SZLAK MORZEM KWIATÓW –
WYTYCZANIE NOWEJ TRASY
NASZE
PLANY
Ten
dzień miał być zupełnie inny od poprzednich. Pierwsze z nich wykorzystaliśmy na
górskie wędrówki. Najpierw poszliśmy na lodowiec Shkhara, aby rozruszać nogi
oraz popatrzeć na piękne panoramy oraz sprawdzić jakie zaszły zmiany. Drugiego
i trzeciego dnia wybraliśmy wysokie szczyty, wymagające dobrej kondycji, choć nie
napotkaliśmy żadnych trudności technicznych na szlakach. Obie wędrówki
zaoferowały nam niepowtarzalne panoramy na Ścianę Bezingi i dalszy ciąg Kaukazu
oraz mogliśmy zobaczyć niesamowite morza kwiatów. Widok na Ushbę z dużej
wysokości zawsze zachwycał oraz robił ogromne wrażenie na każdym, kto ją
ujrzał. Na dzisiaj zaplanowaliśmy odpoczynek, aby mieć siły na kolejne
wymagające trasy pod względem kondycyjnym. Jednak nie myśleliśmy o bezczynnym siedzeniu.
Założyliśmy, że w przypadku pięknej słonecznej pogody, również wyruszymy w teren,
ale na nieco innych zasadach. Chcieliśmy iść tak, aby w przybliżeniu przebywać
na podobnej wysokości, a jednocześnie móc przejść spory kawałek drogi w celu
podziwiania pięknych roślin. Jak zawsze nie narzucaliśmy sobie żadnych ram czasowych,
w których powinniśmy zrealizować wybrany cel. Za to mieliśmy cieszyć się każdą
atrakcją, ile tylko chcieliśmy. Wpadłem na pomysł dotarcia do głazu „Gebels”,
skąd dalej poszlibyśmy przed siebie widoczną na początku wąską ścieżką
wydeptaną przez konie i krowy. Nie planowaliśmy wczesnego wstawania, ponieważ
dzisiaj chciałem dokładnie sfotografować wszystkie kwiaty, o których dotychczas
tyle mówiłem. Nowa trasa obfitowała w każdy ich rodzaj, poza szachownicą
cesarską. Założyliśmy, że wyjątkowo zamówimy śniadanie u naszego gospodarza.
Dotychczas po powrocie z gór jedliśmy kolacje u Miriama, a teraz chcieliśmy
spróbować miejscowego śniadania. Wiedziałem, że na pewno będzie bardzo dobre. Umówiłem
je na godzinę 7.00, ponieważ około 8.00 chcieliśmy wyruszyć w nieznane. Celowo
nie zaczynaliśmy jak podczas poprzednich dni, bo czekaliśmy na słońce, które
oświetliłoby kwiaty. Dzięki niemu mógłbym wydobyć ich pełnię kolorów na
zdjęciach. Z racji położenia wybranej trasy musieliśmy opóźniać wyjście z
kwatery do momentu aż słońce przebędzie nieco pozornej drogi na niebie, aby w
pełni mogło oświetlić dużo dłużej zacienione stoki. Kiedy spojrzałem na mapę, zauważyłem,
że tak naprawdę będziemy przecinać poziomo wszystkie zbocza wchodzące w skład
punktu widokowego 2980 m n.p.m., Chubedishi 3015 m n.p.m. oraz części
bezimiennego szczytu 3153 m n.p.m. Sami nie wiedzieliśmy, ile z wyznaczonej drogi
uda nam się zrealizować. W każdym razie, byliśmy bardzo ciekawi, co zobaczymy. Podczas
wieczornego zamawiania śniadania na dzień dzisiejszy gospodarz zapytał mnie
skąd jestem. Kiedy usłyszał, że z Polski, od razu się zgodził. Normalnie
przygotowuje je na 8.00 rano.
PIĘKNE
PRZYWITANIE DNIA. GRUZIŃSKIE ŚNIADANIE
Poranek
przywitał nas pięknym słońcem i błękitem nieba. Po raz kolejny mieliśmy mieć
cudny dzień. Idąc do kuchni przechodziliśmy przez wielkiego psa wylegującego
się na schodach prowadzących do wszystkich pokoi. Cały dom miał swój gruziński
klimat. Chociaż z zewnątrz wyglądał jak zwykła szara, poniemiecka kostka z
oknami, to wewnątrz czuliśmy kawał historii. Wchodząc do strefy kuchennej,
gdzie gospodarz i jego żona gotują dla siebie, od razu dostrzegliśmy, że w tej
chacie upłynął wielki szmat czasu. Główne drzwi wejściowe od razu kierowały do
małego pomieszczenia, przez które trzeba było przejść. Wypełniały go regały z
książkami, a na środku stał stary, drewniany stół. Przywitały nas dwa koty.
Była to samica ze swoim maluchem. Przyglądały się nam. Po lewej stronie widniała
zasłonka kierująca do aneksu kuchennego. Za nim z kolei znajdowała się duża
jadalnia, gdzie z łatwością dostrzegliśmy kilka stołów z drewnianymi krzesłami.
Wszystkie ściany we wszystkich pomieszczeniach pokryto ciemnobrązową boazerią,
która już dawno zmieniła swój kolor z racji upływających dziesiątków lat.
Dodatkowo na ścianach wisiały myśliwskie trofea oraz stary zegar. Kominek
dodawał uroku temu miejscu. Stoły wyglądały jak w Polsce za dawnych czasów.
Nakryto je ceratami. Chyba każdemu, kto zamówił śniadanie, podobał się panujący
tu klimat. Niejako ponownie mogliśmy zobaczyć i poczuć coś, co u nas przeminęło
wiele lat temu. Nie musieliśmy długo czekać, ponieważ gospodyni szykowała dania
na wyznaczoną porę. Praktycznie przyszliśmy na gotowe. Na stół podano pokrojone
kawałki chaczapuri, dwa jajka na ciepło, chleb do nich, ciasto na deser,
pomidory i ogórki w plastrach oraz pyszną konfiturę owocową i jogurt naturalny.
Trzeba było tylko ją nabrać do kubka, dodać jogurtu do pełna, po czym wymieszać
zawartość. Tak powstały deser smakował obłędnie pysznie! Nie znam żadnego wyrobu
w Polsce mającego podobny smak. To było coś! Do picia, oprócz klasycznej
herbaty na gorąco mieliśmy coś nieznanego. Na małym, kwadratowym talerzyku
podano mus ze startej cytryny z gruzińskimi przyprawami. Na dno kubka wrzucasz
około jedną lub maksymalnie dwie łyżeczki tego specyfiku, po czym zalewasz go
wodą. Smak przygotowanego napoju był również zupełnie inny w porównaniu do
tych, które znamy ze swojego kraju. Wszystko co przyszykowano bardzo nam odpowiadało.
