wtorek, 24 grudnia 2019

Kamienista, Smreczyński Wierch, Tomanowy Wierch, Błyszcz, Bystra, Ornak - czyli samotny rajd granią Tatr nocą

 

W planach miałem trochę inną trasę niż w rzeczywistości przeszedłem. Umówiłem się z ekipą z Krakowa, że pojedziemy do Doliny Kościeliska, skąd zaczniemy nasze wyjście w góry. Zakładaliśmy, że weźmiemy namiot i będziemy spać gdzieś na grani, żeby przygotować się do warunków zimowych. Już na początku musiałem nieoczekiwanie zmienić plany, ponieważ samochód naszego kolegi dosłownie wysiadł, a konkretniej nawaliła skrzynia biegów, więc dalszy dojazd stanął pod znakiem zapytania. Jako, że stanęliśmy w Nowym Targu, dojechaliśmy jeszcze na „jedynce” do miasta, gdzie pożegnaliśmy się przedwcześnie, ze względu na konieczność holowania samochodu. Jako, że obaj koledzy mieszkali w Krakowie, postanowili, że wrócą razem. Miałem czas, więc postanowiłem, że dalej w Tatry pojadę autobusem. Autobus przyjechał prawie natychmiast, dlatego do centrum Zakopanego dotarłem już po półgodzinie. Pozostał mi tylko dojazd małym busem do Kir – czyli tam, gdzie znajduje się wylot Doliny Kościeliskiej. O tej porze było ciemno, dlatego, kiedy zobaczyłem, że za drewnianą bramą wejściową panują istne ciemności, od razu pomyślałem, że pójdę tylko ja sam. Nikogo nie spotkałem na trasie. Wiedziałem, że jutro ma być przepiękna pogoda, a w nocy morze chmur oraz pełnia Księżyca (można tak chyba nazwać Księżyc widziany dwa dni po niej, bo nadal świecił pełnym światłem). Teraz padał jeszcze śnieg i temperatura spadła do -4’C. Wiedziałem też, że w nocy temperatura ma obniżyć się do -15’C, na co byłem przygotowany. Szkoda mi było tylko chłopaków z Krakowa, bo długo czekaliśmy na ten wyjazd, żeby się spotkać i podziałać w górach.

DOLINA KOŚCIELISKA
Bramę Doliny Kościeliska przekroczyłem w ciemnościach, zupełnie sam po godzinie 18.50. Narzuciłem swoje tempo, ale nie spieszyłem się, bo z góry zakładałem, że za Siwymi Skałami muszę być około 2.00 godziny w nocy, żeby mieć czas na spanie. Idąc przez dolinę, miałem przed sobą takie ciemności, że bez latarki nie mogłem rozpoznać nawet żadnego kształtu! Przede mną widniała tylko nieprzenikniona ciemność, a to za sprawą nocnej pory oraz nisko zawieszonych chmur, z których dodatkowo padał śnieg. Wtedy wyciągnąłem latarkę, żeby poświecić w chmury. Kiedy szedłem dalej, bardzo piękny okazał się widok opadających płatków. Całe widowisko wyglądało tak, jak gdybym podróżował między gwiazdami. Wszechobecna czerń potęgowała to zjawisko. Szkoda, bo już za chwilę opad ustawał i jedyne co mi pozostało, to iść dalej, „przecierając” ciemności. Zatrzymywałem się przy każdej strzałce ze znakiem szlaku, a w tej dolinie jest zdecydowanie najwięcej różnych odgałęzień tras. Co chwilę widziałem drogowskazy, czy to do Jaskini Mroźnej, Raptawickiej, Mylnej, czy też do Wąwozu Kraków lub na Ciemniak. W pobliżu schroniska nawet widziałem odejście na Tomanową Dolinę zielonym szlakiem, gdzie można dojść na Chudą Przełączkę pod Ciemniakiem. Nigdzie indziej nie ma tylu możliwości wyboru, jak w tej dolinie. Jako, że szedłem sam, zaplanowałem, że najpierw dojdę do schroniska, zostanę tam na dwie godziny i wyruszę dalej, żeby nie wychodzić zbyt wcześnie. Koniecznie chciałem dojść na Bystrą na wschód słońca. Widząc ile mam czasu, postanowiłem go trochę „roztrwonić”, ponieważ zbyt wczesne wyjście spowodowałoby, że pod szczytem napotkałbym na ciągłe podmuchy wiatru przy temperaturze -15’C. Z pewnością nie doczekałbym wschodu i musiałbym coś dalej zrobić. Miałem ze sobą namiot i cały sprzęt do spania, dlatego założyłem, że nawet jeśli wcześniej zajdę na miejsce, to będę miał czas na spanie w kamiennym kręgu na szczycie Bystrej.

sobota, 9 listopada 2019

Szlak na Rysy, Rysy szlaki

Szlak na Rysy widoki ze szlaku na Rysy

DOJAZD, WĘDRÓWKA DO MORSKIEGO OKA ORAZ OTOCZENIE
Do Palenicy Białczańskiej dojedziemy busem za 15 zł, z Zakopanego (najlepiej z centrum - poznasz po tłumach ludzi). Jeśli jedziemy własnym autem, to musimy pamiętać, że od 2 sierpnia 2021 nie ma możliwości zaparkowania samochodu na parkingu w Palenicy Białczańskiej (początek szlaku do Morskiego Oka) bez biletu elektronicznego. Bilet w cenie 36 zł/dzień zakupisz na stronie: BILET ELEKTRONICZNY NA PARKING DO MORSKIEGO OKA. Taką zmianę wprowadzono po tym, jak z powodu koronawirusa polskie Tatry przeżywały istne oblężenie. W okolicach Łysej Polany i przed początkiem szlaku prowadzącego do Morskiego Oka codziennie powstawały kilkukilometrowe korki. Bilet elektroniczny ma za zadanie ograniczyć liczbę zaparkowanych pojazdów do 800 samochodów. Reszta chętnych osób może dostać się w ten rejon, korzystając z busów kursujących z centrum Zakopanego. Kierowcy busów również przeżywają oblężenie, ponieważ kolejka chętnych czasami ma aż kilkaset metrów długości! Ludzie, którzy są związani z Tatrami bardziej niż niedzielna lub wakacyjna turystyka, zazwyczaj nie podróżują w te góry z powodu przeraźliwie dużych tłumów nieodpowiedzialnych turystów. W takich warunkach przyjemność przebywania w górach zostaje dosłownie 'zabita'. Stamtąd rozpoczynamy wędrówkę nad Morskie Oko. Jeśli mieszkamy bliżej ulicy Kościuszki, możemy wybrać dojazd busem, który nieoficjalnie zawiezie nas w to samo miejsce. Cena za przejazd jest taka sama. Z Palenicy Białczańskiej idziemy, żmudną asfaltową drogą do Morskiego Oka. Droga ma 9,2km długości i wprawny turysta powinien pokonać ją w 1h 30min. Turyści, którzy nie odwiedzają gór regularnie przechodzą zwykle tą drogę w 2h do 2h 30min. Po pierwszych 30min powinniśmy dojść do Wodogrzmotów Mickiewicza – pięknego wodospadu, niestety widokowo zepsutego mocno przez wysoki most. Po około 15-20min wędrówki dojdziemy do skrótów, czyli czterech podejść z kamiennych schodów omijających serpentyny. Przejście tego odcinka powinno zająć 15-30min, w zależności od kondycji. Skróty składają się z dwóch krótkich podejść, trzecie jest długie i czwarte bardzo krótkie, ale strome. Idziemy tutaj schodami ułożonymi z kamieni. Wychodzimy na ostatnią serpentynę, gdzie dalej kierujemy się asfaltową drogą pod górę. Ciągle nią idziemy aż do samego Morskiego Oka. Z drogi przed sobą, będziemy widzieli Mięguszowieckie Szczyty. Po drodze miniemy parking Włosienica, dający wspaniały widok na Tatry, który rozbudzi w nas dodatkową motywację wędrówki. Za chwilę miniemy jeszcze Market Turystyczny. Od parkingu Włosienica do marketu możemy pójść krótkim odcinkiem chodnika zbudowanego ze starych płyt. Odtąd zobaczymy pierwszą kosodrzewinę i zmieniające się otoczenie. Zostało nam jeszcze tylko jakieś 10-15min wędrówki. Dochodzimy do Schroniska nad Morskim Okiem, pokonując tym samym 9,2km asfaltowej drogi. W godzinach porannych i popołudniowych schronisko jest przeludnione i trudno dostać się do środka. Z tarasu schroniska możemy zobaczyć chyba najpiękniejszy i znany z kartek pocztówkowych widok na Mięguszowieckie Szczyty oraz na całe Morskie Oko. Przy budynku wybieramy czerwony szlak, gdzie musimy zejść po około 40 kamiennych schodach. Teraz jesteśmy na poziomie Morskiego Oka 1410 m n.p.m. Stoi tu drogowskaz i tablice informacyjne, mówiące o zakazie dokarmiania zwierząt. Najczęściej ludzie dokarmiają kaczki i ryby. Również jesteśmy zachęcani, żeby nie wrzucać niczego do stawu. W tym miejscu po raz pierwszy dowiemy się, że na Rysy powinniśmy dojść w około 4h 15min.

Ze schroniska mamy dwie możliwości. Przed sobą mamy dwa czerwone szlaki okalające Morskie Oko. Ze względu na przyrodę zdecydowanie polecam okrążyć staw od lewej strony, ponieważ w godzinach porannych mamy duże prawdopodobieństwo zobaczenia odbić gór w wodzie. Widok jest niesamowity! Dodatkowo zobaczymy fenomenalne limby z odsłoniętymi korzeniami, które objęły już w całości wielkie głazy. Kilkadziesiąt metrów dalej od tablic informacyjnych idziemy drewnianym mostkiem na Rybim Potoku. Jest to wspaniałe miejsce do obserwowania odbić Mięguszowieckich Szczytów w wodach stawu. Pod mostem ustawiono niewielką zaporę, dzięki czemu jest dość głęboko i widać bardzo wyraźnie odbity obraz. Kilka kroków dalej, za pierwszym zakrętem w prawo, gdzie szlak obchodzi Morskie Oko długim łukiem, wchodzimy w niewielki las. Teraz podchodzimy na małe, lokalne wzniesienia, po czym szybko schodzimy ponownie do poziomu Morskiego Oka. Szlak prowadzi ścieżką, gdzie zobaczymy dwa rzędy poukładanych kamieni, tworzące coś na wzór krawężnika. Wśród kamieni, w prawym rzędzie z pewnością dostrzeżemy kamień przypominający mapę konturową Polski z odwrotnie wyrzeźbioną „Wisłą”. Za chwilę, po prawej stronie dojdziemy do prześwitu w lesie i małego wzniesienia – klepiska. Warto tutaj stanąć i popatrzeć na Morskie Oko z pewnej wysokości.

czwartek, 17 października 2019

Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. i Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. od strony włoskiej

 Punta Gnifetti od strony włoskiej  Zumsteinspitze od strony włoskiej

Poniższa relacja jest kontynuacją opisu naszej wyprawy, gdzie za pierwszy cel obraliśmy Mt. Blanc od strony włoskiej. Weszliśmy na szczyt, mając piękne widoki. Teraz opisuję dalszą część całej wyprawy, której celem było wejście jeszcze na Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. i Zumsteinspitze 4563 m n.pm. Jeśli chcesz wiedzieć, jak wyglądały przygotowania, jak dojechaliśmy na miejsce, ile wydaliśmy na organizację całej wyprawy i co zabraliśmy ze sobą, przeczytaj najpierw artykuł o naszym wejściu na Mont Blanc od strony włoskiej drogą papieską. Znajdziesz w nim szczegółowe listy rzeczy i cen, oraz sposób na zorganizowanie taniego wyjazdu w Alpy z wejściem na jeden lub kilka czterotysięczników.

Po udanym wejściu od strony włoskiej na Mt. Blanc planowaliśmy Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. oraz Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. Na obu górach już byłem, ale wiedziałem, że ze szczytów można zobaczyć bardzo piękne widoki. Nawet najbardziej kultowe góry, jak Matterhorn, czy Weisshorn, które wręcz urosły do rangi gór-religii, nie zaoferują tak pięknych panoram. Wszystkiemu winne jest ich położenie „w środku” łańcucha gór. Punta Gnifetti i Zumsteinspitze stanowią główny ciąg czterotysięczników, dzięki czemu w połączeniu z chmurami, można zobaczyć naprawdę niepowtarzalne widowisko. Wejście na Punta Gnifetti jest uważane za jedno z łatwiejszych w całych Alpach, jeśli wybierzemy podejście od strony włoskiej. Byłem od strony szwajcarskiej, dlatego teraz chciałem zobaczyć coś nowego. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu, bo z pewnością poszedłbym jeszcze na Lyskamm. Powrót z Mt. Blanc upłynął nam szybko, a okres przewidywanej, najgorszej pogody mieliśmy za sobą. Wieczorem miała się pojawić jeszcze burza, ale raczej taka, która nie wpłynęłaby w żaden sposób na nasze plany. W drodze powrotnej czytaliśmy „suchy” przewodnik „Alpejskie czterotysięczniki” po to, żeby wybrać konkretną drogę. Do przejechania mieliśmy około 160km, ale do wyboru mieliśmy dwie miejscowości: Alagna Valsesia, lub Stafal. Z obu miejscowości prowadziły kolejki linowe na lodowiec, ponieważ w przewodniku przeczytaliśmy, że w dzisiejszych czasach nikt nie ciora nudnej drogi do lodowca, bo po prostu to nie ma sensu. Lepiej ten czas poświęcić na działalność górską. W książce wyczytaliśmy, że kolejka ze Stafal jest zamknięta, więc wybór padł na Alagnę. Z drugiej strony, nie wiedzieliśmy, czego możemy spodziewać się po jednej i drugiej miejscowości. Wiedzieliśmy tylko tyle, że z każdej podejście jest bardzo długie. Ciekawostką jest, że z Courmayeur pod Mt. Blanc do Stafal można dojechać w 2,5h, a do Alagny w 4h…, a przecież obie miejscowości są oddalone od siebie o kilka kilometrów w linii prostej. Znacznie dłuższy czas dojazdu zawdzięczamy bardzo długiej, ciągnącej się na 38km dolinie Val Grande z rzeką o nazwie Sesia. W wielu źródłach można znaleźć nazwę ‘Valsesia’, jako główna nazwa, ale określa ona zbiór wszystkich dolin bocznych, odbiegających od doliny głównej Val Grane. W skrócie można powiedzieć, że Valsesia, to dolina Val Grande plus wszystkie boczne doliny i dolinki takie, jak: Val Mastallone, Val Sermenza, Val Sorba, Valle Artogna, Val Vogna i Val d'Otro. Droga prowadzi pomiędzy wysokimi górami, jest mnóstwo rond i ogólnie mówiąc, w wielu miejscach są wąskie ulice. Z tego względu nie rozwiniemy dużych prędkości.

czwartek, 26 września 2019

Lesbos - co warto zobaczyć?

Co zobaczyć na Lesbos? Atrakcje na Lesbos

Lesbos – czy warto pojechać na tę wyspę? To pytanie można sobie zadawać wielokrotnie, ponieważ w Internecie znajdziemy niewiele informacji na jej temat. Dopiero przekopując przepastne zasoby Google’a znajdziemy coś więcej, tyle że musimy wiedzieć czego szukamy… Na pierwszy rzut oka nazwa Lesbos kojarzy nam się z lesbijkami (co jest prawdziwym skojarzeniem) oraz z zasłyszanymi z mediów uchodźcami (to również prawdziwe skojarzenie, ponieważ właśnie na tej wyspie znajduje się największy ośrodek dla uchodźców w całej Europie). Ale, czy z tych powodów mamy nie pojechać na Lesbos? Zdecydowanie nie! Ponieważ w naszej świadomości media budują błędny obraz rzeczywistości. Osoby, które nigdy nie były w danym miejscu, zazwyczaj mają takie myśli: uchodźcy z Syrii i innych państw są równomiernie rozlokowani po całej wyspie i w każdej miejscowości będą nas zaczepiać ich całe grupy, a każdy uchodźca to terrorysta i chce nas co najmniej zabić. Rzeczywistość jest zupełnie inna, ponieważ wszyscy są zamknięci w byłej bazie wojskowej w Morii (miejscowość tuż nad stolicą wyspy – Mitylena). Po drugie to tacy sami ludzie, jak my, których wojna zmusiła do ucieczki ze swojego kraju. Niejednokrotnie są bardziej wystraszeni niż ktokolwiek inny, ponieważ nie umieją odnaleźć się w europejskiej rzeczywistości (często materialistycznie i nacjonalistycznie nastawionej), ani nie chcą lub nie wiedzą, jak dostosować się do naszej kultury. Liczą na pomoc, której nie mogą otrzymać, ponieważ Europa, podobnie, jak Turcja, jest już przepełniona uchodźcami. Nasze systemy nie są w stanie przyjmować kolejnych ludzi z Afryki i Bliskiego Wschodu, na których państwa muszą/chcą/zostało im to narzucone/nie chcą* wydawać dodatkowych pieniędzy, ponieważ same są zadłużone. Dodatkowo, pojedyncze akty przemocy lub terroryzmu, zdarzające się czasami w państwach Zachodu ze strony omawianych ludzi są bardzo nagłaśniane w mediach. To powoduje szybko narastającą niechęć do nich oraz strach o własne bezpieczeństwo. W roku 2018 na wyspie było 9.000 uchodźców, a w tygodniu 22.09-29.09.2018 rząd Grecji zadecydował, żeby 2.000 osób przenieść w głąb kraju – do Grecji lądowej. Wszyscy, którzy aktualnie tam przebywają, mają całkowity zakaz opuszczania ośrodka, dlatego na wyspie nie zobaczymy ani jednego uchodźca. Teraz widzisz, jak błędny obraz budują w naszej głowie media. Szerzej o tej sprawie opowiem nieco niżej. A lesbijki - ładniej określane, jako kobiety kochające inne osoby o tej samej płci - co z nimi? Jednemu może się to podobać, drugiemu będzie to obojętne, a jeszcze innemu nie, bo może poczuć się zgorszony (niech czytelnik pozostawi te myśli dla siebie), jednak warto wiedzieć, że na wyspie spotkamy je czasem na plażach w największych miejscowościach. Chociaż wyspa Lesbos jest ich ulubionym miejscem do manifestowania własnych poglądów, to mimo wszystko omawiane osoby nie rzucają się w oczy. Dodatkowo lokalna społeczność ciągle walczy o prawa w sądach, żeby nazwa wyspy nie była kojarzona ze środowiskiem LGBT, np. w folderach turystycznych.
* - niepotrzebne skreślić

Wyspa Lesbos przede wszystkim zasłynęła w moim umyśle z… niedopowiedzianych spraw. Najlepiej posłuchać przewodników, ale też zainteresować się szerzej wieloma rzeczami, żeby odkryć coś więcej, ponieważ nikt nie powie ci np. o szlakach górskich, których nie brakuje na tej wyspie… A o dziwo są one bardzo dobrze znakowane. Nikt też nie opowie ci o plażach, które są na tej wyspie, ponieważ usłyszymy utarte ogólniki, które etyka zawodowa biur podróży nakazuje im mówić. Chodzi o to, żeby nie zniechęcić turystów do tego kierunku. Z tego powodu opowiem wszystko, co zobaczyłem, oraz napiszę, co warto zobaczyć, a co nie. Postaram się prześwietlić wyspę Lesbos obiektywnym okiem, żeby każdy mógł sam zadecydować, czy ten kierunek mu będzie odpowiadać na przyszłe wakacje, czy też nie. W Internecie znajdowałem tylko i wyłącznie opinie w stylu: „piękna wyspa”, „niesamowite miejsce”, czy też „zachwycająca wyspa”. Trochę jest prawdy w tych wyrażeniach, ale uważam, że trzeba też opowiedzieć o drugiej stronie Lesbos, z czym nigdzie się nie spotkałem – nawet u przedstawicieli biur podróży.

czwartek, 12 września 2019

Miedziane 2233 m n.p.m. i Opalony Wierch 2115 m n.p.m.

Dolina Pięciu Stawów jesienią - szlak na Miedziane wschód słońca w drodze na Miedziane

Po wczorajszym dniu, gdzie wchodziliśmy na Żabi Szczyt Niżni 2098 m n.p.m. Daniel spał w schronisku nad Morskim Okiem, a ja nad brzegiem stawu wciśnięty ze śpiworem pomiędzy dwa kamienie. Jako, że spałem samemu, patrzyłem dookoła, ponieważ noc obfitowała w piękne widoki. Przyglądałem się ludziom wracającym z gór. Pomimo nocnej pory wszystkie szczyty mieniły się od światła latarek „czołówek”. Wyglądało to, jakby świetliki błyszczały pośród skał. Co ciekawe, te światełka widziałem nawet na szczycie Rysów, czy też na Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem. Nawet w nocy mogłem zobaczyć przebieg tych szlaków, ponieważ na różnych wysokościach świeciły się światełka. Wiedziałem też, że ci ludzie kiedyś będą przechodzić obok mnie w środku nocy. Ten widok szczególnie utkwił mi w pamięci, ponieważ światełka sprawiały wrażenie, jakby wszystkie gwiazdy z nieba spadały na Tatry… Dodatkowo widziałem ich odbicia w spokojnych już wodach Morskiego Oka. Turyści chcieli koniecznie wykorzystać w pełni, tak piękny, słoneczny weekend. Nie dziwiłem im się, bo i my to samo robiliśmy. W środku nocy podziwiałem dodatkowo wspaniałe, rozgwieżdżone niebo. Temperatura przy gruncie spadła poniżej zera. Miałem -2°C. Mimo wszystko, byłem przygotowany do spania w takich warunkach. Z Danielem umówiliśmy się na godzinę 3.00 w nocy, skąd mieliśmy wyruszyć dalej – na Szpiglasowy Wierch 2172 m n.p.m. i Miedziane 2233 m n.p.m. W trakcie spania pokryła mnie grubokropelkowa rosa, a później to wszystko zamarzło…

O godzinie 3.00 w nocy bardzo szybko zebrałem się do wyjścia. Zjadłem na szybko czekoladę, strzepnąłem śpiwór ze szronu i zamarzniętych kropelek rosy i robiłem wszystko by rozgrzać zziębnięte stopy. Gotowy do wyjścia byłem o godzinie 3.15 w nocy. Po trzeciej słyszałem, jak ktoś mnie woła: „Michał, spisz?”. To oczywiście był Daniel. Opowiedział mi, co działo się w schronisku. Mówił, że nie wyspał się, ponieważ wiele ludzi piło alkohol i rozmawiało do 2.00 w nocy. Z góry wiedziałem, że tak będzie, ponieważ najczęściej ludzie piją alkohol w schroniskach po udanych wędrówkach górskich. Z tego powodu nie korzystam z usług schroniskowych od ponad dziesięciu lat. Daniel nie wyspał się, a ja miałem zziębnięte stopy. I tak po 3.15 w nocy wyruszyliśmy na Szpiglasowy Wierch, mając w nadziei podziwianie wschodu słońca z jego szczytu. Założyliśmy, że na szczyt będziemy potrzebowali około 2h 25min. Wiedzieliśmy, że około godziny 6.00 rano powinniśmy być już na wierzchołku. Nocnym szlakiem poszliśmy szybko. Nie rozglądaliśmy się za bardzo, ponieważ i tak wiele nie mogliśmy zobaczyć. Dopiero za bardzo długą pierwszą prostą, gdzie szlak zaczyna prowadzić trawersami, Daniel zauważył światełka w drodze na Rysy. Widzieliśmy, że ktoś podchodził w nocy na ten szczyt przy świetle „czołówek”. Po chwili zauważyliśmy dziwny ruch jednej z latarek, jakby ktoś spadał… Daniel myślał, czy zadzwonić po pomoc, ale po dłuższym przyglądnięciu się sprawie światełko „wróciło” na swoje miejsce. Pełni spokoju trawersowaliśmy kolejne etapy szlaku. Na Szpiglasowy dotarliśmy już o 5.36 rano, czyli jeszcze na długo przed wschodem słońca. Dopiero po półtorej godziny wędrówki moje stopy rozgrzały się i teraz czułem komfort. Podziwialiśmy czerwieniejące niebo. Oczekiwaliśmy na widowisko wschodzącego słońca w górach najwyższych.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Denali 6190 m n.p.m. (Alaska) - relacja z wyprawy

Lodowiec Kahiltna Basin Camp - baza położona na wysokości 4330 m n.p.m.

III. RELACJA Z WYPRAWY

1. PRZYGOTOWANIA W DOMU
Zanim wyruszyliśmy w podróż załatwiliśmy wszelkie formalności. Przyszedł drugi mail z potwierdzeniem zarezerwowania terminu obowiązkowego szkolenia ze strażnikami, więc odtąd miałem pewność, że wszystko jest w porządku. Kupiliśmy bilety na samolot, a to zadanie przypadło Agnieszce – sama się zgłosiła. Znalazła bardzo ciekawy lot Lufthansą za 3500zł z dwiema przesiadkami. Mieliśmy polecieć do Frankfurtu i dalej do Seattle. Stamtąd zaś liniami „Alaska” do Anchorage na Alasce. Mieliśmy dużo czasu na przesiadki, więc lot był jak najbardziej dobrze wybrany. Co najważniejsze – cała podróż miała trwać około 27 godzin. Mając potwierdzone spotkanie i bilety lotnicze rozpoczęliśmy temat gromadzenia sprzętu na wyprawę. Plecak i sprzęt wspinaczkowy już miałem. Namiot i wszystko, co potrzebne do spania, nawet na Mt. Everest, też już miałem. Teraz potrzebowałem tylko, albo i aż puchowych ubrań na silne mrozy. Wybrałem firmę Robert’s z Gdyni, gdzie można zamówić cały sprzęt puchowy dostosowany dokładnie do ciebie. Zanim coś zamówimy przysyłają Ci szablon z rozrysowanymi strzałkami, gdzie co masz pomierzyć. Przesyłając listę twoich wymiarów masz pewność, że ubranie będzie pasować dokładnie na ciebie. Dodatkowo będziemy zapytani, co założymy pod ubrania puchowe, czy np. spodnie mają zakrywać overboota. Zamawiając rzeczy ciągle miałem wrażenie, że pracują tam profesjonaliści i naprawdę chcą dobrze wykonać swoją robotę, upewniając się o różne rzeczy, o których samemu mógłbym nawet nie pomyśleć. To dobrze, bo jak się okazało, ubrania puchowe miały bardzo duży zapas termiczny i na dodatek pasowały właśnie tak, jak chciałem. Umówiłem się z nimi na początek maja, a zamawiałem rzeczy w połowie grudnia. Wszystko przysłali mi 5-tego maja, czyli na 8 dni przed wyprawą. Pasował mi taki termin, ponieważ wszystko zostało wykonane tak, jak chciałem. Jak się później okazało, gdzieś w zamówieniu umknęły im puchowe botki, które domówiłem wraz ze spodniami i rękawicami, ale nie były one koniecznością na wyprawie. Raczej stanowiły dodatek, który zastąpiły mi wyciągane botki z butów Scarpa Phantom 6000 II.

Temat sprzętu żył aż do początku maja, a w międzyczasie powstał nowy – jaka kuchenka?, transport z Anchorage do Talkeetny, ubezpieczenia, itp. Temat kuchenek omówiłem już wyżej. Myślałem, że Jetboil da radę, więc nic więcej nie rozważałem. Gaz mogliśmy kupić dopiero na miejscu, ponieważ nie można go przewozić w samolotach. Największy problem stanowił dla nas transport do Talkeetny, bo regularne połączenia zaczynają się od 15-tego maja każdego roku, a my musieliśmy pojechać… 15 maja, ale dość wcześnie rano, a nie po południu. Szkolenie ze strażnikami mieliśmy umówione na godzinę 11.00 czasu miejscowego. Wyszukałem w Internecie taksówki „Talkeetna Taxi”, które za 120$ zawoziły ekipy na miejsce. Agnieszka dostała potwierdzenie rezerwacji, ale później już do 15-tego maja kontakt się urwał i na maila nie przychodziły odpowiedzi. Ten fragment wyprawy mieliśmy bardzo nieprzewidywalny i do samego końca nie wiedzieliśmy co będzie dalej… Przed wylotem, w domu, poszyłem jeszcze cztery 3-metrowe taśmy, które miały nam służyć do ciągnięcia sań lub jako pomoc do kierowania nimi przy schodzeniu. Ciągle myśleliśmy co jeszcze nam brakuje. Wpadliśmy na pomysł, żeby każdy z nas wypisał, co zapakował i przesłał MMS-em całą listę. Czytając każdy spis rzeczy mogliśmy zobaczyć, czego zapomnieliśmy. Myślę, że każdy z nas coś dla siebie wyciągnął i dorzucił do ekwipunku. Przyznaje się, że zapomniałem najważniejszej rzeczy: termosu! Do tego czasu w walizce opracowałem sobie prosty system, jak wszystkie rzeczy wkładać i nawet w jakiej kolejności, żeby wypełnić każdą wolną przestrzeń. Przy okazji wyłonił się temat… drugiego bagażu do samolotu o wadze do 23kg. Na szczęście Lufthansa ma taką opcję i dokupiliśmy możliwość przewozu drugiego bagażu za 75 EUR. W sumie miałem dwie „torby” – jedna walizka 22kg i plecak 17kg. Mogłem więc jeszcze coś dorzucić. Agnieszka przysłała mi duffle bag, czyli coś na wzór torby podróżnej, ale wykonanej z tworzyw sztucznych, dzięki czemu w środku nic na pewno nie zmoknie. Poskładałem go i wsadziłem do plecaka, żeby nie zajmował dużo miejsca. Ubezpieczenie załatwiła mi moja żona, gdzie za 1094zł miałem w PZU wykupione wszystko co najwyższe i najbardziej ekstremalne, włącznie z ubezpieczeniem bagażu do 10.000zł. Koszty leczenia ustawiłem na 500.000zł, ponieważ w USA zalecają najniższą kwotę 200.000zł. Od tego momentu czekałem już tylko na wyprawę mojego życia, o której zawsze marzyłem... Do ostatniego dnia chodziłem do pracy, tak więc jeszcze na zakończenie kilka osób pożegnało mnie w pracy i życzyły udanej wyprawy, a w szczególności bezpiecznego powrotu. Na przygotowania tuż przed wyprawą nie miałem więc za wiele czasu, ponieważ wszystko, co chciałem dokończyć robiłem po pracy…

środa, 14 sierpnia 2019

Fuerteventura - co warto zobaczyć?

Fuerteventura - co warto zobaczyć? Plaże Fuerteventury

Fuerteventura – wyspa, którą jedni kochają, a drudzy nie są z niej zadowoleni. W tym poradniku opowiem o wszystkim, co może spowodować, że tę wyspę będziemy spostrzegać jako atrakcyjne miejsce wypoczynku, lub też jako te, które nie będzie naszym „muszę tam być”. Wybierając wakacje na Wyspach Kanaryjskich musimy być w pełni świadomi, jak największej ilości rzeczy, żeby na miejscu nie poczuć rozczarowania. Chyba nie tego chcemy na urlopie. Musimy pamiętać, że na wyspie będziemy „walczyć” z wiatrem, falami, zimną wodą, piaskiem, chmurami, a nawet z „komuną”. Wszystkie te myśli rozszerzę, omawiając każdą z atrakcji turystycznych wartych zobaczenia.

POGODA
Nie da się ukryć, że pogoda na każdych wakacjach jest tematem nr 1. W końcu chcemy odpoczywać w słońcu i cieple, a nie w klasycznej, majówkowej, polskiej pogodzie, gdzie ciągle pada. Każda z wysp Kanaryjskich ma swój własny mikroklimat i pomimo, że leżą tak blisko siebie, to każda z nich jest zupełnie inna. Lanzarote (leżąca tuż nad Fuerteventurą) jest całkowicie spalona słońcem, a wcześniej erupcjami wulkanów, których łącznie na wyspie jest aż 420. Dla odmiany, Gomera jest bardzo zieloną wyspą. A co z Fuerteventurą? Wyspa wyróżnia się na tle innych, ponieważ ma dodatkowe mikroklimaty, które warto omówić. Na Fuerteventurze aż 330 dni w roku jest słonecznych, 16 deszczowych, a pozostałe można określić jako półprzejściowe, czyli nie wiadomo, co to za pogoda. Oznacza to, że praktycznie cały rok nadaje się na odpoczynek. Temperatury w ciągu roku wzrastają bardzo powoli i potrzeba wielu miesięcy, żeby powietrze było nagrzane o tylko kilka stopni więcej. W styczniu mamy zazwyczaj: 18-20’C, w kwietniu: 21-23’C, w czerwcu: 23-25’C, od połowy lipca do końca sierpnia: 25-27’C i od września ponownie temperatura opada po jeden, dwa stopnie na miesiąc. Jak widać, upałów nie ma, ale za to mamy bardzo przyjemne temperatury. Najzimniejszą temperaturę wody mamy w marcu – 17’C, a najcieplejszą w lipcu i sierpniu – 19-21’C. Czytając o cieple na Fuerteventurze musimy wziąć wielką poprawkę na wiatr, który wieje przez cały rok. Jest silny, a na plażach często porywisty. Głównie z tego względu omawiane temperatury w rzeczywistości są niższe, ponieważ zimny wiatr znad oceanu powoduje, że przy 23’C możemy mieć „gęsią skórkę”. O zwykłym plażowaniu na ręczniku, czy kocu możemy pomarzyć, ponieważ porywy wiatru bardzo szybko nawieją duże ilości piasku, lub jeśli niczym nie zabezpieczymy naszego koca, to go po prostu zwieje. Wiatr jest bardzo przewidywalny, ponieważ w lecie, codziennie wieje z północy, lub północnego wschodu. Właśnie taki, przewidywalny układ wiatrów spowodował, że wyspa podzieliła się pod względem klimatu na dwie główne części: wszystko, co znajduje się poniżej linii gór (wschodnie i południowe wybrzeże) będzie miało piękne, piaszczyste plaże, z dużą ilością słońca, a wszystko, co znajduje się powyżej linii gór (czyli zachodnie i północne wybrzeże), będzie bardzo wietrzne, bez zabudowy, z silnymi prądami morskimi i często dzikie. Z tego powodu omawiana linia brzegowa nie nadaje się do kąpieli i wielu miejscach jest zabronione pływanie. O zakazie dowiemy się ze znaków informacyjnych. Pogodę na Fuerteventurze kształtują zimne masy powietrza znad Oceanu Atlantyckiego, prądy morskie i pasma górskie znajdujące się na wyspie, które w rzeczywistości są wygasłymi wulkanami. Na kilku szczytach możemy podziwiać wyraźnie zachowane kaldery, a na wielu z nich zobaczymy fragmenty lub mocno wygładzone krawędzie, będące pozostałościami po dawnych kalderach.

wtorek, 13 sierpnia 2019

Kreta - co zobaczyć?, czyli Kreta Top 10

 Kreta - atrakcje  Kreta - plaże Krety

Co zobaczyć na Krecie? Jak się do tego zabrać nie mając własnego samochodu? Przyznam, że dużo czytałem na ten temat w Internecie i chciałem zobaczyć tyle samo lub więcej. Szukałem tylko najlepszego sposobu, żeby dotrzeć do jak największej ilości miejsc tych najbardziej polecanych. Postanowiłem stworzyć listę Kreta - top 10, czyli co warto zobaczyć na Krecie. Najbardziej kusiły mnie takie nazwy, jak Balos, Elafonissi, Wąwóz Samaria, czy też Falasarna. Chciałem odwiedzić również inne miejsca, dlatego ja i moja żona, Monika, stworzyliśmy mapę i zaznaczyliśmy na niej jak najwięcej miejsc do zobaczenia, które chcielibyśmy odwiedzić.

GDZIE WYBRAĆ KWATERĘ?
My zdecydowaliśmy się na hotel Kavros Beach ze względu na jego położenie. Można powiedzieć, że jest umiejscowiony na środku wyspy, co daje duże możliwości eksplorowania wyspy i z pewnością można intensywnie zwiedzać wyspę we wszystkich kierunkach. Wybranie lokalizacji w okolicach Heraklionu niestety ogranicza nas czasowo w dużej mierze, dlatego nie polecam tamtych rejonów. Dodatkowo część wyspy pomiędzy Heraklionem a St. Nicolas jest mocno zabudowana i zorganizowanie wycieczki na zachodnią część wyspy jest bardzo czasochłonne. Trzeba powiedzieć, że większa część atrakcji znajduje się właśnie w tej części wyspy. No właśnie… zależy, co kto chce zobaczyć... My skoncentrowaliśmy się głównie na przepięknych dziełach naturalnych, jak laguny, plaże, góry i skały. Niektóre z nich są fenomenem na skalę światową, dlatego warto i wręcz koniecznie, trzeba je zobaczyć. Kavros Beach jest natomiast bardzo ciekawą propozycją dla osób, które nie mogą wypożyczyć samochodu, bo nie mają prawa jazdy tak, jak ja, czy też boją się jeździć w trudnym terenie górskim. Hotel znajduje się 17km na zachód od dużego miasta Retymno i 45km na wschód od miasta Chania. Sam hotel może nie jest jakąś rewelacją, ale jeśli ktoś nie koncentruje się na luksusach i bardziej zależy mu na dobrej bazie wypadowej do zwiedzania wyspy, to na pewno będzie bardzo zadowolony. Hotel oferuje 320 pokoi i wyremontowano go w 2014 roku. Jest wiele rzeczy, które można wyliczyć obsłudze na minus, ale dla nas nie miało to większego znaczenia. Hotel składa się z trzech kompleksów. Najpiękniejszy jest Yassou Kriti, gdzie pokoje tworzą bardzo długi ciąg przypominający małe osiedle. Pomiędzy dwoma rzędami zabudowy idzie się pięknym chodnikiem z bardzo ładnymi drzewami i kwiatami rosnącymi po obu jego stronach. Na końcu alei dochodzimy do kompleksu kuchennego, gdzie wszyscy z trzech budynków przychodzą na posiłki. Tuż za restauracją znajduje się piękny basen z widokiem na rozległą plażę i morze.

Drugi kompleks pokoi zlokalizowany jest około 50m od Yassou Kriti, gdzie są wyremontowane wszystkie pokoje. Według mnie pokoje są czyste, wygodne i komfortowe. Na brak miejsca też nie mogliśmy narzekać. Lodówka jest w standardzie. Suszarka też. Najgorszy jest trzeci kompleks pokoi, ponieważ znajduje się po drugiej stronie autostrady i za każdym razem, kiedy idziemy na posiłek lub nad morze, trzeba przechodzić przez nią. W tej części mamy do dyspozycji pokoje w wersji ekonomicznej. Cena tych normalnych i ekonomicznych nie różni się zbyt wiele (około 9zł...), dlatego polecam wziąć normalną opcję, by mieć komfort i spokój. Co nam się nie podobało w hotelu? Z pewnością opcja all-inclusive, gdzie rano mieliśmy do wyboru tylko cztery soki, a w południe tylko napoje gazowane. Rano można było napić się tylko kawy, a w południe tylko herbaty. Przy większej ilości urlopowiczów brakowało szklanek, herbaty, kawy, a nawet talerzy. Kelnerzy nie pracowali jak typowi Grecy, gdzie na wszystko mieli czas, ale raczej uwijali się w ukropie, żeby ze wszystkim zdążyć. Na niekorzyść dopisałbym jeszcze fakt, że kiedy jedziesz na wycieczkę, to hotel nie wydaje lunch boxów. Jest to dość dziwna sytuacja, niespotykana w innych hotelach. Mimo wszystko nie patrzyłem na niedociągnięcia, ale raczej cieszyłem się ze wspaniałej lokalizacji do eksploracji wyspy. Hotel traktowałem jako miejsce do spania, a pod tym względem nie mogliśmy nic złego powiedzieć. No dobra – może komary w pokoju, ale to raczej normalne nad morzem i na wyspach greckich. Hotel jest pięknie położony, bo z budynku możemy wyjść bezpośrednio na plażę Kavros Beach i od razu zażywać słonecznych kąpieli.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Denali 6190 m n.p.m., Alaska

 wyprawa na Denali  Denali relacja

Przygoda, a raczej wyprawa życia – tak mogę powiedzieć o naszym wyjeździe na Denali 6190 m n.p.m. na Alasce. Od wielu lat ta góra była moim wielkim marzeniem, które zawsze chciałem zrealizować. W końcu nadszedł czas, kiedy stwierdziłem: teraz jestem gotowy! Na półtora roku przed postanowieniem, że muszę pojechać na Denali, zacząłem szukać odpowiednich ludzi, którzy mogliby dołączyć do mnie i moglibyśmy przez to stworzyć zgraną ekipę na wyprawę. Chociaż ogłoszenie czytało dużo zainteresowanych, to przez równy rok nie miałem żadnego odzewu. Dopiero w grudniu 2016 wszystko się zmieniło. Nagle, w krótkim czasie napisało do mnie aż siedem osób! Pomyślałem sobie: pięknie! Mogłem wypytywać o terminy, o doświadczenie górskie i tym podobne rzeczy. W końcu pewnego grudniowego dnia o godzinie 00.21 napisała do mnie SMS’a Agnieszka z Krakowa, mówiąc, że też szuka kogoś na wyprawę na Denali, ale nikogo nie znalazła i kiedy była już zrezygnowana, jej kolega z pracy dał jej namiar na mnie, ponieważ znalazł moje ogłoszenie w Internecie. Agnieszka bardzo się ucieszyła, bo w ostatnim momencie znalazła kogoś na wyprawę. Po tym SMS-ie dogadaliśmy więcej szczegółów i zaczęliśmy przygotowania do wyprawy. W międzyczasie szukałem wzmocnienia ekipy i tym samym napisało do mnie dwóch innych nieznajomych – Wojtek i Szymon. Jako, że terminy urlopów nam pasowały idealnie, oraz zdobyte doświadczenie górskie było podobne do naszego, więc postanowiłem, że dołączę ich do naszej, na razie, dwuosobowej grupy. Teraz nasza ekipa liczyła już cztery osoby. Nie chciałem dodawać więcej nowych osób, ponieważ na takie dalekie wyprawy chyba najlepszą możliwą konfiguracją są właśnie cztery osoby. Dwie nie mogą zapewnić dość pewnego bezpieczeństwa w przypadku wpadnięcia do szczeliny, przy trzech w razie zachorowania jednej osoby, cała ekipa musi wracać do domu (wtedy czuje się największy niedosyt), a przy czterech, w razie choroby, zawsze dwójka może kontynuować wyprawę, oraz w razie wpadnięcia do szczeliny trzy osoby będą miały łatwiej utrzymać i wyciągać pechowca z otchłani. Z tych oczywistych dla mnie względów zdecydowałem się właśnie na czteroosobowy skład. Znałem zagrożenia w terenie, co trzeba przygotować i ile tak naprawdę jest jeszcze przed nami różnych rzeczy, które musimy „ogarnąć”. Na pierwszy plan wysunął się temat wiz do USA, uzyskanie pozwoleń na wejście na górę, dokonanie wpłat, oraz zarezerwowanie przelotów, czy tych do Stanów Zjednoczonych, czy też tych na lodowiec… Dodatkowo, tak już przyjąłem, że na każdej mojej wyprawie jestem odpowiedzialny za przygotowanie trasy i orientację w terenie. I tym razem mocno przestudiowałem wszystkie dostępne relacje, filmy, wywiady, itp. Dodatkowo skorzystałem ze zdjęć satelitarnych, żeby mieć jakiś pogląd na otoczenie, w którym zakładaliśmy spędzić około trzy tygodnie.

O DENALI – TRUDNOŚCI I ZAGROŻENIA
Z czym wiąże się próba wejścia na Denali 6190 m n.p.m.? Ta góra jest specyficzna i przy planowaniu wyprawy musiałem wziąć pod uwagę kilka bardzo istotnych rzeczy: Denali ma 6190 m n.p.m. wysokości (pomiar z 2015 roku zweryfikował faktyczną wysokość góry), co oznacza, że w okolicach ostatniej bazy, czy też na szczycie, będą duże problemy z rozrzedzonym powietrzem. Na dodatek wiedziałem, że Denali znajduje się ponad 63-cim równoleżnikiem szerokości geograficznej północnej, co oznaczało dla nas silne mrozy oraz czym bardziej na północ, tym bardziej atmosfera Ziemi jest cieńsza i przez to powietrze wdychane na wysokości 6190 m n.p.m. jest porównywalne do tego samego, co w Himalajach na wysokości 6900 m n.p.m. Można powiedzieć, że to już blisko do słynnej granicy śmierci w górach, która średnio przyjęta jest na poziomie 7200 m n.p.m. Co z nią jest związane? Średnio, po przekroczeniu tej wysokości powietrze jest już tak rozrzedzone, że nie można zostawać długo powyżej umówionej granicy. Najlepiej jest zrobić, co do ciebie należy i wracać jak najszybciej poniżej 7200 m n.p.m., ponieważ z powodu bardzo małej ilości tlenu proces trawienia nie działa tak, jak na nizinach i organizmowi łatwiej jest zamieniać na energię własne mięśnie niż jedzenie, które zjadasz... Właśnie z tego względu duża wysokość to śmiertelne zagrożenie, którego nie wolno ignorować. Chociaż my mieliśmy się tylko zbliżyć „pod względem powietrza” do granicy śmierci, ale jej nigdy nie osiągnąć, to jednak musieliśmy mieć w świadomości, by każdego dnia sprawdzać, czy nie czujemy bólu brzucha, głowy, itp. i czy mamy apetyt oraz upewniać się, że nie mamy uczucia „pełnego żołądka”.

wtorek, 2 lipca 2019

Punta Gnifetti (Signalkuppe) 4554 m n.p.m.

Widok ze szczytu Punta Gnifetti Punta Gnifetti

Jak dojechać w rejon Punta Gnifetti, Monte Rosa i Zermatt, nie mając samochodu, przeczytasz w relacji Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., ponieważ relacja Punta Gnifetti jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro II podczas, której weszliśmy na szczyty (w kolejności): Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., Punta Gnifetti 4554 m n.p.m., Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. i Mettelhorn 3406 m n.p.m.

PRZEJŚCIE Z GÓRY DOM DE MISCHABEL 4545 m n.p.m. DO STÓP GÓRY PUNTA GNIFETTI 4554 m n.p.m.
Po udanym wejściu na górę Dom de Mischabel 4545 m n.p.m. z przepięknymi widokami, za drugi cel naszej wyprawy obraliśmy Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. W przewodnikach napisane jest, że ze szczytu roztaczają się najpiękniejsze panoramy w Europie. Mój kolega był na Punta Gnifetti kilka lat temu, stąd widziałem zdjęcia z jego wyjazdu. Koniecznie chciałem zobaczyć te same widoki, albo jeszcze lepsze. Aktualnie przebywaliśmy w lesie w Randzie, gdzie rozbiliśmy namiot w oddaleniu od cywilizacji. W odległości około 50cm od naszego namiotu płynął potok, skąd pobieraliśmy wodę. Kiedy położyliśmy się spać obudziła mnie zupełna cisza. Po 2.00 w nocy potok przestał płynąć! Od godziny 2.40 do 5.30 płynął jak zwykle i potem znowu zabrakło wody... Czyżby ktoś wyżej instalował jakieś rury?... Rafał też się obudził, bo wyglądało to, jak gdyby ktoś zakręcił wodę. Dopiero nad ranem popłynęła ponownie woda, ale niestety się tylko sączyła. Zdołaliśmy napełnić nasze butelki i powoli przygotowywaliśmy się do opuszczenia tego miejsca z klimatem (opis jak znaleźć to miejsce i opis samego miejsca pod bazę namiotową znajduje się w relacji Dom de Mischabel 4545 m n.p.m.). Pogoda nam sprzyjała, bo niebo tego dnia pokryło się chmurami i czasami kropił deszcz. Dlaczego sprzyjała? Ponieważ nie traciliśmy słonecznego dnia na przejście z miejsca na miejsce. Woleliśmy wykorzystać „byle jaki” dzień na przyziemne sprawy. Założyliśmy, że z bardzo ciężkimi plecakami pójdziemy z Randy do Zermatt i gdzieś na obrzeżach, w trawie pod lasem, rozbijemy namiot, skąd kolejnego dnia będziemy mogli dojść bezpośrednio pod lodowiec Gornergletscher. Naszą bazę opuściliśmy po godzinie 11.00. Mieliśmy dużo czasu, dlatego w drodze do Zermatt podziwialiśmy wodospad ze śnieżnym tunelem u jego stóp. Wtedy zaczął kropić drobny deszcz, ale na szczęście tylko na chwilę. Każdy z nas marzył, żeby gdzieś umyć się, stąd patrzeliśmy za jakimś ciekawszym miejscem.

Dotarliśmy do Zermatt. Nie zatrzymywaliśmy się w mieście, ale raczej szliśmy na jego drugi koniec, żeby ominąć całą zabudowę. Chcieliśmy koniecznie znaleźć miejsce pod namiot nie rzucające się w oczy. W okolicach kolejki Furi, Schroeigmatten, znaleźliśmy ładną polanę, przez którą przebiegała kolejka linowa. Na szczęście nikt nie przechodził obok nas przez dłuższy czas. Nawet płynął tędy wartki potok. Rozbiliśmy namiot na małym wzniesieniu górującym nad okolicą, pokrytym w całości trawą. Znajdowaliśmy się na wysokości około 1900 m n.p.m. Miejsce wydawało nam się idealne i mieliśmy dostęp do świeżej wody z gór. Kiedy padał drobny deszcz wykąpaliśmy się w potoku pomimo niecałych 10°C. Nam wydawało się, że jest ciepło. Każdy z nas odetchnął z ulgą, bo poczuliśmy się znacznie lepiej. Jeszcze raz musieliśmy rozglądnąć się za dobrym miejscem na ukrycie niepotrzebnych rzeczy w okolicznych zaroślach. Około 7kg ukryłem w krzakach znajdujących się po drugiej stronie potoku. Przykryliśmy je leżącymi gałęziami tak, że nikt ich nie był w stanie zauważyć. Rafał odłożył trochę mniej, ale i tak dużo, bo głównie były to rzeczy potrzebne na powrót, drobne monety, itp. Chcieliśmy zmniejszyć ciężar plecaków maksymalnie ile się dało, żeby to one nie walczyły z nami. Około godziny 21.20 podziwialiśmy wspaniały zachód słońca, który oświetlał zbocza Matterhorn 4478 m n.p.m. Pośród zieleni wystawały jego majestatyczne granie. Ten widok bardzo zachęcał nas do dalszej wędrówki. Położyliśmy się spać, ale Rafał stwierdził, że nie zaśnie, bo temperatura szybko spadała. W nocy chmury zniknęły z nieba i wczesnym porankiem przywitał nas przymrozek.

czwartek, 28 marca 2019

Malediwy - Fehendhoo, Fulhadhoo, Finolhu - jak zorganizować wakacje na własną rękę, również w czasach COVID-19?

Fehendhoo Malediwy sand bank na Malediwach, Fehendhoo

Jeśli nie masz pojęcia, jak zorganizować wakacje na własną rękę na Malediwach przeczytaj mój poradnik 'MALEDIWY NA WŁASNĄ RĘKĘ - JAK ZORGANIZOWAĆ WYJAZD, RÓWNIEŻ W CZASACH COVID-19'. Omawiam tam krok po kroku, co masz zrobić oraz rozwiewam wszystkie obawy. Dodatkowo podaję linki i adresy stron internetowych, gdzie wszystko załatwisz samemu. Tutaj skupię się na omówieniu wyspy Fehendhoo, Fulhadhoo i Finolhu..

SPOSÓB ORGANIZACJI WYJAZDU
SPOSÓB NR 1
Wcześniej doradziłem, jak znaleźć odpowiednie loty na Malediwy. Jak szybko dostrzeżemy, samolotem dolecimy tylko do stolicy tego państwa, czyli Male. Musimy się jeszcze dostać na naszą lokalną wysepkę. Zdecydowanie polecam wybór lokalnych wysp, ponieważ w resortach nie przeżyjemy tego, co w małej, malediwskiej wiosce. Przeżycia są zdecydowanie piękniejsze. Dla tych, którzy nie mogą się zdecydować na taki krok, polecam wyjazd na lokalną wyspę i zorganizowanie jednego dnia w resorcie z domkami na balach. Wtedy będziecie mieli porównanie, jak to wszystko wygląda. Ja wybrałem wyspę Fehendhoo z polecenia Doroty – Polki mieszkającej w Male. Najłatwiejszą opcją jest skorzystanie z jej usług, czyli skontaktowanie się z nią za pomocą Facebooka – konto o nazwie ‘Polka na Malediwach’, gdzie przedstawi ci ofertę dopasowaną do twoich potrzeb. Będziesz miał zarezerwowany hotel/guest house dzięki niej, oraz załatwiony transport na wybraną wyspę. Dodatkowo otrzymasz wiele porad i pomysłów na aktywne spędzenie czasu w rejonie, który sobie wybrałeś. Zaletą tego rozwiązania jest fakt, że nie musimy szukać godzinami hoteli, czy guest house’ów i dostaniemy to, czego chcieliśmy w przystępnej cenie. Może zaraz pomyślisz, że to samo mogę zarezerwować przez Booking.com i będzie taniej. Sam hotel może wyjść taniej, ale jeśli wybierasz się poza sezonem i łodzie nie będą mogły wypłynąć z powodu pogody lub sztormu, będziesz musiał samemu na miejscu załatwiać sobie łódź. Pamiętajmy, że dla turystów, którzy wzięli się „znikąd” ceny mogą być sztucznie podbite kilkukrotnie i może nie być już miejsca. Moim celem nie jest reklamowanie tej osoby i jej usług, ale raczej chęć pokazania, że Dorota ma ogromną bazę danych o resortach i guest house’ach, bo sama w nich była i wie czego się możemy spodziewać. Dodatkowo w wielu miejscach, jako organizator, może wynegocjować niższe ceny ze względu na stałą współpracę.
www.VD.pl