piątek, 26 grudnia 2025

Gruzja - Swanetia II, cz. 2: Góra 3242 m n.p.m.

 


2. BEZIMIENNA GÓRA 3242 m n.p.m.

Standardowo wstałem o godzinie 5.50 rano, aby sprawdzić pogodę. Nasza chata pozwalała spojrzeć praktycznie na wszystkie strony świata. Wystarczyło podejść w odpowiednie miejsca, aby móc popatrzeć, jak wygląda sytuacja. Pokój umożliwiał nam spojrzenie na góry, którymi wiła się droga do Mestii oraz na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Przedłużenie jego grani biegło w kierunku majestatycznej Ailamy 4547 m n.p.m. Ze wspólnego pomieszczenia wypoczynkowego, gdzie mieściły się szafy, stół, kanapa, szachy do gry i kilka krzeseł mogłem spojrzeć na pasmo w stronę Mestii. Najciekawszą panoramę jednak mieliśmy z… łazienki. Wystarczyło pójść pod prysznic i uchylić małe okienko, aby podziwiać Shkharę oraz jej sąsiednie, najwyższe, ośnieżone szczyty w całej swojej okazałości. Właśnie tam chodziłem codziennie sprawdzać jakie panują warunki pogodowe w okolicach pięciotysięczników. Odwiedzając wszystkie wyżej wymienione miejsca, będące zarazem punktami obserwacyjnymi, zauważyłem, że dzisiaj aura będzie stabilna i słoneczna. Odpoczywając wczoraj na tak zwanym „Cicinkowym Wzgórzu”, zastanawiałem się, jaką trasę wybrać, ponieważ spodziewając się idealnej pogody, chciałem żebyśmy odwiedzili punkt widokowy 2980 m n.p.m., jednak po dłuższej chwili zmieniłem zdanie. Pomyślałem, abyśmy skorzystali z wyjątkowo stabilnej aury i od razu weszli na górę 3242 m n.p.m. Jeszcze raz przypomnę, że „Cicinkowe Wzgórze” to niewielkie wzniesienie porośnięte bardzo gęsto różowymi, puchatymi kwiatami o nazwie rdest wężownik, gdzie odpoczywaliśmy w drodze powrotnej z lodowca, położone na końcu rozległej, półtorakilometrowej, kwiecistej polany.


DLACZEGO WYBRAŁEM TĘ GÓRĘ?

Widząc, jak dobre mamy warunki, pomyślałem, że pozaszlakowy szczyt będzie zdecydowanie piękniejszy ze względu na swój niepowtarzalny charakter. Spodziewałem się potężnej panoramy na sporą część głównego ciągu Kaukazu. Dodatkowo liczyłem na morze pełników altaicus i innych białych kwiatów (zawilec narcyzowy), zachwycających swoją delikatnością. Po cichu również myślałem o widowisku podobnym do kwitnienia krokusów w Dolinie Chochołowskiej, tyle że zamiast nich miały być inne, drobne, o podobnym kolorze kwiaty nazywane pierwiosnkami maleńkimi. W każdym razie miałem pewność, że jeśli dobra pogoda utrzyma się przez cały dzień, to będziemy mieli niepowtarzalne panoramy, których nigdy nie zapomnimy. Ostatecznie mój wybór padł na górę o wysokości 3242 m n.p.m. Codziennie patrzyliśmy na nią z kwatery i z poziomu wioski. U jej stóp widniały ogródki warzywne, a powyżej, na każdym skalistym garbie pokrytym żywo-zieloną trawą rosły pasy żółtych kwiatów podobnych do wrzosów (janowiec lidyjski). Można powiedzieć, że w tym czasie opanowały całe zbocze na jednakowej wysokości. Bardzo nam się podobały. Wspomniany szczyt widoczny po drugiej stronie rzeki Enguri to góra, na którą właśnie się wybieraliśmy. Z Ushguli wyglądała bardzo stromo, a w wyższych partiach nawet skaliście. Jednak nie zamierzaliśmy wchodzić od zamieszkałej strony. Zależało nam na pozaszlakowej wędrówce, wykorzystując jedynie początkowy fragment trasy do lodowca. Później mieliśmy odbić na zielone zbocze, przeciąć je wzdłuż pod ukosem, po czym zanurzyć się w kwiecistych polanach bez wytyczonych ścieżek. Dalej zakładałem strome podchodzenie w linii prostej aż do poziomu ostatniej zieleni. Po przekroczeniu tej granicy wspomniany skalisty grzbiet wymagał przejścia kamienistą granią z płatami śniegu po obu jej stronach. Pod szczytem spodziewałem się aż 5-6 metrowej, prawie pionowej ściany śnieżnej, gdzie musieliśmy wyżłobić stopnie ułatwiające jej pokonanie. Zastanawiałem się tylko, ile psów do nas dołączy, a ile z nich wejdzie na sam wierzchołek.


PRZYGOTOWANIA DO WYJŚCIA

Wstaliśmy o wyznaczonym czasie – po godzinie 5.50 rano. Zebrane informacje z przeprowadzonej obserwacji nieba potwierdziły mi, że dzisiaj będzie słoneczna i stabilna pogoda. Cieszyliśmy się bardzo na te wieści, ponieważ czekała nas ciekawa przygoda i trasa, gdzie nie spotkamy żadnych ludzi. Zresztą gruzińskie góry nie znają tłumów, dlatego każdy szczyt jest dobrym wyborem. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Mieliśmy około godzinę. W tym czasie przygotowałem kanapki z miejscowego chleba wypieczonego przez siostrę gospodarza oraz skompletowaliśmy niezbędne rzeczy, a także solidne porcje prowiantu. Zakładaliśmy nawet zjedzenie ciepłego obiadu na dużej wysokości, aby mieć siły do dalszej wędrówki. Zabraliśmy ze sobą żywność liofilizowaną, czyli gotowe dania, jak gdyby ugotowano je w domu, po czym wyssano z nich wilgoć, a następnie zamrożono w temperaturze -50’C. Wystarczyło je zalać wrzącą wodą, zamieszać i odczekać 10 min, a wówczas wysoko w górach mieliśmy prawdziwie domowy obiad. Do niego dobraliśmy czekoladę Studentską, bakalie, batony z witaminami oraz koniecznie izotoniki, które zawsze rozrabialiśmy przy ostatnim potoku, aby jak najdłużej mieć zimny napój. Znaliśmy ich smak. Bardzo nam przypadły do gustu, a dodatkowo posiadały cały zestaw witamin i minerałów, co powodowało, że w ciągu wędrówki nie przychodziło zmęczenie oraz skurcze. Izotonik nie jest tym samym co energetyk, dlatego nie mylę obu pojęć. Izotonik to napój z zestawem witamin i minerałów. Jego zadaniem jest dobrze nawodnić, a energetyk to napój pobudzający na bazie kofeiny. Picie energetyków nie jest zdrowe i nie wnosi nic dobrego do organizmu podczas długich tras. Z tego względu nie braliśmy ich w ogóle pod uwagę. W codziennym życiu również z nich nie korzystam, bo nie dostarczają żadnej energii, a jedynie pobudzają przy pomocy sporej dawki kofeiny. Jeśli nic nie zjedliśmy, to jedynie „ożywiamy” ciało, które „przepala” coś, czego jemu nie dostarczyliśmy. Łatwo więc się domyślić, że wystarczy stosunkowo krótka chwila wysiłku fizycznego, po czym od razu padniemy z sił. Izotonik także nie dostarcza energii, ale wyrównuje poziom elektrolitów oraz witamin, które przetwarzamy w trakcie wędrówki, ponieważ wypłukują się one z organizmu podczas dużego wysiłku. Dzięki niemu nie padniemy z sił, pod warunkiem, że zjedliśmy coś wcześniej, a mięśnie nie będą łapać skurczów oraz nie powstaną zakwasy.

 

WYRUSZAMY W GÓRY

Do wyjścia przygotowaliśmy się dość szybko. Około 7.00 rano byliśmy gotowi, aby rozpocząć wędrówkę. Kiedy zabraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy zamknęliśmy pokój, po czym zeszliśmy na parter. W kuchni jeszcze nikt nie przebywał. Panowała zupełna cisza. Ściany dookoła obito drewnianą boazerią, obecnie mającą dziesiątki lat. Po prawej stronie przed jadalnią widniały wysokie oraz długie regały zapełnione książkami. Na środku pomieszczenia widniał większy stół, na którym również leżały książki. Moją uwagę zwróciły dwa koty. Jeden młody i drugi – jego matka. Tylko przyglądały się nam, ale nie uciekały. Wszechobecna cisza zachęcała, aby wyruszyć jak najszybciej. Kiedy otworzyliśmy drzwi domu zobaczyliśmy bezchmurne niebo. Odtąd miałem pewność stabilnej i dobrej pogody do końca dnia. Na zewnątrz, pod schodami leżał duży owczarek zwany potocznie wilczurem. Przywitał się z nami, po czym mogliśmy iść dalej. Wystarczyło, że wyszliśmy poza bramę terenu kwatery, a już mieliśmy fenomenalne widoki. Słońce dopiero zaczynało rozświetlać całe pasmo Shkhary i okolicznych ośnieżonych szczytów. Wyglądały monumentalnie. Dookoła podziwialiśmy wysokie, zielone pasma pełne kwiecistych polan. Po wczorajszym dniu mieliśmy apetyt na więcej, dlatego od razu postanowiliśmy rozpocząć przygodę od pozaszlakowej trasy w wyższych partiach gór, prowadzącej przez morze kwitnących żółtych pełników altaicus oraz białych zawilców narcyzowych.


Piękny początek dnia
 

Szliśmy główną drogą okalającą wioskę od prawej strony. Ponad 100 m dalej kończyła się zabudowa, a przed nami widniał wielki plac przypominający duży parking z utwardzoną nawierzchnią nad Morskim Okiem. Na końcu wspomnianej otwartej przestrzeni wypatrzyły nas dwa psy: wielki, biały kaukaz wyglądający jak niedźwiedź, ponieważ miał półkoliście obcięte uszy oraz drugi, znacznie mniejszy w biało-czarne łaty. Miał rozciętą tylną, prawą nogę wzdłuż – na pół. Rana ciągle krwawiła, a on ją lizał. Ich radość była tak wielka, że duży kaukaz podbiegł z głośnym, doniosłym szczekaniem, po czym wskoczył na nas, aby się przywitać. Swoim ciężarem mógł powalić. Mimo wszystko nie czułem zagrożenia, bo wiedziałem, jakie nastawienie mają gruzińskie zwierzęta. Obowiązkowo go pogłaskałem, żeby czuł, że my również nie jesteśmy wrogo nastawieni. Od tego momentu mieliśmy dwóch kompanów do wspólnej wędrówki. Miejscowe psy mają swoją specyficzną mentalność. Jeśli odwzajemnisz ich radość i powitanie, one z automatu Cię obronią przed zagrożeniami, które tylko one widzą, odgonią napotkane zwierzęta na trasie, a także zatrzymają się na każdym Twoim przystanku. Zawsze będą przy Tobie. Jak później miałem okazje zobaczyć, wielki kaukaz nawet położył na moich nogach głowę i dwie łapy. Każda z nich miała wielkość mojej dłoni, co można zobaczyć na zdjęciu poniżej. Nie bez powodu, z racji jego ogromnych rozmiarów, nazwałem go „Nie Świeć”, czyli Niedźwiedź. Na polarach mieliśmy odciśnięte jego duże ślady łap. Pogoda nam sprzyjała, dlatego powiedziałem, że pójdziemy do drugiego mostu na rzece Enguri, po czym za około 100 m odbijemy w lewo widoczną ścieżką pod ukosem, przecinającą trawiaste zbocze góry. Z tego miejsca mogliśmy podziwiać wspaniały wodospad, znajdujący się wysoko ponad naszymi głowami. Zresztą widzieliśmy ich kilka. Zieleń na tle niebieskiego nieba wyglądała obłędnie. Naszą uwagę zwróciła wielka różnorodność kwiatów. Spotykaliśmy je praktycznie we wszystkich kolorach. Najbardziej jednak każdą wypukłość terenu opanowały różowe „cicinki”, czyli puchate rdesty wężowniki. Rosły dziesiątkami tysięcy, a ich końca nie było widać. Zachwycaliśmy się ich pięknem.


 
Rdest wężownik (nazywany przez nas cicinkami) występował dosłownie wszędzie
 

PRZEBIEG SZLAKU

Początkowo ścieżka wiodła szeroką polaną. Widać, że dawno nikt z niej nie korzystał, ponieważ zdążyła zarosnąć. Przez jej teren właśnie przechodziła granica cienia i słońca wyznaczająca nowy początek dnia. Dotąd czuliśmy wilgotne i rześkie powietrze, a po przekroczeniu wspomnianej linii spodziewaliśmy się szybkiego wzrostu temperatury. Kiedy rozpoczęliśmy pierwsze podejście, weszliśmy na oświetloną część. Od razu poczuliśmy przyjemne ciepło. Wiedziałem, że pomimo sporej wysokości, jeszcze przed południem będziemy mieli upał. Idąc szeroką równiną, nieco pochyloną ku górze, dotarliśmy do pierwszej wody na trasie. Zdziwiłem się, że bystry potok płynął w głębokim korycie. Wyglądało na to, że w ostatnim czasie duże ilości wody spływały z gór, które z kolei podmywały podłoże, tworząc wielkie i dość szerokie wyrwy. Schodząc luźno leżącymi kamieniami przeszliśmy na drugą stronę przeszkody. Ścieżkę wytyczono przez dość mocno opadające trawiaste zbocze. Była wąska i wyraźnie brązowa od ubitej ziemi. Pamiętałem, że za niedługo zaniknie w zaroślach, przez co będziemy musieli wytyczać własny szlak. Za chwilę przeskoczyliśmy drugi potok. Ten nie sprawiał żadnych problemów, ponieważ spokojnie płynął ku dolinie. Ścieżka przebiegała wysoko ponad widocznym placem budowy, w rzeczywistości będącym miejscem produkcji betonu, wykorzystywanego do wytwarzania płyt, które formowano bezpośrednio na drodze w kierunku Ushguli i przełęczy Zagaro. Kiedy minęliśmy go, szlak prowadził w wąski pas krzaków, a raczej niskich brzóz tworzących okoliczne zagajniki. Na chwilę mogliśmy odpocząć od ciepłego słońca. Wejścia na zacienioną część trasy „strzegł” inny potok. Ponownie mnie zaskoczył. Pamiętałem, że wzdłuż ścieżki leżała rura ze spływającą wodą do doliny na potrzeby miejscowej ludności do użytku codziennego. Obecnie potok płynął wielką wyrwą. Rura wisiała kilka metrów nad jego powierzchnią, stąd mieliśmy utrudnione zadanie. Najpierw musieliśmy zejść do jego poziomu, po czym przejść na drugą stronę. Oli udało się bez problemu, ale mi zabrakło dosłownie jednego centymetra. Kiedy stawiałem krok poczułem, że pod butem nie ma ziemi ani kamieni, dlatego poleciałem nieco w dół, gdzie wpadłem do zimnej wody. Starałem się szybko wydostać na brzeg, aby nie mieć mokrych butów. Dalszy fragment wiódł gęstymi brzozowymi zaroślami, gdzie wzdłuż trasy szlaku płynął ten sam potok oraz plastikowe rury doprowadzały wodę do niebieskiego, 500-litrowego zbiornika. W pobliżu następowała jej filtracja przez prowizoryczną, drobno-oczkową, metalową blachę. Już dawno zdążyła się zapchać, dlatego naniesione kamyczki, muł oraz drobne gałęzie powodowały, że woda płynęła ponad poziomem „filtra”.

 

W jednym z miejsc, gdzie potok prostopadle przecinał ścieżkę przystanęliśmy, aby przygotować izotoniki. Nabraliśmy czystej i przede wszystkim zimnej wody górskiej, która w wyższych partiach miała nas ochłodzić. Rzeczywiście orzeźwiała, bo czuliśmy, jakbyśmy wyciągali butelki prosto z lodówki. Pas zarośli dość szybko się kończył. Na całej ich długości nie tylko płynął potok, ale również przekraczaliśmy małe, lokalne mokradła. Wychodząc na chwilę z brzozowego odcinka dostrzegliśmy wielką kępę granatowo-fioletowych kwiatów zdobiących fragment ścieżki. Trudno było nie spojrzeć w jej stronę, ponieważ wyróżniała się na tle zieleni. Jest znana pod nazwą wyka kosmata. Za strefą niskich drzew ponownie wyszliśmy na trawiaste zbocze, skąd patrzyliśmy na fenomenalną Ścianę Bezingi (ciąg najwyższych ośnieżonych szczytów, stanowiących główną linię Kaukazu). Na tle wiosennych łąk i niebieskiego nieba mieliśmy przecudnej urody widowisko. Przed nami widniał jeszcze wąski, prostopadle przecinający szlak pas karłowatych brzóz. Odtąd mieliśmy cały czas iść w słońcu. Nie przeszkadzał nam ten fakt, bo chcieliśmy nacieszyć się latem oraz pięknym otoczeniem. Za wspomnianym rzędem drzew ścieżka stawała się coraz węższa, a z czasem zanikała. Pokrywały ją wysokie trawy. Mniejsze psy podchodzące za nami w stopniowo wznoszącym się terenie dosłownie w nich ginęły. Szły do przodu, ale nie widziały nic przed sobą. Pomiędzy nami a czworonogami powstawał spory odstęp. Wąska dróżka jedynie pozwalała na wędrówkę gęsiego. Pięć psów utworzyło sznur, na który czekaliśmy po każdej przerwie. Nie raz zdarzało się, że jeden z nich siadał na środku ścieżki, tarasując przejście. Na tym etapie pochłaniały sporo uwagi. Ostatni fragment powoli zanikającego szlaku zakręcał łukiem, obchodząc nisko opadający stok. Odtąd znacznie przybywało białych zawilców narcyzowych, a za chwilę dołączyły duże skupiska różaneczników kaukaskich. Od zakrętu podziwialiśmy niesamowite widowisko, ponieważ ich krzewy zakwitły bardzo obficie, a na zielonej trawie w większości rosły żółte pełniki altaicus i białe, sześciopłatkowe zawilce narcyzowe zachwycające swoją delikatnością. Na lokalnej polanie zatrzymaliśmy się na dłużej, aby je podziwiać oraz zrobić im kilka zdjęć. Podobne miejsca obfitujące w kwiaty nie występują w naszych miastach, w jakich na co dzień mieszkamy, stąd obowiązkowo musieliśmy je zobaczyć z bliska. Według mnie, wejście na bezimienny szczyt o wysokości 3242 m n.p.m. jest jedną z najpiękniejszych tras trekkingowych, jaką można wymyślić w całej Gruzji, bo najprawdopodobniej nie spotkamy na niej nikogo, a do wysokości 3000 m n.p.m. będziemy przechodzić przez morze pełników altaicus, których jest więcej niż kęp traw! Będąc nawet w najpiękniejszych górach, trudno o podobne krajobrazy na taką skalę.


   
Niesamowita polana pełna kwiatów
 

SKRĘCAMY ZE SZLAKU. WYTYCZAMY SWOJĄ DROGĘ

Na wysokości różaneczników kaukaskich wyznaczyłem dalszy przebieg szlaku, choć nie prowadziła tędy żadna ścieżka. Mieliśmy iść tak, aby ominąć pierwszy grzbiet, po czym dalej zacząć podchodzić śnieżną rynną, gdzie po obu jej stronach obficie kwitną pełniki altaicus. Te zdecydowanie opanowały cały szczyt. Nawet trawa nie „zwyciężyła” ich liczebnie. Wszystkie psy położyły się blisko nas. Odpoczywały na otwartej przestrzeni, w mokrej i wysokiej trawie. Po zjedzeniu pierwszego batona z witaminami poszliśmy nieco dalej. Zdziwił mnie fakt, że zeszliśmy aż do poziomu punktu poboru wody. Jest to miejsce, gdzie krzyżują się nieoficjalne ścieżki. Mieszkańcy pobierają stąd wodę, transportując ją w doliny przy pomocy rur rozciągniętych po zboczach górskich. Na szczęście ich nie widać, ponieważ łąkowa roślinność w większości je zakrywa. We wspomnianym punkcie postawiono podobny filtr w korycie potoku jak w brzozowym zagajniku, gdzie drobno-oczkową blachę już dawno zapchała ziemia. Widząc, że jesteśmy za daleko względem wypatrzonego wejścia, odbiłem skręcając o kąt prosty w lewo, po czym rozpocząłem podejście przez mokradła. Odtąd szliśmy zupełnie pozaszlakowo – na zasadzie znajomości terenu lub ogólnego kierunku. Wiedziałem, że mamy iść śnieżną rynną tam, gdzie kwitnie najwięcej żółtych pełników altaicus. Mając zrobione rozeznanie w okolicy, szukałem możliwego przejścia do niej, dzięki czemu mógłbym wrócić na właściwą trasę.

 

Na razie szliśmy obok wyznaczonej rynny. Skąd wiedziałem, że tamtędy trzeba iść? Na poprzedniej wyprawie odwiedziłem naszą górę. Zrobiłem szczegółową analizę terenu podczas wejścia na inny szczyt o wysokości 3106 m n.p.m., skąd wykonałem serię zdjęć pokazujących ukształtowanie opadających stoków oraz ułożenie skupisk różaneczników kaukaskich, w fachowej literaturze nazywanych rododendronami. Dzięki nim mogłem wypatrzyć właściwą drogę wśród nieznanego. Korzystając ze zgromadzonej wiedzy, skręciłem w prawo na lokalny grzbiet, w całości przez nie opanowany. Tworzyły gęstą, zwartą i szczelną zabudowę, przez co nie mieliśmy innej opcji, jak tylko przedzierać się przez zarośla lub nawet próbować iść po ich gałęziach, przydeptując je. Odszukałem miejsce z przewężeniem krzaków. W kilka minut przedostaliśmy się na drugą stronę grzbietu, gdzie zobaczyliśmy charakterystyczną rynnę z płatem śnieżnym u samego jej dołu. Wszystkie psy wędrujące za nami teraz pobiegły do przodu. Było im za gorąco, dlatego każdy z nich zaczął chodzić po śniegu. Jednak za chwilę zobaczyliśmy coś niemożliwego. Czworonogi dosłownie wchodziły na górę wspomnianego płatu, po czym zjeżdżały na boku aż do jego końca. Po chwili powtarzały tę zabawę. Dostrzegaliśmy w nich wielką radość wyzwoloną okazją do schłodzenia się od upalnego słońca. Tymczasem my powoli obchodziliśmy go prawą stroną. Jako że biel wypełniała całe zagłębienie, po obu stronach mieliśmy dość spadziste zbocza. Nie mogliśmy utrzymać równowagi. Próbowałem znaleźć możliwą drogę przejścia. Czasami stawałem na mokrym błocie, czasem szedłem śnieżnym płatem, a czasami skakałem z niego na pochylony brzeg, po czym z powrotem wracałem na śliską powierzchnię. Na szczęście utrudnienia w terenie kończyły się za kilkadziesiąt metrów. Ciągle patrzyliśmy, jak psy zjeżdżają z „górki”. Kiedy wyszliśmy ponad jej poziom, przed nami widniała bardzo długa zielona rynna opanowana przez pełniki altaicus. Rosły wszędzie, gdzie występował jakikolwiek kawałek trawy. Po obu stronach byliśmy ograniczeni gęstymi i zwartymi różanecznikami. Dopiero gdzieś wysoko przerzedzały się. Za nimi mogliśmy iść dalej, przez wielkie otwarte polany pełne kwiatów. Z naszej perspektywy wyglądały niczym schody prowadzące do nieba. Dzieliła nas spora odległość, a raczej wysokość, zanim mogliśmy opuścić gęstą strefę rododendronów. Pomimo wielkiej stromizny utrzymywaliśmy dobre, solidne tempo. Przystawaliśmy rzadko, ale tam, gdzie zauważaliśmy ogromne kolonie pełników zatrzymywaliśmy się, aby skomentować ich piękno. Psy dzielnie nam towarzyszyły. Nawet ten z rozciętą łapą wyprzedził nas, podskakując. Co jakiś czas siadał, po czym lizał ranę. Widać, że wcześniej stoczył walkę z innym, dużym psem. Ten największy, nazwany przeze mnie „Nie Świeć”, szedł regularnie, często trzymając się mojej nogi. Głaskałem go na każdym przystanku. Jego nadane nowe „imię” nawiązywało do niedźwiedzia, ponieważ wyglądał jak miś polarny. Nawet mieliśmy śnieg, dlatego idealnie pasował do otoczenia.


 
Psy chłodzące się na płacie śniegu

 

Widok ku górze w trakcie podchodzenia. W oddali widać żółtą polanę od kwiatów pełnik altaicus oraz szczyt, na który zamierzamy wejść

Podchodzenie przebiegało bardzo sprawnie. Nie męczyliśmy się zbyt mocno. Najważniejsze, że myśli w głowie pchały do góry, a my mieliśmy mnóstwo sił. Po ponad godzinnej wędrówce mocno pochyłą rynną dotarliśmy do miejsca, gdzie rododendrony tworzyły większe nagromadzenia. Mogliśmy już przejść pomiędzy nimi. Ponad ich poziomem widniały pojedyncze, samotne, miniaturowe krzaczki przedstawicieli tego samego gatunku, a jeszcze wyżej… morze żółtych pełników altaicus. Stromizna ani na chwilę nie ustępowała, stąd nadal mieliśmy wrażenie, że wielki kwiatowy „dywan” jest daleko od nas, a my musimy iść w stronę nieba. Żeby umysł mógł łatwiej przetrawić tę wysokość, wyznaczałem sobie lokalne punkty, do których muszę dotrzeć. Najpierw wybrałem ostatnie duże skupisko różaneczników, a później najwyżej położony malutki krzaczek, wypatrzony gdzieś tam wysoko. Wiedziałem, że dalej będzie tylko piękniej. Zrobiliśmy krótki postój, aby się napić. Na razie nie wyciągaliśmy żadnego jedzenia, ponieważ psy dosłownie by nas obskoczyły, a nie mieliśmy tyle prowiantu, żeby nakarmić każdego. Po dłuższej chwili ruszyliśmy pewnym i zdecydowanym krokiem ku górze. Wiedziałem, że na wysokości około 3000 m n.p.m. znajduje się większa równina, na której moglibyśmy coś zjeść i odpocząć przed dalszym, najbardziej wymagającym podejściem. Powyżej płaskiego terenu widniały dwa strome i sypkie grzbiety. Pierwszy z nich jest długi, gdzie spod butów wyjeżdżają kamienie, a drugi tworzy stromy zygzak zakończony około pięciometrową śnieżną ścianą. Idąc dalej, w końcu opuściliśmy strefę rododendronów. Chociaż są bardzo piękne, to dopiero teraz mogliśmy poczuć ogrom otwartych przestrzeni. Odsłaniało się coraz więcej szczytów należących do głównego ciągu Kaukazu, a my mogliśmy stąd podejrzeć przebieg trasy na punkt widokowy 2980 m n.p.m., zaplanowany na kolejne dni. Podziwialiśmy również szeroką panoramę na białą Ścianę Bezingi oraz lodowce pokazujące się kolejno jeden po drugim.


Widoki są coraz piękniejsze!

MORZE KWIATÓW. NIEZWYKŁY WIDOK NA GRAŃ PODSZCZYTOWĄ

Odtąd szliśmy przez wielki ogród pełen kwiatów. Tworzył go jeden gatunek – pełnik altaicus wyglądem przypominający duży jaskier ostry lub alpejski. Kwiatostan był bardzo dorodny, gruby, „mięsisty”. Śniegi zeszły niedawno, dlatego od początku miały zapewnioną bardzo dużą wilgoć, potrzebną do życia. Po przekroczeniu strefy rododendronów przystawaliśmy znacznie częściej, ponieważ co chwilę robiłem zdjęcia najbardziej gęstych obszarów, chociaż mieliśmy wrażenie, że cały szczyt jest dosłownie nimi „zalany”. Dodatkowo wykonałem ujęcia na tle białej Ściany Bezingi dla pokazania kontrastu pomiędzy wiosną a zimą. Psy cały czas szły za nami. Dwa najmłodsze poczuły zew wolności, dlatego zaczęły biegać za ptakami przesiadującymi w zaroślach. Przeskakiwały z jednego krańca zbocza na drugie, zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że nie mają pożywienia. Znalazły sobie również inną zabawę, gdzie rozkopywały świeżo wydrążone tunele przez nornice. W pewnym momencie nad żółcią pełników altaicus zaczęła wystawać wielka biel. Zrobiła na nas ogromne wrażenie, bo w zestawieniu z oddalonym wierzchołkiem właściwym w tle, nadawała potęgi tej górze. Dzisiaj planowaliśmy na niego dotrzeć. Z naszej perspektywy szczyt wydawał się odległy, a kontrastujące z piękną wiosną kamieniste, brązowo-śnieżne stoki sprawiały wrażenie niedostępnych, trudnych do osiągnięcia. Nieco wyżej, gdzie widniało jeszcze więcej gór, dostrzegliśmy równy biały pas ciągnący się wzdłuż grani w kierunku przełęczy Lagem. Na całej widocznej powierzchni śnieg zdążył się stopić, ale na samej jej krawędzi zalegał w bardzo dużych ilościach, tworząc nawisy mogące w zimie z łatwością wywołać lawinę. Długo się im przyglądaliśmy, ponieważ wyglądały, jak gdyby odrysowano je od linijki. Wiedziałem, że ktokolwiek próbowałby wejść na szczyt 3242 m n.p.m. od strony przełęczy Lagem, byłby niezwykle zagrożony.


     
Początkowy fragment wielkiej, kwiecistej polany. Już jest niesamowicie pięknie!

         
Niepowtarzalne morze kwiatów. Czegoś podobnego nie widziałem w żadnych innych górach świata

DŁUŻSZY ODPOCZYNEK. PIES O IMIENIU „NIE ŚWIEĆ”

Od długiego czasu odczuwaliśmy wielką stromiznę, a teraz nasze nogi miały okazję przejść w tryb mniejszego zmęczenia, bo podejście stopniowo stawało się słabsze. W końcu wypatrzyliśmy duży, płaski kawałek terenu. Byliśmy na wysokości 2926 m n.p.m. Czworonogi ciągle nam towarzyszyły. Kiedy dotarliśmy do równej polany, stanęliśmy na chwilę, po czym zaplanowaliśmy dłuższy odpoczynek. Nie chcieliśmy od razu wyruszać, ponieważ przed nami widniało chyba najbardziej wymagające zbocze. Nie dość, że stromizna wyglądała tak samo, jak podczas wędrówki przez morze kwiatów, to jedyną rozsądną trasę wytyczyliśmy dość mocno nachylonym grzbietem sypiącym się po obu stronach. Pierwsze podejście ciągnęło się bardzo wysoko, a drugie wiodło dużym zygzakiem na szczyt. Czym wyżej, tym bardziej spodziewaliśmy się niestabilnego terenu. Płaskie miejsce, gdzie odpoczywaliśmy znajdowało się na wysokości 2950 m n.p.m. Kiedy popatrzyliśmy w stronę przełęczy Lagem myśleliśmy, że jesteśmy powyżej jej poziomu. Podobne wrażenie powstaje zawsze, gdy dwa punkty dzieli spora odległość. Nasza góra miała 3242 m n.p.m. Ciągle panowała piękna, słoneczna pogoda. Widząc, że na niebie nie przybywa chmur, postanowiliśmy odpoczywać dłużej. Kombinowaliśmy, jak coś zjeść, ponieważ pięć głodnych psów czekało, aż coś odpakujemy. Zabrałem ze sobą „radzieckie” ciastka mające posłużyć za pokarm dla psów jako skuteczny odwracacz uwagi. Na miejscu rozłożyliśmy ręcznik, na którym usiedliśmy. Także psy postanowiły z nami odpocząć. Największy z nich – biały, rasy kaukaz – podszedł do mnie, przytulił się, po czym oparł obie łapy na mojej prawej nodze. Za chwilę, pomiędzy nie położył swoją ciężką głowę. Wówczas złapałem za jego lewą, przednią łapę, przystawiłem swoją rękę do niej i dla porównania rozmiarów zrobiłem zdjęcie. Ale byłem zdziwiony, gdy wyszło, że moja dłoń jest dokładnie takiej samej wielkości co jego łapa! Obok mnie leżał kawał wielkiego psa! Mimo wszystko, każdy z nich miał łagodne usposobienie do ludzi – również ten największy, kojarzący się z niedźwiedziem polarnym. Głaskałem go podczas naszego postoju. Próbowaliśmy coś zjeść, ale one reagowały na każdy najdrobniejszy szelest. Postanowiłem, że rozpakuję „radzieckie” ciastka i każdemu rzucę jakąś porcję. Teraz mogliśmy próbować przygotować posiłek. Zagotowałem wodę potrzebną do zalania liofilizatów. Wybrałem danie z kurczaka. Zamykane, strunowe opakowanie pozwoliło w spokoju odczekać wymagany czas. Po jego otwarciu zapach roznosił delikatny wiatr. Psy wyczuły coś dobrego, ale nic nie widziały. Dzięki temu posilaliśmy się w ciszy. Nadal leżały na swoich miejscach. Wcześniej zdążyliśmy zjeść tylko dwa batony z witaminami, bo każdy szelest wywoływał ich ciekawość. Z tego powodu wcześniej musieliśmy próbować sztuczek, aby odwracać ich uwagę.


 
Wielki pies "Nie Świeć"

   

Odpoczynek na jedynym kawałku płaskiego terenu na wysokości 2926 m n.p.m.

PODEJŚCIE POD SZCZYT. WYSOKOGÓRSKIE MORZE KWIATÓW – JAK W DOLINIE CHOCHOŁOWSKIEJ

Wstaliśmy po ponad półgodzinnym odpoczynku. Zostawiliśmy ręcznik przytrzaśnięty kamieniami jako punkt orientacyjny. Przynajmniej wiedzieliśmy, dokąd mamy wrócić. Wyznaczał miejsce, gdzie mieliśmy skręcić na zbocze pełne kwiatów w drodze ze szczytu. Czworonogi również podniosły się z trawy. Zaczęły iść za nami. Długa przerwa z jednej strony nam pomogła, ponieważ nabraliśmy sporo sił, a z drugiej – rozleniwiła. Ponownie musieliśmy rozruszać mięśnie na duże stromizny. Idąc małą polaną pełną drobnych kwiatów przyspieszyliśmy kroku. Przed nami widniał wysoki, kamienisty grzbiet z płatami śniegu po obu stronach. Podejście podzieliliśmy na kilka mniejszych odcinków. Szliśmy równomiernym tempem, robiąc minimalną ilość przystanków. Woleliśmy iść trochę wolniej, ale cały czas ku górze. Dzięki temu nie męczyliśmy się. Najważniejsze, że głowa cały czas pchała do przodu. Każdy z nas tak samo chciał wejść na szczyt, dlatego nawet nikt nie pomyślał o narzekaniu. Wręcz przeciwnie – zachwycaliśmy się pięknem otoczenia. Od samego początku grań zmieniła swój charakter. Trawiaste polany znikły, a na ich miejsce pojawiły się warstwy cienkich, płaskich, jasnobrązowych kamieni pękających pod naszymi butami. Zjeżdżając wydawały dźwięk przypominający tłuczone szkło. Podchodzenie w takim terenie odbierało nieco sił, bo sypkie kamienie zapadały się w niezwiązanej z podłożem ziemi. Zostawialiśmy wyraźne ślady za sobą. Pierwsza, najdłuższa stromizna, miała około 150 m wysokości. Od poziomu około 3050 m n.p.m. dostrzegliśmy zielone polany pełne ciemnoróżowych pierwiosnków maleńkich. Swoim kolorem i zasięgiem przypominają kwitnienie krokusów w Dolinie Chochołowskiej. Nie bez powodu właśnie takie mieliśmy skojarzenie. Przyglądaliśmy się im, ponieważ ładnie zdobiły okolicę. Pamiętałem, że pomiędzy 3080 a 3100 m n.p.m. znajdziemy ich największe skupisko. Po dłuższej chwili dotarliśmy do wyznaczonego miejsca. Nasz szczyt będący „generatorem” chmur przysłonił słońce, przez co nie doczekałem się widoku, gdzie światło wydobyłoby intensywną barwę tych kwiatów. Zauważyliśmy również, że od czasu, do czasu pod butem szkliły się kryształy górskie. Kiedy choć na chwilę słońce wyszło zza chmur, biel kamieni wyraźnie kontrastowała z najbliższym otoczeniem.


  
Dolina Chochołowska na Kaukazie

Na końcu stromego podejścia widniał kolejny płaski kawałek terenu. Dostępnej przestrzeni wystarczyłoby jedynie na kilka osób, ponieważ nieco dalej trasa prowadziła ostatnim, mocno nachylonym grzbietem. „Trasa” to dużo powiedziane, bo granią nie wytyczono żaden szlak ani nie widzieliśmy żadnych ludzi. Jeśli mieliśmy kogoś spotkać, to jedynie na znakowanej drodze do przełęczy Lagem. O bezimiennej górze 3242 m n.p.m. raczej nikt nie myśli, ponieważ w internecie brakuje informacji na jej temat. Między innymi z tego powodu ją wybrałem. Szczyt aż po dziś dzień wydaje się nietknięty, pełny dzikiej, ale jakże pięknej przyrody. Nienaruszony świat natury Kaukazu po stronie gruzińskiej jest dla mnie idealnym miejscem na wakacyjny urlop. Na niewielkim wypłaszczeniu zatrzymaliśmy się na chwilę. W tym momencie przypomniałem sobie poprzednią wyprawę, gdzie pewien chłopak z Rosji nie mógł pójść dalej, bo część grani pokrywała gruba pokrywa śnieżna a on wyruszył w sandałach trekkingowych. Przyspieszona wiosna ułatwiała nam zadanie, ponieważ aktualnie nie mieliśmy w ogóle bieli. Wystarczyło przejść kolejne 100 m wysokości w sypkim terenie w stronę wierzchołka. Wyruszyliśmy szybko. Psy pobiegły do przodu. Cały czas słyszeliśmy odgłos tłuczonego szkła wydawany przez zsuwające się po zboczu kamienie. Szybko się męczyły z ich powodu. Idąc coraz wyżej poczuliśmy ogrom otwartej przestrzeni. Za nami rozciągała się potężna panorama na dużą część Kaukazu. Wolnym krokiem szliśmy coraz wyżej. Na szczęście w rejonie podszczytowym nie występują żadne trudności, stąd wystarczyło iść przed siebie, nie patrząc w kierunku horyzontu. W podobnych chwilach zawsze pojawia się ta sama myśl: „jak będziemy schodzić z góry?”. Z drugiej strony podchodziliśmy coraz wyżej, aż do osiągnięcia strefy białej linii, którą dzień wcześniej widzieliśmy z „Cicinkowego Wzgórza” odwiedzonego podczas trasy powrotnej z lodowca.

 

WIELKA, BIAŁA ŚCIANA

Będąc na miejscu, mogliśmy zobaczyć czym naprawdę jest wspomniana linia. Tworzyły ją nawiane przez całą zimę zwały śniegu, których okres nadal trwającej, ale dobiegającej końca wiosny, nie zdążył wytopić. Ciągle mieliśmy przed sobą 5,5 m bieli w postaci prawie pionowej ściany. Każdy z psów próbował ją zdobyć na swój sposób. Po dłużej chwili wszystkie weszły na samą górę, choć nie miały łatwo. Jeden z tych średnich zjechał na kamienistą część, po czym spróbował ponownie. Widząc, że śnieg jest ubity i śliski, postanowiłem wybić w nich stopnie, dzięki czemu ułatwiłbym nam drogę zejścia, a jednocześnie mógłbym zabrać ze sobą sprzęt, jedzenie oraz wodę. Koniecznie chciałem wnieść na szczyt lustrzankę, żeby sfotografować główny ciąg Kaukazu, zdający się nie mieć początku ani końca. Rzędy gór ciągnęły się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Jedynie musieliśmy wejść na wierzchołek wspomnianej ściany. Prawym butem wyrąbywałem pierwszy stopień. Za chwilę kolejny – lewym. Wybijanie następnych zajęło mi kilka chwil. Kiedy pozostał niecały metr do osiągnięcia białej przeszkody, ostatni schodek zapadł się, a ja zjechałem na sam dół. Nic się nie stało, ale znacznie wychłodziłem sobie ręce. Po chwili rozgrzewki ponowiłem próbę wydrążenia ostatnich stopni w kierunku szczytu. Tym razem każdy z nich ubijałem wielokrotnie, aby utwardzić ich powierzchnię. Na samym końcu zjechał mi plecak, dlatego jeszcze raz wracałem na dół. Dopiero podczas kolejnej próby wszedłem na spokojnie bez żadnych „atrakcji”, jednocześnie potwierdzając, że schody są na tyle mocne, aby móc bezpiecznie wrócić. Zabrałem drugi plecak. Wniosłem go na górę. Za mną zaczęła wchodzić Ola. Bez żadnych trudności pokonała ścianę za pierwszym razem.


 
Biała Ściana pod szczytem
 

OSIĄGNĘLIŚMY SZCZYT. WYJĄTKOWA PANORAMA KAUKAZU

Staliśmy w najwyższym punkcie. Bardzo cieszyliśmy się, ponieważ osiągnęliśmy górę, gdzie nie wytyczono żadnego szlaku ani nawet wydeptanej ścieżki. Pokonywanie długich stromizn zdecydowanie się opłaciło, bo teraz patrzyliśmy na jedną z najpiękniejszych panoram Kaukazu. W każdą stronę spoglądaliśmy na rzędy ciągnących się zielonych pasm aż po horyzont, a przede wszystkim podziwialiśmy coś, o czym wspominałem od dawna – potężną linię białych szczytów wciśniętych pomiędzy Morze Czarne i Kaspijskie: po 100 km przed nami i za nami. Ośnieżone wierzchołki tworzyły niesamowite, niemające końca widowisko. Zanikało gdzieś w oddali, na styku nieba i ziemi. Dwie rzeczy nas zdziwiły. Chmury „produkowane” przez naszą górę, na dłuższy czas zaczęły zanikać. Dzięki temu mieliśmy pełne spojrzenie we wszystkich kierunkach, a przede wszystkim nic nie zakrywało królującej nad Mestią Ushby 4710 m n.p.m. Na tle niebieskiego nieba patrzyliśmy na nią w całej swojej okazałości. Bardzo rzadko można zobaczyć ją w pełni, jeśli nie wyruszyłeś odpowiednio wcześnie rano. Zazwyczaj, nawet w słoneczne dni przecina ją pas konwekcyjnych chmur, dlatego nie zawsze można podziwiać jej charakterystyczne rogate wierzchołki. Zdecydowanie królowała na tle innych szczytów. Naszą uwagę zwrócił jeszcze dwuwierzchołkowy, w całości biały Elbrus 5642 m n.p.m. Od razu wróciły wspomnienia z Rosji. Choć sama góra nie jest wymagająca, to widoki z niej z pewnością należą do najpiękniejszych. Z naszej perspektywy Elbrus wydawał się niższy niż Ushba, a to za sprawą dużej odległości. Na szczycie spędziliśmy mnóstwo czasu, ponieważ nigdzie się nie spieszyliśmy. Chcieliśmy przeżywać chwilę oraz napatrzeć się na Kaukaz z perspektywy, którą mało kto doświadczy w swoim życiu. Ponownie dodam – nie ze względu na trudność, ale ze względu na częściowo zamknięty charakter góry (nie znajdziemy o niej żadnych informacji w internecie i przewodnikach) oraz brak jakiejkolwiek wyznaczonej trasy lub wydeptanej ścieżki. Przebywając na jej szczycie, znaleźliśmy dość spory kawałek nagrzanego, płaskiego terenu. Za śnieżną ścianą dosłownie panowała wiosna. Promienie ogrzewały ciemniejszej barwy kamienie, które łapały dużo ciepła. Usiedliśmy na nich, aby poczuć komfort. W słońcu również poczuliśmy ciepły wiatr. Wszystkie psy szukały ochłody. Każdy z nich leżał na śniegu, próbując zasnąć. Wyglądały, jak gdyby ktoś wyrzucił je z samochodu. Są miejsca, gdzie można zobaczyć kilka lodowców, ale tutaj, w najbliższej okolicy naliczyłem ich aż 42! Te mniejsze i ich odnogi całkowicie pominąłem. Wspomniany fakt pokazuje, jak piękny widok mieliśmy ze szczytu. Słońce świeciło, jakby celowo czekało na nas. Chmury ustąpiły, a jeśli jakaś powstała, to za naszą górą, nad terenami skąd przyszliśmy. Zwróciliśmy uwagę na ręcznik pozostawiony gdzieś tam, na dole. Odszukaliśmy go wzrokiem. Widniał jako ledwo dostrzegalny, mały punkt. Wszędzie dookoła panowała zupełna cisza.


       
Niesamowita panorama Kaukazu ze szczytu 3242 m n.p.m.
 

SĄ JACYŚ LUDZIE

Po dłuższej chwili, w okolicach przełęczy Lagem, wypatrzyłem poruszające się czarne punkty. Ekipa złożona z sześciu osób właśnie osiągnęła swój cel. Od czasu, do czasu dobiegały do nas odgłosy ich rozmów. Nic nie mogliśmy zrozumieć. Wypuścili drona, aby nagrać film pamiątkowy. Pomimo, że poleciał wysoko, to urządzenie znajdowało się dużo poniżej naszego poziomu. Z przełęczy nie ma tak spektakularnych panoram, ponieważ widok na najbliższe, najwyżej położone szczyty zasłania zielona grań bezimiennej góry 3106 m n.p.m. a z lewej strony – stromy i przepaścisty grzbiet prowadzący na szczyt 3242 m n.p.m. Po upływie kilkunastu minut część ekipy próbowała iść w naszą stronę, ale bardzo szybko dostrzegła, że nawisy śnieżne są zbyt niebezpieczne, a za nimi widniały głębokie urwiska. Chmury pomału zaczęły przysłaniać słońce. Nie zwiastowały zmiany pogody, ale przysłoniły dalsze rzędy gór. Zrobiło się znacznie chłodniej. Postanowiliśmy wracać.

 

POWRÓT Z WIERZCHOŁKA Z GROMADĄ PSÓW

Zacząłem schodzić jako pierwszy. Wszystkie psy wstały i również podeszły do jedynego zejścia. Średnie i małe szybko poradziły sobie z przeszkodą. Został tylko niedźwiedź, zwany przez nas „Nie Świeć”. Kiedy postawiłem dwa pierwsze kroki, biały, duży kaukaz stanął na krawędzi, po czym położył prawą łapę na moim ramieniu, jakby chciał, żebym zniósł go na plecach. Kiedy spojrzałem ku górze, jego głowa z przyciętymi, półkolistymi uszami wyglądała jak głowa niedźwiedzia polarnego. Pies z rozciętą nogą na pół schodził bez żadnych problemów. Był szybki i pełen energii. Kiedy dotarłem do końca ściany, poczekałem aż zejdzie największy z nich, żeby czasem na nikogo z nas nie spadł. „Nie Świeć” hamującym krokiem zaczął obniżać wysokość, wybierając wielką stromiznę położoną trochę dalej na prawo względem wybitych stopni. Gdyby się pośliznął, poleciałby długim, kamienistym zboczem. Na szczęście bezpiecznie dotarł do samego końca, stawiając łapy na suchej części. Oli pokazałem jakim sposobem ma schodzić. Wystarczyło iść tyłem, będąc przyciśniętym tułowiem do śnieżnej ściany, trzymając się rękoma wyżej położonych schodków. Dzięki temu uniknęłaby niekontrolowanego upadku w razie oberwania któregoś ze stopni. Ponownie staliśmy w bezpiecznym terenie. Co prawda kamienie sypały się spod butów, to jednak idąc powolnym krokiem i hamując kolanami, mogliśmy stopniowo obniżać wysokość. Nikt z nas nie zaliczył poślizgu. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do małego, ale płaskiego, skalistego pola. Patrzyłem na słońce, ponieważ w drodze powrotnej chciałem zrobić zdjęcia „krokusowym” pierwiosnkom maleńkim. Ostatecznie nie doczekałem się promieni. Powiedziałem sobie: ‘no trudno’. Niestety chmur przybywało. Czasem zawiewał chłodniejszy wiatr. Spoglądaliśmy na zejście długim, ale opadającym w linii prostej zboczem. W tę stronę wydawało mi się znacznie łatwiejsze, bo pięta zapadała się w miękkiej ziemi, dzięki czemu mogliśmy przyspieszyć kroku, a jednocześnie amortyzować duże nachylenie terenu płynnie uginającymi się kolanami. Jeszcze kilkukrotnie obracałem się za siebie, ponieważ patrzyłem na wielkie skupiska pierwiosnków maleńkich, jednak te były zbyt daleko, abym mógł do nich wrócić. Dopiero teraz pojawiały się nad nimi przebłyski słońca. Nawet gdybym podbiegł w ich kierunku „na lekko”, nie otrzymałbym gwarancji, że kiedy wrócę, to nadal będą je oświetlać promienie. A te były konieczne do zrobienia zdjęć ukazujących ich naturalne piękno. Bez światła nie wyglądały efektownie. Obok pierwiosnków widzieliśmy pojedyncze kępki nieznanych mi alpejskich miniaturowych rozmiarów kwiatów, tworzących kulki. Wyglądały jak popularne skalniaki, tylko w mniejszej wersji. Odtąd ręcznik pozostawiony na większej równinie widzieliśmy bardzo dobrze.


Zejście największego psa ze szczytu
 

ODPOCZYNEK. PRÓBA ZJEDZENIA CZEGOKOLWIEK

Kiedy stanęliśmy na pierwszym zielonym kawałku terenu nasze nogi poczuły ulgę. Położyliśmy się na chwilę na ręczniku, kurtkach i czapkach, które zabraliśmy ze sobą. W planach mieliśmy zjedzenie sałatki z puszki, ale przy takiej grupie psów wiedzieliśmy, że zadanie będzie niewykonalne. Zadowoliliśmy się kolejnym batonem energetycznym. Musieliśmy jeść w ukryciu przed nimi. Odpakowywaliśmy je w kieszeni, aby nic nie widziały. Z pewnością wyczuwały słodkości, ale nie mogły ich zobaczyć. Postanowiliśmy wziąć je podstępem. Najpierw położyliśmy się na dłuższą chwilę. Najmniejszy ułożył głowę obok mojej, po czym „odpłynął”. Kiedy wszystkie pozasypiały, po cichu spróbowaliśmy otworzyć sałatkę rybną w puszce. Jako że Ola stała poza miejscem, gdzie zgromadziły się psy, a wiatr zawiewał z góry, zapach do nich nie docierał. Po cichu zdążyła zjeść całą zawartość łyżką. Kiedy ja próbowałem tego samego, nie udało mi się, ponieważ wyczuły bardzo dobre jedzenie. Ponownie małymi porcjami rzucałem „radzieckie” ciastka. Kiedy skończyły się, czworonogi pomału chodziły w pobliżu, a ten największy zaczął głośno warczeć. Po chwili wszystkie zaczęły walczyć między sobą. Najmniejszy z nich oberwał najbardziej. W popłochu musiał uciekać w niższe partie góry. Odtąd nie widzieliśmy go podczas dzisiejszego zejścia. Inne jeszcze przez dłuższy czas naskakiwały do siebie, ale za chwilę nastała cisza.

 

POWRÓT PRZEZ MORZE PEŁNIKÓW ALTAICUS I RÓŻANECZNIKÓW KAUKASKICH ORAZ ZASTOSOWANIE PODSTĘPU, ŻEBYM MÓGŁ COŚ ZJEŚĆ

Za kilka minut zebraliśmy wszystkie rzeczy, po czym zaczęliśmy schodzić. Na gruzińskich szlakach psy walczą między sobą, ale do nas ciągle były nastawione łagodnie. Podczas krótkich przystanków głaskaliśmy każdego. Duży kaukaz „Nie Świeć” przyszedł do mnie. Bardzo często go głaskałem, podobnie jak tego, którego nazywaliśmy „Bioło Kepa”. Chmur na niebie znacznie przybyło. W dużej mierze zrobiło się szare. Nie mogliśmy więc zobaczyć pełnych barw żółtego morza kwiatów, utworzonego przez niezliczoną ilość pełników altaicus. Czworonogi szły dość mocno wysunięte na przód. My tymczasem schodziliśmy równym, spokojnym tempem. Widzieliśmy, jaki kawał góry nam pozostał do przejścia w drodze powrotnej. Zryta i wilgotna ziemia pod trawą bardzo dobrze amortyzowała kroki, dzięki czemu kolana nie męczyły się tak bardzo. Mieliśmy sporo czasu, żeby podziwiać piękne pełniki zgromadzone w wielki ogród. Widząc regularną linię różaneczników, pomyśleliśmy na jakiej przebywaliśmy wysokości, bo w drodze na szczyt wydawały się one nieosiągalne, a teraz patrzyliśmy na nie z dużej odległości i na dodatek z góry. Zbocze rzeczywiście wyglądało potężnie. Spoglądaliśmy stąd na punkt poboru wody wyglądający jak jasny, biały punkt. Upłynęło sporo czasu, zanim dotarliśmy do różaneczników, nazywanych również rododendronami. W dole wypatrzyłem rynnę prowadzącą do wielkiego śnieżnego płatu, obok którego szliśmy w drodze na wierzchołek dzisiejszej góry. Trasa kierowała w linii prostej, dlatego dość szybko wytracaliśmy wysokość. W gęstych zaroślach w oddali usłyszeliśmy jakieś głosy. Pomyśleliśmy, że z przełęczy Lagem 2990 m n.p.m. wraca ekipa sześciu osób. Siwy pies „Bioło Kepa” oraz jeden z mniejszych pobiegły w ich stronę. Duży kaukaz poszedł mocno na przód (był sporo poniżej nas), a reszta rozbiegła się w terenie. Postanowiłem wykorzystać ich moment nieuwagi. W końcu mogłem w spokoju zjeść sałatkę z puszki. Psy nawet się nie zorientowały, że ją wyciągnąłem. Pomogły mi zarośla, ponieważ zasłoniły mnie w całości.

 

 
Jeszcze raz podziwiamy niesamowite polany usłane pełnikami altaicus

Pies "Bioło Kepa"

PŁAT ŚNIEŻNY I PSY

Kiedy dotarliśmy do wielkiego płatu śniegu, usiadłem na jego powierzchni, po czym zacząłem zjeżdżać. Dwa pozostałe kundle poszły w moje ślady. Tuż za mną położyły się na boku. Sunęły za moim plecami. Dzięki tej metodzie bardzo szybko wytraciłem spory kawał wysokości, a one zatrzymały się dosłownie za mną. Teraz czekałem na Olę, aż dotrze do tego samego miejsca. Czworonogi skakały z radości, tarzając się w śniegu. Poniżej poziomu płatu, ponownie zobaczyliśmy wąską, zarośniętą ścieżkę, będącą fragmentem szlaku kierującego na przełęcz Lagem. Ustawiły się w rządku, a ten najmniejszy z rozciętą łapą, dosłownie ginął w zaroślach utworzonych przez młode barszcze Sosnowskiego. Widzieliśmy kilka czarnych punktów w oddali. Myślałem, że cała grupa będzie dawno przed nami, bo zaczęliśmy schodzić dużo później niż ona i na dodatek z większej wysokości. Biały kaukaz „Nie Świeć” dowodził do samego końca. Kiedy przystawaliśmy na chwilę, on również siadał na ścieżce, przez co inne czworonogi blokowały drogę. Wyprzedzaliśmy go, idąc przez zarośla, bo tylko wtedy uznawał, że ruszamy dalej. Kundle za każdym razem reagowały tak samo. Nieważne, że na każdym krótkim postoju zastawiały jedyną dostępną wąską ścieżkę. Czekały aż wyprzedzimy tego pierwszego, a wtedy zaczynały wędrówkę. Wszystkie szły gęsiego. My tak samo, ponieważ po obu stronach szlaku rosły dorodne barszcze Sosnowskiego. Kiedy wyszliśmy zza zagajnika utworzonego z młodych brzózek, wyszliśmy na wielką, otwartą, trawiastą przestrzeń. Aktualnie patrzyliśmy z góry na tak zwany plac budowy nazywany przez nas cementownią. Trasa przebiegała kilkadziesiąt metrów ponad jego poziomem. W Ushguli świeciło słońce. Szare chmury gromadziły się jedynie w okolicach najwyższych szczytów i tych mających ponad 3000 m n.p.m. Nie wiadomo skąd, a ponownie mieliśmy komplet psów. Nawet odnalazł się Bioło Kepa, który teraz szedł przed nami. Wielki kaukaz także dotrzymywał nam kroku. Inne czuły respekt przed nim. Szybko mogliśmy zweryfikować, jak jest.

 

WALKA BIOŁEJ KEPY NA ŚMIERĆ I ŻYCIE

Kiedy przechodziliśmy przez początek szlaku, gdzie zaczynaliśmy naszą trasę tuż po zejściu z drogi na lodowiec, nie wiadomo skąd pojawił się brązowy, lokaty, średniej wielkości pies. Był bardzo agresywny do innych, ale do ludzi w ogóle. „Nie Świeć” pokazał, gdzie jest jego miejsce. Nawet nie próbował się do niego zbliżyć. Jednak na naszych oczach doskoczył do Biołej Kepy. Od razu powalił go na ziemię, gdzie oba psy rozpoczęły walkę na śmierć i życie. Ten brązowy złapał go za kark, aż polała się krew. Rozległ się głośny pisk, jakby wiedział, że za moment straci życie. Jednak w ostatnim momencie zebrał ostatki swoich sił, odepchnął go, po czym zaczął się odgryzać za niespodziewany atak. Agresora przegoniłem kamieniem, rzucając obok niego, ale po dłuższej chwili powrócił, bo dalej chciał walczyć z Biołą Kepą. Teraz mogliśmy dostrzec jakie rany miał na karku. Ze strachu chował się za nami, a brązowy, lokaty pies nie miał odwagi do niego doskoczyć. Utrzymywał bezpieczny dystans. Widok nie należał do przyjemnych, ale z drugiej strony wiedziałem, że w Gruzji zwierzęta żyją własnym życiem. Nawet te domowe. Część z nich jest bezdomna, a inne mają swojego właściciela. Mimo wszystko, nie są zbyt dobrze traktowane na swoim podwórku, co niejednokrotnie mogliśmy zaobserwować. W górach Kaukazu przeżywają tylko najsilniejsze i te, które zapuściły grubą, zimową sierść, ponieważ całe swoje życie spędzają na dworze. Nikt nie zaprasza ich do domu, niezależnie od panujących warunków pogodowych, a jeśli tylko podejdą na czyjąś posesję, od razu są przeganiane kijem. Nawet największe kaukazy, jak ten maszerujący z nami, jeśli wstąpiły na czyjeś podwórko, od razu były wyciągane z piskiem za uszy. Mentalność Gruzinów i Polaków pod tym względem jest zupełnie inna. W Polsce podobnie mieliśmy w latach 90-tych i wcześniejszych. Pies był psem i nie było dyskusji. Gruzini poszli w jedną skrajność, a świat Zachodu w drugą, gdzie w coraz częstszych przypadkach mają one swój pokój lub mieszkanie i nazywane są psieckami… Sprzeciwiam się krzywdzeniu zwierząt, ale również nie jestem fanem zrównywania go z człowiekiem. Przedstawiam jedynie moje myśli, dlatego nie musisz się z nimi w ogóle zgadzać. Po prostu wyrażam swój pogląd. Uważam, że jeśli decydujesz się na psa lub kota, to jak najbardziej trzeba okazywać mu miłość, trzeba o niego dbać, mieć dla niego czas i po prostu cieszyć się każdego dnia z jego obecności, bo miłość powinna działać w obie strony. Jednak nie jestem fanem wpadania w skrajności, gdzie psa nazywa się dzieckiem, wozi się go w wózku (jak obecnie możemy zobaczyć, np. w Warszawie), czy kupować dla niego mieszkanie. A jeśli jesteś osobą wierzącą, to nawet w Biblii mamy zapis w pierwszym rozdziale księgi Rodzaju, że zwierzęta są umiejscowione niżej niż człowiek. Po prostu mam zdroworozsądkowe podejście do nich, dlatego wersja gruzińska zdecydowanie mi się nie podobała. Z drugiej strony, będąc gościem w obcym kraju, nie możemy narzucać jego mieszkańcom naszych norm, które dla nich mogą być niezrozumiałe. Świat się zmienia i my jako ludzie również.

 

KOLACJA U MIRIAMA

We wiosce nadal świeciło słońce. Pomimo długiej i dość męczącej trasy zaplanowaliśmy szybki powrót na kwaterę i zjedzenie kolacji. Ponownie usiedliśmy w trójkę. Tego popołudnia zamówiliśmy chaczapuri oraz sałatkę ogórkowo-pomidorową, a dania zapijaliśmy gruzińską lemoniadą. Wspominaliśmy przeżycia z całego dnia. Zachwycaliśmy się dzisiejszą bezimienną górą, która dostarczyła nam wielu wrażeń. Nie tylko widzieliśmy niesamowite morze żółtych kwiatów, ale także niesamowitą panoramę na sporą część Kaukazu z najwyższymi ośnieżonymi szczytami w roli głównej. A tylu lodowców z jednego miejsca nigdy nie widziałem! Potężna ściana gór na każdym zrobiła wielkie wrażenie. Siedząc w Svaneti Cafe u Tjechnologa patrzyliśmy jak szare chmury stopniowo opuszczają rejon Ściany Bezingi. Po zachodzie słońca, kiedy jeszcze było jasno, podziwialiśmy ją w całej okazałości. Jedynie w połowie przecinały ją malutkie, pojedyncze pozostałości chmur dodające uroku tym lodowcowym szczytom. Mając pełne żołądki oraz piękne przeżycia w umyśle, planowaliśmy kolejny dzień. Na jutro planowałem wejście na punkt widokowy 2980 m n.p.m., ponieważ należy do miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić. W przewodnikach słynie z gwarancji jednych z najpiękniejszych panoram na Kaukazie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl