W końcu nadszedł ten dzień. Zjeżdżaliśmy się ze
wszystkich stron. Naszym miejscem spotkania była Lipnica Wielka. Wynajęliśmy
całą chatę z numerem 1014. Ja i Bodzio przyjechaliśmy na miejsce tuż po
godzinie 8.00 rano. W pokojach czekała na nas już ekipa Wtorka z Warszawy, jak
również Mc Gregor i jego kolega Remek. Nieco wcześniej na miejsce dojechała
grupa Zjawy oraz Ice-Breakera. Było nas już dwanaście osób. Spotykając się tak
wcześnie z rana myśleliśmy, jak wykorzystać wolny, pozostały czas, aż do
momentu, kiedy przyjadą wszyscy. Szybko zadecydowaliśmy, że obowiązkowo musimy
wejść na Babią Górę i sprawdzić jakie warunki panują na zielonym szlaku z
Lipnicy Wielkiej, ponieważ w zimie bardzo mało turystów wybiera ten szlak ze
względu na jego nieprzetarte ścieżki. Usłyszeliśmy wiadomość o warunkach na
szlaku od McGregora, który obecnie był u Grzegorza z Lipnicy Wielkiej. Wczoraj
próbowali przejść jego kawałek, ale kiedy zobaczyli, że zaspy są tak wielkie,
że zapadali się do pasa w śniegu, zawrócili. Musiałem sam to zobaczyć na własne
oczy, bo z ich opinii wynikało, że wejście od tej strony będzie niemożliwe lub
bardzo trudne.
Szybko zebraliśmy pierwszą ósemkę do przetarcia
szlaku. Byli to: Zjawa, Ice-Breaker, Mosorczyk, Limonka, Zanzara, Bodzio, Mithape,
Suonecznik. Pocieszałem się, że jeśli przejdziemy zaśnieżoną drogę asfaltową,
która prowadziła od naszej chaty do leśniczówki położonej u stóp Babiej Góry,
to na szlaku też damy radę. Drogę przeszliśmy bardzo szybkim tempem. Nie
wiadomo skąd, dwa kilometry dalej stał przed nami Bodzio, który właśnie wyszedł
ze sklepu. Mówił, że znalazł się tu, bo nie poczekaliśmy na niego. Jakie było
nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy go przed nami. Przed lasem, którym
prowadziła droga, widzieliśmy ile śniegu zalegało na drewnianych barierkach.
Dostrzegłem tam również wystającą gałąź z jednej ze sztachet, na której
utworzyła się piękna kula śniegu składająca się z różnokształtnych formacji
śnieżnych. Przed nami był zakręt w prawo i za kilkadziesiąt kroków, zakręt w lewo.
Jako, że miałem krokomierz przy sobie wiedziałem, że przeszliśmy już około
siedem tysięcy kroków. Skręciliśmy w lewo, w las. Linia nasypu stanowiła
granicę dla ubitego śniegu przez samochody i świeżego śniegu, który zalegał na
szlaku. Początkowo weszliśmy w las. Śniegu mieliśmy lekko powyżej poziomu
kostek. Idąc dalej stok nachylał się bardzo powoli, nie dając nam tym samym
powodu do zmęczenia. Śniegu jednak przybywało. Wędrując szlakiem martwiłem się
jedynie o trzy punkty rozejścia, które mogłem pomylić w zimie, ponieważ
wiedziałem, że są w bardzo rzadkim lesie. Na szczęście zauważyłem ślady po
nartach, które ułatwiały zadanie, jednak w miarę zdobywania wysokości
zapadaliśmy się coraz głębiej. Owe ślady służyły nam jako znaki, ponieważ te
zielone – letnie – były już dawno przysypane. Przed nami szła trójka narciarzy,
sugerując się również zasypanymi rowkami pozostawionych przez innych
ski-tourowców. Powoli dochodziliśmy w okolice Krzywego Potoku. Nasłuchiwałem
otoczenia, czy już przypadkiem nie słychać jego szumiących wód. Dużą część
potoku pokrywała gruba warstwa puchu. Przed sobą widzieliśmy zaspy tworzące
większe kule. Wyglądały jak gdyby coś większego było pod nimi zasypane. Tak też
było. Jako pierwszy rozpocząłem przeprawę przez zaspy. Zapadaliśmy się do pasa,
ponieważ dokładnie pod nami przepływał strumień. Śnieg dosłownie wisiał nad
wodami, dlatego wpadaliśmy tak głęboko. Dodatkowo pomiędzy warstwą śniegu a
wodami znajdowała się pusta przestrzeń.