Po sobie nie zostawiliśmy żadnych resztek. Najbardziej jednak przypadł mi do
gustu jogurt. Wręcz przepadałem za nim. Chaczapuri mogło być ciepłe, ale gospodyni
przygotowywała je wcześniej, dlatego zdążyło ostygnąć. Najedliśmy się do pełna.
Nawet dobrze, że dzisiaj nie planowaliśmy wysokich szczytów, bo z pełnym żołądkiem
daleko byśmy nie zaszli… Pozostało nam jeszcze trochę czasu na przygotowania
plecaków do wyjścia w nieznane. Standardowo zabraliśmy bakalie, batony
energetyczne oraz puste butelki i izotoniki w proszku. Wiedzieliśmy, że na
trasie będzie dużo potoków, więc przy którymś z nich na pewno je napełnimy. Spodziewaliśmy
się bardzo zimnej wody. W gorącym górskim słońcu właśnie takiej ochłody potrzebowaliśmy.
WYRUSZAMY
W NIEZNANE
Około
godziny 8.00 wyruszyliśmy z kwatery. Słońce oświetlało głaz „Gebels” oraz część
interesującego nas zbocza. Jedyną wysokość jaką mieliśmy dzisiaj osiągnąć, to
krótki fragment prowadzący do niego. Stamtąd mieliśmy skręcić w prawo (patrząc od
strony naszej kwatery), po czym zakładaliśmy poziomą wędrówkę przez morze
kwiatów i innych zarośli. Dzisiaj nie mieliśmy wymagań w kwestii psów. Pomyśleliśmy,
że przygarniemy każdego, który z nami pójdzie. Z drugiej strony, po 8.00 rano
inni turyści raczej już rozpoczęli swoje wędrówki. Zebrali więc luźno chodzące czworonogi
w najbliższej okolicy. Na dzisiejszą trasę załapał się tylko jeden – Bioło
Kepa. Mieszkał na terenie u gospodarza, więc siłą rzeczy musiał nas widzieć. Pomimo
zamkniętej bramy i furtki wiedział, gdzie jest ubytek w ogrodzeniu oraz jak
trzeba je sforsować, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Szybko do nas dołączył. Od
początku go polubiliśmy, bo często z nami chodził. Dzisiaj miał mieć lżejszą drogę.
Standardowo zabrałem ze sobą dwa gruzińskie chleby, żeby w razie czego mieć
czym nakarmić ewentualne przypadkiem napotkane psy. Trzymałem je dla Biołej
Kepy. Podczas kolejnych dni mogliśmy zobaczyć, jak był nam wierny, ale o tym
będzie w dalszej części artykułu. Od samego początku ogrzewało nas słońce.
Wyruszyliśmy ubrani na krótko, ponieważ poczuliśmy klimat lata. Jednak
wzięliśmy ze sobą kurtki chroniące przed deszczem, bo nigdy nie wiadomo, kiedy
zmieni się pogoda. Na początku poszliśmy główną trasą za ogrodzonym boiskiem
piłkarskim, położonym za skrzyżowaniem dróg, gdzie skręciliśmy w stronę Zagaro
Pass. Za ostatnim domkiem rozpoczęliśmy podejście tak, jakbyśmy wybierali się
na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Podeszliśmy obok anteny sieci komórkowych, po
czym dotarliśmy do głazu „Gebels”. Na chwilę przystanęliśmy za nim. Poczuliśmy
upał, co bardzo nas cieszyło. Mieliśmy tylko jedną butelkę z izotonikiem,
ponieważ pozostałe niosłem puste, aby przygotować bardzo zimne napoje nad
jakimś potokiem. Bioło Kepa położył się obok nas. Za głazem poszliśmy poza
szlak, gdzie z aparatem podbiegłem kilkanaście metrów pod górę, aby dokładnie
sfotografować „zaprojektowane” skalniaki, przy których wczoraj spędziliśmy
blisko godzinę – aż do pory zanikającego słońca.
Widok na Ushguli z poziomu głazu "Gebels"
EKSPLOZJA KWIATÓW
Odtąd widoczne
zbocze dosłownie „eksplodowało” ilością kwiatów. Wszędzie mieniła się
różnokolorowa paleta barw. Kiedy wykonałem serię zdjęć, zawróciłem. Po chwili wstąpiłem
na nieznaną trasę. Ścieżka wydeptana przez zwierzęta urywała się. Od samego
początku szlak zachwycał jak nigdy. Tak wielu niskich kwiatów nie mogliśmy
zobaczyć nigdzie indziej. Tworzyły wręcz całe dywany! Za głazem spojrzeliśmy na
ukośną stromiznę, bardzo gęsto pokrytą janowcami lidyjskimi. Pomiędzy nimi
rosły bujne kępy niezapominajek, a obok nich dodatkowo występowały duże
skupiska ciemnoróżowego czyśćca wielokwiatowego oraz mniejsze gromady dzwonków
wąskolistnych. Zobaczyć tyle roślin na raz – to było coś niezwykłego! Podobny
pas ciągnął się długo. Co chwilę przystawaliśmy, bo nie mogliśmy ogarnąć
wzrokiem ich piękna w najbogatszej postaci. Kwiaty dosłownie zagarnęły całe stoki
górskie dla siebie. Prosty odcinek kończył się pierwszym zielonym grzbietem,
stromo opadającym ku głównej drodze w kierunku przełęczy Zagaro. Tuż za nim
janowce lidyjskie tylko częściowo ustępowały miejsca innym kwiatom. Teraz
zbocza masowo porastały rdesty wężowniki, zwane przez nas „cicinkami”. Niezależnie,
gdzie popatrzyliśmy, różowe główki występowały dziesiątkami tysięcy w każdym
kierunku. Wybierałem największe i najgęstsze obszary, aby je fotografować.
Janowiec lidyjski mimo wszystko nadal zajmował ogromne powierzchnie. Dosłownie
szliśmy przez żółte i różowe kwiatowe dywany. Zupełnie nie kontrolowaliśmy
czasu, ponieważ przeszliśmy zaledwie niewielki odcinek, a zrobiliśmy kilka
przerw. Co chwilę patrzyliśmy na ogrom kolorów niemożliwych do ogarnięcia
ludzkimi oczami. Tylko Bioło Kepa nie rozumiał, dlaczego wędrujemy tak wolno w
porównaniu do poprzednich dni. Co chwilę stawał, po czym kładł się pod naszymi stopami.
Głaskałem go na każdym przystanku. Nadal widzieliśmy ścieżkę, ale ta nie
wyglądała jak wydeptana przez turystów. Raczej przypominała perć wytyczoną
przez zwierzęta. Nie ważne czy utworzyły ją krowy, konie, a może coś dzikiego,
ważne, że mieliśmy jakąś trasę. Dzięki niej nie deptaliśmy roślin. Idąc dalej,
ponownie przechodziliśmy przez mieszankę wielu kwiatów polnych i alpejskich.
NAJGĘSTSZA
I NAJBARDZIEJ RÓŻNORODNA MIESZANKA KWIATÓW
Aktualnie
królowały „cicinki”, ale patrząc od ścieżki do poziomu kilkudziesięciu metrów
poniżej, przed nami widniało niesamowite morze wszelkiego rodzaju kolorowej,
górskiej roślinności. Różne gatunki kwiatów występowały w podobnych grupach,
ale każda z nich przenikała się nawzajem. Podziwialiśmy obfite kępy niebieskich
niezapominajek, białych margaretek, fioletowych dzwonków wąskolistnych,
różowych cicinek – rdestów wężowników, ciemnoróżowych czyśćców wielokwiatowych,
żółtych janowców lidyjskich, różowych bodziszków błotnych, jasnoróżowych
skalniaków – macierzanek wczesnych, czy intensywnie fioletowych kukułek
szerokolistnych, również znanych pod nazwą stoplamek szerokolistny. Jeśli ktoś
nie zgadza się z nazewnictwem kolorów, bo według niego opisywane kwiaty mają
inne odcienie, to muszę wspomnieć, że faceci działają prosto, na zasadzie
zero-jedynkowej. My używamy najprostszych nazw. Chociaż możemy widzieć
kilkadziesiąt tysięcy kolorów, to do ich opisu używamy co najwyżej od
dziesięciu do piętnastu słów, a dokładniej mówiąc znamy jedenaście wyrażeń
określających barwy. Należą do nich najbardziej znane: biały, czarny, czerwony,
żółty, zielony, niebieski, brązowy, szary, fioletowy, pomarańczowy i różowy.
Nie wypowiadamy bardziej skomplikowanych nazw drugiego rzędu jak np. łososiowy,
amarant, fuksja, cielisty, limonkowy, turkusowy, burgund, itp. A tym bardziej
nie sięgamy po określenia trzeciego rzędu takie jak: sorbetowy fiolet,
amarantowa czerwień, oberżynowy fiolet. Przy okazji zrobię krótki wykład o
kolorach, bo jest to bardzo ciekawa dziedzina psychologii, dlaczego kobiety
potrafią wymyślić tyle ich nazw, a my – faceci – używamy zazwyczaj jedenastu
słów do ich opisu i one w zupełności wystarczają nam na całe życie. Jednym
zdaniem mógłbym odpowiedzieć: bo podstawowe określenia są… proste, a my faceci
lubimy sytuacje zero-jedynkowe, czyli coś jest albo czegoś nie ma – bez żadnego
domysłu. Każdy domysł „zabija” faceta.
TROCHĘ O
KOLORACH I ICH NAZEWNICTWIE – POZIOM ZAAWANSOWANY (LEVEL HARD)
Jak jest
z kolorami kwiatów, farb, mebli, itp.? Przyjrzyjmy się bliżej naszej
codzienności.
Zazwyczaj
kobiety używają skomplikowanych nazw barw. Zaglądając do magazynów poświęconych
modzie lub do katalogów kosmetycznych, odkryjemy tam mnóstwo określeń, jakich
my faceci, nigdy byśmy nie użyli, ponieważ nie są precyzyjne i zero-jedynkowe.
Znajdziemy tam np. russian red, niezapominajkowy czy petrol. Nazwy farb
pokojowych również zadziwiają pomysłowością – arktyczna szarość czy jaśminowa
aleja. Ten zabieg ma pobudzać wyobraźnię kobiet lubiących urządzać wnętrza.
Podstawowe określenia kolorów nie są precyzyjne. W psychologii przyjęło się
przekonanie, że kobiety, mówiąc o barwach, posługują się wyrażeniami bardziej
dokładnymi niż mężczyźni: „Kobiety dokonują bez porównania subtelniejszych
rozróżnień, nazywając kolory, niż to czynią mężczyźni; słowa w rodzaju beżowy,
ecru, seledynowy, lawendowy itp. w słowniku kobiety są normalne, natomiast nie
ma ich wcale w słowniku większości mężczyzn”. Kolory postrzegane są przez
kobiety przede wszystkim sensualnie – nie tylko wzrokowo. Ponadto do wyrażenia
konkretnej barwy używa się metafor. Teoria B. Berlina i P. Kaya z 1969 r.
zakłada istnienie w języku angielskim 11 kategorii kolorów, które można
określić jako podstawowe nazwy barw: biały, czarny, czerwony, żółty, zielony,
niebieski, brązowy, szary, fioletowy, pomarańczowy i różowy.
Z
pojęciem podstawowych nazw barw wiąże się zagadnienie prototypu. Prototyp to
odniesienia referencyjne, czyli coś, co o danym obiekcie ludzie mogą pomyśleć.
W tym wypadku są to najpowszechniej kojarzone i kulturowo zakorzenione wzorce
barw, jakie pojawiają się w świadomości mówiących. Jednocześnie jedynie sześć
podstawowych nazw barw daje się zdefiniować poprzez ich prototypowe
odniesienia: biały: dzień, śnieg; czarny: noc; czerwony: świeża krew, ogień;
żółty: słońce, jesień; zielony: rośliny; niebieski: niebo; szary: –; brązowy:
–; pomarańczowy: pomarańcza; fioletowy: –; różowy: –.
Nazwy barw
zaczerpnięto między innymi:
- z obiektów,
z których wytwarzano niegdyś barwniki:
indygo,
rubinowy, ochra
- nazwy
określające kamienie szlachetne, minerały, metale, związki chemiczne, częste w
przyrodzie substancje:
kobaltowy,
turkusowy, piaskowy, koralowy, złoty, srebrny, bursztynowy, szafirowy,
miedziany, metaliczny, kredowy, rdzawy, perłowy, stalowy, brunatny, platynowy,
popielaty, srebrzysty, alabastrowy, antracyt, lazurowy, akwamaryna, platynowy.
- roślin:
limonkowy,
wiśniowy, jagodowy, amarantowy, wrzosowy, brzoskwiniowy, fuksjowy, malinowy,
chabrowy, miętowy, liliowy, trawiasty, śliwkowy, groszkowy, pszeniczny,
fiołkowy, niezapominajkowy, morelowy, truskawkowy, bananowy, winogronowy,
cytrynowy, bzowy, krokusowy, oliwkowy, pomidorowy, zbożowy, poziomkowy, różany,
kasztanowy, lawendowy, buraczkowy.
- potraw,
napojów, przypraw, używek:
grzybowy,
kawowy, cafe latte, karmelowy, karmelkowy, kremowy, curry, cappuccino,
czekoladowy, musztardowy, miodowy, toffi, orzechowy, pistacjowy, waniliowy,
kolor wina, kawa z mlekiem, landrynkowy, mleczny, piwny, migdałowy, herbaciany.
-
artefaktów i atrybutów (w tym również zwierząt):
kamelowy,
rudy, kanarkowy, pudrowy, butelkowy, cielisty/nude, neonowy, pastelowy,
łososiowy, gołębi, atramentowy, morski, smolisty, ceglasty, słomkowy, błękitny,
tabaczkowy, kruczy, blond, ryży, petrol, płowy, krwisty, hebanowy, ognisty,
słoneczny, sraczkowaty, płomienisty, shrekowy, butelkowozielony, siny, siwy,
śniady, rumiany.
Kobiety,
określając barwę, najczęściej odwołują się do wrażeń zmysłowych, jakie nasuwają
się w związku z określonym obiektem. Zazwyczaj są to doznania wzrokowe o
walorach estetycznych (świat roślin, a zwłaszcza kwiatów) oraz smakowe (nazwy
potraw, najczęściej słodkich).
Są
również inne kategorie podziałów kolorów:
Kolory
ciepłe i zimne
Niepodstawowe
nazwy barw najzasadniej jest uszeregować pod pojęciami kolory ciepłe i kolory
zimne. Próba podporządkowania określonej barwy niepodstawowej barwie
podstawowej może zakończyć się niepowodzeniem – gdy jednej osobie malinowy
odcień może wydawać się najbardziej zbliżony do czerwieni, druga może twierdzić,
że jest to odcień barwy różowej. Poniższy podział jest więc orientacyjny, a
granice między poszczególnymi nazwami – płynne.
Kolory
ciepłe – żółcienie, czerwienie, brązy
Czerwienie
– najczęściej określane są jako barwy żywe, dodające energii, podnoszące
ciśnienie krwi. Czerwień zwykło określać się jako kolor wielkich namiętności,
władzy, miłości i erotyzmu.
Rubinowy,
koralowy, miedziany, wiśniowy, truskawkowy, pomidorowy, kolor wina, krwisty,
bordowy, buraczkowy.
Różowy –
to mniej intensywna czerwień. Obecnie róż najczęściej kojarzony jest dwojako.
Wszystko zależy od sytuacji. Jeśli kobieta ma założoną na siebie sukienkę w tym
kolorze, będzie postrzegana jako delikatna, kobieca, wyglądająca młodziej i po
prostu piękniej. Z innej strony róż może być kojarzony z małymi dziewczynkami,
lalkami Barbie oraz z infantylnymi kobietami, chcącymi zwrócić na siebie uwagę.
Jak będzie odebrana taka kobieta wszystko będzie zależało od jej stroju – czy
odcienie różu będą stonowane, a być może nawet z dodatkiem motywów kwiatowych,
co z pewnością doda delikatności, kobiecości, młodszego wyglądu i sprawi, że
ogólnie będzie wyglądać piękniej, czy może założy na siebie jednolity,
intensywny róż od stóp aż do głowy z dodatkami w takim samym odcieniu, gdzie
wówczas taka kobieta będzie postrzegana jako pragnąca zwrócić na siebie uwagę.
Facet w różowym samochodzie lub z laptopem o tej samej barwie również będzie
źle odbierany. Świat w wielu przypadkach działa na podstawie pierwszego
wrażenia (w korporacji na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzielibyśmy „first
impression”). Ileż to razy ludzie są źle oceniani tylko dlatego, że komuś tak
się tylko wydawało, nie poznając kontekstu… Nie bez powodu w obiegu funkcjonuje
powiedzenie: „jak Cię widzą, tak Cię piszą”.
Amarantowy,
fuksjowy, poziomkowy, malinowy, landrynkowy, pudrowy, pudroworóżowy, różany,
lila. Szeroki jest zakres łączliwości rzeczownika róż z przymiotnikami
określającymi. Według internautek róż może być:
soczysty,
słodki, cukierkowy, pastelowy, wściekły, zimny, mleczny, matowy, brudny,
ciemny, jasny, blady, neonowy, cielisty.
Złoty i
żółty – są to barwy słoneczne, kojarzone ze światłem, ciepłem, chęcią do życia.
Barwy te są typowe dla jesiennej przyrody. Dodatkowo w europejskiej kulturze
złoty to kolor bogactwa.
Piaskowy,
bursztynowy, pszeniczny, zbożowy, musztardowy, piwny, miodowy, bananowy,
słomkowy, kanarkowy, curry, kremowy, waniliowy, cytrynowy, blond, płowy,
słoneczny.
Pomarańczowy
– kolor żywy, wyrazisty i energetyczny. Barwa pomarańczowa jest barwą mieszaną,
lecz jej nazwa odnosi się do egzotycznego owocu.
Koralowy,
brzoskwiniowy, morelowy, łososiowy, ceglasty, ognisty, płomienisty, rudy, ryży.
Warianty
brązowego – zazwyczaj jest to bardzo ciemny pomarańczowy. Kolor czekolady,
sierści wielu zwierząt, drewnianych mebli. Jest to barwa dość poważna, dodaje
klasy.
Rdzawy,
grzybowy, kawowy, cafe latte, kawa z mlekiem, karmelowy, karmelkowy, brunatny,
migdałowy, hebanowy, herbaciany, kasztanowy, tabaczkowy, czekoladowy,
cappuccino, toffi, orzechowy, kamelowy, sraczkowaty, ochra. Odcienie bardzo
jasne: cielisty/nude, beżowy, ecru.
Kolory
zimne – zielenie, błękity, barwy fioletowe
Barwy
niebieskie – barwa niebieska odnosi się do koloru nieba, morza. Ma właściwości
uspokajające, obniża ciśnienie krwi. W naszej kulturze kojarzona z bezkresem,
wzniosłością, a w religii – z Królestwem Bożym.
Indygo,
kobaltowy, turkusowy, szafirowy, jagodowy, chabrowy, fiołkowy,
niezapominajkowy, atramentowy, morski, błękitny, petrol, gołębi, lazurowy,
akwamaryna, siny.
Zielenie
– barwy natury, roślinności – sprawiają wrażenie świeżości i chłodu,
uspokajają, mają kojący wpływ na wzrok.
Limonkowy,
miętowy, trawiasty, groszkowy, winogronowy, oliwkowy, pistacjowy, butelkowy,
butelkowozielony, shrekowy, seledynowy.
Barwy
fioletowe – barwy chłodne i uspokajające, delikatne i romantyczne.
Wrzosowy,
lawendowy, bzowy, krokusowy, śliwkowy, fiołkowy, liliowy. Odcienie: sorbetowy
fiolet, oberżynowy fiolet.
ROZGRZESZENIE
To tyle,
jeśli chodzi o kolory. Musiałem nieco opowiedzieć o nich, ponieważ często
spotykałem się z poprawianiem ich nazw od strony kobiet. Chociaż jestem świadomy
istnienia ich setek różnych określeń i skojarzeń, to mi w zupełności wystarcza jedenaście
podstawowych słów + turkusowy do opisania koloru malediwskich lub greckich wód
oraz beżowy do wspomnienia o różanecznikach kaukaskich w drodze na bezimienną
górę 3242 m n.p.m. lub Gvibari 2943 m n.p.m. Teraz czuję się „rozgrzeszony” i
mogę wrócić do dalszej części opowieści :).
JAK
DZIAŁAJĄ STREFY CZASOWE
Widząc
ogromny, wspaniały „wysyp” kwiatów w jednym czasie, trudno było przejść obok
nich obojętnie. Z tego powodu szliśmy bardzo wolno. Dzisiaj nie nastawialiśmy
się na spektakularną trasę, a raczej na podziwianie kaukaskiego piękna w czystej
postaci. Niespotykana mieszanka wszystkich roślin w jednym miejscu zdecydowanie
wypełniała cel naszej dzisiejszej wędrówki. Podobnym tempem szliśmy jakieś dwie
i pół godziny. Nawet nie zorientowałbym się, że tak szybko upłynęły, ale Ola
zadzwoniła do swojej koleżanki z pracy – Basi. Jako że pomiędzy Polską a Gruzją
mamy dwie godziny różnicy wynikające z podziału świata na strefy czasowe, Ola pomyślała,
że wstrzeliła się w porę przerwy śniadaniowej, a Basi zostały jeszcze dwie
godziny do niej. Kiedy krótko rozmawiały ze sobą, ja robiłem zdjęcia kolejnym roślinom.
RÓŻA-UCIEKINIER,
POKŁUTE RĘCE I NOGI, SZUKANIE WŁAŚCIWEJ TRASY
Dalej szliśmy
trochę dłużej, aż opuściliśmy strefę kolorowych kwiatów. Przed nami widniał
żleb, którym płynęły wody małego potoku. Próbowaliśmy znaleźć jakąś możliwą
trasę przejścia. W lokalnych zaroślach i kłujących krzakach odszukałem wąskie
zagłębienie wcinające się najpierw w żleb, a później odbijające od niego z
powrotem na otwarte, pochyłe polany. Nigdzie nie widzieliśmy płaskiego terenu. Przedzieraliśmy
się przez kolczaste róże pomarszczone. Wielokrotnie powtarzaliśmy, że dziwnie
wyglądają – tak nienaturalnie, jakby nie pasowały do otoczenia. Nie znałem tego
gatunku, ale mieliśmy rację. Wspomniany kwiat w środowisku naturalnym rozprzestrzenił
się jako uciekinier z upraw (holoagriofit). Przechodząc przez ich pas,
wielokrotnie pokłuliśmy sobie nogi i ręce. Odtąd mieliśmy mnóstwo drobnych ran.
Zbocza opadały stromo do drogi w kierunku przełęczy Zagaro. Dostrzegliśmy nawet
jej fragment, ale wędrowaliśmy kilkadziesiąt metrów ponad jej poziomem. Cały
czas wybieraliśmy słabo wydeptane ścieżki przez zwierzęta. Dlaczego uważałem,
że to one je zrobiły? Dlatego, że zaczynały się nigdzie i kończyły się nigdzie.
Jedne przebiegały wyżej, a inne niżej. Jednak nie tworzyły ciągu. Co dłuższą
chwilę korzystałem z ich różnych odcinków. W ten sposób „składałem” szlak w
jedną całość. Moim głównym kryterium było wybieranie najgęściej ukwieconych polan.
Z tego powodu czasem zdarzało mi się odchodzić stromo do góry o kilkanaście
metrów wysokości. Kiedy na dużej, otwartej przestrzeni za potokiem dostrzegliśmy
fragment wybetonowanej nowej drogi do Zagaro Pass, nasz pies Bioło Kepa
wypatrzył przejeżdżających tamtędy motocyklistów i rowerzystów. Na ich widok
wystrzelił jak z procy. Nie zważając na duże nachylenie stoków, po dłuższej
chwili dobiegł do nich. Wkrótce straciliśmy go z oczu. Zastanawialiśmy się, czy
jeszcze wróci. Mógł nie rozumieć naszych bardzo częstych przerw na podziwianie
pięknych kwiatów. On działał znacznie prościej – szukał jedzenia. Jego życie głównie
kręciło się wokół niego. Krajobraz z drogą należał do bardzo pięknych, ponieważ
w połowie odległości pomiędzy nią a nami widniało większe pofałdowanie terenu.
Rosło na nim kilka gatunków kwiatów, a pościg Biołej Kepy za motocyklistami i
rowerzystami oglądaliśmy przez zasłonkę utworzoną przez ciemnoróżowe czyśćce
wielokwiatowe i „cicinki”.
NIEBIESKI
GRZBIET GÓRSKI, STAWEK I POTĘŻNA PRZESTRZEŃ Z WIDOKIEM NA DOLINĘ MAFII
Nieco
dalej dotarliśmy do drugiego grzbietu zachwycającego swoim pięknem. Z większej
odległości wyglądał na niebieski, a teraz mogliśmy zobaczyć, dlaczego tak jest.
Cały garb opanowały gęsto rosnące kępy niezapominajek. Widzieliśmy je nawet
kilkadziesiąt metrów powyżej nas. Najwidoczniej miały bardzo dobre nasłonecznione
i wilgotne stoki. Bioło Kepa szybko wrócił do nas. W ich otoczeniu usiedliśmy
na zielonych kępach traw, bo wokoło dodatkowo rosły „cicinki” oraz mieliśmy
stąd pełne spojrzenie na niezapominajkową grań. Pies położył się i zasnął,
jakby wiedział, że w pobliżu pobędziemy trochę dłużej. Po przerwie poszliśmy przez
rozległe „cicinkowe” polany. Za kilkaset metrów różowe główki pomału zanikały,
ale pojawiły się duże skupiska ciemnożółtych coleostephus myconis. Wyglądały
jak pospolite margaretki, tyle że w innej barwie. Za nimi dostrzegliśmy wielką
gromadę dużych białych kwiatów w postaci baldachów osadzonych na wysokiej
łodydze (podagrycznik pospolity). Otwierały one drogę na ogromny, nieznacznie
pofałdowany teren, który trudno było ogarnąć wzrokiem. Równina wyglądała jak
delta potężnej rzeki. Łączyły się w tym miejscu aż trzy szczyty. Na ich styku
płynęły wody szerokich potoków dzielące się na mniejsze. Przekraczając jeden z
nich, na trawiastym grzbiecie po prawej stronie zauważyłem niewielki stawek,
przypominający nieco ten z Doliny Zielonej Gąsienicowej, kiedy wracamy z
Kościelca niebieskim szlakiem. Nikt nie chodził w jego okolice – nawet my.
Wszelka roślinność była w stanie nienaruszonym. Zauważyliśmy również, że z jego
poziomu mamy pełny wgląd do „Doliny Mafii”. Do tego momentu panowała bardzo
dobra, słoneczna pogoda. Dzięki niej dokładnie zdążyłem sfotografować jej wnętrze
otoczone skalistymi, prawie czarnymi górami. Po dłuższej chwili, nad ciemnymi
graniami zgromadziły się szare chmury, z których zaczął padać deszcz w ich
pobliżu. Z doświadczenia wiedziałem, że skoro szczyt o nazwie Dadiashi 3536 m
n.p.m. generuje chmury, to i w końcu do nas kiedyś dotrą. Na szczęście zdążyliśmy
przejść jeszcze spory kawałek, zanim zaczęło brakować słońca. Przed nami dostrzegłem
kawałek utwardzonej drogi, którą być może kiedyś jeździły samochody. Co
ciekawe, ponownie jak w przypadku wcześniejszych ścieżek wydeptanych przez
zwierzęta, wspomniana droga nagle zaczynała się nigdzie i równie nagle kończyła
się nigdzie. W wielu miejscach trafialiśmy na pojedyncze róże pomarszczone. Dzięki
nim dołożyliśmy kilka kolejnych ran do tych już istniejących. Nawet
żartowaliśmy, że będziemy wyglądać jak ludzie wracający z wojny. Komary
„objadły” nas dużo wcześniej, mieliśmy „posznitowane”, czyli pocięte, ręce i
nogi. Brakowało tylko obitej kepy, czyli głowy…
Na zielonej półce skalnej położonej nad rzeką o silnym nurcie, płynącą u stóp Gvibari, w oddali po prawej wypatrzyłem stado krów. Trochę nam zajęło, zanim do nich dotarliśmy oraz dostrzegliśmy koniec rozległej równiny. W trakcie wędrówki podziwialiśmy wielkie nagromadzenie margaretek oraz białe, nieznane nam kwiaty, typowe dla alpejskich łąk. Kiedy stanęliśmy na granicy potężnego płaskiego terenu, przed nami wyłoniła się przeszkoda w postaci szerokiego potoku oraz dużego płatu śnieżnego zawieszonego nad nim. Z poprzedniej wyprawy wiedziałem, że przechodzenie podobną naturalną konstrukcją jest bardzo niebezpieczne, ponieważ w każdej chwili mogła zawalić się pod naszym ciężarem, a wody górskich rzek są lodowate. Nie mieliśmy nawet zasięgu, żeby w razie wypadku do kogokolwiek zadzwonić. Nikt by nas nie odnalazł w tym miejscu, bo nie prowadzi tędy żaden szlak. Zaczął padać rzęsisty, intensywny deszcz. Wiedząc jakie są warunki postanowiłem wybrać nieco dłuższą, ale bezpieczniejszą drogę. Musieliśmy wejść nieco w głąb żlebu, którym spływały roztopowe wody, po czym przeskoczyć na śnieg po drugiej stronie, skąd dalej wyrównalibyśmy do głównego, wyznaczonego ciągu trasy. Mówiąc prościej, plan zakładał wcinanie się w głąb żlebu i dobijanie do zaplanowanej ścieżki – tyle tylko, że ta znajdowała się po drugiej stronie rzeki. Szliśmy ostrożnie. Najpierw wskoczyliśmy na biały płat, a później spokojnym krokiem przekraczaliśmy go. Ponownie wyrównaliśmy do krawędzi nagromadzonego śniegu, gdzie za chwilę wyszliśmy na trawiaste zbocze. Przed nami widniał duży, mocno nachylony stok. Powyżej nas dostrzegliśmy kilka ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Nie chcieliśmy jednak podchodzić zbyt wysoko, bo nie zakładaliśmy wejścia na Chubedishi. Kilkadziesiąt metrów ponad ich poziomem zauważyłem kolejną szeroką ubitą drogę, jakby kiedyś jeździły nią samochody. Tak samo jak poprzednia, zaczynała się nagle po środku wielkich traw i rdestowych polan, natomiast nie widzieliśmy jej zakończenia. Mieliśmy nadzieję, że odtąd będziemy mogli nieco przyspieszyć. Orientacyjnie wiedziałem na jakiej wysokości się znajdujemy, dlatego miałem stałe odniesienie jak należy wytyczyć dalszy szlak. Po przekroczeniu rozległej równiny oraz szerokiego zbocza Chubedishi powinniśmy wyjść gdzieś w rejonie czterometrowego płatu śnieżnego przecinającego główną drogę do Zagaro Pass. Co roku jest on rozkopywany koparką, aby udrożnić przejazd do przełęczy, ponieważ tamtędy można najszybciej dojechać do Kutaisi trasą przez Lentekhi. Deszcz na szczęście ustąpił, ale zauważyliśmy, że schemat pogodowy regularnie się powtarza.
MIKROKLIMAT
DROGI NA PRZEŁĘCZ ZAGARO
Będąc na
Zagaro warto wiedzieć, że za sobą mamy aż pięć rzędów gór. Z punktu obserwatora
stojącego na przełęczy trzeba pamiętać, że w razie zagęszczenia chmur na niebie
trzecie pasmo (w jego skład wchodzi najwyższy szczyt w okolicy – Dadiashi 3536
m n.p.m.) aż do piątego (w którego skład wchodzi Gvibari 2943 m n.p.m.) stają
się generatorami deszczu. Wilgotne masy powietrza przechodzące przez wspomniane
granie wzmacniają opad, przez co w Ushguli zazwyczaj przechodzi bardzo mocna
ulewa. Kiedy przebywasz na wysokości czwartego lub piątego pasma, opad będzie
znacznie słabszy, a nawet można go przeczekać do momentu aż zobaczysz, że po
stronie wioski się przejaśnia. Czwarty rząd to linia łącząca punkt 3081 m
n.p.m. wchodzący w skład głównego grzbietu gór skalistych opadających od
Dadiashi 3536 m n.p.m. i zalesione zbocze tuż przed widoczną rzeką w Dolinie
Mafii. Z kolei „Dolina Mafii” to cały teren z rzeką znajdujący się u stóp
Dadiashi 3536 m n.p.m. Piąty ciąg to opadające zbocza Koruldashi 3085 m n.p.m.
w stronę Zagaro Pass. Z racji, że na mapach brakuje wielu nazw, albo im ich nie
nadano, trudno operuje się ogólnymi opisami mającymi nakierować na nieznany
teren.
FAŁSZYWA
PRZEŁĘCZ. DOM W OKOLICACH KAPLICY. SCHRONIENIE, O KTÓRYM WIEDZĄ NIELICZNI
Stojąc
na szerokiej drodze nagle „wyrastającej” ze środka góry, byliśmy w lepszym
położeniu, ponieważ szliśmy na wysokości czwartego rzędu. To oznaczało, że
główny opad mieliśmy za sobą. Obecnie obserwowaliśmy zalegające nad wioską gęste,
ciemne chmury, a u nas właśnie kończył się deszcz. Doczekaliśmy się nawet
krótkich przebłysków słońca. Tajemnicza droga dzieliła się na dwie części.
Wybrałem tę z samotnym krzakiem. Zapewniała jakiś punkt odniesienia, a
jednocześnie z jej poziomu wypatrzyłem ścieżkę wiodącą do głównej ulicy w
kierunku przełęczy Zagaro. W miejscu ich styku wyszliśmy w dobrze znanym mi miejscu.
Przed nami widniał wysoki na cztery metry płat śniegu. Podczas prac budowlanych
w pobliżu nasypano tyle kamieni, że główna trasa przebiegała ponad jego
poziomem, a potok o silnym nurcie przekierowano w podziemia za pomocą betonowej
rury, gdzie po drugiej stronie ze sporej wysokości opadała woda. Przy drodze
zauważyliśmy znak opisujący kolejne kilometry. Widniał na nich napis: „20.11”. Do
Zagaro pozostało zaledwie 500 m. To miejsce nazywałem fałszywą przełęczą,
ponieważ mieliśmy wrażenie, że stoimy w najwyższym punkcie, a ten właściwy
znajdował się po drugiej stronie niewielkiego zagłębienia terenu widocznego
przed nami. Aktualnie panowała szybkozmienna pogoda. Kiedy dotarliśmy do
właściwego miejsca powiedziałem, że deszcz nie ustał i spodziewam się kolejnych
opadów. Wiedziałem, że około kilometr dalej i jakieś 80 m wysokości względnej
powyżej znajduje się kamienna kapliczka, a obok niej stoi drewniany dom. Co
prawda jest zamknięty, ale przynajmniej liczyłem na jakieś schronienie na
zewnątrz pod jego spadzistym dachem. Nie przystawaliśmy ani na chwilę. Od razu
weszliśmy na szlak biegnący w stronę kaplicy. Tak naprawdę nie jest on
oznaczony. Wystarczy iść głębokimi śladami po samochodach terenowych. W jednym
miejscu koleiny są tak głębokie, że powstało w nich gęste błoto. Ominęliśmy je,
idąc nieco wyżej. Tuż przed nimi, do naszej trasy dołączały inne ślady z
niższej części okolic Zagaro.
Odtąd
ponownie zaczął padać deszcz, choć już nie tak intensywny jak we wiosce, czy na
wielkiej równinie. Jednostajnym, ale miarowym krokiem szliśmy w kierunku
kaplicy. W końcu do niej dotarliśmy, ale zauważyliśmy, że spadzisty dach jest
zbyt krótki, aby mógł nas ochronić przed opadem. Z boku domu wypatrzyłem jakieś
białe drzwi podparte deską. Wiedzieliśmy, że nikt w nim nie mieszka, o czym
świadczyły gołe ściany oraz porozrzucane rzeczy codziennego użytku na podłodze
wewnątrz. W najbliższym czasie z pewnością nikt w nim nie przebywał.
Postanowiłem sprawdzić, co kryje się za bocznymi drzwiami. Kiedy je uchyliłem, dostrzegłem,
że wewnątrz stoi kontener budowlany ze stołem i dwiema ławkami zrobionymi z desek
postawionych na kamieniach. Z jego środka nie było bezpośredniego przejścia do
domu. Budynek tworzyły tak naprawdę kontener i część właściwa – murowana. Ściany
dookoła obito drewnem. Całą konstrukcję pokryto ukośnie opadającym dachem, co
sprawiało wrażenie solidnej, górskiej chaty. Ucieszyliśmy się bardzo, ponieważ
znaleźliśmy dobre schronienie przed deszczem. Mogliśmy sobie przygotować obiad bez
obaw, że opad lub wiatr będą uciążliwe. Pies położył się pod kontenerem. Kiedy
chciałem przygotować posiłek zauważyłem, że na trasie zapomnieliśmy uzupełnić zapasy
wody. Jednak szybko rozwiązaliśmy problem, bo jakieś 100 m od nas znalazłem
półtorametrowe zagłębienie w terenie. Z dołka nabrałem dużo śniegu, aby móc go przetopić.
Później zagotowaliśmy kiełbaski chorizo. Standardowo wzięliśmy ze sobą zestaw
bakalii, gruziński chleb, oliwki i suszone banany w plastrach. Podobnie jak
wczoraj, talerze zorganizowaliśmy z płaskich kamieni, na które nakładaliśmy
kiełbaski oraz musztardę z keczupem. Odtąd czuliśmy się komfortowo, bo mieliśmy
schronienie przed szybkozmienną pogodą. W trakcie wędrówki po śnieg słońce świeciło
bardzo mocno. Przez chwilę się ogrzewałem. W czasie, kiedy przebywaliśmy
wewnątrz kontenera aura zmieniała się aż dziesięć razy! Naprzemiennie padał
chwilowy, ulewny deszcz, po czym wychodziło bardzo przypiekające słońce. Ten
scenariusz z kolei powtarzał się aż pięć razy. W trakcie wspomnianych przemian
zauważyliśmy podjeżdżających turystów w rejon kaplicy samochodem terenowym.
Pokręcili się po okolicy, zabili w dzwon znajdujący się obok niej, po czym
odjechali. Do środka kontenera nie zajrzeli. Po dłuższej chwili chmury
dosłownie dotknęły ziemi. Mieliśmy wrażenie, że nastała mgła. Wiedziałem
jednak, że przez zielone stoki Zagaro właśnie „przewala” się chmura, która za
chwilę zniknie.
POWRÓT
OFICJALNĄ DROGĄ DO USHGULI. JEDNAK PSY MAJĄ NAJLEPSZY WĘCH
Minęło
kilkanaście minut, po czym dostrzegliśmy, jak wyłania się wielka skalista
ściana Tsurungali 4250 m n.p.m. Wyszliśmy na zewnątrz, ponieważ jeszcze raz
zaświeciło słońce. Wysokie szczyty odsłaniały się, a za chwilę ponownie zakrywały
je chmury. Pogoda zapewniała nie tylko szybkozmienne warunki, ale również
widoki. Kiedy zjedliśmy obiad, a w środku nastał chłód, postanowiliśmy, że rozpoczniemy
wędrówkę powrotną. Deszcz nie był nam straszny, bo w końcu przyjechaliśmy na
Kaukaz. Idąc, powinno być nam ciepło. Posprzątaliśmy po sobie, poczekaliśmy na
okno pogodowe, po czym zamknęliśmy drzwi za nami, żeby w razie opadów woda nie kapała
do środka. Ktoś inny mógł także potrzebować schronienia. Korzystając ze śladów
po samochodach terenowych wracaliśmy w stronę przełęczy. Kaplica znajduje się
na wysokości 2698 m n.p.m., a przełęcz Zagaro na 2623 m n.p.m. Pomimo, że
szliśmy zupełnie niewymagającą trasą spacerową, to tak naprawdę przebywaliśmy
wyżej niż największy szczyt Polski – Rysy 2499 m n.p.m. Góry miały swój wyjątkowy
urok. Od czasu, do czasu poczuliśmy lekką mżawkę. Bioło Kepa szedł z nami. Posiadał
jeszcze sporo sił, bo dostał ode mnie cały chleb. W końcu dotarliśmy na główną
drogę kierującą do Ushguli. Przyspieszyliśmy nieco kroku, ponieważ mieliśmy
popołudnie, a przejście drogi z Zagaro Pass zajmowało około dwie godziny mocnym
tempem. Nieco dalej, za fałszywą przełęczą dotarliśmy do miejsca, gdzie
rozstawiono betonowe kręgi (cembrowiny), jak te, które stosuje się do budowy
studni. Używano ich do układania sztucznych koryt w głównym nurcie rzek,
strumieni i potoków, po czym zasypywano je, a powierzchnię utwardzono. Dzięki
temu powstawał most nad wodą. Bioło Kepa pobiegł szybko przed siebie. Dużo
węszył. Chociaż nie mógł zajrzeć do wewnątrz, to wiedział, że w jednym z betonowych
kręgów coś jest. Stanął, opierając się o niego przednimi łapami, po czym z
różnych stron próbował wejść do środka. Kiedy dotarliśmy do tego miejsca, zajrzałem
z góry o co chodzi. Na ziemi leżało jakieś danie z dużymi kawałkami mięsa. Przezroczyste
opakowanie było otwarte, a jedzenie zalane dzisiejszym deszczem. Usiadłem na
brzegu cembrowiny, przerzuciłem nogi do wewnątrz, po czym wyciągnąłem posiłek
na zewnątrz. Pies był bardzo szczęśliwy, bo teraz mógł najeść się do syta. Bardzo
mu smakowało, ponieważ łapczywie jadł aż do samego końca. Mięso nie było
zepsute, bo zanim je podałem, powąchałem, czy coś jest z nim nie tak.
Dalsza
część drogi upływała nam na podziwianiu kwiecistych zboczy. Pomimo, że na
odcinku 2/3 drogi z Zagaro do Ushguli padał lekki deszcz, to czasem
przebłyskiwało słońce. Nawet za sobą zobaczyliśmy tęczę. Wyglądała pięknie. Z dołu
mogliśmy zobaczyć, że tak naprawdę całe góry są usiane niezliczoną ilością
różnokolorowych kwiatów. Pomimo opadu nadal zachwycały. Przekraczając poziom „Doliny
Mafii” zauważyliśmy, że ulicę wybetonowano dobrze, ale nie zabezpieczono stromych
stoków. Tworzyły je ukośne masy brązowej ziemi. Dopiero pod ich grubą warstwą
znajdowały się popękane skały. W wielu miejscach na drogę dosłownie zjeżdżały
wielkie jej fragmenty z rosnącymi kępami traw, niezwiązane w żaden sposób z
podłożem. Niejednokrotnie zajmowały połowę szerokości ulicy. Kiedy pozostało
jakieś 40 min wędrówki do Ushguli, chmury ustępowały, a słońce świeciło ciągle.
W trakcie marszu nasze rzeczy szybko schły. Jedynie buty „naciągnęły” sporo
wody. Wiedzieliśmy, że pozostała końcówka dnia nie wystarczy, aby je osuszyć. Ostatnia
część wędrówki należała do bardzo przyjemnych, ponieważ jeszcze raz ze znacznie
niższej wysokości mogliśmy podziwiać kwieciste zbocza, którymi szliśmy na
początku. Dopiero teraz dostrzegliśmy jak wysoko szliśmy nad poziomem drogi.
Wielki, niebieski, niezapominajkowy grzbiet wypatrzyliśmy nawet z daleka. We
wiosce ponownie zobaczyliśmy spory kawałek bezchmurnego nieba.
GRUZIŃSKA
KOLACJA W SVANETI CAFE. SPOTKANIE Z CZECHAMI
Wróciliśmy
o godzinie 19.20. Słońce właśnie chowało się za stromym i masywnym zboczem szczytu
3242 m n.p.m., który odwiedziliśmy przedwczoraj. W okolicach boiska
piłkarskiego stały dwa konie oświetlone ostatnimi promieniami o ciepłej barwie.
Dzięki odpowiedniemu światłu wykonałem im zdjęcie na tle Ściany Bezingi.
Wyglądały przepięknie. W pokoju pozostawiliśmy mokre rzeczy, po czym od razu
poszliśmy na gruzińską kolację u Tjechnologa. Lubiliśmy u niego przebywać,
ponieważ w historycznej chacie z kamienia mieścił się piec opalany drewnem. W
jego wnętrzu wypiekano chleby oraz chaczapuri. U gospodarza nie odgrzewano
zamówionych dań. Patola – jego siostra – formowała z ciasta chleby, chaczapuri,
kubdari i inne placki. Mogliśmy zobaczyć, jak wygląda cały proces
przygotowywania posiłków. Za tę naturalność bardzo ceniliśmy sobie tę wiekową
kawiarnię. Była dla nas miejscem wieczornych spotkań po całodziennych
wędrówkach. Wewnątrz rozmawialiśmy długo, bo za każdym razem mieliśmy wiele do
opowiedzenia. Zamówiliśmy chaczapuri, sałatkę pomidorowo-ogórkową i ser z miętą
w śmietanie. Wszyscy go uwielbialiśmy, ponieważ smakował jak nigdzie indziej
oraz nie był dostępny codziennie. W Polsce nie znam żadnego dania mającego chociażby
przybliżony smak do niego. Kiedy zrobiło się ciemno, ponownie usłyszeliśmy wielką
ulewę. Teraz padało na całego, ale Ściana Bezingi nie zniknęła za chmurami. W
trakcie naszych rozmów przyszli Czesi, którzy wcześniej zagadali Damiana. Poszukiwali
miejsca, gdzie można kupić butle z gazem do kuchenki turystycznej. Widząc, ile
nam go zostało powiedziałem, że mam nowy, duży kartusz o gramaturze 450 g. Jeszcze
go nie używałem, dlatego postanowiłem go sprzedać, bo założyłem, że jedna
butla, którą nosiliśmy w góry, aby przygotowywać obiady, z pewnością nam wystarczy
na cały pobyt. Czesi bardzo się ucieszyli. Pobiegłem więc do naszej kwatery po
wspomniany kartusz. Kiedy go zobaczyli, zapłacili za niego 40 GEL, a jedna z
osób powiedziała, że spadliśmy im z nieba. Koniecznie potrzebowali gazu,
ponieważ od jutra planowali pieszą wędrówkę z Ushguli do Mestii. Omawiana trasa
zazwyczaj zajmuje od trzech do czterech dni – w zależności od kondycji i
wytrzymałości członków grupy. I ja się ucieszyłem, bo po pięciu dniach
spędzonych w Gruzji wiedziałem, że trzeciej butli nigdy nie rozpoczniemy, a
szkoda byłoby się jej pozbywać. Przynajmniej komuś ułatwiła wędrówkę. Kiedy
ulewa się skończyła, niebo nagle przejaśniało. Widzieliśmy gwiazdy, a białe
pięciotysięczniki królowały nad okolicą. Tylko w jednym miejscu zawisły dwie malutkie
chmurki nad ich szczytami. Obecny widok zachęcał do planowania kolejnych
pięknych tras. Zanim poszliśmy spać, standardowo zamówiłem zestaw gruzińskich
chlebów, żebyśmy nowy dzień mogli zacząć od solidnego śniadania. W końcu
musieliśmy mieć dużo sił, żeby wchodzić wysoko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz