczytami w okolicach Mestii. Jeśli stamtąd coś przychodzi, to wiedz, że będzie załamanie pogody. Jednak na razie panowała idealna pogoda. Uznałem, że warunki nadają się na wędrówkę i mimo wszystko wiele zobaczymy, dlatego zacząłem przygotowywać gruziński chleb, który stał się obowiązkowy każdego dnia. Dwa zjedliśmy przed wyjściem, a dwa trzymałem na ewentualność spotkania z psami, żeby mieć czym je nakarmić. Doświadczenie z wczorajszej wędrówki, gdzie w krzakach na szybko „po tajniaku” musiałem zjadać sałatkę, pokazało mi, że trzeba działać wyprzedzająco. Wyrobiliśmy się do godziny 7.00. Poranek przywitał nas rześkim, górskim powietrzem, ale wiedzieliśmy, że w słońcu będzie bardzo gorąco. Zabraliśmy więc rzeczy na upał i na deszcz. Odtąd myśleliśmy, jak przejść niepostrzeżenie, aby nie zauważył nas żaden pies. Nie liczyłem na cud, że wszystkie nagle znikną, ale z drugiej strony nie chcieliśmy mieć hordy, którą musielibyśmy wykarmić. Plan był taki, aby nie przechodzić blisko hotelu ani w pobliżu zabudowy. Najlepiej gdybyśmy poszli tuż za boiskiem piłkarskim, na główną drogę w kierunku Zagaro Pass. Dzięki temu szczyt niejako ukryłby nas przed czworonogami gromadzącymi się w Zhibiani. Niestety rozpoczęcie podejścia trawiastymi zboczami oznaczało, że wystawimy się na widok z różnych części wioski. Nie mieliśmy innego rozwiązania. Musieliśmy próbować.

 

WYRUSZAMY W GÓRY

Z kwatery wyruszyliśmy po 7.00 rano. Słońce zaczynało oświetlać najniżej położoną część Ushguli. Plusem wybranej trasy jest bardzo bliskie położenie względem kwatery. Wystarczyło wyjść poza bramę, a za kilkadziesiąt metrów rozpoczynaliśmy szlak właściwy. Drugą zaletą była jej przejrzystość od samego początku. Nawet z pokoju widzieliśmy przebieg całej drogi na górę, dlatego nie mieliśmy możliwości jej zgubienia. Minusem wspomnianej widoczności był z pewnością fakt, że wszystkie psy w okolicy wyłapywały każdy ruch, jeśli ktokolwiek pojawił się na zielonych zboczach prowadzących do punktu widokowego 2980 m n.p.m. Nawet nie mieliśmy krzaków, żeby się za nimi schronić. Dlaczego tak bardzo uważaliśmy na nie dzisiejszego dnia? Ponieważ na szczycie chcieliśmy zagotować kiełbasy i zjeść dobry obiad. Przy podobnej obstawie jak wczoraj, nie mielibyśmy żadnych szans na realizację wspomnianego planu. Trasę bardzo dobrze znałem, dlatego za ostatnim guest house’m przy drodze w kierunku Zagaro Pass, od razu skręciliśmy w lewo. Za ogrodzeniem widać wyraźną ubitą drogę, kończącą się za kilkanaście metrów. Odtąd szliśmy zygzakami wydeptanymi w trawie przez krowy. U podnóża pasły się, wyjadając bujne kępy. Nierzadko widywaliśmy tutaj konie. I one upodobały sobie tę górę. Trzeba pamiętać, że omawiane zwierzęta nie są trzymane na uwięzi. Żyją luzem. Wybierają różne miejsca w ciągu dnia, ale kiedy zachodzi słońce wiedzą, dokąd mają wrócić. Krowy dodatkowo nauczone są przychodzenia na konkretną godzinę pod dany dom. Mucząc, przywołują gospodarza, żeby ją wydoił. W nocy śpią w przydomowych zaroślach, a rankiem same wyruszają w teren. Ten cykl powtarzają regularnie. Nikt nie musi ich pilnować.

 

Piękny początek dnia

NIESAMOWITE MORZE KWIATÓW

Idąc pierwszymi zygzakami w stronę anteny nadawczo-odbiorczej telefonii komórkowej zauważyłem dużą różnicę. Obecnie kwitło mnóstwo różnokolorowych kwiatów. Rdest wężownik zwany przez nas „cicinkami” występował na masową skalę. Jednak jego liczebność przewyższał janowiec lidyjski. Przysłaniał nawet trawę. Cały szczyt wydawał się żółty od jednocześnie rozłożonych malutkich, ale występujących na wielką skalę drobnych płatków. Niezapominajki uwielbiają tarasy wydeptane przez zwierzęta, dlatego i one skutecznie opanowały dolną część góry. Pomimo naturalnie zajętych ziem przez wspomniane kwiaty, miejsce dla siebie znalazły również inne, o różowej barwie. Nie rozpoznałem ich, ponieważ nie występowały tak licznie jak inne. Dość często przystawaliśmy, żeby podziwiać niecodzienne widowisko. Kiedy dotarliśmy pod antenę, zajrzałem pod drewniany podest, bo psy mają tam schronienie przed deszczem. Dzisiaj nie przywitaliśmy żadnego. Po cichu liczyliśmy, że podobny stan rzeczy utrzyma się do końca naszej wędrówki. Musieliśmy być wystarczająco wysoko, żeby nie opłacało się im wbiegać pod tak stromy stok. Zawsze mogły znaleźć sobie innych turystów. We wiosce dostrzegliśmy ludzi rozpoczynających swoje trasy. Skutecznie „zbierali” okoliczne kundle. Szliśmy w całkowitym spokoju. Kolejnym punktem na trasie był wielki głaz narzutowy „Gebels [Goebbels]”. Nazwaliśmy go tak, ponieważ na jego boku widniał czerwony napis „Gebeli” namalowany sprejem. Stracił już nieco ze swojej barwy, ale nadal mogliśmy go odczytać. Z racji bliskiego skojarzenia z niemieckim politykiem z czasów II Wojny Światowej, nadaliśmy mu właśnie taką nazwę. Głaz jest dobrym punktem orientacyjnym, bo widząc wiele zygzaków i tarasów wydeptanych przez konie i krowy, można nie mieć pewności, która droga jest właściwa. Najlepiej wybrać tę wiodącą w okolice głazu „Gebels”. Na jego wysokości trzeba skręcić w lewo ku górze, gdzie dalej szlak jest bardzo dobrze widoczny. Najważniejsze, żeby dotrzeć do „Gebelsa”, a wtedy się nie zgubisz. Szybkim krokiem dotarliśmy w jego okolice. Za nim zrobiliśmy krótki odpoczynek, żeby nie było nas widać od strony wioski, ponieważ w pobliżu najdroższego hotelu psy rozglądały się, aby do kogoś dołączyć.


