DLACZEGO WYBRAŁEM NILANDHOO?
Jeśli mam jechać na Malediwy, to zawsze zastanawiam się, którą wybrać wyspę, ponieważ jest ich 1280, gdzie około 300 z nich jest zamieszkanych lub są prywatnymi wyspami pod resorty. Jako że zawsze jeżdżę na lokalne wyspy, ponieważ pasuje mi ich klimat, to mam też pewne wymagania, które musi spełnić miejsce, które chce odwiedzić. Przede wszystkim musi być dużo zieleni, palm, mało turystów, żeby nie było tłumów, a czym bardziej dziko, tym lepiej. Laguna musi być turkusowa i duża oraz wyspa musi oferować piękne widoki. Dodatkowo z wybranej wyspy musi być możliwość organizowania wycieczek, gdzie mógłbym zobaczyć trochę więcej różnorodnych rzeczy. W chwili pisania tego artykułu, poza Nilandhoo na Malediwach byłem cztery razy. Zawsze wybierałem takie miejsca, żebym podczas jednego wyjazdu mógł zwiedzić dwie, trzy wyspy, sand bank (będzie o nich w dalszej części tekstu) oraz miał możliwość podziwiania raf koralowych z podwodnym życiem (kolorowe ryby, manty, rekiny). Dotychczas odwiedziłem: Fehendhoo, Fulhadhoo, Finolhu (resort), Mathiveri,Bodufolhudhoo, Nika Island (resort), Thoddoo, Rasdhoo, Fenfushi oraz kilka sand banków i bezludnych wysp pomiędzy nimi. Według mojego rozpoznania, zrobionego jeszcze przed wyjazdem, z analiz wyszło mi, że tutaj będę miał znacznie większe możliwości niż na każdym poprzednim wyjeździe. Dlaczego? Ponieważ rejon Nilandhoo oferował kilka lokalnych wysp, mnóstwo tych bezludnych oraz wiele sand banków i duże możliwości podziwiania życia podwodnego. Na Nilandhoo chciałem pojechać już trzy lata temu, ale zawsze wszystkie miejsca były zajęte, dlatego musiałem poszukiwać innej wyspy. Teraz nadarzyła się okazja, dlatego skorzystałem.
PRZYJAZD NA MIEJSCE
Jak wygląda transfer na wyspę i dojazd do naszego Guest House ‘Remora Inn’? Kiedy wylądujemy w Male, na lotnisku czeka już na nas osoba podstawiona przez Magdę z logiem znanym z jej bloga „Dzienniki Typelka”. Zadaniem tego faceta jest skompletowanie ekipy, zawiezienie nas do stolicy i „wsadzenie” na odpowiednią łódź, żebyśmy trafili na Nilandhoo. Kiedy pokazaliśmy się po 8.30 na lotnisku przywitał nas miejscowy wyznaczony przez Magdę. Mogliśmy u niego od razu wymienić dolary na rupie malediwskie, a także kupić karty do telefonów. Są w dwóch wersjach: 17GB za 35 USD i 100GB za 50 USD. Operatorem sieci jest Ooredoo. Wziąłem wersję za 35 USD, ponieważ nie zamierzałem „siedzieć na Internecie”, a jedynie, chciałem mieć kontakt lub żeby mieć możliwość połączenia się z mapami Google w trakcie wycieczek. Mając lokalną kartę mamy zasięg i Internet nawet na środku oceanu, jeśli gdzieś w pobliżu są wyspy. Przydała mi się taka opcja, kiedy byliśmy na bezludnych wyspach, żeby zobaczyć na mapie, w którym rejonie jesteśmy oraz jak szybko płyniemy. Nie udzielam się w mediach społecznościowych, dlatego nie robiłem żadnych relacji na bieżąco. Kiedy załatwimy już formalności, facet prowadzi nas do taksówek, które zajmują się wożeniem gości od Magdy. Cały szczegół polega na tym, że z lotniska trzeba dostać się do stolicy-miasta, odległego o 2 km. Dlatego ten odcinek jedziemy taksówkami, żeby dojechać do zaprzyjaźnionego hotelu, gdzie można zostawić bagaże na czas oczekiwania na łódź oraz skorzystać z toalety. Opcja z taksówkami według mnie była zorganizowana zbyt szybko, ponieważ łódź była zaplanowana na godzinę 11.30 rano, pod hotelem byliśmy już po 9.20, a łódź miała jeszcze godzinne opóźnienie, co spowodowało, że mieliśmy jeszcze 3 godziny wolnego czasu. Przez to półprzytomni chodziliśmy przez upalne miasto. Na szczęście nie musieliśmy chodzić z bagażami, bo te zostały w taksówkach. Z jakiegoś względu nie mogliśmy zostać w hotelu, stąd czuliśmy duże zmęczenie chodząc po mieście. Według mnie można było to zorganizować dużo lepiej pod względem odpoczynku po długiej podróży. Po odbiorze bagaży wystarczyło pójść do zewnętrznej poczekalni na świeżym powietrzu, gdzie mielibyśmy powiew wiatru od oceanu, a za około dwie godziny (bo już od samego rana wiedzieliśmy, że łódź będzie spóźniona) mogliśmy wsiąść do ‘ferry to Male’ za 1 USD, czyli do taksówki wodnej, która co 10 min pływa między lotniskiem a portem w mieście Male. Fakt, że musielibyśmy przejść kawałek z bagażami do miejsca, skąd wypływa łódź na Nilandhoo, ale „tyle” już przerabialiśmy podczas poprzednich wyjazdów. Mimo wszystko doceniam fakt, że wszystko było zaplanowane i działało. To znaczy, że dba się o to, żeby klient dotarł bez stresu tam, gdzie ma faktycznie dotrzeć.
Kiedy poszliśmy do wyznaczonej przystani, dwie taksówki podjechały już z naszymi bagażami. Umówiliśmy się z kierowcami, że będziemy chodzić po mieście, zwiedzimy targ rybny i warzywno-owocowy oraz inne miejsca, po czym od razu przyjdziemy pod wskazane miejsce, a oni niech tylko dowiozą nasze bagaże. Tak też się stało. Spotkaliśmy się dokładnie w tym samym czasie przy przystani. Łódź na 60 osób, odpływająca na Nilandhoo nazywa się D.M.M.A Express. Jest to szybka łódź motorowa na cztery silniki po 250 KM każdy. Wnętrze łodzi przypominało trochę autobus, a trochę samolot. Dlaczego? Ponieważ w środku mamy dwa rzędy po trzy skórzane krzesła (taki układ jest w samolotach na trasach po Europie) oraz rurki do trzymania się jak w autobusach. Miejsca są rezerwowane, dlatego w chwili, gdy decydujemy się na wyjazd na Nilandhoo, Magda rezerwuje dla nas miejsca w łodzi. Załogę tworzy trzech miejscowych ludzi, którzy się zmieniają, jeśli poczują zmęczenie. Droga jest długa i jednostajna, dlatego dosłownie można zasnąć „za kierownicą”, ponieważ przez równe dwie godziny płyniemy otwartymi wodami oceanu, gdzie nie widać żadnych wysp. Dzieje się „coś” jedynie podczas pierwszych 30 min rejsu oraz podczas ostatnich 25min trasy, ponieważ po przepłynięciu otwartych wód oceanu zatrzymujemy się po kolei na wysepkach: Bileiydhoo, Magoodhoo, pomijamy Dharanboodhoo i w końcu dopływamy do naszej – Nilandhoo, która jest ostatnią wyspą na trasie. Nilandhoo jest stolicą Atolu Faafu, dlatego tutaj łódź kończy swój rejs. Po wyjściu z łodzi mogą pojawić się dwaj policjanci. Będą się tylko przyglądać, czy panuje porządek. Policjanci są uśmiechnięci. Obok stoi duża grupa ludzi, którzy przyszli pomóc odebrać miejscowym bagaże. Na nas czekają wysłannicy Magdy, którzy omawiają, jak to będzie teraz dalej wyglądać. Przy porcie jest już podstawiona mała ciężarówka z elektrycznym napędem. Tam miejscowi wrzucają nasze walizki na pakę, po czym jeden z nich prowadzi nas do recepcji Remora Inn. Tutaj wita nas Magda, którą dotychczas znaliśmy z filmików na Youtubie i z jej bloga. Faktycznie wygląda tak samo jak na zdjęciach i filmach, dlatego nie pomylimy jej z nikim innym.
Na powitanie dostajemy lodowaty ręcznik, żebyśmy mogli się wytrzeć i schłodzić oraz „kokosek”, czyli prawdziwy kokos z wyciętą dziurką oraz słomkę, żeby napić się soku kokosowego. W ten sam sposób zawsze wygląda przywitanie na Malediwach. Później załatwiamy formalności związane z zakwaterowaniem. Umówiliśmy się na kolację po godzinie 19.00, po czym dalej zostały nam przydzielane pokoje. Teraz rozeszliśmy się w swoje strony. Będąc po 15.30 na wyspie, zostało nam niewiele czasu, żeby poznawać wyspę. Dlatego weszliśmy do pokojów, ja odstawiłem swój bagaż i pobiegłem sam na plażę, żeby zobaczyć ją i lagunę. Chciałem jeszcze tego samego dnia porównać ją z tym, co zobaczyłem na Youtubie. Odtąd wiedziałem, że będą to udane wakacje, bo już mi się podobało. Każdego dnia kolacje jedliśmy na piętrze, a śniadania na parterze. Tak było przyjęte w Cafe Delicia, ponieważ to pomagało ułatwić obsługę zamówień miejscowych oraz turyści, czyli my, byli obsługiwani na konkretną, umówioną wcześniej godzinę. Tutaj nieco się zdziwiłem, ponieważ podczas moich czterech poprzednich pobytów na Malediwach nigdy nie było menu i opcji do wyboru, a raczej na początku wyjazdu gospodarz pytał się, czy chcemy głównie lokalne czy kontynentalne jedzenie. Zawsze braliśmy lokalne, po czym jedliśmy to, co zaserwował nam danego dnia, nigdy nie wiedząc co to będzie. Tutaj nie było takich „niespodzianek”, ponieważ menu było rozpisane na każdy dzień tygodnia, dzięki czemu mogliśmy wybierać, co zjemy we wtorek, co w środę i w każdy następny dzień. Tutaj był przyjęty styl restauracyjny. Zarówno metoda z innych wysp jak i ta mi pasowała, ponieważ ja głównie zamawiałem dania z ryb lub po prostu grillowane ryby, ponieważ w Polsce takich nie ma. Po pierwszej kolacji senność ogarnia każdego z powodu długiej podróży, dlatego następny dzień najlepiej jest zaplanować jako luźny bez żadnych „akcji”, które musisz wykonać. Pierwszy pełny dzień warto poświęcić na poznawanie otoczenia i zlokalizowanie lokalnych sklepów, plaży oraz innych punktów, które będą nam potrzebne podczas całego pobytu. Obowiązkowo trzeba „przetestować” lagunę, plażę i sprawdzić jakie są tutaj warunki do pływania. Pierwszego dnia, po oczach w szczególności uderza soczysta zieleń, której w czasie malediwskiego sezonu po prostu nie ma w Polsce. Nam się poszczęściło, bo w dniu przyjazdu mieliśmy dość pochmurne niebo, dzięki czemu słońce nas nie „paliło” bezpośrednio. Dopiero po 15.00 chmury zaczęły się rozpadać na mniejsze kawałki. Od następnego dnia mieliśmy już słońce i niebieskie niebo.
NILANDHOO – TROCHĘ O NASZEJ WYSPIE
Skoro przyjechaliśmy tutaj płynąc ze stolicy prawie trzy godziny, warto dowiedzieć się coś więcej o miejscu, gdzie spędzimy nasz urlop. Większość turystów wybierających lokalne wyspy zazwyczaj szuka wysp, na które można dopłynąć w maksymalnie godzinę. Nilandhoo ma tę „przewagę”, że płynie się na nią blisko trzy godziny, dlatego nie każdemu chce się tyle podróżować po i tak już długim locie. Dzięki temu nie będziemy mieli zaludnionych plaż ani tłumów. Na Nilandhoo mamy tylko jeden obiekt noclegowy, dlatego nawet w szczycie sezonu nie grożą nam tłumy. Ten obiekt jest podzielony na dwa domy: Remora Inn (obiekt główny, liczący 7 pokoi) i Remora Summer House – obiekt liczący 5 pokoi, odległy o jakieś 80 metrów od budynku głównego. Z racji, że wyjazd na Malediwy był organizowany dość późno, to nam przypadło miejsce w drugim guest housie. Standard jest podobny, dlatego dla mnie ten fakt był bez różnicy. Przede wszystkim skupiałem się na zwiedzaniu wyspy, podziwianiu pięknych krajobrazów, pływaniu i zobaczeniu jak najwięcej na wycieczkach. W głowie miałem plan wycieczek, które koniecznie chciałem zrealizować, ponieważ wydawały mi się bardzo ciekawe, jakby były skrojone typowo pod moje upodobania. Jako że na Malediwach byłem już cztery razy, to miałem porównanie, czego mogę lub powinienem się spodziewać. Z opisów i rozpoznania wyspy w Internecie nawet pomyślałem, że na Nilandhoo i okolicach mogę zobaczyć nawet więcej niż dotychczas. Tym bardziej chciałem przybyć na wyspę. Nilandhoo oficjalnie zamieszkuje 1660 osób, a sama wyspa ma wymiary 1100m x 800m. Może wydawać się, że jest mała, więc szybko będziesz się nudzić, ale zobaczysz, że dużo tu się dzieje, mamy wiele możliwości i przede wszystkim jest różnorodnie. Patrząc od wschodniej części wyspy, mamy nieużytki zarośnięte niską roślinnością z dużą ilością koralowego rumoru. Później widzimy piękny palmowy park, które tworzą palmy posadzone przez ludzi. Są ustawione w równych rzędach. Na zdjęciach wyglądają bardzo pięknie, jeśli mamy niebieskie niebo. Za palmowym parkiem rozpoczyna się długa i szeroka wioska. Odtąd prawie każdy fragment jest zabudowany. Mamy licznie krzyżujące się ulice i niskie, parterowe domy. Na wyspie naliczyłem przynajmniej 14 sklepów spożywczych, choć kto wie, czy nie ma ich więcej. Dwa największe z nich znajdują się odpowiednio: tuż przy parku palmowym i w centrum wioski, gdzie przebywa najwięcej ludzi. Ten przy palmowym parku nazywa się Faafu Atol Store, a ten drugi Esjehi Store. Wpisując te nazwy w mapy Google z łatwością do nich traficie. Ich wyjątkowość polega na tym, że są dwupiętrowe i można tam kupić naprawdę wszystko. Dostaniemy w nich oprócz podstawowych produktów spożywczych, słodyczy i chipsów również: słuchawki, karty pamięci, ładowarki do telefonów, ubrania, buty, chemię, kosmetyki, przyprawy oraz części instalacyjne. Te sklepy mają naprawdę wszystko. Byliśmy trochę zdziwieni, widząc ich asortyment. Z drugiej strony Nilandhoo jest stolicą Faafu Atol, dlatego sklepy musiały być dobrze zaopatrzone. W szczególności polecam ten drugi – Esjehi Store, ponieważ jest naprawdę tanio, są trzy kasy i mamy duży wybór. Miejscowi uśmiechają się do nas, dzięki czujesz się tutaj naprawdę dobrze.
Jeśli zabraknie nam miejscowej waluty, można wymienić tutaj 100-dolarówki na lokalną walutę. Najważniejsze, żeby zapamiętać, że kurs wymiany powinien być na poziomie 1542 MVR. Jeśli proponują ci mniej, nie zgadzaj się. Mi na początku kasjer proponował 1400 MVR, ale powiedziałem, że nie pasuje mi ten kurs, dlatego za chwilę się poprawił, po czym powiedział, że wymieni mi według kursu jak w banku. Od tego momentu, jeśli ktoś chciał wymienić pieniądze, robiłem to ja, bo miejscowi wiedzieli, że znam prawidłowy kurs bankowy. Co ciekawe, taki kurs jest utrzymywany od wielu, wielu lat i wcale się nie zmienia. Nawet jeśli mamy zaznaczony wspomniany sklep na mapach Google, to warto zapamiętać sobie proste zdanie: „na Mubaraku w prawo”. Dlaczego tak? Ponieważ kiedy idziemy główną drogą tej wyspy, przebiegającą wzdłuż centrum edukacji, dotrzemy w końcu do skrzyżowania, gdzie na zielonym, zaokrąglonym murze zobaczymy napis „Eid Mubaarak”. Przed tym napisem trzeba skręcić w prawo i za 20 metrów znowu w prawo. Ten niebieski oświetlony budynek to jest nasz sklep. Zresztą poznamy, go po większym skupisku ludzi. Na wyspie mamy również centrum edukacyjne, które znajduje się w pobliżu stadionu piłkarskiego z oświetleniem. Jest tu przedszkole, szkoła podstawowa i średnia. Nietrudno odgadnąć, że lokalni z mniejszych wysp przypływają uczyć się właśnie tutaj. W szkole widać wielkie, elektroniczne rzutniki i uczniów ubranych w mundury. Zajęcia odbywają się do około godziny 11.00, a później są kontynuowane po 17.00, ze względu na upały. Na terenie centrum edukacyjnego znajdują się trzy, trzypiętrowe, duże budynki związane ze szkolnictwem. W pobliżu sklepu obok palmowego parku jest budowane duże, dwupiętrowe przedszkole. Z pewnością Nilandhoo szkołami stoi. Najbardziej mnie jednak zdziwiły lokalne przepisy, gdzie niepełnoletnie dzieci mogą przebywać na dworze tylko do godziny 18.00 (w sezonie około godziny 18.20 mamy zachód słońca). Tuż obok Remora Inn zdarzyła się sytuacja, gdzie dzieci, młodzież i jedna osoba z naszej grupy grali w piłkę nożną. Po 18.00 przyjechał policjant na skuterze i ogłosił, że dzieci powinny już iść do domu, umyć się i być gotowe na modlitwę, która jest około godziny 18.32. Jako że wilgotne powietrze bardzo nas męczy, Marcin, który grał w piłkę z miejscowymi, w myślach sobie powiedział: „dzięki, bo ja już nie wyrabiałem”. W ten sposób policjant uratował Marcina przed zakończeniem gry z powodu braku kondycji w tych warunkach. Na końcu ulicy, gdzie znajdują się oba obiekty należące do Magdy, widać pełnowymiarowe boisko do gry w piłkę nożną. Raczej można powiedzieć, że jest to stadion, ponieważ są miejsca dla kibiców, jest sztuczne oświetlenie z prawdziwego zdarzenia i odbywają się tu turnieje piłki nożnej, gdzie przyjeżdżają drużyny z innych wysp, żeby ze sobą rywalizować. Jeśli nie ma żadnych imprez, miejscowi codziennie tutaj trenują i grają mecze. Bez problemu można do nich dołączyć i grać z nimi codzienne mecze (to już druga wyspa, gdzie Marcin wkręcił się do miejscowej drużyny). To mi się podobało, że nie trzeba się nigdzie zapisywać, a ludzie są otwarci. Z narożnika boiska można przejść dosłownie 20m dalej na piękną plażę z pochyłymi palmami.
Miałem dodatkowo zwyczaj, że po 22.00 lub 23.00 wychodziłem biegać dookoła wyspy. W nocy mamy 27-28°C, dlatego każda pora jest dobra. O tej porze jest już dawno po ostatniej modlitwie, nie jeżdżą już skutery, a sklepy są pozamykane, stąd mogłem biegać, gdzie tylko chciałem. Wybierałem najdłuższą z możliwych tras: biegałem dostępnymi ulicami lub ścieżkami po obwodzie wyspy, tymi które były oświetlone. Tylko raz po 23.00 słyszałem, jak z której palmy spadł kokos z hukiem gdzieś w pobliskich zaroślach. Na wyspie mamy również knajpki i miejscowe restauracje. W szczególności polecam dwie z nich: Cafe Alegria, która ma szyld informujący, że to jest piekarnia Ann, oraz Alanaasi Cafe & Bistro. Wpisując te nazwy na mapach Google z łatwością do nich trafimy. Pierwsza z nich wydaje mi się najciekawszym miejscem, jeśli poczujemy głód między śniadaniem a kolacją lub gdy chcemy spróbować czegoś nowego. Panują tutaj prawdziwie wiejskie warunki, ale ma to swój klimat. Trochę się zaskoczyłem, jak jest rozwiązany wybór jedzenia i sposób jego podawania. Kiedy pewnego dnia po plażowaniu i pływaniu wyszliśmy w południe, żeby coś zjeść, nagle w środku Cafe Alegria zrobiło się głośno. Jeden z miejscowych wyszedł na zewnątrz, machał do nas prawą ręką, mówiąc z uśmiechem szybkim tempem: „chodźcie, chodźcie! Tu sobie usiądziecie, tam macie jedzenie, sami sobie wybieracie, nakładacie na talerze i tu płacicie”. To była najszybsza instrukcja jaką słyszałem, poza obsługą haka łaźniowego na kopalni podczas praktyk szkolnych z czasów technikum, gdzie instrukcja brzmiała: „tym robisz d*p, tym robisz ci*l, a tym robisz j*b”. Oczywiście weszliśmy w czwórkę do tej kawiarni lub piekarni jak kto woli. Na środku stały szklane szafki z otwieranymi do góry drzwiczkami, a miejscowy kucharz co kilka minut dokładał nowe rzeczy. W środku po lewej i po prawej stronie były rzędy stołów z plastikowymi krzesłami ogrodowymi na około 50 osób. Większość była zajęta, ponieważ miejscowi codziennie tutaj się stołowali. To znaczyło, że jedzenie jest świeże, ponieważ ciągle był duży „przemiał”. Do wyboru mieliśmy placki nadziewane tuńczykiem, opiekane kulki z jakimś zielonym nadzieniem, parówki, hamburgery po miejscowemu, bułkę na wzór hot doga, ale z nadzieniem rybnym i przyprawami, kilka innych potraw, których nie znałem oraz desery: słodka, kwadratowa bułka z nadzieniem śmietanowym, coś na wzór rurek i jakieś ciasto. Trudno mi nawet opisać wiele potraw, ponieważ tylko miejscowi wiedzą co przyrządzili. Po prostu trzeba było próbować, żeby się dowiedzieć, czy będzie dobre, czy nie. Dodatkowo w lodówce obok stały świeżo wyciskane soki z marakui, pomarańczy, mango, itp. Soki stały w 1,5l butelkach po wodzie mineralnej. Soki można było kupić jako butelka 1,5l, albo po prostu jako napój do tego, co sobie zamówisz. Wówczas dostawaliśmy sok w półlitrowych szklankach. Najbardziej zaskoczyły mnie ceny, bo ja jestem z tych, którzy, jeśli czegoś nie znają, to muszą spróbować, dlatego na talerz nałożyłem mix wszystkiego: dwie parówki, trzy kulki z zielonym nadzieniem, dwa placki z ostrym tuńczykiem, bułkę - hot-dog z nadzieniem rybnym i jeszcze jakiś deser w postaci słodkiej bułki z nadzieniem śmietanowym. Zapłaciłem zaledwie… 3,50 dolara, czyli 52 MVR! Za takie jedzenie to była wręcz śmieszna cena, ponieważ mogłem się najeść do syta. Soki świeżo wyciskane są najdroższe, bo 1,5 litrowa butelka kosztowała 100 MVR, czyli 6,70 dolara. Mimo wszystko, warto było wydać te pieniądze, ponieważ w Polsce świeże soki są znacznie droższe. Z tego względu do obiadu zawsze braliśmy soki: raz z mango, a raz z marakui. Dla mnie sok z marakui wręcz wymiatał! A jak smakuje lokalne jedzenie? Mi smakowały wszystkie dania, ale najlepiej hot-dog rybny i placki z ostrym tuńczykiem. To było coś! Kulki z zielonym nadzieniem trochę przypominały szpinak, więc one również mi smakowały. Deser w postaci bułki z nadzieniem śmietanowym był po prostu boski! Jedząc po raz pierwszy w Cafe Alegria, powiedzieliśmy sobie, że jeszcze tu wrócimy. Mieliśmy pewność, że: jedzenie jest codziennie świeże, ponieważ miejscowi tłumnie odwiedzali to miejsce, był bardzo duży „przemiał” jedzenia, czyli z powodu braków, ciągle donoszono nowe partie oraz ceny… Te były bardzo niskie.
Drugą kawiarnią jest Alanaasi. Kiedy będziemy w pobliżu tej restauracji, możemy ją przegapić, ponieważ jest wokół niej dużo zieleni, a samą nazwę właśnie zarosły jakieś pnącza. Poznamy ją po dwóch plastikowych rakietach na murze przy głównym wejściu. Tutaj również popołudniami gromadzą się miejscowi. A co polecam? Na pewno malediwską zupę i mix sałatek (na pewno przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz spragniony ogólnie pojętej „zieleniny”). Samo pomieszczenie wygląda jak restauracja i jest utrzymywane w podobnym stylu. Nie czujemy wiejskiego klimatu, jak w Alegria Cafe. Popołudniami mamy podobne jedzenie, jak w pierwszej kawiarni, a po 20.00 są już dania na ciepło, które możemy zamawiać z menu. Z poprzednich wysp wiem, że malediwskie zupy są bardzo dobre, dlatego koniecznie chciałem zjeść podobną. Zapytajmy po prostu o „maldivian soup”. W smaku przypomina ona nieco rosół z posmakiem ryb i czuć dużo miejscowych przypraw. Po prostu w Polsce trudno odwzorować takie danie. Z kolei mix sałat składa się z wielu miejscowych warzyw, które poznaliśmy na Thoddoo, gdzie w stosunku do Nilandhoo byliśmy tam dwa lata wcześniej. W Alanaasi problemem może być czas realizacji zamówienia. W przypadku naszej grupy wszystko zostało przygotowane w czasie nie większym niż pół godziny, ale była inna grupa, która czekała blisko dwie godziny na wszystkie dania. Na ciepłe dania najlepiej chodzić wieczorami, po godzinie 20.00, ponieważ wtedy mamy mnóstwo czasu. Które miejsce więc wybrać? Wszystko zależy od nas. Jeśli lubimy styl restauracyjny, gdzie dostaniemy menu z opisem potraw i zdjęciami, to przyjdź do Alanaasi, a jeśli lubimy wiejski, miejscowy styl, gdzie pomieszczenie nie musi ładnie wyglądać, ale działa bardzo dobrze i tak naprawdę do końca nie wiesz, co zjesz, to wybierz Cafe Alegria. Pomimo, że widzisz potrawy i sam je wybierasz, to większości nie będziesz znał, z racji tego, że są to miejscowe specjały z lokalnych roślin i ryb. Mi zdecydowanie do gustu przypadła Cafe Alegria, ponieważ wyróżniała ją prostota, bardzo dobre jedzenie, był element zaskoczenia, niespodzianki, soki z górnej półki oraz niskie ceny. Z miłą chęcią tam wracaliśmy.
Co jeszcze mamy na wyspie Nilandhoo? Jeśli lubimy portowy klimat, warto udać się na północne wybrzeże wyspy. Jako, że Malediwy są morskim krajem, to każda zamieszkana wyspa ma swój port, do którego przecież przybyliśmy, przyjeżdżając tu na wakacje. W okolicach portu ciągnie się rząd palm z ławkami. Linię brzegową stanowi wybetonowane wybrzeże, do którego przybijają łodzie i statki transportowe. Warto zapytać miejscowych, kiedy przypływa statek transportowy, ponieważ przypływa on tylko raz na tydzień. Przywozi on między innymi owoce. Wówczas warto na następny dzień pójść do jednego z lokalnych sklepów spożywczych i kupić świeże owoce, które będą pochodzić z innych wysp Malediwów lub zza granicy: z Indii lub Sri Lanki. Najlepszy sklep owocowy znajdziemy przed skrzyżowaniem „Eid Mubaarak”. Nazywa się Reynis. Niech nie zmyli nas opis na mapach Google, który sugeruje, że jest to sklep z… AGD… W tym sklepie kupimy dużo owoców. Na wyspie również działa fryzjer oraz dwóch krawców (tak, krawcami na Malediwach są mężczyźni). Naprawdę dobrze robią swoją robotę. Raczej nam się takie usługi nie przydadzą, ale wspominam o nich jako ciekawostka. Znajdziemy ich przy głównej ulicy łączącej centrum edukacyjne, sklep z owocami Reynis i boisko piłkarskie. Przy tej samej ulicy jest nawet szpital i apteka, gdyby coś się stało. Wiadomo, że poważnych operacji tutaj nie przeprowadzą, ale urazy, złamania i typowe choroby, które zdarzają się na wakacjach, jak najbardziej będą tutaj wyleczone. Na szczęście nikomu z naszej grupy nie była potrzebna pomoc. Chodząc po obrzeżach wioski szybko dostrzeżemy, że lokalni mieszkańcy lubią banany, dlatego na granicy wioski i lasu palmowego zauważymy głębokie na około 2m doły w kształcie długiego prostokąta, z którego wyrastają bananowce. Nawet w pobliżu Remora Inn, dokładnie w połowie drogi na plażę widać wydeptaną ścieżkę, która prowadzi do bananowych upraw. Jako że uwielbiam fotografię krajobrazową, obowiązkowo musiałem sprawdzić wszelkie zakamarki Nilandhoo.
A co ze sklepem z pamiątkami? O dziwo w 2023 roku nie było ani jednego na wyspie, ale jedna rodzina wpadła na pomysł, żeby taki pojawił się na wyspie. Pomiędzy Remora Inn a Remora Summer House z pewnością zauważymy długi mural o motywie krajobrazu malediwskiego. Właśnie tam, znajduje się sklep z pamiątkami. Kiedy my byliśmy na wyspie, stawało się przed wejściem do domu i wołało „Halo!”. Wówczas miejscowy zapraszał nas do swojego domu, gdzie w jednym pokoju rozkładał pamiątki i mogliśmy coś wybrać. Każdy z nas coś kupił dla siebie, ponieważ ceny były przystępne. Około 15 metrów od Summer Remora Inn z łatwością zauważymy lokalny sklep z owocami, który wygląda raczej jak piwnica przysłonięta białymi płachtami na wejściu. W oknie zobaczymy kilka dużych kiści z bananami o różnym stopniu dojrzałości. Warto jeść lokalne banany, ponieważ są bardzo soczyste, słodkie i przede wszystkim mają posmak limonki. Różnią się zupełnie od tych, które są przywożone z Ekwadoru do europejskich i polskich marketów. W sklepie znajdziemy również herbatę, wyroby rybne w puszkach, czy inne podstawowe produkty. Polecam kupić papaje, herbatę Akbar czy marakuje. Papaje mają ustaloną cenę na podstawie wagi owocu. Zobaczymy ją napisaną mazakiem na skórce. Z bananami trzeba uważać, ponieważ o ile są bardzo dobre, to wszystko zależy, kto sprzedaje. Raz mogą kosztować 3 MVR, a raz 5 MVR. Pomimo, że np. wczoraj kupiłeś je po 3 MVR, to jutro inny sprzedawca będzie chciał ci je sprzedać po 5 MVR. Dlatego zawsze pytaj o cenę. Podobny proceder jest „uprawiany” w sklepie na otwartej przestrzeni, ponad 100 m za Remora Inn w stronę północną. Znajduje się tam bar z wyrobami z kokosów. Znajdziemy go obok urzędu zaznaczonego na Mapach Google jako Mira Nilandhoo Collection Centre. O godzinie 20.00, przy głównej drodze rozkłada się miejscowy z kokosami oraz różnymi przysmakami zrobionymi z kokosów. Za 20 MVR możemy się napić soku z kokosa. Sprzedawca obcina grubym nożem jego górną część, po czym wycina mały otworek, żebyśmy mogli wypić jego zawartość. Po wypiciu rozłupuje go na pół, dzięki czemu możemy zjeść jego miąższ. Później mamy okazję spróbować „cygara kokosowego”, które jest nazywane przez miejscowych „Bounty”. Jest to słodki baton produkcji własnej, zawijany w liść palmy kokosowej. Składa się z wiór kokosowych i czegoś podobnego na smak karmelu lub skrystalizowanego miodu. Taki baton kosztuje 15 MVR. Co jest dla mnie zastanawiające, to fakt, że on i osoby ze sklepu z owocami tuż przy Remora Summer House potrafią tej samej osobie podnieść cenę o 100%, jakby zapominali, że wczoraj kupowaliśmy to samo w zupełnie niższej cenie. Dlatego na początku warto zapytać o cenę. Jednego wieczoru miły facet sprzedawał nam „kokoski” do picia za 20 MVR, a drugiego dnia chciał je sprzedać za 40 MVR. Chyba nie wiedział jaką mentalność mają Polacy. Wystarczyło tylko raz zrobić taki numer i tracił klienta już do końca pobytu. Jako że na Nilandhoo głównie przyjeżdżają Polacy, takie wieści bardzo szybko się rozchodzą.
PLAŻE NA NILANDHOO
Tyle powiedzieliśmy o samej wyspie. Warto omówić tutejsze plaże i lagunę, ponieważ sporą część wolnego czasu będziemy spędzać na pływaniu. Nasza plaża ma aż trzy wejścia. Główne prowadzi szeroką drogą z narożnika Remora Inn. Wystarczy pójść około 100m przed siebie i już jesteśmy na niej. Drugie znajduje się po lewej stronie, kiedy wyjdziemy z obiektu Remora Summer House. Wystarczy skręcić na drugim skrzyżowaniu lokalnych dróg. Na Mapie Google ta uliczka nazywa się Khatheebu Magu. Idziemy nią również 100m w stronę oceanu, po czym będziemy na plaży. Trzecie wejście prowadzi dosłownie wzdłuż głównej drogi przy boisku piłkarskim. Jako że jesteśmy na lokalnej wyspie, tylko część plaży jest przeznaczona dla turystów, gdzie kobiety mogą chodzić w stroju kąpielowym, a mężczyźni w kąpielówkach. Tę część znajdziemy, idąc szeroką drogą od narożnika Remora Inn. Wszystko, co znajduje się po prawej stronie, aż do krzaków dotykających wody, należy do nas-turystów. Plaża znajdująca się po lewej stronie od głównego wejścia jest przeznaczona dla miejscowych. Tam nie możemy chodzić „po europejsku” ze względu na zasady ich religii. Spacerować po tej części plaży oczywiście możemy. Plaża na Nilandhoo jest bardzo długa i nawet szeroka. Jest zbudowana z naturalnego, drobnego piasku, prawie jak mąka. Nie czujemy żadnych ostrych kawałków rafy. Na całej jej długości widzimy gęsty palmowy las. Polecam przejść całą plażę, ponieważ zmienny układ palm powoduje, że mamy inny widok. W szczególności na samym jej końcu, gdzie część plaży wcina się w głąb, a nad nią są lekko pochylone, wysokie palmy. Najpiękniej jest chyba w rejonie fragmentu dla turystów oraz w miejscu środkowego wejścia na nią, ponieważ mamy młode palmy, które idealnie komponują się z turkusowym odcieniem laguny w słoneczny dzień. Wylegując się na piasku lub pływając musimy pamiętać, że na Nilandhoo „grasują” gawrony, które są przyzwyczajone do ludzi. Wystarczy tylko na chwilę zostawić torby lub reklamówki, a one się nimi zajmą. Wspomniane ptaki potrafią wejść do środka torebki, po czym wyciągają po kolei rzeczy. Mało tego – jeśli mamy, np. ciastka w foliowym opakowaniu, to rozdziobią je, po czym zaczną zajadać się nimi. Po gawronach schodzą się kraby w muszlach, które tworzą większe skupiska, gdy tylko na piasku znajdzie się jakieś jedzenie. Z tego względu przekąski, jedzenie czy nawet telefony, koniecznie musimy trzymać w zamkniętej torebce lub plecaku. Na innych wyspach malediwskich nie spotkałem się z tak odważnymi ptakami, które próbują odlecieć nawet ze smartfonem.
Laguna jest ograniczona naturalnym „murem” z rafy, który stanowi naturalny falochron od strony oceanu. To znaczy, że na teren laguny nie docierają żadne fale pochodzące od strony głębin oceanicznych. Ten naturalny mur znajduje się ponad 500 m od plaży i można dotrzeć do niego idąc dnem. Na około 100 m przed nim rozpoczynają się skupiska rafy koralowej, gdzie pływają małe, kolorowe ryby, głównie skalary w czarno-białe paski. Osoby, które nie potrafią pływać mogą tutaj przyjść, założyć maskę do snorkelingu i podziwiać podwodny świat, ponieważ nawet tak daleko wody są bardzo płytkie. Jeśli lubisz głębiny i chcesz sprawdzić, co jest za naturalnym falochronem, to powiem ci, że nie musisz podejmować ryzyka, ponieważ ja już sprawdziłem co w wodzie „piszczy”. Z plaży dla turystów do naturalnego falochronu mamy 500 m w linii prostej. Na około 40m przed „murem” wody są już tak płytkie, że nie można dalej płynąć, a dookoła mamy tylko rafę. Jedyne co zostaje, to użyć butów do wody. W miejscu, gdzie skały wystają z wody, powstaje bardzo długa fala o wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Jest szeroka, przez co jej siła jest dość znaczna. Trzeba uważać na nią, ponieważ chwila nieuwagi może spowodować, że rzuci nas na rafę. Stąd ja czekałem aż fale nieco się uspokoją oraz szedłem bokiem. Poczekałem aż w miejscu załamywania fal woda się wyrówna, po czym szybko przeszedłem dalej. Jak się okazuje, miejsce załamywania fal jest ruchome na szerokości około 50m, przez co jest duża szansa, że na którąś z nich trafimy. Kiedy widziałem podobną falę szedłem bokiem, żeby ją dosłownie przeciąć, dzięki czemu nie przewracało mnie na boki. Tam, gdzie one się załamują, idziemy dnem, które stanowi rumor skalny. Woda ma głębokość zaledwie 10cm. Podobnym odcinkiem idziemy nawet 80 m, przez co trasa do głębin znacznie nam się wydłuża. Po przejściu na drugą stronę, w końcu czujemy ulgę, ponieważ odtąd nie ma silnych fal. Mamy też świadomość, że znajdujemy się już po stronie głębin. Nie znajdziemy tu jednak nagle opadającego dna w postaci ściany skalnej, ale raczej przez kolejne 100 m skaliste i martwe dno będzie stopniowo opadać aż do głębokości około 5m. Dopiero dalej, coraz szybciej, ale nadal stopniowo, dno opada w stronę głębin. Niestety po tej stronie nie zobaczymy ani kawałka żywej rafy, ani większych ryb, które by zachwyciły. Po prostu nie warto tam płynąć, chyba, że chcemy zrobić sobie trening kondycyjny w pływaniu na dystansie 750 m w jedną stronę.
Rzeczą, którą zdecydowanie polecam jest wypożyczenie zielonego kajaka, który leży oparty o krzaki na plaży dla turystów. Można go wypożyczyć u Magdy za 10 USD. Wówczas polecam wypłynąć na skraj laguny, po czym popłynąć w prawo, poza obrys linii brzegowej wyspy, patrząc od strony plaży dla turystów i dalej w stronę otwartego oceanu, aż dotrzemy do granicy turkusowej laguny i głębin oceanicznych. W tym miejscu tworzy się równa i wyraźna granica jasnych i ciemnych wód. Według mnie tutejsza laguna przybiera najbardziej intensywny turkusowy, jasny kolor, który wręcz zachwyca. Mamy stąd piękny widok na całą wyspę Nilandhoo od strony południowej i zachodniej strony. Takiego widoku podczas pływania w lagunie po prostu nie zobaczysz. Jedną z większych atrakcji podczas pływania w jej wodach jest fakt, że możesz spotkać dwie płaszczki, które upodobały sobie płycizny na wysokości plaży dla turystów. My trafiliśmy je już w pierwszym dniu. Dodatkowo rejon Nilandhoo słynie z ‘ogórków morskich’, czyli podwodnych stworzeń, które przypominają nieco… gruby kał w paski o regularnych odstępach. Przyjmują różne kolory, ale najczęściej są czarne, brązowe i szare w wąskie, jasne paski utworzone z kresek i kropek. Są praktycznie nieruchome, występują pojedynczo, dość rzadko można je spotkać. Normalnie nam nic nie zrobią, ale w chwili zagrożenia po obu stronach swojego ciała wystawiają ostry kolec. Na szczęście wody są czyste i przejrzyste, dzięki czemu z łatwością je dostrzeżemy. Ich gęstość występowania nie jest jakoś wielka, bo na odcinku 100-200 m laguny widziałem tylko jedno takie stworzenie.
A co można powiedzieć o samej lagunie? Jest rozległa i duża, dlatego miejsca wystarczy dla każdego. Trzeba pamiętać, że w ciągu dnia mamy cykl przypływu i odpływu, dlatego co około dwa tygodnie będziemy mieli na przemian: rano płytka laguna na około 20-50cm wody, a po południu przy brzegu będzie około 50cm wody i dalej, nawet do 80-100cm. Co około dwa tygodnie sytuacja się zmieni. Laguna ma około 500 m szerokości i otacza całą wyspę Nilandhoo. Wszędzie, gdzie widzimy plażę można pływać. Jeśli z kolei chcemy podziwiać rafy, to musimy popłynąć lub przejść dnem około 400m prostopadle do naszej plaży. Znajdziemy tam kilka niskich formacji koralowych, gdzie pomiędzy nimi będą pływać głównie czarno-białe skalary i zielono-niebieskie ryby. Jeśli nastawiasz się na piękne rafy, to muszę cię zmartwić, ponieważ na Malediwach blisko 90% rafy już wymarło, dlatego oglądamy tylko nowe formacje, których jest niewiele. Jeśli chcemy zobaczyć coś więcej polecam wybrać jedną z wycieczek, które będę omawiać nieco dalej. Kiedy mamy odpływ, laguna jest turkusowa, ale nie jest to żywy odcień tego koloru. Raczej przypomina turkus zmieszany z lekkim szarym kolorem. Mimo wszystko jest bardzo pięknie. Jeśli chcemy zobaczyć intensywniejszy odcień turkusu, wystarczy poczekać na przypływ. Będzie więcej wody o około pół metra, a dzięki temu światło słoneczne wydobędzie prawdziwy kolor. Warto popatrzeć na nią z obu wejść na plażę przez młode palmy. Wybieramy wejście od strony Remora Inn albo te od strony boiska piłkarskiego. Z plaży na Nilandhoo można codziennie podziwiać piękne zachody słońca. Jeśli mamy chmury kłębiaste na niebie, wówczas mamy gwarancję pięknego widowiska. Mało kto wie, że nie warto tuż po zachodzie wracać na kwaterę. Dlaczego? Ponieważ około 20min po zachodzie niebo dosłownie płonie kolorami. Odcienie są intensywne, a czarne chmury z powodu braku światła na tym poziomie wysokości, dodają uroku.
POGODA NA NILANDHOO
Pomimo, że kwestię pogody omówiłem w moim artykule „Malediwy na własną rękę – jak zorganizować wyjazd?”, to uważam, że w przypadku naszej wyspy warto omówić tę kwestię jeszcze raz, ponieważ mamy kilka różnic. Dotychczas, gdziekolwiek byłem na Malediwach zazwyczaj mogłem przyjąć model myślenia: będzie dwa tygodnie słońca i być może jeden dzień z deszczem. Taki model stosowałem wszędzie, gdzie wybrałem wyspę po środku Malediwów lub bardziej na północ. Zasada jest taka, że czym bardziej na północ od stolicy Malediwów – Male, tym bardziej pewna pogoda. Czym bardziej na południe, tym pogoda może być zmienna. Całkiem na południu Malediwów, nawet w sezonie może być ciągle deszczowo. Nilandhoo to wyspa położona około 150 km na południe od stolicy, a więc jest uznawana za wyspę południową. Płynie się na nią blisko trzy godziny. O ile w sezonie raczej nie grożą nam ciężkie ulewy ciągnące się tygodniami, to pogoda nie jest tak stabilna. Nie można przyjąć modelu myślenia, że będziemy mieli przez dwa tygodnie słońce i będzie pięknie. Na Nilandhoo będziemy żyli w ciągłej niepewności. O ile słońca nie zabraknie, to pojawią się epizody z krótkotrwałym deszczem lub przechodzeniem granicy frontu atmosferycznego w pobliżu naszej wyspy. Nie polecam za to sprawdzać prognozy pogody, ponieważ każdego dnia i na każdy tydzień prognozy wyglądały tak samo: 4-5 godzin słonecznych, ciężkie chmury na niebie przez cały dzień i możliwe opady deszczu – chwilowe, ale intensywne. Oglądając takie prognozy można się bardzo szybko załamać i zwątpić, że wydane pieniądze były tego warte. Pocieszający jest za to fakt, że nawet miejscowe prognozy totalnie się wykładają i przez większą część czasu mamy niebieskie niebo oraz piękne słońce. Z podanych informacji można wyciągnąć następujący wniosek: będziemy mieli bardzo dużo słońca, ale kłębiaste chmury będą na niebie dość regularnie. Na Nilandhoo znacznie częściej doświadczaliśmy zjawiska „mętnego” nieba. Kto jest fotografem, ten wie o co chodzi. To znaczy, że jeśli mamy słoneczny dzień z błękitnym niebem, to dzisiejszy błękit nie jest równy wczorajszemu błękitowi. Jednego dnia możemy mieć czyste niebo, a drugiego powstanie smuga kondensacyjna na całe niebo, przez co przyjmie ono kolor rozmytego niebieskiego, jakby rozjaśnionego przez lekką, białą mgłę. Wówczas na zdjęciach nie można „wyciągnąć” pełnego błękitu. Podczas 17 dni mieliśmy tylko 4 pełne dni, gdzie niebo miało idealnie czysty kolor. Podczas pozostałych mieliśmy wspomniany „mętny” błękit. Omawianego zjawiska nie da się przewidzieć w żaden sposób, ponieważ noc wiele zmienia. Nawet najlepsza prognoza nie pozwoli nam ocenić, czy trafimy na mętny błękit, czy na żywy, niebieski kolor. W każdym razie, nawet jeśli mamy mętny błękit, to niebo nadal ma odcień niebieskiego, tyle, że nieco jaśniejszego i tak samo mamy cały słoneczny dzień.
Na Nilandhoo zauważyłem również, że na Atolu Faafu powstaje znacznie więcej kłębiastych, wysokich chmur. W większości przypadków nie przynosiły one w ogóle deszczu i nie przysłaniały słońca. Były za to widowiskowe. W sumie przez trzy dni, w różnym odstępie czasowym mieliśmy chmury piętra średniego, które przysłoniły słońce na dłużej. Wówczas po godzinie 13.00-14.00 zaczęły się one rozpadać na kawałki, dzięki czemu słońce świeciło na tle niebieskiego nieba. Wcześniej też świeciło, ale przez warstwę biało-szarych, jednolitych chmur pokrywających zdecydowanie większą część nieba. Mając prognozy, które w ogóle nie działają, oraz dość dużą zmienność bardzo trudno jest ustawić odpowiedni dzień na wycieczkę, żeby mieć czyste niebo lub przynajmniej mętny błękit. Tak naprawdę zapisujesz się na nią, ale co będzie, to dowiesz się dopiero, gdy wstaniesz następnego dnia. Dla mnie temat pogody jest bardzo ważny, ponieważ zajmuję się fotografią, dlatego nie akceptuję białych chmur rozciągniętych na całe niebo, ponieważ przepalają każde zdjęcie oraz tych szarych, bo szarość mamy w Polsce przez minimum pół roku, więc oczekiwania na Malediwach są inne. Magda mówi, że najwięcej ludzi przyjeżdża w okresie styczeń-marzec, ponieważ wtedy jest najbardziej pewna pogoda, choć o pewności w dzisiejszych czasach trudno mówić w każdej dziedzinie. Czasy, kiedy była pora sucha i mokra już dawno minęły. W sezonie również zdarzają się deszcze i pochmurne dni, a zmienność jest dość duża. Jednego dnia mieliśmy do godziny 13.30 ciągłe serie równikowych ulew, po czym po 14.00 chmury zaczęły się rozrzedzać. Po 15.30 na niebie królowała już niebieskość. Magda mówi, że dla fotografów najlepszy jest czerwiec, ponieważ w maju przechodzą głównie ulewy, a w czerwcu ostatnio jest dużo słonecznych dni i niebo jest naprawdę czyste pod względem koloru, oraz wody jest dużo więcej. Mało kto jednak zaryzykuje tyle tysięcy złotych, żeby „zagrać” w loterię z pogodą, na zasadzie albo się uda, albo nie. Dlatego większość wybiera sezon styczeń-marzec, ponieważ głównie chodzi o pogodę.
BAZA NOCLEGOWA NA NILANDHOO
Jeśli chcemy przyjechać na Nilandhoo, to musimy znaleźć gdzieś odpowiednie miejsce, gdzie będziemy spać. Pomimo tego, że na Mapach Google widnieje aż 8 obiektów, to tak naprawdę działają tylko dwa, które należą do Magdy. Jeden z nich nazywa się Remora Inn (główny obiekt, mający 7 pokoi), a drugi – Remora Summer House (drugi obiekt mający 5 pokoi). Wszystkie inne guest house i budynki, które w Googlach są oznaczone jako baza noclegowa, najzwyczajniej nie działają. Pisałem do wszystkich właścicieli wspomnianych budynków, ale tylko jeden z nich odpowiedział dopiero po tygodniu, co nie wzbudzało mojego zaufania. Jeśli dba się o interes, to podstawą jest regularne odpowiadanie i zachęcanie do przyjazdu. Mamy więc do wyboru tylko Remora Inn/Remora Summer House. Jak dla mnie to dobrze, bo na wyspie i na plaży nie będzie tłumów nawet w szczycie sezonu. Mając łącznie 12 pokoi do dyspozycji, turystów będzie maksymalnie 24-28 osób, w zależności od konfiguracji łóżek i dostawek oraz obciążenia w danym tygodniu. A jak wyglądają pokoje? Nie są wyszukane, ale jest wygodne łóżko z grubym materacem, jest klimatyzacja i oświetlenie w kilku punktach, wykafelkowana łazienka z ciepłą i zimną wodą oraz przede wszystkim mamy czysto. Dwaj lokalni mężczyźni codziennie sprzątają nasze pokoje z piasku, myją podłogę oraz dostarczają papier toaletowy i opróżniają śmieci. Czego więcej nam potrzeba? Do pokoju idziemy tak naprawdę tylko spać, dlatego nie potrzebujemy nic więcej. Jedynym mankamentem dla niektórych osób może być brak szafy na ubrania w obiekcie Remora Summer House. W zamian, na dużym drewnianym wieszaku mamy materiałowe półki, gdzie można przechować część rzeczy. Jak dla mnie są to szczegóły, które nie wpływają na mój komfort wypoczynku, ponieważ do pokoju idę tylko spać i zdecydowanie bardziej interesuje mnie, co mogę zobaczyć oraz jakie są przewidziane wycieczki pozwalające poznać Malediwy od jeszcze innej strony. W końcu nie pokój tworzy wspomnienia, a przeżycia, ludzie i miejsca, które odwiedzisz oraz to, czym będziesz się zachwycać. W sytuacjach awaryjnych, kiedy wszystkie pokoje są zajęte, a czterem lub dwóm osobom bardzo zależy na tym, żeby jednak przyjechać na Nilandhoo Magda dodatkowo organizuje dwa pokoje w domu lokalnych ludzi. Jest to dom, gdzie lokalni śpią podczas ważnych dla nich imprez takich, jak: śluby i wydarzenia rodzinne. Pokoje są w podobnym standardzie, jest szafa na ubrania, klimatyzacja i tak samo mamy czysto. Odległości pomiędzy wspomnianymi miejscami są niewielkie, ponieważ pomiędzy Remora Inn, a Remora Summer House mamy jakieś niecałe 100 m, a pomiędzy Remora Summer House, a domem „dla lokalsów” mamy jakieś 40 m. Remora Inn ma dość duży plac zewnętrzny z krzesłami i stołami, dzięki czemu w deszczowe dni można się spotykać na świeżym powietrzu. Obiekt wygląda czysto i wyróżnia się wystrojem zewnętrznym wśród innych lokalnych domów.
Remora Inn jest położna na skraju wioski, co oznacza, że z budynku prowadzi szeroka i prosta droga prosto na plażę. Dalej mamy tylko las palmowy i uprawy owocowe w środku niego. Remora Summer House posiada również ciekawą przestrzeń zewnętrzną, ale mamy tu bardzo dużo cienia. Przed głównym wejściem, po prawej, rośnie duże drzewo chlebowiec. Do wejścia idzie się alejką z młodych palm. W rogu mamy do dyspozycji szeroką altanę z długim stołem i krzesłami. Sąsiadujemy z domami lokalnych ludzi, ale jesteśmy odgrodzeni wysokim murem. Musimy mieć świadomość, że części wspólne, jak korytarze, altany, itp. nie są zabudowane murami ze wszystkich stron, dlatego może się zdarzyć, że wieczorem przyjdą gekony, rzadziej pająki, lub inne owady. Takie przestrzenie nie są zamykane z racji gorącego klimatu, stąd naturalną rzeczą jest, że pojawią się jakieś „żyjątka”. Gekony będziemy widzieli każdego wieczoru, ponieważ są to małe jaszczurki, które potrafią chodzić po wszystkich powierzchniach we wszystkich kierunkach – nawet po szkle na suficie. Wieczorem pojawiają się w okolicach lamp na wspólnych przestrzeniach, gdzie wyłapują długim językiem małe owady. Można się przyglądać im z bliska. Szczegółowo opisałem je w dalszej części artykułu, w dziale „Ciekawostki na lokalnych wyspach”. Inną „atrakcją” okazał się… duży pająk. Na szczęście, w większości przypadków pająki są tu takie same jak w Polsce, stąd nic wielkiego nam nie grozi poza strachem. W budynku Remora Summer House na parterze, na wspólnym korytarzu, gdzie jest stół z czajnikiem elektrycznym, jedna osoba przygotowywała miętową herbatę. Wystarczyło, że poszła po wodę, a kiedy wróciła, w szklance pojawił się bardzo duży pająk, który nie mieścił się na dnie ze swoimi odnóżami, stąd rozłożył się pod ukosem wewnątrz naczynia. Był to pająk znany pod nazwą ‘heteropoda venatoria’, którego ciało może dochodzić do 28 mm długości, a rozpiętość odnóży od 7 do 12 cm. Występuje w klimacie tropikalnym i subtropikalnym. Pomimo swojej wielkości jest zupełnie niegroźny dla ludzi. Poza tym jednym przypadkiem, więcej pająków nie widzieliśmy. W podobnym przypadku musimy pamiętać, że nie jest to zaniedbanie ze strony właściciela obiektu, ponieważ codziennie rano wszystkie pokoje i części wspólne są sprzątane. Po prostu żyjemy na wsi, gdzie część budynków ma otwarte części wspólne, więc naturalnym jest, że jakieś owady się pojawią. Z miłych rzeczy, które nas spotkały, to kot, który zadomowił się w naszym obiekcie. Był spragniony głaskania, dlatego każdego dnia, kiedy kogoś zobaczył, od razu podchodził, głośno miałczał, domagając się głaskania. Dla mnie taki kot na Malediwach był „dziwny”, ponieważ wszystkie, jakie dotychczas spotykałem na wszystkich wcześniejszych wyspach zawsze były dzikie i płochliwe. Ten był zupełnie inny.
A jak wygląda sprawa z jedzeniem serwowanym przez Cafe Delicia na zlecenie Remora Inn? Wszyscy jemy w jednym punkcie zwanym Cafe Delicia. Jest to sąsiadująca restauracja z budynkiem Remora Inn. Mając porównanie z innymi wyjazdami na Malediwy w ciągu ostatnich czterech lat, mogę jedynie powiedzieć, że jedzenie było… ubogie. Na innych wyspach miałem zawsze śniadanie w postaci sześciu placków z tuńczykiem (tuńczyk w ilościach nieograniczonych), obiad składał się z trzech rzeczy (ryż, kartofle lub makaron, ryba lub kurczak i obfity zestaw sałatek), a na kolację mieliśmy podobnie. Dodatkowo na każdej innej wyspie, do obiadu i kolacji były podawane soki z dolewką, a po nich były podawano świeże owoce (zazwyczaj papaje, arbuzy, ananasy, banany lub marakuje). Na Fehendhoo dodatkowo po obiedzie mieliśmy kawę i ciasto lub jakiś miejscowy deser. Na Nilandhoo mieliśmy dwa dania, które były ubogie (wybraliśmy opcję HB – według mnie najlepsza, ponieważ masz więcej czasu na korzystanie z dnia). Na śniadanie dostawaliśmy tylko 4 cienkie placki z małą ilością tuńczyka, a obiad często składał się z „kupki” suchego ryżu i ryby lub innego mięsa. Trzeba jednak przyznać, że ryby są przygotowywane na najwyższym poziomie i smakują równie dobrze. Pochodzą z tutejszych wód oceanu. Są łowione przez miejscowych na dany dzień, dlatego mamy gwarancję świeżości. Jedynie wtorkowa opcja z frytkami i sandwichami była naprawdę obfita. Nie podawano nawet sałat (a jeśli się pojawiły, to raczej w charakterze dekoracyjnym) oraz soków ze świeżo wyciskanych owoców. Mieliśmy wrażenie, że były rozcieńczane z wodą, ponieważ kiedy zamówiliśmy sok osobno, ten był zupełnie inny i naprawdę smakował intensywnie. Dowiedziałem się od Magdy, dlaczego na Nilandhoo jest tak ubogo z jedzeniem. Problemem jest fakt, że kawiarnia Delicia nie należy do niej, a jest jedynie zawarta forma współpracy pomiędzy Magdą a nimi. Drugim problemem jest fakt, że ludzie na południu Malediwów nie są przedsiębiorczy, jak w środkowej części kraju i na wyspach na północ od stolicy, dlatego nie potrafią ogarnąć tak dobrze jak tamci. Stąd Magda ciągle „walczy” z właścicielami, żeby coś się zmieniło, ale miejscowi nie są chętni do zmian. Tłumaczenie, że sałata kosztuje na Nilandhoo w przeliczeniu na złotówki około 40 zł nie jest prawdą, ponieważ w Alanaasi mix sałatek kosztował 3 USD, a było tam naprawdę dużo składników z lokalnych roślin. Na targu warzywnym w Male również widzieliśmy ceny różnych warzyw i owoców, które tylko potwierdziły, że właściciele po prostu nie ogarniali tematu regularnych dostaw oraz brakowało im zmysłu przedsiębiorczości. Z tego względu Magda planuje powrócić do otwarcia swojego obiektu, gdzie będzie przygotowywane jedzenie, ponieważ jakość obiadów i śniadań mocno odstaje od tego, co jest serwowane na wyspach Fenfushi, Thoddoo, Rasdhoo, Ukulhas, Mathiveri, Fehendhoo, Fulhadhoo i wielu innych.
Na miejscu kelnerką była dziewczyna z Indii o imieniu Swerna, która ogarniała wszystko. Jedna osoba – kobieta - z naszej grupy za każdym razem ją zagadywała. Okazało się, że znała trochę polskich słów. Tych wszystkich słów nie piszę, po to, żeby krytykować kogokolwiek, a jedynie chcę pokazać jak było w sezonie 2023. Większość turystów/podróżników może tych różnic nie zauważyć, choć są naprawdę wielkie, ponieważ głównymi klientami Magdy są osoby, które po raz pierwszy w swoim życiu przyjeżdżają na Malediwy ze względu na możliwość załatwienia wszystkiego w języku polskim, przez co nie mają odniesienia do innych wysp oraz jak wyglądają standardy na Malediwach. Również standardem na innych wyspach jest dostarczanie każdego dnia do pokoju 1,5l butelki wody po porannym sprzątaniu oraz wystawienie czajnika na wodę, kawy i herbaty w jednym wspólnym miejscu (np. rejon w pobliżu recepcji lub gdzieś na otwartej przestrzeni pod zadaszeniem).
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, żeby mieć świadomość, bo Polacy mają zazwyczaj w swojej mentalności narzekanie i wydawanie osądów, nie znając wszystkich faktów, a w szczególności „smarowanie” złych opinii w Internecie pod wpływem emocji. Czy z tego powodu odradzałbym przyjazd na Nilandhoo? Zdecydowanie nie! Jedzenie nie jest moim głównym priorytetem na wakacjach. Najważniejsze są dla mnie przeżycia, miejsca, które odwiedzę i ludzie, z którymi przeżyję jak najwięcej. Jedzenie zawsze można nadrobić gdzieś w lokalnej knajpie. Magda zbiera najlepsze oceny za wycieczki. To właśnie one są głównym celem naszych wakacji, bo dzięki nim poznajemy Malediwy od różnych stron i gromadzimy piękne wspomnienia. Wycieczki są na najwyższym poziomie, ekipa kapitana jest bardzo zgrana i przede wszystkim przeżyjemy rzeczy, których nie doświadczyłem podczas moich wszystkich poprzednich wakacji na Malediwach. Biorąc całość pod uwagę, zdecydowanie polecam obiekt Remora Inn, ponieważ jedynym mankamentem w sezonie 2023 było ubogie jedzenie, ale cała reszta stała na wysokim poziomie.
Pomimo, że na blogu Magdy było napisane, że nie ma serwisu sprzątającego, to jednak dwóch „lokalsów” sprzątało pokój, włącznie z myciem podłóg oraz w koszyku na rowerze przywoziło świeże ręczniki co trzy dni. Widziałem opinie Polaków w stylu, że „ręczniki były stare i wysłużone”, co nie było zgodne z prawdą. To pokazuje po raz kolejny, że my Polacy lubimy szybko wydawać osądy i pod wpływem emocji wyładowywać swoje złości w Internecie. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że ręczniki były świeże, nowe i często były wymieniane. Musimy też pamiętać, że na blogu u Magdy jest napisane, że na Nilandhoo wakacje spędzamy na wsi, dlatego nie będzie serwisu jak w hotelach, stąd musimy dostosować swoje oczekiwania do miejsca, do którego jedziemy. Najważniejsze, że pokoje są bardzo czyste, jest klimatyzacja, jest wspólna lodówka, czysta łazienka oraz jest prowadzony serwis sprzątający, którego się nie spodziewałem. Jako że ja zawsze dużo czytam, oglądam różne materiały, wiedziałem czego się spodziewać, stąd ja byłem bardzo zadowolony z miejsca, w którym byłem, bo spanie było wygodne, a cały czas spędzałem w terenie z powodu piękna wyspy Nilandhoo i innych miejsc, które odwiedzałem podczas wycieczek.
CO MOŻNA ROBIĆ NA NILANDHOO I JAK SPĘDZAĆ WAKACJE?
Myślę, że jest to najważniejszy temat do omówienia, ponieważ jeśli decydujemy się przyjechać na Nilandhoo na dłuższy okres czasu, to warto mieć jakąś wiedzę, co można robić, ale też określić ogólny plan działania. Według mnie, wyspa oferuje bardzo wiele, ponieważ atrakcji jest całe mnóstwo. Oczywiście tych naturalnych. Jeśli lubisz imprezy i alkohol, to wyspa Nilandhoo nie będzie dla ciebie. Ogólnie Malediwy nie są do tego dobrym miejscem. Tak samo trzeba skończyć w myślach z mitem, że na Malediwach będziesz się nudzić i nie ma nic „do roboty” poza leżeniem na plaży. Jeśli tak myślisz, to wiem, że planujesz swój pierwszy raz na Malediwach, ale jeszcze nie masz pojęcia, że na wyspach nie ma miejsca na nudy. Nie jest to również państwo z wyspami tylko dla zakochanych. Podobne mity są powszechnie powtarzane wynikające z nieznajomości tematu. W tym rozdziale opiszę największe atrakcje i wycieczki, po czym w następnym omówię szczegółowo, jak wyglądała dana wycieczka z udziałem naszej grupy oraz co przeżyliśmy. Co więc polecam robić na Nilandhoo?
ZWIEDZANIE WYSPY
Trochę wcześniej dużo powiedziałem o samej wyspie, dlatego teraz trzeba tę wiedzę użyć w praktyce. Z pewnością polecam poznanie jak najwięcej uliczek tutejszej wioski, ponieważ zobaczymy, jak żyją miejscowi, jak wygląda życie w centrum i całkiem na uboczu, oraz zobaczymy, jak wyglądają uprawy bananów na obrzeżach osady. Z kolei w porcie możemy zobaczyć transportowy statek, który przypływa na Nilandhoo raz na tydzień. Wówczas dowiemy się co jest przywożone i jak miejscowi rozwożą towar. Polecam również odwiedzenie dwóch kawiarni, o których już napisałem: Alegria i Alanaasi. Zobaczymy, jak wygląda popołudnie wśród lokalnych ludzi. Spacer alejkami w dowolnym kierunku na pewno zachwyci, ponieważ w wielu miejscach domy są ozdobione kolorowymi, naturalnymi kwiatami, a park z palm na pewno dostarczy ciekawego motywu na zdjęcia. Warto również pochodzić po lokalnych sklepach spożywczych i porównywać, co jest dostępne w danej części wioski. Głównym programem wyspy jednak jest pływanie w lagunie i plażowanie. W końcu wielu z nas po to przyjechało – by wypocząć nad „morzem”. Plaża zachwyca swoim pięknem, ponieważ z każdej jej części widzimy gęsty, palmowy las, ciągnący się aż do jej samego końca. Wody laguny mają turkusowy kolor, gdzie widzimy dno. Jednego dnia woda jest bardziej przejrzysta, a drugiego mniej, ale mimo wszystko zawsze jest na tyle przezroczysta, że widzimy fałdy z piasku tworzące dno. Nilandhoo szczególnie jest polecane dla dzieci, ponieważ laguna jest płytka. U Magdy można wypożyczyć nawet kajak oraz dwie deski SUP. Jeśli nie próbowałeś pływania na SUP-ie, to zdecydowanie polecam. Jest to pogrubiana, pompowana deska surfingowa, gdzie pływamy na stojąco, używając do tego jednostronnego wiosła. Na SUP-ie pływa się tylko na spokojnych wodach, a laguna właśnie zapewnia takie warunki, ponieważ Nilandhoo ma naturalny pas skał odległy o ponad 500 m od brzegu, który „zbiera” wszystkie fale z zewnątrz. Na około 100 m przed naturalnym falochronem widać duże skupiska raf. Na szczęście zdecydowana większość jest żywa, dlatego spotkamy wśród nich ławice małych ryb.
SAND BANK
Jest to wycieczka nastawiona głównie na plażowanie, gdzie popłyniemy na wybraną, piękną pod względem widokowym piaszczystą wyspę na środku oceanu po środku niczego. Zabieramy ze sobą parasol, który mamy w pokoju oraz dużo wody. O ile rafa w okolicach sand banku nie jest ciekawa, bo praktycznie wymarła, to mamy duże prawdopodobieństwo, że spotkamy płaszczki, żółwie lub rekina rafowego. Na sand banku panuje piękna cisza, gdzie słyszymy jedynie szum niskich fal. Ta wycieczka jest polecana osobom, które lubią plażowanie, pływanie w turkusowych, przezroczystych wodach oraz lubią piękne widoki i zdjęcia. Jeśli nastawiłeś się na podziwianie raf koralowych, to sand bank nie jest wycieczką, na której zrealizujesz swój cel. Piaszczysta wyspa po środku niczego [czytaj: na środku oceanu], raczej dostarczy ci pięknych wrażeń widokowych. Wyjazd na sand bank można łączyć z innymi wycieczkami, dzięki czemu podczas jednego dnia można zobaczyć znacznie więcej. Podpowiem, jak można łączyć wycieczki, żebyśmy z nich skorzystali jak najwięcej.
GRILL NA BEZLUDNEJ WYSPIE
Według mnie jest to najpiękniejsza wycieczka całego urlopu. Dlaczego? Ponieważ jest połączeniem kilku wyjazdów w jednym miejscu. Z Nilandhoo płyniemy około 35-40 min na bezludną wyspę, gdzie dookoła mamy tylko otwarte wody oceanu. Sama wyspa jest rajsko piękna, ponieważ mamy piaszczyste plaże, trzy cyple wcinające się w wody laguny, oraz wyspę okala cudowna, turkusowa laguna z rafą koralową. Czego chcieć więcej? Na wszystkich plażach mamy bardzo drobny piasek, jak mąka, ale dojście do tylnej plaży prowadzi przez kilkunastometrowy odcinek, gdzie piasek jest utworzony z potłuczonej rafy koralowej. Mimo wszystko, można tamtędy przejść na boso (chodziłem i biegałem po kilka razy w obie strony). Na wyspę dopływamy przez krystalicznie czystą, turkusową lagunę, w której mogą pływać nawet młode rekiny rafowe. Dla nas są zupełnie niegroźne, a zapewniają niecodzienne widowisko. W miejscu, gdzie kapitan kotwiczy łódź wycieczkową mamy dość długi cypel wcinający się w lagunę. Właśnie na niego zejdziemy z łodzi, po czym pójdziemy na środek wyspy pod palmy, gdzie będzie dużo cienia. Nieco dalej, po lewej stronie mamy drugi, najdłuższy cypel, który głęboko wcina się w piękną lagunę. Znajduje się jakieś 100 m dalej. Tuż przed nim mamy linię wyschniętych krzaków na plaży, dlatego ten kilkumetrowy kawałek musimy obejść, idąc dnem przez płytkie wody laguny. Jeśli lubisz ciekawe widoki i umiesz pływać, polecam podejście do wyraźnej granicy, gdzie jasna i ciemna woda tworzą równą linię. Dalej rozpoczynają się głębiny oceaniczne, ponieważ dno opada w postaci pionowej ściany skalnej. Będąc na granicy wód o jakże różnych odcieniach zobaczymy niesamowity widok. Z pewnością można wykonać tu piękne zdjęcia, jeśli tylko potrafisz donieść na wspomnianą granicę aparat lub telefon w postaci niezamoczonej. Ja szedłem z lustrzanką. Nie miałem żadnych problemów. Po drugiej stronie wyspy mamy również piękną lagunę, ale tutaj występują duże fale i zobaczymy mnóstwo rafy koralowej. Jeśli umiesz pływać i lubisz podziwiać życie podwodne, ta wycieczka jest dla ciebie. Z pewnością na płyciznach zobaczymy dość sporą różnorodność ryb, a nawet trafi się rekin do 1,5 m długości. Tuż przed głębinami w rafie żyje wiele gatunków kolorowych ryb, dlatego polecam tę stronę wyspy. Co ciekawe, idąc jakieś 30-40 m za najdłuższy cypel z piasku wcinający się w płytką lagunę, powinniśmy w niej dostrzec „wydeptaną” ścieżkę w rafie, którą można dojść aż do samego spadu dna tworzącego pionową ścianę skalną w koralowcach. Widok na tak nagły spad dna jest po prostu niesamowity! Możliwość unoszenia się na powierzchni wody nad ścianą skalną i koralowcami jest czymś niezwykłym, co koniecznie trzeba zobaczyć!
Po godzinie 12.30 rozpoczyna się prawdziwe grillowanie. Kapitan i jego koledzy przygotowują palenisko, po czym budują grill z liści palmowych, na których przyrządzą ryby. Zjemy je, siedząc na piasku przy długiej, rozwijanej macie, na której będą podane napoje, ziemniaki, sałatki warzywne, arbuzy, napoje, talerze i sztućce. Na wyspie naprawdę najemy się dobrych rzeczy! Pamiętajmy, że obiad w tak wyjątkowym miejscu smakuje inaczej! Jeśli myślisz, że to tylko zwykły grill, to na pewno pozytywnie się zaskoczysz na miejscu. Więcej szczegółów będzie w osobnym opisie naszej wycieczki poniżej, gdzie po kolei będę omawiać, jak wyglądała każda nasza wycieczka i jakie były nasze osobiste odczucia, ponieważ opis w katalogu to jedno, a opinia z wyjazdu, na którym byliśmy, to drugie. Po obiedzie mamy czas wolny aż do godziny 17.00. Warto wtedy podziwiać rafę koralową, podwodne życie i szukać miejsc oferujących ciekawe widoki do zdjęć. Znajdziemy ich na pewno kilka. Zresztą tam każdy fragment wyspy oferuje niesamowite krajobrazy. Na wyspie jest tak pięknie, że aż nie chce się wracać. W szczególności zachwyci nas turkusowy kolor laguny, życie podwodne, naturalny grill, pyszny obiad i ryby oraz rajskie plaże z palmami, gdzie można się poczuć trochę jak na sand banku.
ISLAND HOPPING
Pod tą nazwą kryje się wycieczka, której celem jest poznawanie innych lokalnych wysp. Najgorsze myślenie, jakie możemy przyjąć, to powiedzenie, że wszystkie wyspy są podobne, więc nie za bardzo jest po co jechać. Do wyboru mamy piękne wyspy Magoodhoo i Dharanboodhoo. Obie oferują niesamowite widoki, choć moim zdaniem Dharanboodhoo jest najpiękniejsza ze względu na niesamowitą rajską plażę, gościnność miejscowych ludzi oraz brak bazy noclegowej, dzięki czemu nie ma turystów. Czujemy dziki klimat wyspy. Z kolei Magoodhoo ma niewielką bazę turystyczną, ale jest bardzo piękną, zieloną wyspą. Magda korzysta z niej, podczas, gdy np. wybierzemy termin przyjazdu, ale nie na wszystkie dni jest dostępny pokój u niej – wówczas po wcześniejszym uzgodnieniu można spędzić kilka dni na Magoodhoo, a resztę czasu na Nilandhoo. Zobaczymy tu również palmowe aleje, piękne i równo rosnące palmy na plaży. Według mnie obie wyspy są warte odwiedzenia. Choć nie byłem na Magoodhoo, to zrobiłem wywiad wśród innych grup, które odwiedziły omawianą wyspę oraz obejrzałem zdjęcia. Zarówno opowieści, jak i fotografie zachęciły mnie, żeby tam być. Robiąc rozpoznanie terenu jeszcze przed wyjazdem stwierdziłem, że Dharanboodhoo jest wyspą, którą muszę odwiedzić, ze względu na swoją dzikość. Oprócz pięknej, dzikiej przyrody, cudnych alei palmowych, przepięknych lagun i życia podwodnego zachwyciłem się gościnnością miejscowych, którzy pokazali nam nieco więcej. Również o tym będzie szczegółowo poniżej, kiedy będę omawiać nasz wyjazd na Dharanboodhoo. Zaletą tej wyspy jest fakt, że możemy popłynąć na nią praktycznie codziennie, jeśli jest pogoda, ponieważ czas płynięcia wynosi zaledwie 10 minut. Nawet jeśli są zaplanowane inne wycieczki, to kapitan wypłynie 30 min wcześniej. Zdąży nas zawieść i wrócić do grupy, która będzie realizować całodzienną wycieczkę, gdzie trzeba dużo pływać łodzią.
Dharanboodhoo
WYSPA Z BIŻUTERIĄ I MURALAMI
Rinbudhoo, bo tak nazywa się wyspa, na którą popłyniemy słynie z wyrobów jubilerskich. Nawet na mapach Google, zobaczymy nazwę ‘Jewellery Island’, co dosłownie znaczy ‘Wyspa Biżuterii’. Rinbudhoo jest niewielką wyspą, mającą jedną główną ulicę, krzyżującą się z drogą prowadzącą z portu. Po przybyciu na miejsce, kapitan zaprowadzi nas na główne skrzyżowanie wspomnianych ulic, gdzie jest sklep spożywczy i rozpoczyna się uliczka domów, które są ozdobione kolorowymi i pięknymi muralami. Naprawdę jest na co popatrzeć. Na końcu uliczki z muralami jest plaża, ale nie można się tutaj kąpać „po europejsku”, ponieważ Rinbudhoo nie ma bazy turystycznej. Przy skrzyżowaniu z muralami, po prawej stronie w godzinach porannych wystawia się lokalny mieszkaniec ze swoimi wyrobami, gdzie możemy zakupić biżuterię, którą wytwarza on i jego rodzina. Możemy zobaczyć również proces wyrobu błyskotek. Później możemy pójść wzdłuż głównej drogi, wzdłuż wyspy. Dotrzemy do widokowej plaży, ponieważ po lewej stronie będziemy mieli widok na trzy inne, zielone wyspy, a na wszystko będziemy patrzeć z perspektywy dość niskich palm. Z pewnością nikogo nie spotkamy na tej plaży. Jako że wyspę można dość szybko zwiedzić, zazwyczaj planujemy około dwie godziny. Mając cały dzień do dyspozycji warto połączyć tę wycieczkę z inną. Tutaj proponuję „dorzucić” wyspę Dharanboodhoo, snorkeling lub sand bank. Osobiście polecam sand bank, ponieważ jest dokładnie w połowie drogi powrotnej na Nilandhoo (na Rinbudhoo płynie się 40 minut). Wspomniany sand bank słynie z niesamowitych widoków, które zachwycają (szczególnie polecam osobom, które lubią robić zdjęcia na media społecznościowe). Sand bank przyjmuje kształt długiej litery ‘C’, z czego połowa wspomnianej piaszczystej wyspy wystaje kilkadziesiąt centymetrów nad poziom wody i nawet ma swój klif, a druga połowa, w zależności od przypływów, jest delikatnie zalewana przez krzyżujące się fale. Płynąc na sand bank nie nastawiajmy się na podziwianie rafy koralowej, ponieważ w lagunie zostały jedynie zielone koralowce, które uwielbiają żółwie. W okolicy jest tak spokojnie, że pływając w lagunie otoczonej sand bankiem może przypłynąć duża płaszczka (nie manta) oraz młody rekin rafowy. Widoki będą z pewnością niezapomniane!
SNORKELING
Jest to wycieczka, gdzie głównym celem jest podziwianie podwodnego życia. Kapitan ma swoje miejsca, gdzie można podziwiać kolorowy podwodny świat. Tej wycieczki nie zrealizowałem ze względu, że na wyjazdach pod tytułami: ‘Grill na bezludnej wyspie’ oraz ‘Island Hopping – Dharanboodhoo’ zobaczyłem kawał pięknych raf, kolorowych ryb oraz niesamowicie, pionowo opadające dno oceaniczne, tworzące ścianę skalną, którą upodobały sobie większe ryby oraz rekiny rafowe. Snorkeling trwa zazwyczaj trzy godziny, dlatego grupy zazwyczaj łączą go z innymi wycieczkami, jak np. sand bank lub inna lokalna wyspa, jak np. Rinbudhoo, Magoodhoo, Dharanboodhoo. Myślę, że to najlepsza opcja, ponieważ można dobrze wykorzystać dzień oraz zobaczyć dwie rzeczy w ciągu jednej doby. Będąc na Malediwach, obowiązkowym punktem jest odwiedzenie jakiegoś sand banku, ponieważ z nich Malediwy słyną oraz według mnie, ciekawie jest przeżyć plażowanie na piaszczystej wyspie na środku oceanu, gdzie dookoła nic nie ma, poza otwartymi wodami.
WIZYTY W RESORTACH
Z Nilandhoo możemy popłynąć również do resortów. Jeśli chcesz zobaczyć, jak wygląda turystyczna część Malediwów dla osób, które lubią trochę luksusu, to ta wycieczka jest dla Ciebie. Z Magdą uzgodnisz na miejscu, do którego resortu chcesz popłynąć, ponieważ jest dość spory wybór (największy, jaki miałem dotychczas). Pomimo, że nie lubisz klimatu resortów, bo odpowiada ci życie na malediwskiej wiosce, to mimo wszystko podobny wyjazd warto „zrobić”. Dlaczego? Ponieważ będziesz miał porównanie bogate vs lokalne Malediwy. Warto mieć pełen obraz porównawczy, jeśli chcemy coś więcej powiedzieć o tym państwie. Z Nilandhoo nie płynąłem do resortu, ponieważ podczas dwóch pierwszych wyjazdów na Malediwy odwiedziłem dwa resorty, dlatego mam już porównanie. Wycieczka jest ciekawym przeżyciem, ponieważ widzimy, jak jest zorganizowane życie w hotelu na wyspie (np. każdy resort ma swoją strefę czasową, jaką sobie przyjmą. Zazwyczaj resorty przyjmują, że na swojej wyspie wskazówki zegara będą przesunięte o dwie godziny do przodu! Taki zabieg ma pozwolić lepiej wykorzystać dzień, ponieważ według resortowego czasu zachód słońca będzie o godzinie 20.19 w sezonie, a na lokalnych wyspach będzie o 18.19). Zobaczymy też pięknie zadbane ogrody, kwiaty, a nawet uprawy warzywne. Możemy również pójść na molo, które prowadzi do domów na balach. Podczas pierwszego wyjazdu na Malediwy popłynąłem na jednodniową wycieczkę, gdzie domków na wodzie było tyle, że co 10 min jeździł bus przez całą długość molo. Po drodze mieliśmy przystanki, a co jedną trzecią długości pojawiało się… rondo z plamami w środku! Każdy resort jest inny, dlatego warto zobaczyć choć jeden, żeby wyłapać takie szczegóły i mieć porównanie z lokalną wyspą. Każdy z nas jest inny, dlatego jednym spodoba się zorganizowane, uporządkowane z odrobiną luksusu życie w resorcie, a innym proste życie w lokalnej wiosce. Dlatego te kwestie szerzej omówiłem w moim artykule ‘Malediwy na własną rękę – jak przygotować wyjazd?’, ponieważ ani jedna, ani druga forma wypoczynku nie jest lepsza, czy gorsza. Jest po prostu inna i to tylko od nas zależy, co tak naprawdę lubimy. Jeśli masz wątpliwości, zachęcam cię, żebyś przeczytał we wspomnianym przeze mnie artykule o tym jakie są zalety i wady wypoczynku na lokalnych wyspach i w resortach. Z tego właśnie powodu polecam zobaczyć, jak jest naprawdę, bo w resortach bardzo mi się podobało, ale nie jest to dla mnie miejsce na długi urlop, ponieważ mam nieco inną naturę.
DELFINY
Według mnie jest to wycieczka, którą trzeba obowiązkowo zrealizować, jeśli wcześniej lub nigdy nie widziałeś delfinów w swoim naturalnym środowisku. Wypływamy łodzią w miejsca, gdzie najczęściej występują delfiny. Pływamy tak długo aż je znajdziemy. Nasza grupa nie musiała realizować tej wycieczki, ponieważ wracając z dwóch innych, spotkaliśmy duże stada delfinów, które dodatkowo wyskakiwały z wody i wykręcały niesamowite salta w powietrzu. Za pierwszym razem mieliśmy grupę około 20-stu delfinów, a za drugim razem bardzo dużą, bo liczącą około 100 osobników! Chociaż nie planowaliśmy podczas wspomnianych wycieczek podziwiania delfinów, to nieoczekiwanie pojawiały się one na naszej trasie powrotnej. Z racji, że delfiny występują dość często w wodach Atolu Faafu i Dhaalu, warto realizować inne wycieczki, a jeśli się one nie trafią, to bliżej końca naszego pobytu na Nilandhoo warto popłynąć typowo na poszukiwanie tych ssaków.
REKIN WIELORYBI
Jedna z najdroższych wycieczek, gdzie prawdopodobieństwo niezobaczenia głównego celu wycieczki jest dość duże. Kapitan ma aplikację z mapą, gdzie codziennie miejscowi zaznaczają, gdzie widziano rekina i o której godzinie. Algorytm na podstawie gromadzonych danych oblicza prawdopodobieństwo pojawienia się rekina wielorybiego w danym miejscu nazajutrz. Pomimo ułatwienia w postaci techniki i połączenia sił wielu kapitanów pochodzących z różnych wysp, nie zawsze udaje się go odnaleźć. Z Nilandhoo płyniemy na północ około 40-45 min, aż dopłyniemy do okolic wyspy Fenfushi. Wzdłuż południowych granic atolu Ari, a dokładniej Alif Dhaal, pływamy nawet 3,5 godziny, aż znajdziemy rekina. Podobne wycieczki odbywają się z różnych wysp, dlatego zobaczymy nawet 10 innych łodzi, które będą kursować w rejonie, które wskaże im aplikacja, do której są nanoszone dane przez kapitanów z różnych wysp. Brałem udział w tej wycieczce, ale pomimo największych starań kapitana i jego niezachwianej woli znalezienia rekina, nie udało się go zobaczyć. Co godzinę robiliśmy przerwy na snorkeling, gdzie mogliśmy podziwiać przepiękną, kilkutysięczną ławicę niebiesko-żółtych ryb, które pływały we wszystkich kierunkach, jak również tworzyły kilka warstw pod nami. Wrażenie jest ogromne, ponieważ czujemy się, jakbyśmy pływali w chmurach, gdzie we wszystkich kierunkach mieliśmy niekończący się, wielowarstwowy widok niebiesko-żółtych ryb. Brak rekina z pewnością zrekompensowało nam stado delfinów złożone z 20-stu osobników.
NOCNE I PORANNE ŁOWIENIE RYB
Jeśli chcemy przeżyć coś innego i nowego, to zdecydowanie polecam wycieczkę na łowienie ryb. Wybieramy, czy ma się odbywać wieczorem, czy wczesnym porankiem. Tutaj ponownie możemy pomyśleć, jak w przypadku grilla. Nakreślimy obraz, który wydaje nam się, że tak będzie. Z pewnością powiemy: łowienie ryb – to mnie nie interesuje. Jednak musisz wiedzieć, że nie jest to zwykłe zarzucenie wędki, czekanie i siedzenie aż coś się złowi. Malediwczycy mają inną technikę połowu ryb. Tutaj nie używa się wędki! Miejscowi używają plastikowego krążka, na który nawinięte jest około 200 m żyłki. Na końcu zawieszają niewielki ciężarek, a 50 cm dalej haczyk z kawałkiem innej ryby. Wypływamy łodzią w miejsce, gdzie woda ma około 20 m głębokości. Łowimy na otwartych wodach z łodzi. Ciężarek z kawałkiem ryby stopniowo opuszczamy do wody, po czym rozwijamy żyłkę tyle, aż poczujemy, że uderzył o dno, a żyłka stała się luźna. Później nawijamy żyłkę na krążek tak, aż poczujesz, że żyłka jest napięta. Wówczas nawijasz żyłkę około 1m i czekasz. W ciągu kilku minut powinieneś złowić pierwszą rybę, ponieważ występują obficie. Podczas naszej wycieczki na innej wyspie, nasza grupa złowiła siedem ryb. To, co złowimy, będzie wykorzystane na kolacji dnia następnego lub jeśli rano łowiliśmy ryby, to już wieczorem możemy je zjeść w postaci grillowanej. Na pewno się nie zmarnują! Wycieczka jest bardzo ciekawa, ponieważ możesz zobaczyć jak szybko i łatwo można złapać tutaj dużą rybę, którą później zjesz na kolację.
BEZLUDNE WYSPY
Oprócz wycieczki na grilla na bezludnej wyspie i Dharanboodhoo jest to absolutna konieczność, którą trzeba zrealizować. Wycieczka nie należy do tanich, ale widoki są naprawdę pierwszej klasy! Rejon, który jest jednocześnie wschodnią granicą atolu Dhaalu oferuje najpiękniejsze widoki w całym kraju, dlatego warto tam być! Granicę atolu Dhaalu tworzy 26 bezludnych wysp ułożonych w jednej linii. Są bardzo malownicze i każdą z nich otacza turkusowa, krystalicznie czysta laguna. Same wyspy są zarośnięte gęstymi palmowymi lasami. Główną atrakcją jednak jest niesamowity widok na trzy równoległe pasy wód: jasny turkus, ciemne głębiny i ponownie jasny turkus. Każdy z pasów ma szerokość kilkudziesięciu metrów, ale ciągną się na odcinku kilku kilometrów wzdłuż wszystkich 26 wysp! Przeskakując z wyspy na wyspę będziemy płynąć pomiędzy oboma jasno turkusowymi lagunami. Będziemy również przechodzić płyciznami dnem z wyspy na wyspę. Wyspy są dzikie, ale na jednej z nich (Gemendhoo), do 2004 roku mieszkali miejscowi, dopóki ich domów nie zmiotło tsunami z 24 grudnia 2004 roku. Dzisiaj możemy zobaczyć, jak wygląda ta wyspa po upływie ponad 20-stu lat. O dziwo jest już w całości zarośnięta palmowym lasem i niższymi krzakami. Z kolei ostatnia wyspa na naszej rozkładówce jest wyjątkowa ze względu na rzekę, która wpływa na wyspę (tak – ma odwrotny kierunek) oraz szeroką lagunę, którą można przejść na sand bank, a z niego na wcześniejszą wyspę. Dodatkowo w lagunie pływają młode rekiny rafowe, które są dodatkową atrakcją. Podczas naszej wycieczki trafił się wspomniany rekin, ale w wodzie jest on bardzo płochliwy, stąd trudno go zobaczyć z bliska. Jeśli chcesz podziwiać rekina z bliska możesz zrobić to na dwa sposoby: czekać na plaży aż podpłynie bliżej (choć tu nie mamy pewności, czy tak blisko przypłynie), albo z poziomu łodzi. Jest jeszcze trzeci sposób, ale wymaga on podpłynięcia na granicę płytkiej laguny i ciemnych wód głębinowych (wówczas dno opada bardzo stromo, tworząc głębiny oceaniczne) i płynięcia wzdłuż tej linii. W miejscu takich załamań dna najczęściej występują rekiny rafowe. Myślę, że „polowanie” na rekiny warto zostawić sobie na Dharanboodhoo, a tutaj warto nacieszyć oczy niesamowitymi widokami. Podczas postoju na drugiej wyspie zrobimy sobie przerwę na posiłek, gdzie dostaniemy sandwiche, arbuzy oraz zimne napoje (woda i coca-cola). Moim zdaniem wycieczka „Grill na bezludnej wyspie” jest numerem jeden, a bezludne wyspy i Dharanboodhoo są numerem dwa, choć tak naprawdę każda wycieczka jest zupełnie inna i można im przypisać ex aequo pierwsze miejsce. Dla mnie wszystkie trzy pozycje są obowiązkowe, ponieważ będąc na Malediwach na innych lokalnych wyspach takich rzeczy nie zobaczysz!
NOCNY SNORKELING
Jeśli jesteś bardziej odważny, polecam nocny snorkeling. Podziwianie życia podwodnego w nocy (około godziny 22.00) jest zupełnie inne, ponieważ zobaczymy inne stworzenia niż za dnia. Nocnego snorkelingu próbowałem na wyspie Fenfushi. Bardzo mi się podobało, ponieważ, jeśli trafisz na odpowiednią porę księżyca (okolice nowiu), to możesz zobaczyć świecący, niebieski plankton, który będzie błyszczeć we wszystkich kierunkach pod wodą niczym gwiazdy na niebie! Widowisko jest niezapomniane! Innymi naturalnymi atrakcjami są kraby, które wędrują po dnie z długimi, stożkowatymi muszlami. Również w nocy znajdziemy dużo węży morskich, które dla nas nie są groźne, jak również ciekawskie w całości przezroczyste, długie ryby. Można więc powiedzieć, że życie w wodzie jest aktywne przez całą dobę. Np. na wyspie Mathiveri zdarzyło mi się nawet, że w okolice naszej laguny przypłynął kilkumetrowy (około 5-6 m) rekin wielorybi, który przeczesywał tamtejsze wody. Taki widok w nocy robi ogromne wrażenie! Rejon Nilandhoo słynie z dużej ilości rekinów rafowych, stąd być może zobaczymy jakieś mniejsze osobniki. Dla nas są niegroźne. Trzeba pamiętać, że są czujne i płochliwe.
CZYM PŁYWAMY? I JAK PLANOWANE SĄ WYCIECZKI
Mówiąc o wycieczkach, musimy mieć na względzie, że do każdego miejsca trzeba dostać się łodzią. Magda ma wspaniałą grupę, którą tworzy miejscowy kapitan i jego dwóch kolegów. Kapitan posiada 10-cio osobową otwartą łódź, która jest zadaszona białym materiałem. Dzięki temu podczas rejsów w większości, nie świeci na nas słońce. Łódź idealnie nadaje się do każdego typu wycieczki, ponieważ jest szybka i mała. Napęd stanowi jeden silnik o mocy 250 KM firmy Yamaha. Magda mówiła, że kiedyś ta łódź miała silnik 60 KM, przez co np. na bezludne wyspy płynęli 1h 30min, a teraz płyniemy 45min. Różnica jest więc ogromna. Z racji, że łódź jest mała, to można nią wpływać do płytkich lagun, a na wycieczce snorkeling lub rekin wielorybi, gdzie pływa się na otwartych wodach oceanu, na łódź wchodzimy przy pomocy drabinki. Łódź jest bardzo zwrotna, dzięki czemu kapitan potrafi wykonać nagły zwrot, gdzie łódź jest przechylona nawet do 45 stopni względem pionu. Popis jego możliwości widzieliśmy podczas podziwiania delfinów na otwartych wodach oceanu. Przez to, że do dyspozycji mamy 10-cio osobową łódź, wycieczki są kameralne. Muszę przyznać, że Magda bardzo dobrze ma opanowaną organizację wycieczek. Nie jest fanem tego, co może kojarzyć się z korporacjami, dlatego też nie używa Excela. Wszystkie zapiski ma w otwartym zeszycie, a grupy są oznaczone kolorowymi markerami. Podobało mi się takie podejście. Wiedząc, że ma do dyspozycji jedną łódź, umiejętnie rozdysponowuje grupy tak, żeby połowa osób została na wyspie Nilandhoo, a druga połowa była na wycieczkach. Chociaż z racji ilości pokojów i faktu, że obiekt Magdy jest jedynym na wyspie, to i tak by nie było tłumów, gdyby wszyscy poszli na plażę. Pierwszeństwo w wycieczkach mają grupy, które wyjeżdżają za kilka dni. Jeśli nasza ekipa ma dwa tygodnie wolnego czasu, to wycieczki może rozpisać co 2-3 dni, dzięki czemu inni, co mają mniej urlopu zdążą zrealizować swoje założone punkty. Również bierze pod uwagę typ wycieczek, bo są takie, które przez cały dzień wymagają dostępu do łodzi (np. rejs na bezludne wyspy), a są takie, które wymagają tylko przywiezienia na miejsce i odebranie pod koniec dnia (Dharanboodhoo, wizyta w resorcie). Jeśli np. zaplanujemy wycieczkę na Dharanboodhoo, to nawet jeśli są zaplanowane wycieczki wymagające użycia łodzi przez cały dzień, to i tak popłyniemy na wspomnianą lokalną wyspę, ponieważ znajduje się o 10 min od Nilandhoo. Wówczas wypływamy przed główną grupą o 30 min wcześniej, ponieważ kapitan zdąży nas zawieźć i wrócić do portu w 20-25 min. Z tego względu wycieczek nie planujemy będąc w Polsce, a dopiero wtedy, gdy przyjedziemy na miejsce. Magda jest dostępna codziennie od 14.00 do 19.00 w recepcji, dlatego zawsze można aktualizować swoje plany każdego dnia i dostosowywać je do aktualnych warunków i planów innych grup. Najważniejsze, że dzięki dobremu planowaniu każdemu wystarcza czasu na realizację założonych planów. Np. nam bardzo spodobała się wyspa Dharanboodhoo, dlatego popłynęliśmy na nią dwa razy. Naprawdę warto było, ze względu na specyficzne warunki atmosferyczne (będzie o tym poniżej, ponieważ w dalszej części będę szczegółowo omawiać każdą z wycieczek).
WYCIECZKI, NA KTÓRYCH BYLIŚMY – CZYLI CO ZOBACZYLIŚMY I PRZEŻYLIŚMY
A jak wyglądały wycieczki z udziałem naszej grupy? Teraz szczegółowo omówię nasze przeżycia oraz to, co zobaczyliśmy. Myślę, że ta część pozwoli ci zadecydować, czy warto pojechać na daną wycieczkę, czy będzie tym, co cię zainteresuje. Wszystko zależy od nas samych, co nas interesuje, bo jeden może lubić piękne krajobrazy, drugi ciszę na bezludnych wyspach, a jeszcze inny będzie nastawiony na obserwowanie życia podwodnego. Wybierając daną wycieczkę miej na względzie, co ty konkretnie chcesz zobaczyć i przeżyć.
GRILL NA BEZLUDNEJ WYSPIE
Według mnie, jest to najlepsza wycieczka, którą można zarezerwować u Magdy. Często słyszałem, że „a co tam jakiś grill, co może być ciekawego w tej wycieczce”. Jako że na Malediwach byłem już cztery razy i miałem jakieś porównanie do poprzednich wyjazdów, to na żadnym wcześniejszym nie miałem okazji spróbować grillowania na bezludnej wyspie. Dla mnie ta opcja była czymś nowym. Tego dnia pogoda nam sprzyjała, świeciło słońce, choć niebo nie było czysto niebieskie. Widziałem, że na niebie jest mnóstwo naturalnych smug kondensacyjnych, które nieco rozmywały błękit nieba. Smuga kondensacyjna jest mgłą utworzoną z kropelek wodnych, które za kilka chwil mogą zamienić się w chmury. Z drugiej strony nie jest to mgła, jaką wyobrażamy sobie z listopadowej Polski. Wspomniana mgła raczej nieco rozjaśnia i rozmywa błękit nieba, przez co nie można zrobić wyrazistych zdjęć. Jeśli robisz zdjęcia prawdziwym aparatem, a nie telefonem, to sytuację można podratować filtrem polaryzacyjnym, który wzmocni „rozmyty” kolor nieba. Wracając do głównego tematu: co jest takiego ciekawego we wspomnianej wycieczce? Jak się okazało, dla trzech następnych grup ten wyjazd również był najpiękniejszy i najciekawszy z kilku powodów. Po pierwsze sama możliwość grillowania świeżo złowionych ryb na bezludnej wyspie jest czymś niezwykłym. Kapitan naszej łodzi buduje grill z palmowych liści, gdzie obcina całe „użebrowania”, a zostawia główną część, z której wyrastają wszystkie liście. Buduje z nich konstrukcję w postaci dwóch równoległych linii, stojących na czterech nogach. Trochę jak stół bez blatu. Na dwóch równolegle ułożonych grubych częściach liści palmowych kładzie ryby w rzędzie. W naszym przypadku trzynaście sztuk. Obok w ziemi jest już przygotowany wykopany dół. Jest on wypełniony łupinami kokosowymi. Kapitan podpala te łupiny, gdzie na początku mamy dużo wysokiego ognia, po czym powstaje mnóstwo żaru. Wówczas kapitan nakłada grill z rybami nad powierzchnię rozżarzonego dołu, dzięki czemu ryby pieką się równomiernie. Co jest niezwykłego w takim sposobie grillowania? Fakt, że wszystko jest naturalne. Zamiast węgla używa się łupin kokosowych, które na Malediwach są wszędzie. Grill wykonuje się z liści palmowych, które są połączone za pomocą wąskich pasków liści służących jako sznurek. Miejscowi mają swoje miejsca na połowy ryb, dlatego na wycieczkę łowią tylko tyle ryb, ile potrzeba, dzięki czemu są one świeże. A jak wygląda wycieczka od samego początku? Około godziny 9.30 zbieramy się w porcie Nilandhoo, skąd płyniemy około 35-40 min, w zależności od warunków na oceanie. Po drodze mijamy wyspy: Dharanboodhoo, Magoodhoo, Bileiydhoo. Za nimi otwierają się bezkresne wody oceanu, gdzie na horyzoncie zobaczymy rząd mniejszych wysepek. Do jednej z nich przypływamy, mijając po drodze lokalne płycizny oraz mniejszy sand bank. Kiedy dopływamy do naszej bezludnej wyspy od razu widzimy, że będzie rajsko pięknie! Najpierw wpływamy do prawdziwie turkusowej i krystalicznie czystej laguny, gdzie powoli podpływamy do wyspy na tyle, na ile jest to w danym dniu możliwe (zależne od przypływów i odpływów, gdzie różnica poziomów wody zmienia się w ciągu dnia aż o 50 cm). Jeśli jest zbyt płytko, żeby przypłynąć do brzegu, będziemy wysiadać do płytkiej wody na około 30 cm głębokości. Te kilkanaście metrów pójdziemy przez lagunę aż do plaży. Piękno laguny wręcz uderza swoim urokiem. Każdy zachwycał się tym miejscem.
Co mi się podobało najbardziej? Moment, kiedy wpływaliśmy z głębokiego oceanu do laguny, ponieważ nie ma tu przejściowego fragmentu, gdzie woda będzie stopniowo zmieniać kolor, zależnie od głębokości. Raczej mamy równą linię, jakby namalowaną od linijki, ponieważ płyniemy przez głęboki ocean i nagle wpływamy do laguny, gdzie największa głębokość wynosi około 2,5 m. Co to oznacza? Że dno morskie nie opada stopniowo, ale nagle. Kiedy weźmiemy okulary do snorkelingu, zobaczymy, że pod wodą dno tworzy dosłownie pionową ścianę, gdzie żyją duże ławice różnych ryb. Możemy popatrzeć na pionowo opadającą ścianę o kilkanaście do kilkudziesięciu metrów – w zależności od miejsca, w którym sprawdzisz ten fakt. Kiedy przekraczamy tę niezwykłą granicę i wpływamy do laguny, nagle mamy około 50-70 m płycizn, którymi można przejść po dnie, będąc jednocześnie trochę zanurzonym w wodzie. Na wyspie mamy do dyspozycji aż trzy plaże, choć całą wyspę po obwodzie można przejść w niecałe dziewięć minut. Dwie plaże są wysuniętymi cyplami w głąb oceanu. Polecam zobaczyć oba, ponieważ widoki z nich są przepiękne. Jeśli ktoś lubi fotografować, znajdzie tu dla siebie idealną okazję. Pomiędzy cyplami mamy rozciągniętą plażę, która przy dłuższym cyplu jest zarośnięta wąskim pasem krzaków bez liści. Można je obejść, idąc przez płytką lagunę. Będąc w rejonie długiego cypla warto pójść do jego połowy długości i patrzeć w krystalicznie czyste wody laguny. Możemy tam zobaczyć młode rekiny, które są bardzo płochliwe. Nie polecam wówczas wchodzić do wody, ponieważ wyczuwają nas z ponad 15 metrów, przez co nie zobaczymy ich z bliska. Jeśli będziemy stali na piasku, podpłyną znacznie bliżej. Pamiętajmy, że dookoła wyspy nie ma groźnych rekinów, a laguna jest płytka, przez co większe ryby do niej nie wpływają. Nie zdarzają się nawet pojedyncze wypadki z udziałem rekinów, ponieważ występują tu cztery gatunki, które nie są nami zainteresowane i najzwyczajniej jesteśmy dla nich za wielcy. Najbardziej rozpowszechnionym rekinem jest rekin rafowy i najprawdopodobniej takiego zobaczymy na tej wycieczce, jeśli trafimy na większą rybę. Na wycieczkę są również zabierane dzieci (w naszej grupie też były), ponieważ ten wyjazd jest dla wszystkich. Nie ma tu żadnych niebezpieczeństw, mamy do dyspozycji bardzo dużo płytkich wód, a dla osób uwielbiających snurkowanie są dostępne również głębokie wody z widokiem na pionową ścianę, otwierającą nagle głębiny oceaniczne. Sama wyspa jest rajem dla fotografów i miłośników przyrody, dlatego według mnie, każdy znajdzie na niej coś dla siebie.
Kiedy poznamy już dwa cyple i plażę rozpiętą pomiędzy nimi, warto przejść na drugą stronę wyspy. Zobaczymy tam kolejną długą plażę z miniaturowym, piaszczystym klifem o wysokości do 30 cm. Z tej strony idealnie widać, gdzie kończy się płytka laguna i gdzie nagle rozpoczynają się głębiny. Na kilka metrów przed głębinami widzimy brązowe skupiska. To są rafy koralowe. Warto wziąć okulary i rurkę, ale musimy pamiętać, że po tej stronie występują fale – czasem słabsze, czasem mocniejsze. Jeśli mamy odpływ, bardzo łatwo można się poobcierać o rafy, będąc wyrzucanym przez fale w stronę wyspy. Na płytkich lagunach pomiędzy cyplami panuje całkowity spokój. Z każdej strony sprawdziłem rejony do pływania. Jako, że wykorzystuję siłę fal, do przesuwania się do przodu, obowiązkowo musiałem sprawdzić, co zobaczę na rafach oraz na głębinach oceanicznych. Najważniejsze, że tutaj nie występują prądy morskie, które mogłyby ściągnąć w którąś ze stron, a jedynie musimy pokonać dość dużą siłę fal. Jeśli je przebijemy, zobaczymy naprawdę piękne widowisko. A jak pokonywać siłę fal, jeśli nie ma prądu morskiego? Płynę prostopadle do nich, po czym obserwuję ich falowanie i staram się wyłapać ich częstotliwość. Powtarzają się z regularną dokładnością. Wówczas szukam dwóch momentów: pierwszy, tuż przed czołem fali płynę żabką do przodu, czekam aż przeze mnie „przewali” się fala, po czym odczekuję około dwie sekundy. Wtedy jestem w dołku pomiędzy dwiema falami. Wtedy widzę czoło kolejnej fali. Tuż przed nim ponownie odpycham się tak, aby płynąć do przodu. Po załamaniu się drugiej fali (zazwyczaj jest mniejsza niż pierwsza) wyłapuję dwusekundowy moment spokoju. Kiedy jestem w dołku pomiędzy kolejnymi falami, wtedy płynę do przodu. Powstały dołek wypełnia się wodą. Zazwyczaj co drugi dołek pomiędzy falami zapewnia możliwość popłynięcia od dwóch do pięciu metrów do przodu, ponieważ wracająca woda daje nam naturalny ciąg. Na początku trudno będzie ci wejść w ten zazwyczaj regularnie powtarzający się cykl, ale gdy już go złapiesz, jeśli nie będzie prądu morskiego, a jedynie duże fale, to będziesz miał siłę, żeby je przełamać i płynąć do przodu we wszystkich kierunkach! Tak właśnie robiłem, wykorzystując dołki pomiędzy nimi oraz siłę wracającej wody co dwa załamania czoła fal. Dzięki temu mogłem podziwiać cały dostępny pas rafy dookoła laguny. Pod wodą najczęściej zobaczymy niebiesko-żółte ryby, a jeśli wypłyniemy na granicę laguny i głębin, z pewnością spotkamy ławice kolorowych, czarnych i butelkowych zielono-niebieskich, dużych ryb. Pojawią się nawet skalary i butterfly fish (najbardziej kolorowe z nich). Trzeba pamiętać, że na Malediwach blisko 90% rafy koralowej już wymarło i tak jest w całym państwie, dlatego nie oczekujmy pięknych kolorowych formacji. Wszystkie raczej przypominają brązowe, czasem zielone skały lub drzewa, pomiędzy którymi żyją ławice ryb. Główną atrakcją są zatem ryby i czasem koralowce. Mimo wszystko widok jest niesamowity!
Jeśli masz odrobinę szczęścia i popłyniesz wzdłuż granicy laguny i głębin, zobaczysz 1,5-metrowe rekiny rafowe. Od tej strony wyspy, do głębin mamy jakieś 30-40 m – w zależności od miejsca, gdzie wejdziemy do wody. Również tutaj w czasie odpływu powstaje cypel, wcinający się w głąb oceanu. Kiedy wody ubywa możemy zobaczyć na nim krzyżujące się fale utworzone z przezroczystej wody pod kątem prostym. Widok jest przepiękny, ponieważ woda przybiera turkusowy (niebieskawy) kolor! Dla bardziej wtajemniczonych: pływając wzdłuż raf koralowych, warto wypatrywać ścieżki „wydeptanej” w poprzek rafy ułatwiającej dostęp do pionowo opadającej ściany dna morskiego. Za cyplem, „z tyłu wyspy”, tam, gdzie kończy się piaszczysty, 30-centymetrowy klif, idąc od strony miejsca na grill, trzeba pójść jeszcze kilka metrów w lewo. Wchodząc do wody, już z plaży wypatrzymy wąską ścieżkę prowadzącą przez rafy, gdzie można przejść dosłownie dnem morskim i podejść pod krawędź głębin. Pod wodą to miejsce rozpoznamy po wielkim koralowcu, który wygląda jak skała, a na jego czubku rośnie dość duża kula z odgałęzieniami we wszystkich kierunkach. Pływając z głową pod powierzchnią wody ten punkt był dla mnie wyznacznikiem, gdzie kończy się ścieżka oraz punktem orientacyjnym, dokąd powinienem dopłynąć, żeby móc wrócić na podwodną ścieżkę. Jeśli ją zgubimy, nic się nie stanie, ponieważ można przepłynąć nad rafami w stronę plaży. Jednak przy odpływie i większych falach możemy zahaczyć brzuchem o rafy i się zranić. Po kąpieli warto usiąść na tutejszej plaży i popatrzeć w niebo, ponieważ w sezonie zazwyczaj powstają kłębiaste chmury, które dodają uroku całemu krajobrazowi. Główna atrakcja wycieczki – grill – odbywa się po 12.30. Obowiązkowo musiałem zobaczyć, jak tutaj grilluje się ryby. Rozpalanie wysokiego ognia podczas upalnego „letniego” dnia wyglądało ciekawie. Patrzyliśmy, jak wypalają się łupiny kokosowe. Obserwowaliśmy również, jak kapitan wiązał obcięte liście, tworząc z nich konstrukcję grilla. Para z naszej grupy przywiozła również… kiełbasę z Polski, dzięki czemu mogliśmy poczuć ten smak. Jako, że miejscowi nie znają kiełbas – jedynie z tego, co zostanie przywiezione przez Polaków, to pytali się nas, kiedy będzie już gotowa. Kiedy ryby opiekły się z dwóch stron, kapitan i jego dwaj koledzy rozłożyli na plaży w zacienionym miejscu długą, zwijaną matę, po czym rozkładali talerze, ugotowane ziemniaki, pocięte na plastry arbuzy, dwie sałatki warzywne, wodę i coca-colę do picia. Nie spodziewaliśmy się aż takiej uczty, dlatego po raz kolejny zaskoczyliśmy się tą częścią wycieczki. Widzieliśmy na zdjęciach w katalogu u Magdy, jak wygląda samo grillowanie, ale o tak obfitym obiedzie nie było mowy, stąd pozytywne daliśmy się zaskoczyć. Nie ma nic lepszego, kiedy jesteś na bezludnej wyspie i możesz zjeść pełny obiad z grillowaną rybą z rajskimi widokami dookoła. Zachwycałem się wszystkim, ponieważ podczas moich czterech poprzednich wyjazdów na Malediwy nigdy nie miałem okazji uczestniczyć w takiej wycieczce.
Co mi się jeszcze podobało? Jako że trochę brakowało nam warzyw i ogólnej „zieleniny”, tutejsze sałatki zjedliśmy z wielkim smakiem. Oprócz ryby, najbardziej smakowała nam polska kiełbasa. Możesz powiedzieć, że masz to u siebie na co dzień, ale kiełbasa grillowana na łupinach kokosowych, z widokiem na rajską plażę i lagunę – to było coś! Ryby były dla mnie numerem jeden, dlatego, że w Polsce po prostu takich nie mamy. Nie jemy mrożonek przygotowanych na daną okazję, ale ryby złowione tego lub poprzedniego dnia – tylko tyle, ile potrzebujemy. Jedliśmy zatem najbardziej świeże i miejscowe ryby. Po obiedzie słońce posunęło się na niebie nad drugą część wyspy, dzięki czemu teraz mieliśmy cień w innym miejscu i mogliśmy sfotografować tylną jej część. Po południu głównie zajmowaliśmy się snorkelingiem i podziwianiem podwodnego świata, ponieważ wody już nieco ubyło i nawet jeśli ktoś nie potrafił pływać, mógł podejść do drugiego i trzeciego pasa raf koralowych, założyć maskę i zanurzyć głowę. Tego dnia mieliśmy szczęście, ponieważ na wycieczkę popłynęliśmy w dniu wolnym Malediwczyków od pracy, stąd kapitan spodziewał się, że dzisiaj może być więcej łodzi, a co za tym idzie – ludzi. Na szczęście przypłynęliśmy tylko my. Dopiero po godzinie 16.40 do wyspy odpłynęła mała łódź z kilkoma włoskimi emerytami. Przypłynęli tu z dużego jachtu, którego trasa przebiegała przez głębiny pomiędzy wysepkami. Wycieczkę zakończyliśmy po 17.00. Pomału zbieraliśmy się na naszą łódź, ponieważ na Nilandhoo musieliśmy wrócić jeszcze za dnia, ponieważ trasa była dość długa (około 40 min). Wycieczka o nazwie „grill” z pewnością była dla mnie najlepszą ze wszystkich, ponieważ uwielbiam zaciszne miejsca, piękne krajobrazy, podwodny świat i najzwyczajniej lubię dobrze zjeść w pięknej scenerii. Tutaj mieliśmy to wszystko w jednym miejscu.
Wiecie co najbardziej mnie zdziwiło? Fakt, że kapitan i jego koledzy mają zwyczaj sprzątania śmieci po przypłynięciu na bezludną wyspę. Ogólnie mówiąc, Malediwczycy są narodem, który bardzo śmieci i nie dba o czystość miejsc, w których mieszkają. Na jednej z nich, w 2022 roku, nawet zostali nazwani „szmaciarzami” przez jedną osobę z powodu ich złego zachowania. Płynąc łodzią, potrafią wyrzucić plastikowe butelki do oceanu, a jedząc lody czy słodycze, wyrzucają opakowanie na ulicę. Malediwy w złym znaczeniu tego słowa, słyną z dużej ilości śmieci i niedbałości pod tym względem o swoje miejsce zamieszkania. Odkąd Magda zaczęła współpracę z miejscowym kapitanem i jego ekipą, pomału „przemyciła” im zwyczaj sprzątania śmieci, który jak widać, wszedł im w krew. Teraz na każdą wycieczkę, gdzie płynie się na sand bank lub bezludną wyspę, zabierają jutowe worki, do których zbierają przed turystami wyrzucone przez ocean plastikowe butelki, bo te najczęściej lądują na plażach. W resortach również są one „plagą”, ale tam są zatrudnione stałe ekipy, które zajmują się wyłapywaniem śmieci z oceanu. Jak bym ocenił wycieczkę ‘grill na bezludnej wyspie?’. Nawet, kiedy rozmawialiśmy z innymi ekipami na wyspie, aż trzy z nich stwierdziły, że im również grill podobał się najbardziej, ze względu na różnorodność atrakcji w jednym miejscu. Czy to oznacza, że inne wycieczki są gorsze? Zdecydowanie nie! Moją drugą propozycją jest sąsiednia wyspa Dharanboodhoo, odległa o 10 min drogi łodzią od naszej wyspy – Nilandhoo. Czy warto tam popłynąć? Zdecydowanie tak!
DHARANBOODHOO
Ta niewielka wyspa, zamieszkana przez około 200 ludzi (tak mówi Magda) nie jest turystyczną wyspą, gdzie znajdziemy bazę noclegową. W zagranicznych materiałach znalazłem informację, że wioskę zamieszkuje od 400 do 500 osób. Można tu jedynie przypłynąć z innej wyspy na cały dzień, po czym trzeba wrócić do siebie. Co więc jest takiego niezwykłego w Dharanboodhoo? Z pewnością dzikość krajobrazu, jak również biały człowiek na Dharanboodhoo jest czymś niezwykłym, dlatego miejscowi będą się oglądać za nami. Po prostu na co dzień nie mieszkają tam biali. Z drugiej strony, lokalni są bardzo dobrze do nas ustosunkowani, o czym mogliśmy się przekonać, przebywając na tej wyspie. Co najbardziej mnie zachwyciło? Życzliwość miejscowych ludzi, spokój życia oraz niesamowicie rajskie widoki i podwodne życie. To po prostu trzeba przeżyć i zobaczyć! Wycieczkę rozpoczynamy w porcie w Nilandhoo. Najlepsze jest to, że na Dharanboodhoo możemy popłynąć codziennie, ponieważ nawet, jeśli kapitan ma w planach już inne wycieczki z innymi grupami, z portu wypłynie pół godziny wcześniej, popłynie z nami 10 min na Dharanboodhoo, po czym wróci na Nilandhoo i zabierze ekipę z zaplanowanej wycieczki na ten dzień. Dzięki temu mamy cały dzień do dyspozycji na innej, rajskiej wyspie. Dharanboodhoo jest tak piękna, że odwiedziliśmy ją dwa razy. Za każdym razem rozpoczynaliśmy naszą przygodę o godzinie 9.30, a wracaliśmy po 17.00. Godzinę powrotu oczywiście można umówić, ale wcześniej nie będzie ci się chciało stamtąd wracać.
A jak wygląda wycieczka na Dharanboodhoo? Tak naprawdę to my jesteśmy panami swojego czasu. Płacimy jedynie za transport na wyspę i dalej robimy co chcemy: jedni pójdą pływać, inni pójdą zwiedzać wioskę, a jeszcze inni będą się wylegiwać na plaży. Jako że ja muszę wszystko zobaczyć, spróbowałem wszystkiego. Po wyjściu z łodzi w porcie Dharanboodhoo, jeden z miejscowych, zaprzyjaźnionych mieszkańców oprowadza nas po wyspie, prowadząc jednocześnie do rajskiej plaży jak z katalogów. Trzeba pamiętać, żeby być właściwie ubranym, ponieważ nie jest to turystyczna wyspa. Szanujmy zwyczaje miejscowych, dlatego kobiety niech mają we wiosce zasłonięte ramiona i nogi do kolan, a mężczyźni niech nie idą bez koszulki. Z portu idziemy lokalną ścieżką w tropikalnym lesie, gdzie po prawej zobaczymy obrzeża wioski oraz duży plac zabaw pomiędzy palmami. Przy samym porcie z kolei mamy piękny rząd palm, gdzie dookoła każdej z nich mamy drewniane ławki. Nieco dalej, w zaroślach widzimy jakiś większy blaszak, jakby garaż. Miejscowy zachęca nas, żebyśmy weszli przez dziurę pomiędzy dwiema blachami. Wtedy następuje pierwszy efekt WOW! Ponieważ w blaszaku mieści się ogromna łódź w trakcie budowy. Ma wymiary 30 m x 12 m. W całości jest budowana z drewna. Miejscowi budują ją na połowy tuńczyków. Z opowiadań naszego lokalnego przewodnika dowiadujemy się, że łódź buduje się od dwóch lat, ale zaczęta była tak naprawdę w 2017 roku. Budowę porzucono po tym, jak ogłoszono pandemię koronawirusa. Na moje oko, ta łódź była budowana wcześniej, a przynajmniej od 2021 budowa stanęła na tym etapie, co widzieliśmy. Dlaczego tak myślę? Wystarczyło popatrzeć na drewno. Każda deska zdążyła już wyschnąć na wiór, obrosnąć dużą warstwą kurzu, pajęczyn, a kapsle i nakrętki po napojach zdążyły już pordzewieć lub wypełnić się ziemią, kurzem i pyłkami z roślin. Suchość desek świadczyła o tym, że w takim stanie statek musiał stać już kilka lat (być może dwa), ponieważ włókna przyjęły suchą, nieco zmurszałą strukturę, jak po tym, gdy nieumiejętnie osuszy się drewno. Przez dłuższą chwilę podziwialiśmy dzieło miejscowych, ponieważ łódź wyglądała, jakby była komputerowo odmierzona, co do milimetra. Nawet każdy element ożebrowania przyjmował faliste, ale równomierne kształty. Budowa wyglądała jak arka Noego, jakby miejscowi wiedzieli, że ma nadejść jakiś wielki kataklizm.
Po wyjściu z blaszaka poszliśmy dalej, leśną ścieżką wśród palm. Już sam spacer przez tropikalny las jest ciekawym przeżyciem, ponieważ dookoła panuje cisza, którą jedynie przerywa śpiew ptaków lub coraz bardziej słyszalny szum fal. Na razie nie widzimy oceanu. Miejscowy prowadził nas na rajską plażę wydeptaną ścieżką w poprzek do głównej, którą szliśmy dotychczas. Jako że lubię zobaczyć wszystko, koniecznie chciałem dojść do końca „głównej” drogi, po czym zawrócić na rajską plażę. Na końcu ścieżki, którą od portu idzie się jakieś 10 minut, docieramy do plaży z rozłożystym drzewem liściastym po lewej stronie. Daje ono dużo cienia. Tutejsza plaża zachwyca, ponieważ przed sobą widzimy krótką lagunę i równą granicę płycizn i głębin. To oznacza, że tak, jak poprzednio – na grillowej wyspie – dno opada w postaci kilkudziesięciometrowej, pionowej ściany gdzieś w głąb. Tutaj jednak fale były zbyt wielkie, a prąd zbyt mocny, żeby oddalać się od brzegu, stąd w okolicach wejścia na plażę z rozłożystym drzewem nie zaleca się pływać. Na plaży jest nawet drewniany stolik z ławką pod wspomnianym drzewem, gdzie można usiąść. Nam poszczęściło się podwójnie, ponieważ kiedy podczas drugiej wycieczki na Dharanboodhoo przenieśliśmy się po 15.00 na plażę z drzewem, godzinę później powstały dwie dość wysokie chmury kłębiaste. Pomiędzy nimi rozpięła się tęcza! To był niesamowity widok! Pomimo, że większość grupy leżała na piasku i patrzyła nawet w tamtą stronę, nikt jej nie dostrzegł. Dopiero kiedy podbiegłem do reszty, szybko im powiedziałem, żeby patrzyli pomiędzy obie chmury, bo takie rzeczy nie trafiają się zbyt często. Dosłownie pięć metrów dalej, po prawej, od głównego wejścia na plażę widać aleję palmową i główną drogę leśną prowadzącą do wioski. Kiedy trochę popływamy, warto tutaj wrócić i pójść nią aż do jej końca. Przejdziemy wówczas przez całą wioskę. O tym będzie nieco później. Najpierw jednak wróćmy na plażę z rozłożystym drzewem. Kiedy staniemy pod tym charakterystycznym drzewem, idźmy dalej w lewo, wzdłuż plaży. Zobaczymy, że fale po tej stronie stają się bardziej spokojne, a laguna jest szeroka na maksymalnie 20-30 m. Tuż za nią rozpoczynają się głębiny oceaniczne.
Rajska plaża
Jeśli jesteśmy tu przed godziną 10.00 lub w jej pobliżu, od razu rozłóżmy się, załóżmy maski i wejdźmy do wody (oczywiście kto potrafi pływać). Dopłyńmy do granicy laguny i głębin (zaledwie 20-30 m). Rano powinniśmy zobaczyć mnóstwo ławic kolorowych ryb i przede wszystkim od dwóch do czterech rekinów rafowych! Dla człowieka są one niegroźne, ponieważ nie atakują ludzi, a widowisko jest niesamowite! Rekiny te pływają na skraju lagun i głębin, w szczególności w pobliżu pionowo opadających ścian w głąb oceanu. Jeśli ktoś nigdy nie widział podobnej podwodnej ściany, na Dharanboodhoo zrobi ona naprawdę ogromne wrażenie. A widok rekinów zdecydowanie uzupełni niecodzienne przeżycia. W rejonie laguny pływają z kolei kolorowe ryby lub większe ławice. Nam nawet zdarzyła się spokojnie przepływająca płaszczka na kilka metrów od plaży. Godziny poranne najbardziej obfitują w niezapowiedziane atrakcje pod wodą. Na Dharanboodhoo dwóch miejscowych dba o nasze bezpieczeństwo. Jeśli wiedzą, że przypłyną jacyś turyści z Nilandhoo, wspomniane dwie osoby co jakiś czas będą nas doglądać czy bezpiecznie pływamy i czy wszystko jest w porządku. Wiedzą, że po stronie rajskiej plaży jest dość mocny prąd morski, jak również mogą powstawać duże fale. Podczas pierwszego pobytu na Dharanboodhoo prąd nie był tak mocny, ale fale były duże. Z kolei podczas drugiego pobytu na Dharanboodhoo po godzinie 13.00 w ciągu jednej chwili, tuż za wyraźną, równą linią płytkich wód laguny i głębin ocean nagle zaczął jak gdyby wrzeć. Fale występowały bardzo gęsto, ale raczej przypominały kipiel. To miejsce zdecydowanie nie nadawało się do pływania. W lagunie zaś powstał bardzo silny prąd, który przy plaży ciągnął nas w prawą stronę, nawet siedząc przy brzegu. Kiedy było normalnie, wykorzystałem metodę pływania, o której wspomniałem, omawiając wycieczkę „Grill na bezludnej wyspie”. Dzięki wspomnianej metodzie mogłem pływać we wszystkich kierunkach. Najbardziej fascynująca okazała się podwodna linia dna laguny i pionowej ściany opadającej w bezkresne głębiny oceanu. Przypominały mi górskie półki skalne, jak również samotne skały wysunięte nad przepaście. W wodzie wrażenie jest jeszcze większe, ponieważ możesz niejako unosić się nad tymi przepaściami i podziwiać wszystko z góry. Wrażenie jest niesamowite! Najbardziej podobała mi się wielka skała wystająca ponad linię pionowo opadającej ściany. To wszystko działo się około 5 metrów pod powierzchnią wody. W tym rejonie przepływały wielotysięczne ławice niebiesko-zielonych i żółtych ryb. Inne, czarne ławice, również upodobały sobie ten fragment. W pobliżu wystającego trójkątnego cypla nad głębią oceaniczną „kręciła” się wielka ławica skalarów w biało czarne paski. Jeśli zawiśniesz w miarę nieruchomo w tym miejscu, skalary otoczą cię wielką kulą ryb z każdej strony, dzięki czemu będziesz miał piękne widowisko oraz materiał na film, jeśli masz podwodną kamerę. Płynąc wzdłuż granicy płycizn i głębin, w godzinach porannych masz duże szanse na to, żeby zobaczyć 1,5 m rekiny rafowe.
Kiedy nacieszysz oczy światem podwodnym, warto wyjść na plażę i zobaczyć jej niesamowite piękno. O tej porze słońce idealnie oświetla tutejszy krajobraz, dzięki czemu możesz zrobić idealnie naświetlone zdjęcia. Idąc od początku plaży (czyli tam, gdzie mamy wielkie, rozłożyste, liściaste drzewo), przed sobą widzimy plażę z drobnego jak mąka piasku, a nad nią górują wysokie i pochyłe palmy, które koronami wiszą dosłownie nad powierzchnią oceanu. W połowie jej długości widzimy aż cztery takie palmy w równych odstępach. Ta część jest bardzo fotogeniczna, dlatego tutaj, w godzinach porannych warto robić zdjęcia, ze względu na odpowiednie oświetlenie. Po południu, takie zdjęcia będą pod słońce. Na końcu plaży jest z kolei poziomo rosnąca palma, która wisi dosłownie 1 m nad piaskiem i 1 m nad powierzchnią wody, ponieważ jest ona długa. Jej liście w całości wiszą nad wodą. To miejsce jest główną atrakcją dla fotografów i osób, które po prostu chcą zrobić efektowne zdjęcie na media społecznościowe, których nie jestem zwolennikiem, ponieważ ogłupiły zbyt dużą ilość ludzi oraz społeczeństw. Plaża na całej długości zachwyca swoim pięknem, ponieważ na odcinku 100 m mamy wysokie, pochyłe palmy oraz patrzymy na turkusową lagunę z piękną rafą koralową pełną kolorowych ryb. Tutaj mogliśmy poczuć gościnność miejscowych ludzi. Jeden z miejscowych przyniósł nam wędzone szprotki własnej roboty. Przygotował nam również kokos do picia. Mieliśmy wrażenie, że się nie kończy. Były bardzo pojemne. Oceniliśmy, że taki sam efekt jest, gdy naraz napijesz się półlitrowej wody lub coca-coli. Czujesz się pełny. Za jakiś czas dostaliśmy do spróbowania chipsy z owoców chlebowca. Dalej miejscowy pokazał nam duże, zielone kraby, które w ciągu dnia przebywały w swoich norach wykopanych na plaży. Wykopał ręką kilka dołów, po czym wyciągnął kilka dorosłych krabów, żeby pokazać nam z bliska jak one wyglądają. Około godziny 14.00 nawet zapytał się nas, czy chcemy kawy lub herbaty. Trochę dziwiliśmy się, skąd tutaj na plaży weźmie kawę lub herbatę, a tym bardziej wrzącą wodę. Umówiliśmy się na godzinę 15.00, żeby przygotował kawę. Tak też się stało. Około godziny 15.00 żona naszego lokalnego mieszkańca przyszła z kocem i czajnikiem pełnym wrzącej wody. Stanęła obok nas, po czym oboje częstowali nas kawą w jednorazowych kubkach, które przynieśli ze sobą. Dla nas było to bardzo miłe zaskoczenie. Widać, że „lokalsi” starają się, żebyśmy zobaczyli jak najwięcej, oraz żebyśmy jak najlepiej wspominali miejsce, które nie ma bazy turystycznej.
Niesamowita palma do zdjęć
Tak jest na rajskiej plaży
W trakcie naszego pobytu na Dharanboodhoo również musieliśmy zobaczyć, jak wygląda wioska. Można ją było w głowie ułożyć sobie jako dwa fragmenty: wszystko co znajduje się wzdłuż głównej drogi i po lewej stronie (idąc z plaży z rozłożystym drzewem aleją palmową) oraz boczna część wioski, gdzie mieszkali ludzie wzdłuż mniejszej, lokalnej, równoległej uliczki do głównej drogi. Ta miała połowę długości głównej „ulicy”. A, co najbardziej rzucało mi się w oczy we wiosce? Z pewnością stare domy zbudowane w całości z koralowca, kolorowe mury i kolorowe obficie kwitnące kwiaty, oraz flagi i godła czterech państw: Francji, Hiszpanii, Brazylii, Portugalii i w jednym miejscu Argentyny. Jako że po Islamie, piłka nożna jest drugą „religią” Malediwczyków, to nietrudno odgadnąć, dlaczego akurat te kraje sobie upodobali. We wszystkich tych państwach są najmocniejsze ligi piłkarskie, które zna cały świat. Nawet na jednym z murów znalazłem namalowane oficjalne logo mistrzostw świata „Qatar 2022”. Na końcu głównej drogi znajdowało się boisko piłkarskie, a za nim ścieżka prowadząca wzdłuż miejscowych upraw. Najciekawszy był fakt, że wzdłuż ścieżki rosły drzewa podobne do… sosen, co trochę nas zdziwiło. Nie pasowały do tutejszego klimatu. Jednak te dziwne drzewa z pewności były do niego przystosowane, skoro tak bujnie rosły. Na końcu ścieżki rozpoczynał się rumor z koralowców oraz zarośla. Nie znaleźliśmy po tej stronie ciekawej plaży. Myślę, że warto pójść do boiska, ponieważ dalej nie ma już nic ciekawego. Wracając przez wioskę warto od połowy jej długości wybrać równoległą, mniejszą drogę, żeby zobaczyć, jak wyglądają obrzeża wioski. Tutaj zobaczymy stare chaty zbudowane z koralowców, ale również dojdziemy do zielonego meczetu z pięknymi ogrodami. Jest on wciśnięty pomiędzy główną, a równoległą drogę, dlatego zobaczymy go z każdej strony. Idąc nieco dalej, po prawej stronie z łatwością dostrzeżemy piękną aleję palmową prowadzącą nad ocean. Warto przejść się tędy dla samego widoku pięknych palm, dużej ilości cienia, rześkiego podmuchu wiatru od oceanu, oraz żeby na końcu alejki móc zobaczyć uprawy papai. Na samym końcu, tuż przy brzegu ścieżka prowadzi do spalarni śmieci, dlatego tam nie ma potrzeby już iść, no chyba, że chcemy zobaczyć na skalistym brzegu, jak o nie rozbijają się z hukiem duże fale. Tutaj zdecydowanie nie da się pływać ze względu na ostre, skaliste dno i wysokie fale.
Warto odwiedzić wioskę. Na jednym ze zdjęć widać charakterystyczne flagi państw najsilniejszych pod względem piłki nożnej namalowanych na murach swoich domów
Wracając przez palmową aleję, ponownie docieramy na równoległą, mniejszą drogę. Na jej końcu zobaczymy ciekawy dom zbudowany z koralowca i inny z fioletowymi murami. Za chatą skręcamy w lewo, po czym wyrównujemy do głównej drogi prowadzącej na plażę. Warto dopowiedzieć, że w środku wioski, przy głównej drodze jest jedna knajpka serwująca lokalne jedzenie i dwa małe sklepy spożywcze, gdzie zawsze można coś kupić. Kilka osób z naszej grupy było sprawdzić jedzenie i ceny w tej knajpce. Stwierdzili, że serwują tu bardzo dobre lokalne jedzenie, ale trochę ostre oraz było bardzo tanie, jak za cały zestaw. Za zestaw obiadowy zapłacili około 3,5 dolara. Ja tymczasem kupiłem kilka rodzajów miejscowych przypraw za 7-10 MVR za paczkę 50g. Jeśli chcemy napić się czegoś z lodówki, ponieważ we wiosce mamy upał i brak przewiewu, to bez problemu możemy kupić zimną wodę lub znane napoje jak: Fanta, Coca-Cola, Sprite i inne. Również znajdziemy napoje z Indii, Tajlandii lub Sri Lanki. Idąc przez wioskę z pewnością zatrzyma nas ktoś ze starszych ludzi i poczęstuje nas małymi jabłuszkami, które rosną przy jednym z domów. Jest to jakaś miejscowa odmiana jabłek, która w Europie nie występuje. Jabłuszko ma jedną pestkę w środku, a wielkością przypomina raczej wiśnię. Od momentu zerwania z drzewa dojrzałego owocu trzeba go szybko zjeść, ponieważ w upale, dosłownie w kilka godzin potrafią już zmienić smak. Podsumowując wyjazd na Dharanboodhoo, mogę tylko tyle powiedzieć, że z pewnością zachwyci nas gościnność tutejszych ludzi, niesamowita budowa statku (dosłownie jakby miejscowi budowali arkę Noego), rajska plaża z pochyłymi palmami, piękna laguna, pionowe ściany z rafy pod wodą oraz podwodny świat. Wielką zaletą tej wycieczki jest fakt, że można ją zorganizować praktycznie w każdym dniu poza piątkiem (dzień święty dla lokalnych mieszkańców), ponieważ nawet jeśli będą zaplanowane inne rejsy, to kapitan wypłynie pół godziny wcześniej, żeby zawieźć nas na Dharanboodhoo.
BEZLUDNE WYSPY, W TYM WYSPA GEMENDHOO
Jest to trzecia propozycja wycieczki, którą
koniecznie trzeba zrealizować, ponieważ ten rejon Malediwów jest uważany za
najpiękniejszy naturalny fragment całego kraju. Podczas wycieczki zobaczymy
ciąg bezludnych wysp, a na trzech z nich będziemy mieli okazję pobyć oraz się
zrelaksować. Jeśli lubimy chodzić, to możemy stanąć stopą nawet na sześciu
wyspach, ponieważ laguny pomiędzy nimi są płytkie, dzięki czemu można
przechodzić dalej, idąc po dnie. Tak naprawdę ciąg tworzy 26 bezludnych wysp,
ale z racji długości dnia fizycznie nie ma możliwości, aby odwiedzić je
wszystkie podczas jednej doby. Słyszałem opinie typu: „na Malediwach wszystkie
wyspy są podobne, nie ma po co jechać”. Dla mnie takie myślenie jest typowo
polskie – typowo malkontenckie. Jeśli decydujesz się wydać dość sporo pieniędzy
na wakacje na Malediwach, to nie warto narzekać. Warto zwiedzać i poznawać
ciągle nowe miejsca. Wyspy są zachwycające, ale musi być spełniony główny
warunek. Koniecznie trzeba odwiedzić omawiany rejon w słoneczny dzień, ponieważ
światło wydobywa niesamowite kolory turkusu i odcienie niebieskiego lagun. Całe
widowisko polega na tym, że przez kilka kilometrów ciągną się dwa pasy
płytkich, turkusowych lagun, pomiędzy którymi mamy kilkudziesięciometrowy pas
głębin oceanicznych. Moment wpłynięcia pomiędzy oba pasy jest bardzo
widowiskowy, ponieważ widzimy szybką zmienność kolorów wód, a jednocześnie po
lewej stronie podziwiamy przepiękne, bezludne wyspy pełne zieleni i palm. Tylko
pierwsza i druga są słabo zarośnięte, ale mimo wszystko mamy na co popatrzeć.
Na miejsce płyniemy około 45-50 minut. Zatrzymujemy się po minięciu dwóch
pierwszych wysepek. Stajemy na kolejnej, gdzie wpływamy na płytką lagunę
pomiędzy trzecią a czwartą wyspę. Mamy więc od razu dwie wyspy na wyciągnięcie
ręki.
Pierwszy ląd rozpoczynający serię 26 bezludnych wysp
Szybko zmieniające się kolory wód, zanim dotrzemy na pierwszą wyspę
Najpierw spędzamy czas na tej z lewej. Na lądzie widzimy gęste palmowe lasy oraz cudną plażę, która wręcz zachwyca. Podobnie jak na dwóch poprzednich wycieczkach mamy turkusową lagunę o szerokości kilkudziesięciu metrów, po czym jest nagły spad dna, tworzący pionową ścianę podwodną. Oczywiście poszedłem laguną z aparatem, aż do jej krawędzi, żeby zrobić zdjęcie równej granicy płycizn i głębin. Dla mnie ten widok nigdy się nie nudzi. Zawsze zachwyca. Na wyspie, na której aktualnie przebywamy zauważymy kilku miejscowych, którzy nam pomachają. Biwakują nielegalnie, ponieważ na Malediwach jest ono całkowicie zabronione. Żyją w środku lasu palmowego. Zobaczymy jak kilka rodzin siedzi w kółku i przygotowuje jedzenie. Miejscowi uśmiechają się do nas i machają na powitanie. Idąc nieco dalej, zobaczymy, że ekipa ma bardzo ciekawą ubikację. Na granicy lasu palmowego zrobili wychodek z plandeki na zboże, a w środku widać normalną muszlę klozetową. Ubikacja wygląda komicznie na środku bezludnej wyspy. Widok jest bardzo nietypowy. Idąc dalej, w lewo, dochodzimy do skrajnego brzegu wyspy, mając cały czas widok na palmowy las i turkusową lagunę. Wyspa kończy się długim, piaszczystym cyplem wysuniętym w ocean oraz przedłużeniem laguny. Pomimo braku dalszego lądu, nasza wycieczka się nie kończy. ponieważ mamy około 2-2,5h wolnego czasu, dzięki czemu, jeśli lubimy zwiedzać, możemy poszerzyć nasz teren, przechodząc płytkim dnem na kolejną wyspę, którą wcześniej minęliśmy płynąc łodzią. Można iść w linii prostej, ale wtedy pomiędzy wyspami trafimy na głębokie wody do klatki piersiowej. Jeśli chcemy znaleźć ścieżkę pod wodą prowadzącą płyciznami do kolan, warto pójść do końca piaszczystego cypla, po czym idąc łukiem, kierować się w stronę drugiej wyspy. Wędrując łukiem, wybierając najjaśniejszy kolor, który jednocześnie oznacza najpłytsze wody. Wędrówka pomiędzy wyspami trwa około 10 min. Docieramy na znacznie mniejszą wyspę z kilkoma palmami na środku. Tutaj również możemy nacieszyć się pięknymi widokami i laguną. Jeśli chcemy iść dalej, możemy przejść na drugą stronę tutejszej wyspy i przejść dalej płyciznami. Jednak dystans pomiędzy następnymi wyspami jest znacznie większy, a i wody są głębsze. Kolejna wyspa jest porośnięta gęstymi krzakami. Tam już nie dotarliśmy ze względu na odległość i czas, który jest potrzebny, żeby siłować się z wodą, idąc dnem. Nie da się nic przyspieszyć, ponieważ woda ma swój opór, którego nie zmienimy. Wracając, podziwiaj widoki, które mogłeś przegapić, nie odwracając się za siebie. Z pewnością zachwyci cię kolor lagun oraz zieleń palm, która idealnie komponuje się z niebieskim niebem. Jeśli będziesz miał odrobinę szczęścia, w lagunach możesz zobaczyć małe rekiny rafowe. Są bardzo płochliwe, gdy tylko wejdziemy do wody. Stojąc na plaży nie wyczuwają nas.
Pierwsza wyspa i "skakanie" z wyspy na wyspę idąc dnem płytkiej lagunyUbikacja biwakujących tu ludziKiedy wróciliśmy do pierwszej wyspy, na którą przypłynęliśmy łodzią, zobaczyłem, że obok naszej, stoi jakaś ciemnoszaro-czarna łódź na dwa silniki po 250 KM każdy. Dla mnie wspomniany kolor oznaczał tylko jedno: musi to być łódź wojskowa lub policyjna. Kiedy podszedłem bliżej, szybko okazało się, że jest to łódź policyjna z niebieskim numerem 054. Dowiedziałem się, że policjanci często wybierają ten rejon na ćwiczenia podczas służby. Po około 2,5h przeszliśmy na drugą stronę, na kolejną wyspę, która z naszej łodzi była po prawej stronie. Kapitan i jego koledzy przynieśli dwie lodówki turystyczne z kanapkami i zimnymi napojami oraz arbuzami pokrojonymi na plasterki. Idąc długim cyplem, dotarliśmy pod lokalny las palmowy, gdzie na plaży mieliśmy dużo cienia. Kapitan rozłożył matę oraz wyłożył jedzenie i napoje w jednym miejscu. Wszyscy mogliśmy się częstować oraz zrobić sobie przerwę na posiłek. Wyspa, na której teraz odpoczywaliśmy nazywa się Gemendhoo. Na linii plaża-las palmowy mogliśmy z łatwością dostrzec pas plastikowych butelek i innych rzeczy wyrzuconych przez ocean. Zza palm mogliśmy nawet dostrzec kilka ruin domów, gdzie widać było jeszcze wykafelkowane pomieszczenie będące kiedyś łazienką. O co więc chodzi? Jeśli pamiętasz wielkie tsunami z dnia 24 grudnia 2004, to musisz wiedzieć, że właśnie ta wyspa została całkowicie zalana wodami, a wszystkie domy uległy zniszczeniu. Miejscowa ludność, która zamieszkiwała Gemendhoo na zawsze opuściła tę wyspę i odtąd stała się dzikim, zarastającym lądem. Właśnie z tego powodu zatrzymujemy się na wyspie, żeby zobaczyć, jak wygląda rejon po tsunami. Na szczęście nie widać walających się mebli ani innych rzeczy po wyspie, poza plastikami, które wyrzucił ocean na brzeg. Teren wokół domów zdążył już zarosnąć palmami. Dlaczego więc Malediwczycy nie wrócili na swoją wyspę po pamiętnej katastrofie, żeby odbudować to, co stracili? Bynajmniej nie z obawy o fakt, że kiedyś podobna tragedia znowu może się powtórzyć. Malediwczycy są bardzo przesądni i bardzo boją się duchów, dlatego nie wracają do miejsc, gdzie stało się coś złego. Gdyby nie świadomość, że na początku lat dwutysięcznych rozegrała się na wyspie wielka tragedia, nawet nie pomyślelibyśmy, że coś kiedykolwiek było nie tak. Rosną tu piękne palmowe lasy, mamy piękną plażę i lagunę, która powoli wypełnia się brązową roślinnością wodną.Policyjna łódź obok naszej
Kiedy już coś zjemy i dowiemy się o historii z tsunami, możemy iść dalej – na koniec wyspy. Po drodze będziemy mieli do przekroczenia trzy rzędy betonowej konstrukcji – molo, które wybiegało w ocean. Dzisiaj zostały tylko betonowe trzy rzędy, pod którymi musimy się schylić i przejść. Za molo rozciąga się długa plaża z pięknymi palmami. Bliżej końca wyspy mamy aż sześć samotnie rosnących palm, które idealnie komponują się na tle niebieskiego nieba. Przy brzegu, zobaczymy rozciągniętą linę pomiędzy dwiema wyspami i betonowe bloki na dnie, pod wodą. Również w tę stronę, przed 2004 rokiem prowadziło molo. Jeśli wejdziemy do wód laguny pomiędzy wyspami, zobaczymy, że nasze nogi opływa duża ławica małych ryb, którą z kolei przecina kilka młodych rekinów. Stojąc nieruchomo, możemy podziwiać piękne widowisko. Przejście pomiędzy wyspami trwa maksymalnie dwie, trzy minuty, ale w najgłębszym miejscu woda jest głęboka do klatki piersiowej osoby mającej 180 cm wzrostu. Będąc na kolejnej wyspie, otwiera się przed nami piękny świat. Mamy dość długą wyspę, gęsto zarośniętą palmami, a po prawej ciągnie się turkusowa laguna, która stanowi kolejny fragment długiego na kilka kilometrów pasa lagun. Jako że bardzo dobrze czuję się w upalne dni, przez wyspę pobiegłem samotnie, podczas gdy reszta ekipy zatrzymała się w wodzie z ławicą i młodymi rekinami. Ja tymczasem przebiegłem całą plażę z pochyłymi palmami i wypatrzyłem, że na prawo od końca wyspy widać sand bank, czyli małą, piaszczystą wyspę na środku oceanu. Koniecznie musiałem tam dotrzeć. Zabrałem aparat, po czym szedłem szybkim, żwawym krokiem do niego. Kiedy tam dotarłem, znajdowałem się pomiędzy dwiema zielonymi wyspami, ale jakby kilkadziesiąt metrów od ich głównego ciągu. Teraz mogłem popatrzeć na ciąg kilku wysp jednocześnie. Po raz kolejny mogłem zobaczyć niesamowitą granicę płycizn i głębin, dlatego poszedłem z aparatem na brzeg laguny, gdzie rozpoczynało się bardzo stromo opadające dno, tworzące głębiny. Ponownie zrobiłem serię zdjęć z dodatkiem pięknych, rozbudowanych chmur kłębiastych. Kiedy nacieszyłem się widokami, widziałem z daleka resztę naszej ekipy. Jedni pływali na lokalnych rafach, a inni podziwiali młode rekiny i ławicę. Po wyjściu z laguny, z powrotem przebiegłem całą wsypę, po czym wróciłem do mojej grupy, skąd wróciliśmy do początku wyspy Gemendhoo.
GemendhooPrzechodzenie dnem z wyspy na wyspę płytką laguną
Po zwiedzeniu tego rejonu wsiedliśmy na łódź i popłynęliśmy siedem wysp dalej pomiędzy dwoma turkusowymi pasami lagun, płynąc wąskim pasem głębin. Nasz kapitan wybrał niesamowitą bezludną wyspę, gdzie mieliśmy widok na ciąg kolejnych wysepek. Tutaj lokalna rzeka wcinała się w głąb wyspy i dodatkowo mieliśmy mały sand bank do dyspozycji pomiędzy dwiema wyspami. Kapitan powiedział tylko, żebyśmy nie przekraczali granicy wyspy na prawo od łodzi, na której przebywaliśmy, ponieważ dalej zaczyna się teren resortu. Ja wybrałem przeciwną stronę, gdzie mogłem pójść na sand bank i dalej na wcześniejszą wyspę, którą widzieliśmy z łodzi. Tutejsze wyspy były nienaruszone, dzikie. Nie widzieliśmy nigdzie śladów działalności człowieka. Wszędzie mogliśmy podziwiać piękne, palmowe lasy oraz turkusowe laguny, ciągnące się w obu kierunkach po horyzont, jednocześnie mając widok na dwie równoległe granice płycizn i głębin. Odcienie niebieskich wód wręcz zachwycały. W miejscu, gdzie rzeka wcina się w głąb wyspy, w ocean wybiega dość długi cypel. Idąc tędy, warto przejść dnem do sand banku, który widać przed nami. Możemy stąd podziwiać piękno innych wysp (widzimy ich przynajmniej pięć) oraz przed nami ciągnie się turkusowa laguna. Mieliśmy trochę szczęścia, ponieważ w pobliżu łodzi pływał około 1,5-metrowy rekin, którego mogliśmy w spokoju oglądać. Jako że na ostatniej wyspie z rzeką mieliśmy około godzinę czasu (około 16.30 musieliśmy wracać, żeby odebrać dwie osoby z resortu, z którymi się poznaliśmy już wcześniej w Remora Inn), to odwiedziliśmy tutejszy sand bank oraz zobaczyliśmy wyspę, jej plaże oraz rzekę, która jest niecodziennym widokiem na Malediwach. Najciekawszy był moment, kiedy na pięć minut przed wejściem na łódź zaczął padać chwilowy deszcz, podczas, gdy dookoła mieliśmy niebieskie niebo. Na szczęście szybko ustał.Bezludne wyspy po południuPrzejście na sand bank i patrzenie na bezludne wyspy - to było coś!
Wracaliśmy przez resort w pięknej pogodzie. Dwie
osoby odebraliśmy mniej więcej w połowie drogi powrotnej na Nilandhoo. Kiedy
odpłynęliśmy zaledwie na trzy minuty drogi od resortu, nagle na otwartych
wodach oceanu pojawiła się wielka gromada delfinów. Jedna osoba z naszej grupy
nagle głośno zagwizdała, żeby kapitan zwrócił uwagę na delfiny, ponieważ
pojawiły się za naszą łodzią. Kiedy kapitan zorientował się o co chodzi, na
pełnej prędkości zrobił bardzo ostry zakręt, przechylając łódź pod kątem
bliskim 45 stopni. Kiedy dopłynęliśmy do nich, nagle przy powierzchni, pojawiło
się bardzo dużo delfinów. Oceniliśmy, że mogło być ich nawet sto! Kilkanaście
płynęło tuż przy łodzi, dlatego mogliśmy je podziwiać z bardzo bliska, wręcz na
wyciągnięcie ręki. A kiedy inne dostrzegły, że jesteśmy nimi zainteresowani,
nagle zaczęły wyskakiwać z wody, jeden po drugim. Za kolejną chwilę dwa z nich
wyskakiwały bardzo wysoko, po czym najpierw zaczęły kręcić piruety wzdłuż osi
swojego ciała, a za chwilę robiły salta, obracając się w powietrzu jednocześnie
w dwóch płaszczyznach! Ale mieliśmy widowisko! Kapitan zwolnił do prędkości
pływania delfinów. Zawracaliśmy przez około piętnaście minut w różnych
kierunkach, żeby je podziwiać, a one popisywały się, kręcąc coraz bardziej
spektakularne piruety i salta. Jako że w programie u Magdy jest przewidziana
osobna wycieczka na podziwianie delfinów, tutaj w nieplanowany sposób
„załatwiliśmy” tę wycieczkę za jednym razem. Co ciekawe, nie mieliśmy małej
grupki, którą długo musielibyśmy wyszukiwać na otwartych wodach oceanu, bo
trafiliśmy w nieplanowany sposób na ich wielką grupę. Po raz kolejny
potwierdziło się, że nieplanowane rzeczy są najpiękniejsze.
WYSPA BIŻUTERII i MURALI (RINBOODHOO) I SAND BANK
RINBUDHOO
Jako że wyspa z biżuterią nie jest miejscem, gdzie
spędzamy cały dzień, warto połączyć ją z inną atrakcją. Z tego względu
połączyliśmy tą wyspę z sand bankiem, który jest dokładnie w połowie drogi
powrotnej na Nilandhoo. Założyliśmy, że najpierw popłyniemy na Rinbudhoo, a w
drodze powrotnej zatrzymamy się na trzy godziny na sand banku. Płynęliśmy w
okresie, gdzie ustawał front atmosferyczny z opadami deszczu, dlatego niebo
podzieliło się na: w połowie pokryte cienkimi, białymi, przepuszczającymi
chmurami stratocumulus stratiformis perlucidus translucidus (badaniem pogody i
klimatu zajmuję się już od ponad 23 lat, stąd naukowe nazewnictwo jest mi
znane) i na drugą połowę, która była
czysta, błękitna. Ciągle obserwowaliśmy nad naszymi głowami granicę
odchodzącego frontu. Kiedy przypłynęliśmy na wyspę Rinbudhoo, słońce przebijało
się przez wspomniane białe chmury. Kapitan i jego kolega, najpierw zaprowadzili
nas do głównego skrzyżowania, gdzie jest malutki sklep spożywczy i rozpoczyna
się uliczka z muralami. W tym miejscu krzyżują się dwie drogi (główna,
prowadząca wzdłuż całej wyspy, oraz ta, prowadząca z portu. Tuż przy
skrzyżowaniu, po prawej stronie widać blaszaną chatę z częściowo wytartym
napisem Rinbudhoo. Właśnie tutaj w godzinach porannych rozkłada się miejscowy
ze swoimi wyrobami jubilerskimi. Tego dnia nam się nie poszczęściło, ponieważ
najwidoczniej, dzień lub kilka dni wcześniej musiały przybyć tu wycieczki z
resortów, przez co większość biżuterii zostało wykupione. My mogliśmy zobaczyć
jedynie kilka pozostałych sztuk. Magda nie miała informacji o tym, ile
miejscowy będzie miał biżuterii w danym dniu, ponieważ zawsze było dobrze.
Ekipa poczuła się rozczarowana tym, co zobaczyła. Z drugiej strony, dla mnie
biżuteria nie była głównym celem wyjazdu, stąd cieszyłem się, że mogłem
zwiedzić kolejną lokalną wyspę. Rinbudhoo słynie z murali. Od głównego
skrzyżowania, w stronę widocznej plaży ciągnie się uliczka z domami, na
których, na każdej ścianie są namalowane piękne murale, zazwyczaj o tematyce
malediwskiej (życie morskie lub społecznościowe). Tutaj spędziliśmy trochę
czasu, ponieważ malunki są rzeczywiście piękne i bardzo kolorowe. Widać, że
powstawały długimi tygodniami. Przy skrzyżowaniu jest nawet informacja, że na
wyspie działa Stowarzyszenie Lokalnych Artystów. Trzeba było przyznać, że
talent faktycznie mieli. Po zwiedzeniu tej części wyspy mieliśmy jeszcze ponad
godzinę czasu wolnego, choć do końca nie wiedzieliśmy czy do godziny 11.00 czy
12.00, bo sam kapitan przekazał tę informację dość niejasno. Okazało się, że do
12.00, dlatego zdążyliśmy obejść całą wyspę i zobaczyć, jak wyglądają miejscowe
plaże. Część naszej grupy, w tym ja, poszliśmy główną drogą, aż dotarliśmy do
plaży na końcu wyspy. Ten widok bardzo mi się podobał, ponieważ granica frontu
przesunęła się. Słońce na dobre rozświetliło okolicę, dzięki czemu mogłem
powiedzieć, że znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Teraz
mieliśmy widok na piękną, turkusową lagunę, niewielką plażę, palmy kokosowe i
błękitne niebo. Po lewej stronie patrzyliśmy na bardzo piękny widok, bo kilkaset
metrów dalej widniały trzy bardzo zielone wyspy. Patrzyliśmy na nie jak przez
żaluzje, ponieważ liście niskich palm pochyliły się nad plażą. Nieco poniżej wisiało
kilka kokosów na naturalnej, ażurowej konstrukcji z gałęzi, na której one
urosły. Miejsce oferowało idealne warunki dla fotografów krajobrazowych,
ponieważ można było „bawić się” perspektywą. Oczywiście wykorzystałem
możliwości tej pięknej plaży. Bardzo spodobała mi się część wyspy Rinbudhoo z
widokiem na inne wyspy oraz soczysta zieleń młodych palm. Błękit nieba i
turkusowe odcienie tylko dodawały uroku temu miejscu.
Kiedy wracaliśmy z plaży, poszliśmy jedyną główną drogą, skąd przyszliśmy. Teraz podziwialiśmy gęstą aleję palmową. Ona również zapewniła piękny motyw na zdjęcia krajobrazowe. Weszliśmy również do sklepu na skrzyżowaniu. Zobaczyliśmy, że lokalne ceny są niższe niż na Nilandhoo. Z tego powodu kupiłem siedem różnych malediwskich przypraw, wodę 1,5l z lodówki, która przydała się na sand banku oraz ciastka. Za wszystko zapłaciłem zaledwie 4 USD, czyli 60 MVR. Po udanym zwiedzaniu wyspy wróciliśmy do portu, gdzie czekaliśmy na kapitana. W drodze powrotnej zdziwił mnie tylko bardzo długi przystanek?... No właśnie, nie wiedziałem co to było. Obiekt wyglądał jak przystanek autobusowy z dużym zegarem, a dodatkowo obok, był piękny teren z ławkami do siedzenia. Na wyspie przecież nie ma ani jednego samochodu... W porcie, kilka metrów od nas wylądowała duża i smukła czapla, która stała na portowym, betonowym nabrzeżu. Z odległości zaledwie 8-10 m zrobiłem jej kilka ujęć. Przy okazji zobaczyliśmy, jak bardzo tutejsze życie jest zależne od łodzi. Pewna miejscowa kobieta miała do załatwienia jakieś urzędowe sprawy. Zabrała ze sobą dokumenty zapakowane w przezroczystą teczkę, która miała chronić je przed wodą. Ktoś po nią przypłynął małą, 6-cio osobową łodzią motorową. Za chwilę odpłynęli w kierunku innej wyspy.
Palmowa aleja i droga do sklepuSAND BANK
Po zwiedzaniu wyspy wsiedliśmy na łódź, po czym popłynęliśmy w drogę powrotną na Nilandhoo. W połowie trasy mieliśmy zaplanowaną drugą atrakcję – sand bank. Jest to piaszczysta wyspa na środku oceanu z laguną, która ją otacza. Płynęliśmy około 20 min, po czym kapitan wpłynął do lokalnej zatoki, którą wyznaczały dwa, długie piaszczyste cyple, układające się na kształt litery ‘C’. Granica frontu przesunęła się jednak tak, że białe chmury stały się bardziej szare, przez co słońca całkowicie zanikło. Trochę nam było szkoda, ponieważ piękno sand banku podkreślają promienie słoneczne, które wydobywają niesamowity kolor wód otaczających wyspę. Z drugiej strony, na niebie zauważyłem niewielką dziurę w chmurach, która powoli się powiększała. Miałem nadzieję, że za około godzinę będzie na tyle duża, że zacznie świecić słońce. Sand bank jest długi na ponad 150 m, ale jego kształt oraz długość zmienia się wraz z upływem czasu, ponieważ fale i prądy morskie nieustannie przerzucają masy piasku. Obecnie tę piaszczystą wyspę mogliśmy podzielić na dwie równe części. Tą z lewej strony stanowiło szerokie wypłaszczenie terenu do około 70 cm nad poziomem wody, gdzie rozłożyliśmy się z ręcznikami plażowymi i parasolami. Ledwo zdążyłem wejść do wody, a przede mną przemknęła duża płaszczka. Pokazałem ją również innym. Woda była ciepła i przejrzysta, ale nie całkowicie czysta z powodu silnego prądu, którego siłę odczuwaliśmy, gdy tylko wypłynęliśmy poza linię łącząca dwa skrajne cyple. Drugą część sand banku stanowił szeroki i płaski chodnik wygięty łukiem w prawą stronę. Na jego końcu siedziało kilkadziesiąt czarnych i białych rybitw. Po ponad godzinie, niebo zaczęło się „otwierać”. Dziura stawała się coraz większa, aż duża część chmur rozpadła się całkowicie. Odtąd słońce przez większą część czasu oświetlało naszą wyspę. Dopiero teraz mogliśmy dostrzec piękno tego miejsca. Co było w nim takiego wyjątkowego? C-kształtną wyspę otaczała turkusowa laguna w kilku odcieniach, tworząc pasy kolorów. Dodatkowo przy brzegu, fale ułożyły piasek w postaci małych, podwodnych wydm, które dodawały uroku całej linii brzegowej.
Można było być złym na początku wycieczki, że jest dużo chmur na niebie, ale teraz zapewniły one nam prawdziwie niepowtarzalny spektakl! Na północnej stronie rozbudowały się dwie, bardzo wysokie chmury cumulus congestus pileus. Są to wysokie na kilka, a w okolicach równika, nawet na kilkanaście kilometrów kłębiaste chmury, przypominające wielkiego bałwana, które na różnych poziomach są poprzecinane bardzo wąskimi, ciemnymi pasami chmur zwanymi pileus. Cały czas oświetlało je słońce. Na tle błękitnego nieba i cudnej laguny tworzyły niepowtarzalne widowisko. Dodatkowo, wraz z upływem czasu, widzieliśmy, jak zmienia się ich kształt. Za chwilę powstało bardzo ciekawe zjawisko, gdzie zupełnie inny rodzaj chmury w połowie ich wysokości dosłownie przykleił się do jednej z nich. Wspomniana chmura to altocumulus lenticularis duplicatus, czyli piętrowy układ płaskich „soczewek” o gładkich kształtach, nałożonych jedna na drugą. Kiedy zaczyna pojawiać się ich więcej, wiedz, że zwiastują one nadejście silnych wiatrów za około 20 godzin lub trochę więcej. Z kolei na wschodniej stronie zauważyliśmy coś równie rzadko spotykanego. Nieco nad linią horyzontu powstała równa linia z białych chmur, a z podstawy „wyrosło” pięć osobnych wąskich, kłębiastych wież, które w górnej ich części ponownie połączyły się białą poprzeczką z chmur. Wspomniane chmury nazywają się stratocumulus castellanus. Ich widok zwiastuje nadejście krótkich, ale intensywnych opadów i ewentualnych burz. Rzeczywiście tak było, ponieważ w kierunku północno-zachodnim widzieliśmy jak z dwóch wysokich, kłębiastych chmur z przyklejonymi „soczewkami” padał obfity deszcz w dwóch różnych miejscach. Gdybyśmy zobaczyli te same chmury na lądzie, mielibyśmy tylko 30 min na ucieczkę przed burzą. Na wodzie rządzą się trochę inne zasady, dlatego tutaj nie miałem obaw, że zaraz dopadnie nas ulewa, a tym bardziej burza. Podczas naszego pobytu na sand banku mieliśmy okazję zobaczyć trzy niesamowite przemiany chmur, które są wręcz niepowtarzalne, podobnie jak zachody słońca. Tym trzecim „przedstawieniem” było utworzenie się równoległych pasów poniżej poziomu dwóch największych kłębiastych chmur z soczewkami. Za kilkanaście minut zaczęły budować się równoległe pasy, przez które teraz mogliśmy podziwiać wspomniane wysokie chmury, jakby przez żaluzje. Podobny widok kojarzy mi się tylko z tym, co zobaczyłem w wysokich górach lub na Alasce. Po prostu coś pięknego!
Piękno sand banku
Piękno sand banku
Wysoka chmura cumulus congestus i widoczne trzy zielone wyspy pod nią
Chmura cumulus congestus z "przyklejonymi chmurami soczewkowymi (altcumulus lenticularis)
Niesamowite chmury na sand banku - na pierwszym zdjęciu widoczna formacja, gdzie pięć chmur połączyło się poprzeczką z dołu i u góry
Czy warto pojechać na ten sand bank? Zdecydowanie tak! Ale trzeba zaznaczyć, że musisz sam określić, co jest celem twojej wycieczki, ponieważ, jeśli nastawiłeś się na podziwianie podwodnego życia, nie zobaczysz tam kolorowych ryb ani raf, ponieważ w tym rejonie koralowce dosłownie wymarły. Dno morskie przypomina raczej pustynne wydmy ciągnące się pasami. Od czasu do czasu zmienia się ich kierunek nagle o 90 stopni, co wygląda, jak gdyby dnem przejechał… czołg. Wydmy przypominają ślady pozostawione przez gąsienice czołgów lub wielkich maszyn budowlanych. Ten wzór powtarza się w kilku miejscach w mniej, więcej tych samych odstępach. Jeśli nastawiłeś się na piękne krajobrazy lub fotografię krajobrazową, to sand bank jest idealnym miejscem dla ciebie, ponieważ będziesz miał możliwość przebywania na bezludnej wyspie na środku oceanu, którą otacza turkusowa laguna w kilka odcieniach. Pływanie w tutejszych wodach jest wręcz przyjemnością! Długo nie będziesz mógł nacieszyć oczu pięknem piaszczystej wyspy. Jednej grupie tak bardzo się podobała, że realizując inne wycieczki, trzy razy wracali na tutejszy sand bank. Na koniec zdziwiła nas jedna rzecz. Ktoś rzucił hasło, że na piasku jest… jeż. Chyba wszyscy pomyśleliśmy: „skąd na Malediwach może być jeż, przecież on tutaj nie pasuje”. Kiedy podeszliśmy do niego, okazało się, że była to rzeźba z drewna z idealnie odwzorowanymi kolcami przypominająca właśnie jeża. Dziwiliśmy się, kto go wyrzeźbił i przywiózł na „koniec świata”…
Jeż na sand banku...REKIN WIELORYBI
Od kilku lat marzy mi się zobaczenie rekina wielorybiego w jego naturalnym środowisku, ponieważ dorosły okaz ma zazwyczaj około 15 metrów długości. Na razie widziałem „tylko” 5-6-metrowego rekina wielorybiego na Mathiveri, ale po godzinie 22.00, więc było już ciemno. Teraz chciałem jeszcze raz spróbować popłynąć na wycieczkę, żeby go znaleźć w ciągu dnia. Na Fenfushi próbowałem, ale się nie udało. Miałem nadzieję, że teraz się uda. Kapitanowie z różnych wysp mają na telefonach aplikację do śledzenia możliwego miejsca pobytu rekina wielorybiego, a raczej statystycznego przewidywania, gdzie może się pojawić. Jasno-niebieski kolor oznacza najbardziej prawdopodobne miejsce, gdzie może się pojawić. Codzienne informacje przekazywane przez różnych kapitanów z różnych wysp są nanoszone na mapę, gdzie kolorowymi polami jest oznaczany pas, w którym się poruszał na podstawie przekazów osób, które go widziały. Rekin nie ma zamontowanego żadnego nadajnika GPS, dlatego kapitanowie muszą mieć dobry wzrok i wprawę w jego wypatrywaniu. Tego dnia wypłynęliśmy z Nilandhoo na otwarte wody Oceanu Indyjskiego. Kierowaliśmy się w stronę Fenfushi, gdzie w stosunku do Nilandhoo byłem rok temu. Płynęliśmy tam niecałe 45 min. Mieliśmy niezwykle spokojne i gładkie wody, dzięki czemu pędziliśmy na pełnej mocy bez podskoków łodzi. Po dotarciu w rejon Fenfushi, pływaliśmy łodzią raz w lewą stronę, a raz w prawą, wzdłuż linii będącej południową granicą największego atolu Malediwów – Ari. Widzieliśmy, że wyruszyły podobne wycieczki z innych wysp. Co najmniej 10 łodzi przeczesywało teren w poszukiwaniu rekina. Kapitanowie nawet dzwonili między sobą, czy ktoś coś ma. Aplikacja ułatwiająca poszukiwanie rekina, wczoraj pokazywała, że dzisiaj mieliśmy 90% szans na spotkanie z rekinem wielorybim. Wczoraj ten współczynnik wynosił 70%, ale uczestnicy wycieczek go zobaczyli. Mieliśmy więc podobne oczekiwania. Wiedzieliśmy z danych, że w rejonie Fenfushi pojawiał się ostatnio od godziny 10.04 do nawet 12.00. Kapitanowie różnych wycieczek pływali w dużych odstępach, dzięki czemu jednocześnie mógł być przeczesywany duży teren. Po godzinie poszukiwań nie znaleźliśmy rekina. Zrobiliśmy dłuższą przerwę na snorkeling, żeby ekipa mogła rozprostować kości, ale również po to, żeby się nie nudziła. Pływaliśmy w wodach o głębokości około 20 m. Widzieliśmy mniejsze ławice ryb, ale jedna z nich bardzo zachwycała. We wszystkich kierunkach pływały niebiesko-żółte, podłużne ryby, które dodatkowo tworzyły warstwy, jedna pod drugą. Miałem wrażenie, jak gdybym unosił się nad chmurami, mając wszędzie nieograniczoną przestrzeń. Ten widok bardzo mi się podobał. Po blisko półgodzinnym pływaniu, wróciliśmy na łódź dalej poszukiwać rekina. Przez kolejną godzinę pływaliśmy wzdłuż południowej granicy atolu Ari, ale nadal nic nie znaleźliśmy. Ponownie wskoczyliśmy do wody, żeby się trochę schłodzić i popatrzeć na ławice ryb. Kapitan nie poddawał się, ponieważ koniecznie chciał znaleźć dla nas rekina, dlatego zapytał nas, czy damy mu szansę, żeby zrobił jeszcze dwa kursy. Doceniliśmy jego cierpliwość, wytrwałość i chęć znalezienia rekina. Na samym końcu, po około 3,5h poszukiwań trafiliśmy na stado delfinów składające się z 20-stu osobników. To było coś! Zaczęły wyskakiwać z wody, a my podążaliśmy za nimi. Niestety do samego końca nie udało się znaleźć rekina, pomimo że prawdopodobieństwo było duże. To już drugi raz, kiedy mi się nie udało. Mimo wszystko, nie uważam, że straciłem czas i pieniądze, ponieważ nikt nie wie gdzie na pewno może znajdować się rekin, ponieważ on żyje swoim własnym życiem. Płynąc na wycieczkę wiesz jakie jest ryzyko, dlatego też zachwycałem się innymi rzeczami, jak np. wielkimi ławicami żółto-niebieskich ryb, czy delfinami. Przynajmniej wiem, że próbowałem…
NILANDHOO - PODSUMOWANIE
Mając dużo wolnego czasu na Nilandhoo założyłem sobie, że dokładnie poznam tę wyspę – jej uliczki, sklepy, przyjrzę się życiu lokalnych ludzi oraz będę próbował zobaczyć jak najwięcej dookoła wyspy. Nilandhoo w szczególności polecam osobom, które uwielbiają fotografię krajobrazową, wycieczki, ruch, podwodne życie, ciszę i wiejski styl życia, prostotę. Jeśli jesteś fanem luksusów i wiele rzeczy musi tobie być zapewnione, to raczej nie wybrałbym tego kierunku. Podczas całego pobytu najbardziej zachwyciły mnie nowe przeżycia, jak: możliwość podejścia na pionowo opadające dno, tworzące podwodne ściany skalne, gdzie żyją młode rekiny, możliwość grillowania na rajskiej bezludnej wyspie, czy możliwość odwiedzenia kilku bezludnych wysp, których nie brakuje w atolu Faafu i Dhaal. Z pewnością nacieszymy nasze oczy cudnymi widokami, turkusowymi lagunami oraz odpoczniemy na rajskich plażach z pochylonymi palmami. Jeśli lubisz ciszę, piękne widoki i dzikość, to Nilandhoo będzie dla ciebie idealnym miejscem na wypoczynek. Mając duży wybór wycieczek, na pewno wybierzesz coś dla siebie. Myślę, że tym artykułem rozwiałem twoje wątpliwości…
Hi, aż chciałoby się tam wrócić do tej ciszy ocanu i kilkudzieśięciu odcienie niebieskiego i tego ciepła! świetny artykuł i zdjęcia. pozdrawiam z wyspy o 40 odcieniach zieleni na końcu Europy. Aleksandra
OdpowiedzUsuńWyjazd na Malediwy to marzenie wielu osób, które pragną odpocząć w rajskim otoczeniu. Błękitne laguny, białe plaże i bogate podwodne życie sprawiają, że ten archipelag stanowi idealne miejsce na relaks, odkrywanie egzotycznych przygód i tworzenie niezapomnianych wspomnień.
OdpowiedzUsuń