 
Janowiec lidyjski

POMYŁKA, KTÓRĄ WYKORZYSTALIŚMY DNIA NASTĘPNEGO

Za głazem, gdzie w płaskim terenie wąska dróżka prowadzi na wprost, odkryliśmy zupełnie nowy, bajeczny świat. Wydeptana przez zwierzęta ścieżka na jednakowej wysokości obchodziła bokiem strome zbocze górskie. Początkowo zgubiłem właściwy szlak, dlatego wybrałem tę opcję. Wystarczyło, że przeszliśmy jakieś kilkadziesiąt metrów, a zorientowaliśmy się, że nie jesteśmy w ciągu głównej grani kierującej na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Dzięki temu zauważyłem, że idziemy niewłaściwą drogą. Nic nie straciliśmy – a wręcz przeciwnie – zyskaliśmy pomysł na kolejną, całodzienną wędrówkę. Tuż za „Gebelsem” otwierał się niezwykły świat naturalnych ogrodów, o które nikt z ludzi nie dbał. Natura utrzymywała je w niezwykłym porządku i urodzie. Na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się w okolicy, ponieważ podziwialiśmy różnokolorowe kwiaty. Dosłownie rozlały się po tutejszych zboczach. Wyglądały jak wielkie morze. Jednak nie wiedzieliśmy jeszcze, że podobny widok ciągnął się na odcinku aż ośmiu kilometrów! Janowiec lidyjski pokrył miejscowe stoki tak gęsto, że nawet trawa nie miała siły przebicia, a szczyt mienił się żółcią. Czegoś podobnego nigdzie indziej nie widziałem. Pomiędzy nimi w równych odstępach rosły inne różowe, nieznane mi kwiaty oraz dorodne kępy niebieskich niezapominajek. Patrząc na ogromny ogród, w mojej głowie powstała myśl o dniu odpoczynku, gdzie jednocześnie wędrowalibyśmy nieznaną trasą. Założyłem, że można aktywnie nabierać siły na kolejny, większy wypad. Wówczas moglibyśmy pójść za głaz i wytyczyć nowy szlak przebiegający na jednakowej wysokości jak najdalej się da. Jednocześnie podziwialibyśmy jedne z największych kolonii różnobarwnych kwiatów. Długo nie mogliśmy się nadziwić, że całe góry mogą zakwitnąć tak obficie.


Tu planowaliśmy przejść następnego dnia

POWRÓT NA SZLAK I JEGO CZTERY ETAPY

Po dłuższej chwili zawróciliśmy w kierunku głazu, po czym wybraliśmy mniej uczęszczaną ścieżkę wiodącą stromym zboczem, jednocześnie będącym głównym ciągiem zielonej grani. Odtąd wiedziałem, że jesteśmy na właściwej trasie. Czasami zdarza się, że miniemy kogoś schodzącego z punktu widokowego, bo swoją wędrówkę rozpoczął w nocy. My nie mieliśmy takiej potrzeby. I tak wyruszyliśmy znacznie wcześniej niż inni turyści decydujący się na podobny szlak. Panował zupełny spokój. Nawet żaden pies nie dołączył do nas. Podchodząc coraz wyżej, utrzymywaliśmy solidne tempo, chociaż myśleliśmy, że idziemy standardowym krokiem. Zakładaliśmy, aby podziwiać otoczenie, wąchać kwiaty oraz przyglądać się im. Zależało nam na zgromadzeniu jak największej ilości wspomnień oraz przeżyć. Wejście na górę składało się z czterech głównych odcinków – każdy miał średnio 200 m wysokości. Również każdy z nich miał inne cechy:

 

Etap 1 – pierwszy fragment stanowiło trawiaste podejście kończące się małym, płaskim terenem. Szlak prowadzi lewą stroną głównej grani, po czym ostro zakręca w prawo, aby wyrównać do głównego jej ciągu. Odtąd trasa jest bardzo widoczna, gdzie nie można zgubić dalszego jej przebiegu. Nie zwalnialiśmy, ponieważ mieliśmy dużo sił i chęci. W drodze na szczyt przyciągała nas inna panorama na Ścianę Bezingi. Wiedzieliśmy, że z góry musi być obłędnie piękna. Kiedy dotarliśmy do końca pierwszego odcinka, stanęliśmy na skrawku płaskiego terenu. Zauważyliśmy, że brakuje żółtych pełników altaicus, które o tej porze powinny dosłownie pokrywać całe zbocza. Rośliny były, ale już przekwitły. Teraz patrzyliśmy na puchate kulki podobne do dmuchawca. Tych nie brakowało. Ponownie zorientowaliśmy się, że przyspieszona wiosna zrobiła swoje. Wspomniane kwiaty występowały, ale z racji na dość niską wysokość względem doliny oraz przyspieszony cykl wegetacji, te zdążyły wydać już nasiona.


Pierwszy odcinek tuż za ostatnią zabudową
 

Etap 2 – podchodząc dalej, gdzie rozpoczęliśmy drugi fragment grani, dostrzegliśmy, że delikatne kulki powoli ustępowały miejsca przekwitniętym pełnikom. Nieco wyżej przechodziliśmy obok krzaków różaneczników kaukaskich, z których większość płatków opadło na ziemię. Wiedzieliśmy, że skoro tutaj ich najlepszy wygląd właśnie przemijał, to od połowy góry będziemy mogli je zobaczyć w swoim najlepszym okresie dość krótkiego cyklu życia. Wystarczyło niecałe pół godziny, a dotarliśmy do miejsca, gdzie żółte pełniki i beżowe rododendrony zdobiły całą okolicę. Co ciekawe, przebieg szlaku widzieliśmy nawet wysoko powyżej nas – na czwartym, ostatnim podejściu. Pomimo dużej wysokości i odległości mieliśmy dużo sił i chęci, aby tam dotrzeć. Tym bardziej, że zauważaliśmy jak szybko robimy postępy. Wędrówka przez pas kwiatów tworzących naturalny ogród sprawiała nam wiele radości. Jednocześnie mogliśmy zobaczyć pierwszy, bardziej odsłonięty widok na Ścianę Bezingi. Na końcu pasa rododendronów wypatrzyliśmy samotną jarzębinę. Stała się naszym punktem orientacyjnym. Kiedy dotarliśmy do niej, zakończyliśmy drugi etap stromego podejścia. Ponownie mogliśmy przystanąć na kawałku płaskiego terenu i odpocząć. Drugi odcinek pokazał nam, że góry są niejako wehikułem czasu, gdzie te same rośliny możesz zobaczyć od początkowych stadiów rozwoju, aż do ich przekwitniętej formy. Podobnie można przejść z upalnego lata do kwiecistej wiosny i dalej – do lodowatej i śnieżnej zimy. Takich możliwości nie mamy na nizinach.


 
Rododendrony i jarzębiny - charakterystyczne elementy drugiego etapu
 

Etap 3 – odtąd szlak prowadził kilkadziesiąt metrów płaskim terenem, skąd rozpoczynał się trzeci odcinek. Jego cechy szczególne to: największe stromizny i duża ilość kwiatów. W połowie góry stanęliśmy na krótką przerwę, żeby zjeść batony energetyczne oraz napić się izotoników przygotowanych w godzinach porannych. Ruszając dalej, popatrzyliśmy na Ushguli za naszymi plecami. Teraz mieliśmy wgląd na całą wioskę – na wszystkie cztery osady ją tworzące: Murkmeli, Chaznashi, Chvibiani i Zhibiani. Dopiero stąd mogliśmy zobaczyć, jak wiele historycznych swaneckich wież powstało na jej terenie. Nie znam drugiego podobnego miejsca, gdzie jest ich aż tyle. Dla ciekawych świata osób niech podpowiedzią będzie fakt, że najpiękniejsze i największe skupisko kamiennych chat z wieżami znajdziecie w dolnej, prawie najniżej położonej części wioski (Chaznashi). Wytyczono tamtędy szlak na Gvibari 2943 m n.p.m., który planowaliśmy przejść w kolejnych dniach. Trzecie podejście przebiegało nam bardzo szybko, ponieważ krótkie przerwy robiliśmy tylko tam, gdzie bardzo gęsto występowały kwiaty. Mieliśmy stąd również wspaniały widok na ośnieżone szczyty Kaukazu. Na początku trzeciej stromizny, po lewej stronie widniało duże „boisko piłkarskie”. Tak nazwaliśmy wielki płaski teren, skutecznie opanowany przez żółte pełniki altaicus, będące w pełni rozkwitu. Wśród nich przystanęliśmy na dłużej, aby podziwiać ich wielkie połacie. Wyglądały przepięknie. Opuszczając strefę „boiska”, rozpoczęliśmy strome podejście, skąd mieliśmy rozległe spojrzenie w ich kierunku. Mocno nachylony stok zajęły wielkie, zielone rośliny, nazywane przez nas „kapustami”. Są znane jako ciemiężyca zielona. W upalne dni zapewniały psom cień, a czasem nawet decydowały się spędzać noc w tutejszych zaroślach. Wczesnym porankiem ich liście gromadziły duże krople rosy. W trakcie ciepłej, słonecznej pogody korzystały z tych lokalnych magazynów wody.


   
Rozległe polany z ciemiężycą zieloną - charakterystyczne punkty na trzecim odcinku
 

Etap 4 – ostatnią fazą stromego grzbietu była ścieżka wiodąca bardzo mocno nachylonym terenem, gdzie musieliśmy używać rąk. Na trasie wystawały pojedyncze kamienie, zapewniające dobre chwyty. Za kilkanaście metrów rozpoczęliśmy odcinek specjalny. Ten był najbardziej wymagający pod względem kondycyjnym. Jego charakterystyczną cechą jest widoczna kamienna wieża na szczycie, ale szlak wytyczono w przeciwnym kierunku do niej. Mieliśmy ją na wyciągnięcie ręki, ale w trakcie wędrówki oddalaliśmy się od niej, żeby później móc dotrzeć do niej od zupełnie innej strony. Dlaczego tak? Ponieważ ścieżkę poprowadzono z dala od dużej stromizny z ostrymi wystającymi skałami, gdzie dość łatwo o skaleczenie. Ten fragment drogi zaczynał się wielką i rozległą równiną, pomału nabierającą niewielkiego nachylenia. Wytrwałe osoby mogły odpoczywać idąc. Nogi odczuwały zdecydowaną ulgę. Omawiany odcinek stanowił nagrodę za wcześniejszy wysiłek. Okoliczne powierzchnie porastały gęste żywo-zielone trawy oraz ciemnobrązowo-fioletowe szachownice cesarskie. Ich kwiat przypominał pojedynczy dzwonek pochylony ku ziemi. W Polsce podobne odmiany są pod ochroną. Przyjąłem, że w Gruzji jest tak samo. Na końcu długiej, płaskiej polany mieliśmy widok na niżej położoną łąkę, gdzie w wielu miejscach wyrastały znacznie większe kępy traw tworzące regularny wzór. Z dużej wysokości tworzyły mozaikę, którą trudno było opisać słowami. Po prostu musieliśmy ją zobaczyć. Ten odcinek bardzo mi się podobał, ponieważ nie tylko mogliśmy przyjrzeć się z bliska pięknym szachownicom cesarskim, części naszej wczorajszej trasy na górę o wysokości 3242 m n.p.m., ale również fragmentowi wysokiego pasma znajdującego się za Gvibari 2943 m n.p.m., nieco przypominającego kanadyjskie Góry Skaliste, gdzie jego granie przyjmowały ciemny, grafitowy odcień zbliżony do czerni. Przebywając na wysokościach rzędu 3000 m n.p.m. mogliśmy dostrzec, że linia szczytów przypomina kalderę wygasłego wulkanu. Na końcu równej polany szlak wiódł pod ukosem ostatniego stromego stoku. Dzięki temu trawersowaliśmy duże nachylenie terenu, niwelując wysiłek do minimum. Odtąd widzieliśmy kamienną wieżę, do której musieliśmy dotrzeć, ale obecnie szliśmy dokładnie w przeciwnym kierunku. Wiedzieliśmy jednak, że nie bez powodu trasę wytyczono w taki sposób. Podchodząc długim pojedynczym zygzakiem, ominęliśmy poszarpane skały i wielkie zagłębienie z zalegającym do końca wiosny śniegiem. Na końcu trawersu wąska dróżka zakręcała ostro w lewo, dzięki czemu szliśmy we właściwym kierunku (trawers – zygzakowata, wydłużona ścieżka poprowadzona przez strome zbocze góry, mająca na celu rozłożenie nachylenia na mniejsze partie, przez co nogi nie męczą się tak bardzo).


   
Wielka, rozległa polana z szachownicami cesarskimi otwiera ostatni fragment podejścia - etap 4
 

SZCZYT PUNKTU WIDOKOWEGO 2980 m n.p.m. FENOMENALNA PANORAMA NA ŚCIANĘ BEZINGI

Nareszcie patrzyliśmy na cel naszej wędrówki. W oddali widniała kwadratowa, kamienna wieża, a obok niej kilka mniejszych. Ustawili je turyści na zasadzie „ja tu byłem”. Tę największą zbudowali miejscowi. Wyróżniała się spośród innych. Posiada równe, kamienne ściany i jest zdecydowanie najwyższa. Służy jako oznaczenie punktu widokowego 2980 m n.p.m. Do końca szlaku pozostało nam kilka minut wędrówki trawiastym zboczem o niewielkim nachyleniu. Właśnie przechodziliśmy obok wspomnianego wcześniej zagłębienia, gdzie gromadzi się śnieg. Zdziwiłem się, bo teraz nie dostrzegliśmy ani grama białego puchu, a cały podłużny dół opanowały pełniki altaicus w stadium rozkwitu. Niewielkie wzniesienie tuż za zagłębieniem terenu skutecznie zasłaniało panoramę Ściany Bezingi. Ścieżkę celowo przekierowano tak, żeby na końcu powstał efekt WOW! Jak on powstaje? Podchodząc pod kamienną wieżę, do samego końca nie widzimy lodowcowych pięciotysięczników, po czym nagle odsłania się ich fenomenalny ciąg. Właśnie przechodziliśmy ostatnie metry trasy prowadzącej do niej. Nagle zza zielonego wzgórza wyłoniła się wielka panorama najwyższych szczytów Kaukazu! Mieliśmy wrażenie, że widok został przybliżony, ponieważ z wczorajszej góry 3242 m n.p.m. wyglądały na bardziej oddalone. Tutaj, pomimo sporej odległości mieliśmy je na wyciągnięcie ręki. Byliśmy wręcz zachwyceni tym, co widzimy! Wysokie, białe, lodowcowe szczyty monumentalnie stały nad zielonymi krainami, których część zdążyliśmy już odwiedzić. Patrzyliśmy na Zachodnią Shkharę 5069 m n.p.m., Shkharę 5193 m n.p.m., Ushguli 4632 m n.p.m., a po prawej widniały dwie potężne, majestatyczne piramidy: Ailama 4547 m n.p.m. i Tsurungali 4250 m n.p.m. Z racji, że w linii prostej mieliśmy do nich bliżej, wyglądały na prawie równe najwyższej górze Gruzji.


   
Z punktu widokowego 2980 m n.p.m. mamy idealny widok na Ścianę Bezingi
 

MAMY CZAS

Spojrzałem na zegarek. Na punkt widokowy przy kamiennej wieży dotarliśmy o godzinie 9.50. Byliśmy bardzo zdziwieni, bo na poprzedniej wyprawie wyruszając o podobnej porze, cel osiągnęliśmy około 12.00. Mieliśmy więc mnóstwo czasu! Tak naprawdę dzień dopiero się dla nas zaczynał, a odpowiednią wysokość już osiągnęliśmy. Postanowiliśmy, że w tak pięknym otoczeniu warto posiedzieć, coś zjeść i po prostu popatrzeć na czyste piękno gór. Najbardziej zachwycały mnie białe, lodowcowe szczyty, ponieważ na tle zieleni wyglądały cudownie. W okolicach punktu widokowego również nie zauważyliśmy śniegu. Wszędzie zakwitły żółte pełniki altaicus. Pamiętałem, że pod koniec czerwca dopiero powinna schodzić pozimowa biel, a gdzieniegdzie odsłaniać uschnięta, zeszłoroczna trawa. Aktualnie wszystkie góry w oddali oraz wielkie równiny położone przed nami już dawno pokryła zieleń, a te z kolei opanowały „dywany” kwiatów. Mogliśmy poczuć pełny klimat lata. Pomimo sporej wysokości, słońce bardzo mocno przygrzewało. W okolicach Ailamy i Tsurungali pojawiły się chmury przecinające je w połowie. Wierzchołki obu szczytów znikły za nimi. Na szczęście dookoła patrzyliśmy na niebieskie niebo z niewielkim zachmurzeniem. Pod kamienną wieżą napiliśmy się izotoników i zjedliśmy batony energetyczne, które zabraliśmy ze sobą. Służyły nam jako szybki zastrzyk energii. Główny obiad planowaliśmy gdzieś na końcu dzisiejszej wędrówki. Chcieliśmy dotrzeć do Chubedishi 3015 m n.p.m. i dalej – do bezimiennego szczytu 3153 m n.p.m. Za nim widniały ziemiste stoki. Wyglądały jakby cała trawa pokrywająca tamtejsze zbocza zjechała wraz z osuwiskami. Wspomniane góry były dosłownie łyse, jakby nienaturalnie usunięto z nich roślinność. Podczas wcześniejszej wyprawy o tej samej porze, w ich rejonie zalegały wielkie masy śniegu tworzące równinę. Obecnie mogliśmy zobaczyć jak szybko wiosna zawitała do Europy i na Kaukaz.


Niesamowite widoki na grani

PRZEMARSZ GŁÓWNĄ GRANIĄ. GÓRA SAMOBÓJCÓW

Po dłuższym odpoczynku nadal mieliśmy sporo czasu. Nikt inny nie dotarł do punktu widokowego. Całą trasę pokonaliśmy sami i na dodatek bez psów. Teraz spokojnym krokiem poszliśmy dalej – przed siebie. Wybraliśmy bardzo proste punkty orientacyjne. Wystarczyło, że trzymaliśmy się głównej grani. Przez płaskie pola wędrowaliśmy środkiem, a w węższych miejscach kierowaliśmy się ścieżką wytyczoną grzbietami lokalnych gór. Opuszczając teren kwadratowej kamiennej wieży, weszliśmy na wielką, rozległą polanę. Bardzo długim łukiem zakręcaliśmy powoli w lewo, na jedyną widoczną równinę. W jej okolicy kwitło mnóstwo drobnych alpejskich kwiatów oraz skalniaków, a także pojawiały się pełniki. Najbardziej jednak podobała mi się świeża, intensywna zieleń oraz zdobiące ją kwiaty. Odtąd czuliśmy sielankę. Rozległą łąkę kończył niewielki, kamienisty szczyt. Tworzyły go rzędy równolegle poprzecinanych skał. Trasa przypominała nieco Krzesanicę 2112 m n.p.m. w Tatrach Zachodnich, gdzie po lewej stronie mieliśmy dużą przepaść z licznymi skałami i kamieniami. Szliśmy z dala od jej krawędzi tak, jak przebiegała niewyraźna ścieżka. W jej rejonie zrobiliśmy sporo zdjęć, ponieważ brązowe skały na tle zieleni idealnie komponowały się z białymi górami w oddali. Chociaż na niebie powstawało coraz więcej chmur, to nadal mieliśmy dużo słońca i nieprzysłoniętych widoków. W Polsce szczyt o podobnym charakterze z pewnością otrzymałby miano „góry samobójców”, bo wielka przepaść i pionowa ściana skalna, w wielu przypadkach jest u nas wykorzystywana do tego celu… Za gruzińską Krzesanicą trasa prowadziła rozciągniętą na długim grzbiecie stopniowo opadającą dróżką. Przez cały ten czas podziwialiśmy alpejską roślinność i wszechobecną zieleń. Schodząc, spojrzałem w prawo, gdzie zobaczyłem całą „Dolinę Mafii”, czyli niedostępne miejsce, do którego wejścia strzeże stare zawalone ogrodzenie, fosa oraz rzeka o bardzo silnym nurcie. Spoglądając w jej stronę, mieliśmy wrażenie, że patrzymy na kanadyjską część Gór Skalistych. Koniecznie chcieliśmy tam być. Chodząc po szlakach i bezdrożach, codziennie wpadały nam nowe pomysły na kolejne wędrówki. Z tego powodu dziwiliśmy się innym ludziom, jak mogli przyjechać do Ushguli na jeden lub dwa dni. My zaplanowaliśmy dwa tygodnie, a stwierdziliśmy, że zabraknie nam czasu. W mojej głowie powstawały nowe trasy. Potrzebowaliśmy tylko dobrej pogody ze słońcem. Rozciągła, powoli opadająca grań kończyła się przełęczą pod Chubedishi 3015 m n.p.m.


Góra samobójców

Zanim rozpoczęliśmy bardzo strome podejście, na chwilę przystanęliśmy na przełęczy. Masowo kwitły tam szachownice cesarskie oraz nieco niżej pełniki altaicus. Najbliższe otoczenie wyglądało przepięknie! Mieliśmy stąd również niesamowite spojrzenie na Ushbę! W jej okolicach niebo nadal miało błękitny odcień, a chmury nie przysłaniały ani jednej góry. Podziwialiśmy ten charakterystyczny, dwuwierzchołkowy szczyt, aktualnie umiejscowiony w oddali pomiędzy bezimiennymi wierzchołkami o wysokościach 3242 m n.p.m. i 3106 m n.p.m. – dokładnie nad przełęczą Lagem 2990 m n.p.m. Najniższy punkt je łączący, to właśnie wspomniana przełęcz Lagem. Zielona grań z białym pasem śniegu przeciągniętym od jednego wierzchołka do drugiego wyglądała niesamowicie pięknie! Przed nami widniała spora stromizna, ponieważ od punktu widokowego 2980 m n.p.m. stopniowo wytracaliśmy wysokość. Teraz musieliśmy ją nadrobić, ażeby w końcu móc przekroczyć granicę 3000 m n.p.m., gdzie rozpoczynał się inny świat. Ponad jej poziomem patrzyliśmy na podłużne płaty śniegu otoczone zielenią. Wyglądały, jak gdyby wiosna walczyła o każdy kawałek przestrzeni. Tuż obok nich powstawał wąski pas jałowej ziemi o szerokości zaledwie kilku centymetrów, po czym nieco dalej rosła bujna trawa oraz kwitły drobne alpejskie skalniaki. Podejście nie męczyło nas. Szliśmy podobnie, jak na początku – stałym, dość szybkim krokiem. Dotarliśmy na szczyt Chubedishi 3015 m n.p.m. W oddali zobaczyliśmy jakąś większą grupę, która osiągnęła punkt widokowy 2980 m n.p.m. Przystanęli dosłownie na chwilę, po czym wyruszyli w naszym kierunku wojskowym marszem. Kiedy słońce schowało się za chmurami, poczuliśmy nagły chłód. Musieliśmy założyć polary, bo kontrast temperaturowy był zbyt duży. Z Chubedishi przez krótką chwilę schodziliśmy do małej trawiastej przełęczy, po czym zaczęliśmy ostatnie podejście tego dnia. Bardzo przypominało to poprzednie, dlatego postanowiliśmy, że nie robimy żadnych przerw. Założyliśmy, że za jednym ciągiem wejdziemy na górę 3153 m n.p.m., po czym tam przygotujemy obiad.


       
Idąc główną granią nieustannie towarzyszyły nam piękne widoki
 

JAKIEŚ GŁOSY. OBIAD NA SZCZYCIE 3153 m n.p.m.

Na jego wierzchołek dotarliśmy w dość szybkim tempie. Zabraliśmy ze sobą Risotto w postaci liofilizowanej, a także kiełbaski chorizo, które planowaliśmy ugotować. Jako że czasem zawiewał zimny przenikliwy wiatr, coraz częściej wyglądaliśmy za słońcem. Liczyliśmy, że nas ogrzeje. Najpierw usiedliśmy na skalnej części przy wielkim płacie śniegu, żeby nie „naciągnąć” wilgoci od mokrej ziemi. Niestety wciąż czuliśmy chłodne podmuchy. Postanowiliśmy, że boso przejdziemy na drugą stronę śniegu, po czym się rozłożymy. Mieliśmy naturalną osłonę od wiatru. Rozpościerał się stąd niesamowity widok na kilka punktów. W szczególności naszą uwagę przyciągało wielkie morze pełników, przez które szliśmy w drodze na górę 3242 m n.p.m. Pomimo dużej odległości kwiaty występowały tak gęsto, że tworzyły rozległy żółty „dywan”. Patrzyliśmy stąd również na lodowiec Shkhara. Odwiedziliśmy go dwa dni wcześniej. Z naszego poziomu wyglądał jak bardzo mały, nic nieznaczący fragment, ponieważ wszystko, co widzieliśmy dookoła zajmowało znacznie większą powierzchnię. Wysoka na około 50 m ściana brudnego lodu, wydająca się przecież taka ogromna, z naszej aktualnej perspektywy wyglądała jak mały punkt, przyćmiony wielkością ogromnego jęzora lodowca. Także spoglądaliśmy na bieg rzeki Enguri od jej źródła aż do końca 10-kilometrowej drogi prowadzącej przez dolinę. Naszą uwagę jednocześnie przyciągała wielka, długa na prawie 1,5 km równa polana z „Cicinkowym Wzgórzem” po prawej stronie, przypominająca różnobarwny ogród. Gdzie okiem nie sięgnął, tam mieliśmy wyjątkowe panoramy. Po dłużej chwili zeszliśmy kilka metrów poniżej głównego wierzchołka, gdzie usiedliśmy na równej, zielonej trawie. Patrzyliśmy stąd na wspaniałą łąkę opanowaną przez żółte „dywany” kwiatów położonych na niżej pochylonych stokach. Od czasu, do czasu podchodziliśmy do wielkiego płatu śnieżnego, aby podziwiać ostatnie, dostępne widoki. Niepisana trasa wiodła dalej „łysymi” górami – w stronę Vakhushti 3879 m n.p.m, co nie zachęcało do dalszej wędrówki. Dwa rzędy częściowo „gołych” szczytów łączących się na Vakhushti kończyło strefę turystycznych podejść. Nieznaną drogę można kontynuować co najwyżej do poziomu 3250 m n.p.m., bo dalej widnieje ostra, poszarpana, oblodzona i zaśnieżona, skalista grań. Woleliśmy podziwiać Ushbę 4710 m n.p.m., choć pomału zaczęły ją „przycinać” chmury na jednakowej wysokości. Wiedziałem, że gromadzi się ich coraz więcej. Najważniejsze, że nie przewidywałem burzy ani ulewnych deszczów trwających godzinami. Zanim przygotowaliśmy obiad, poczekaliśmy aż widoczna wcześniej grupa złożona z dziesięciu osób przejdzie dalej.

 

Siedząc pod szczytem, zdziwiłem się, że słyszę jakieś głosy. Zza zielonej grani wyłonili się panowie z Niemiec, idący przed siebie na „łyse” góry. Pozdrowili nas. Nie widzieliśmy, gdzie dalej skręcili. W trakcie przetapiania śniegu na wodę i jej przegotowywania, na odległym ziemistym wierzchołku ostatni raz zauważyliśmy ich grupę. Później zniknęli gdzieś za grzbietem bez roślinności. Tymczasem przygotowywaliśmy najlepszy obiad, jaki można sobie wymarzyć na Kaukazie. Zabraliśmy ze sobą kiełbaski, musztardę, gruziński chleb, oliwki i kilka innych dobrych rzeczy. Talerze przygotowaliśmy z płaskich kamieni, których w okolicy nie brakowało. Mogliśmy poczuć namiastkę domowego jedzenia. Mając wspaniałe widoki na Ścianę Bezingi, a przed nami – na czarną górę Dadiashi 3536 m n.p.m., przypominającą kalderę wygasłego wulkanu, jedliśmy w spokoju, ciesząc się niepowtarzalnym smakiem. Czasem przebłyskiwało słońce. W pewnym momencie trafiliśmy na chwilową ulewę z opadem małego gradu. Kiedy chmura przeszła dalej, słońce zaczęło przypiekać. Odtąd niebo otworzyło się na znacznie dłuższy okres. Szybko skorzystaliśmy z idealnej letniej pogody, ponieważ później przybyło szarych chmur. Korzystaliśmy z ciepła.


  
Cudne widoki z miejsca odpoczynku, gdzie jedliśmy obiad

Obiad na szczycie grani Chubedishi
 

POWRÓT NA PUNKT WIDOKOWY. POGODOWY MIKS

Po długim odpoczynku nie mieliśmy idealnych warunków, dlatego wstaliśmy, spakowaliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wiedzieliśmy, że najpierw będziemy dość stromo schodzić, aż do osiągnięcia Chubedishi, a później jeszcze raz, żeby zejść do najniżej położonej przełęczy na dotychczasowym odcinku, licząc od punktu widokowego 2980 m n.p.m. Ten etap upłynął nam bardzo szybko, ponieważ brakowało słońca. Szliśmy równomiernym krokiem, bez zatrzymywania się. Podczas wędrówki minęliśmy dwóch Polaków, którzy narzucili sobie duże tempo. Dotarli do Chubedishi, po czym szybko zawrócili. Ciągle widzieliśmy Ushbę. Od najniższej przełęczy czekało nas stopniowe podchodzenie rozciągniętym grzbietem, aż do wielkiej równej polany z Krzesanicą na jej początku (patrząc z aktualnej perspektywy). Myśleliśmy, że szlak powrotny będzie nas męczyć, ale nachylenie terenu było na tyle małe, że szybkim krokiem nadrabialiśmy utraconą wysokość. Kiedy dotarliśmy do płaskiej łąki, spojrzeliśmy w stronę kwadratowej, kamiennej wieży. W okolicach gruzińskiej Krzesanicy minęła nas ta sama dwójka Polaków, którą spotkaliśmy wcześniej. Im bardzo spieszyło się z powodu niepewnej pogody. Parę tworzyli chłopak i dziewczyna po trzydziestce. Do kamiennej wieży pozostało nam niewiele. Zanim poszliśmy w jej kierunku, zeszliśmy z trasy na zielone zbocze oferujące widok na dolinę z drogą prowadzącą do Zagaro Pass oraz na wielką Dadiashi 3536 m n.p.m. Wówczas zaczął padać intensywny, ale krótki deszcz. Nawet pojawiła się krupa w postaci lodowych kulek przypominających styropian. Trochę nas zmoczyło, ale w końcu byliśmy w górach. Po kilkunastu minutach wróciliśmy na szlak, skąd dorównaliśmy do kwadratowej wieży. W okolicach Shkhary nagromadziły się ciemne chmury, nadając mrocznego klimatu. Wiedziałem jednak, że burze oraz duże ulewy nam nie grożą. Pod wieczór chmury powinny się przerzedzać, po czym rozbijać na mniejsze kawałki, ponownie odsłaniając słońce, którego teraz nam brakowało.


   
Podczas zejścia również cieszyliśmy się cudnymi widokami (na czwartym zdjęciu Ushba)

 
Dolina Enguri z grani Chubedishi
 

ZEJŚCIE Z PUNKTU WIDOKOWEGO, SPOJRZENIE W KIERUNKU USHGULI ORAZ „ZAPROJEKTOWANE” OGRODY

Podczas drogi zejściowej z punktu widokowego poczuliśmy, że trawa jest mokra, a przez to śliska, dlatego ostrożnie stawialiśmy kroki. W końcu doczekaliśmy się słońca i ciepła. Wiatr przestał wiać, a ciemne chmury wędrowały po niebie w stronę białych szczytów. Przed nami widniało coraz więcej błękitu. Ponownie cieszyliśmy się wspaniałymi widokami. Odtąd cały czas patrzyliśmy na Ushguli z wysokości kilkuset metrów. Mieliśmy panoramę na całą wioskę. Gdzieś w oddali jechały pojedyncze samochody, a czasem ktoś szedł główną drogą. Nawet dostrzegliśmy stada krów schodzące z gór. Najbardziej cieszyła nas zieleń podświetlana promieniami. Aktualnie panowały idealne warunki do zdjęć. Postanowiłem z nich skorzystać. Jeśli wypatrzyłem dorodne skupisko dowolnych kwiatów, przystawałem, aby zrobić im kilka ujęć z bliska. Promienie wydobywały z nich głębię kolorów. Zejście upływało nam bardzo szybko. Kiedy dotarliśmy w okolice głazu „Gebels”, zostaliśmy tu na dłużej. W jego otoczeniu przebiegało kilka równolegle wydeptanych ścieżek z bujnie rosnącymi kępami traw. W ciepłym świetle słonecznym wyglądały przepięknie! Obecnie panowała złota godzina dla fotografów, czyli popołudniowa pora, gdzie słońce oświetla maksymalnie ciepłymi barwami, jednocześnie wydobywając głębię koloru roślin i krajobrazu. Zatrzymaliśmy się na około godzinę. Wyruszyliśmy dopiero po 18.30. Wszędzie kwitły różnokolorowe kwiaty. Najpiękniej wyglądały janowce lidyjskie, które opanowały pobliski teren, jak żadna inna roślina. Złota barwa promieni dodawała uroku wspomnianym kwiatom. Znalazłem bardzo ciekawe ujęcie, gdzie równoległe ścieżki z kwitnącymi janowcami zestawiłem na tle Ściany Bezingi z mrocznymi chmurami.


  
Rdest wężownik i janowiec lidyjski na trasie zejściowej z punktu widokowego 2980 m n.p.m.
 

Za głazem „Gebels” podeszliśmy kawałek szlakiem, którym planowaliśmy jutro przejść. W pobliżu znalazłem dwa różowe skalniaki (macierzanka wczesna). Teraz poświęcałem im uwagę. Szybko dostrzegliśmy, że w najbliższej okolicy podobnych roślin jest całe mnóstwo. Występowały praktycznie przy każdym większym głazie! Nawet na głos powiedzieliśmy: ‘wyglądają jak zaprojektowane ogrody!’. Rzeczywiście mieliśmy podobne wrażenia, bo tworzyły piękny, tarasowy układ. Dlaczego więc nie zauważyliśmy ich wczesnym porankiem? Ponieważ słońce nie docierało do tej części góry, a było ono potrzebne, aby kwiaty mogły się w pełni otworzyć. Aktualnie całe zbocze mieniło się kolorami. Rano nie mieliśmy podobnego efektu. Widoczny fragment ścieżki za „Gebelsem”, gdzie stromizny eksplodowały różnymi barwami, tym bardziej zachęcił nas do jutrzejszej wędrówki w nieznane. Planowaliśmy wytyczyć nową trasę, którą nikt nie chodził, bo nie prowadził tamtędy żaden szlak. Z innych miejsc widzieliśmy, że szczyt obfituje w niezliczoną ilość kwiatów, które koniecznie musieliśmy zobaczyć na własne oczy. W końcu niecodziennie można popatrzeć na różnokolorowe naturalne „dywany” ciągnące się kilometrami… Pomimo późnej części dnia słońce nadal mocno świeciło. W trakcie powrotu z punktu widokowego zdążyliśmy dość dobrze wyschnąć, a teraz dodatkowo się wygrzewaliśmy. Ciągle biegałem za nowymi ujęciami od skalniaka do skalniaka i od gromady janowców lidyjskich do obfitych kęp niezapominajek. Czuliśmy się jak w zaprojektowanym przez profesjonalistę wielkim ogrodzie. Z tego względu czekaliśmy aż słońce zacznie zanikać za zieloną granią 3242 m n.p.m. Dopiero ten moment potraktowaliśmy jak sygnał informujący, że czas wracać na kwaterę. Dzięki pięknym kwiatom wykorzystaliśmy cały dzień na podziwianie cudów natury na każdym odcinku trasy. Jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie znaleźliśmy ani jednego nieciekawego fragmentu dzisiejszego szlaku. Wszystkie etapy miały coś do zaoferowania, na co warto było zwrócić uwagę, a później opisać…


         
Skalniaki wyglądały tu jak w zaprojektowanym ogrodzie przed jakimś pałacem

Janowiec lidyjski występował tu na masową skalę
 

SPOTKANIE U GOSPODARZA W SVANETI CAFE

Po powrocie do pokoju jeszcze szybko spotkaliśmy się na kolacji, gdzie standardowo próbowaliśmy miejscowej kuchni. Jako że dobrze znaliśmy smak chaczapuri, tym razem zamówiliśmy zupę warzywną po gruzińsku przyprawiają miejscowymi ziołami. Smakowała zupełnie inaczej niż ta znana z polskiego domu. Dodatkowo Damian wypatrywał Tjechnologa, ponieważ od momentu naszego przyjazdu miał się pojawić za około cztery dni. Nadal musiał czekać. Byliśmy bardzo ciekawi, czy nas rozpozna i jak zareaguje… 


Gruzińska kolacja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl