III. RELACJA Z WYPRAWY
Artykuł jest kontynuacją poradnika "DENALI 6190 m n.p.m., ALASKA - 13.05.-4.06.2017 - PORADY, JAK PRZYGOTOWAĆ WYPRAWĘ I FORMALNOŚCI"
1. PRZYGOTOWANIA W DOMU
Zanim wyruszyliśmy w podróż załatwiliśmy wszelkie
formalności. Przyszedł drugi mail z potwierdzeniem zarezerwowania terminu
obowiązkowego szkolenia ze strażnikami, więc odtąd miałem pewność, że wszystko
jest w porządku. Kupiliśmy bilety na samolot, a to zadanie przypadło Agnieszce
– sama się zgłosiła. Znalazła bardzo ciekawy lot Lufthansą za 3500zł z dwiema
przesiadkami. Mieliśmy polecieć do Frankfurtu i dalej do Seattle. Stamtąd zaś
liniami „Alaska” do Anchorage na Alasce. Mieliśmy dużo czasu na przesiadki,
więc lot był jak najbardziej dobrze wybrany. Co najważniejsze – cała podróż
miała trwać około 27 godzin. Mając potwierdzone spotkanie i bilety lotnicze
rozpoczęliśmy temat gromadzenia sprzętu na wyprawę. Plecak i sprzęt
wspinaczkowy już miałem. Namiot i wszystko, co potrzebne do spania, nawet na
Mt. Everest, też już miałem. Teraz potrzebowałem tylko, albo i aż puchowych
ubrań na silne mrozy. Wybrałem firmę Robert’s z Gdyni, gdzie można zamówić cały
sprzęt puchowy dostosowany dokładnie do ciebie. Zanim coś zamówimy przysyłają
Ci szablon z rozrysowanymi strzałkami, gdzie co masz pomierzyć. Przesyłając
listę twoich wymiarów masz pewność, że ubranie będzie pasować dokładnie na
ciebie. Dodatkowo będziemy zapytani, co założymy pod ubrania puchowe, czy np.
spodnie mają zakrywać overboota. Zamawiając rzeczy ciągle miałem wrażenie, że
pracują tam profesjonaliści i naprawdę chcą dobrze wykonać swoją robotę,
upewniając się o różne rzeczy, o których samemu mógłbym nawet nie pomyśleć. To
dobrze, bo jak się okazało, ubrania puchowe miały bardzo duży zapas termiczny i
na dodatek pasowały właśnie tak, jak chciałem. Umówiłem się z nimi na początek
maja, a zamawiałem rzeczy w połowie grudnia. Wszystko przysłali mi 5-tego maja,
czyli na 8 dni przed wyprawą. Pasował mi taki termin, ponieważ wszystko zostało
wykonane tak, jak chciałem. Jak się później okazało, gdzieś w zamówieniu
umknęły im puchowe botki, które domówiłem wraz ze spodniami i rękawicami, ale
nie były one koniecznością na wyprawie. Raczej stanowiły dodatek, który zastąpiły
mi wyciągane botki z butów Scarpa Phantom 6000 II.
Temat sprzętu żył aż do początku maja, a w
międzyczasie powstał nowy – jaka kuchenka?, transport z Anchorage do Talkeetny,
ubezpieczenia, itp. Temat kuchenek omówiłem już wyżej. Myślałem, że Jetboil da
radę, więc nic więcej nie rozważałem. Gaz mogliśmy kupić dopiero na miejscu,
ponieważ nie można go przewozić w samolotach. Największy problem stanowił dla
nas transport do Talkeetny, bo regularne połączenia zaczynają się od 15-tego
maja każdego roku, a my musieliśmy pojechać… 15 maja, ale dość wcześnie rano, a
nie po południu. Szkolenie ze strażnikami mieliśmy umówione na godzinę 11.00
czasu miejscowego. Wyszukałem w Internecie taksówki „Talkeetna Taxi”, które za
120$ zawoziły ekipy na miejsce. Agnieszka dostała potwierdzenie rezerwacji, ale
później już do 15-tego maja kontakt się urwał i na maila nie przychodziły
odpowiedzi. Ten fragment wyprawy mieliśmy bardzo nieprzewidywalny i do samego
końca nie wiedzieliśmy co będzie dalej… Przed wylotem, w domu, poszyłem jeszcze
cztery 3-metrowe taśmy, które miały nam służyć do ciągnięcia sań lub jako pomoc
do kierowania nimi przy schodzeniu. Ciągle myśleliśmy co jeszcze nam brakuje.
Wpadliśmy na pomysł, żeby każdy z nas wypisał, co zapakował i przesłał MMS-em całą
listę. Czytając każdy spis rzeczy mogliśmy zobaczyć, czego zapomnieliśmy.
Myślę, że każdy z nas coś dla siebie wyciągnął i dorzucił do ekwipunku.
Przyznaje się, że zapomniałem najważniejszej rzeczy: termosu! Do tego czasu w
walizce opracowałem sobie prosty system, jak wszystkie rzeczy wkładać i nawet w
jakiej kolejności, żeby wypełnić każdą wolną przestrzeń. Przy okazji wyłonił
się temat… drugiego bagażu do samolotu o wadze do 23kg. Na szczęście Lufthansa
ma taką opcję i dokupiliśmy możliwość przewozu drugiego bagażu za 75 EUR. W
sumie miałem dwie „torby” – jedna walizka 22kg i plecak 17kg. Mogłem więc
jeszcze coś dorzucić. Agnieszka przysłała mi duffle bag, czyli coś na wzór
torby podróżnej, ale wykonanej z tworzyw sztucznych, dzięki czemu w środku nic
na pewno nie zmoknie. Poskładałem go i wsadziłem do plecaka, żeby nie zajmował
dużo miejsca. Ubezpieczenie załatwiła mi moja żona, gdzie za 1094zł miałem w
PZU wykupione wszystko co najwyższe i najbardziej ekstremalne, włącznie z
ubezpieczeniem bagażu do 10.000zł. Koszty leczenia ustawiłem na 500.000zł,
ponieważ w USA zalecają najniższą kwotę 200.000zł. Od tego momentu czekałem już
tylko na wyprawę mojego życia, o której zawsze marzyłem... Do ostatniego dnia
chodziłem do pracy, tak więc jeszcze na zakończenie kilka osób pożegnało mnie w
pracy i życzyły udanej wyprawy, a w szczególności bezpiecznego powrotu. Na
przygotowania tuż przed wyprawą nie miałem więc za wiele czasu, ponieważ
wszystko, co chciałem dokończyć robiłem po pracy…
Odzież puchowa, buty termiczne wysokogórskie i raki - etap: gromadzenie sprzętu
Odzież puchowa, buty termiczne wysokogórskie i raki - etap: gromadzenie sprzętu
2. WYLOT I POCZĄTEK WYPRAWY (ANCHORAGE, TALKEETNA)
Nadszedł długo oczekiwany dzień 13 maja 2017. O
godzinie 6.10 rano mieliśmy planowo wylot do Frankfurtu. Pomyślałem: jeśli
tutaj wszystko się zacznie, to dalej już jednym ciągiem dokończymy sprawę aż do
samej Talkeetny. Przed wylotem Agnieszka dokupiła drugi bagaż dla nas dwóch
tam, gdzie odbieraliśmy bilety, bo Wojtek i Szymon polecieli z Krakowa do
Frankfurtu, gdzie mieliśmy się spotkać i kontynuować podróż. Zapłaciliśmy w
polskich złotych 75 EUR za bagaże i mogliśmy je nadać. Przeloty dostarczyły nam
wielu emocji, ponieważ na początku, strażnicy w Katowicach wzięli Agnieszkę na
szczegółową kontrolę, a mi tylko przybili dziwną pieczątkę na bilecie i puścili
dalej. Lot do Frankfurtu przebiegał sprawnie i na tamtejszym lotnisku szukaliśmy
Wojtka i Szymona oraz naszego lotu do Seattle. Szybko odnaleźliśmy się i teraz
czekał nas 10-cio godzinny lot oraz duża zmiana stref czasowych… Bagaże miały
być przełożone z samolotu do samolotu, dlatego nie musieliśmy ich nadawać po
raz drugi. Kiedy poszliśmy do bramek kontroli bezpieczeństwa zauważyłem napis
„Federal Polizei” i od razu jeden policjant pokazał, żebym poszedł za nim.
Szliśmy długo do małego pomieszczenia przez jakieś korytarze, schody i inne
miejsca, gdzie przeszedłem szczegółową kontrolę włącznie z komorą
prześwietlającą. Na szczęście nic nie było na rzeczy, dlatego szybko wróciłem
do ekipy. Śmialiśmy się z całej sytuacji, bo najpierw Agnieszka miała kontrolę,
teraz ja, to kto będzie następny? Wyglądaliśmy na podejrzanych zapewne przez
nietypowy sprzęt w walizkach. Z Frankfurtu mieliśmy wylot o godzinie 10.45 do
Seattle i mieliśmy być na miejscu o 11.45 tamtego czasu. W trakcie lotu
mogliśmy zobaczyć na mapach, że w Polsce jest noc, a u nas praktycznie jest
ciągle ta sama pora dnia i godzina, pomimo 10-ciu godzin lotu. Nasza doba
trwała 34 godziny, a słońce nieprzerwanie świeciło ponad 28 godzin, ponieważ
lecieliśmy zgodnie z kierunkiem podążania granicy dnia i nocy, czyli przeciwnie
do kierunku obrotowego Ziemi.
W Seattle mieliśmy siedem godzin do następnego
lotu liniami „Alaska” do Anchorage. Dla nas dobrze, ponieważ wiedziałem, że w
USA na lotnisku będziemy przechodzić szczegółową kontrolę wizową oraz z każdym
przeprowadzą wywiad, w jakim celu tu przylecieliśmy, zadając w zależności od
osoby, różną liczbę pytań. Stanęliśmy do bardzo długiej kolejki, gdzie
pojedynczo podchodziliśmy do policjanta. Mogliśmy podchodzić tylko, gdy
zapalała się niebieska lampka. Przyszła kolej na nas. Wojtek i Agnieszka
przeszli gładko. Jedno, dwa pytania i po sprawie. Szymon miał pięć pytań, a ja…
no cóż – znowu musiałem powalczyć. Policjantka sprawdziła wizę, widziała że już
byłem dwa razy w Ameryce no i zaczęła się seria pytań: „czy jestem studentem?”,
„czy pracuję?”, „od ilu lat pracuję?”, „czym zajmuję się w pracy?”, „jaką mam
umowę w pracy?”, „czy cały czas, który mam na bilecie zamierzam wykorzystać na
pobyt na Alasce, czy może odwiedzę inne stany?”, „cel podróży?”, itp. rzeczy.
Kiedy wysłuchała moich odpowiedzi, powiedziała, że nie ma żadnych zastrzeżeń.
Przybiła mi pieczątkę do paszportu zezwalającą na pobyt w USA do 17 listopada
2017 (jednoroczna, czy dziesięcioletnia wiza nie zapewnia Ci ciągłości pobytu w
USA. Na lotnisku jest wbijana pieczątka do paszportu na okres 3-4 miesięcy i
gdyby ktoś chciał zostać na dłużej, to musi przedłużać swój pobyt w
ambasadzie). Wszyscy czekali na mnie, więc po serii pytań dołączyłem do ekipy.
W końcu byliśmy po tej dobrej stronie bramek oznaczających, że teraz możemy
legalnie podróżować po USA. Na lotnisku mieliśmy informację, że osoby z lotów
przesiadkowych muszą ponownie nadać swoje bagaże. Na szczęście przechodząc na
nasz terminal stał policjant przy taśmociągu i zapytał, czy lecimy gdzieś
dalej. Odpowiedzieliśmy, że tak, więc kiedy zobaczył naklejkę z kodem kreskowym
ANC (Anchorage) kazał nam wrzucić bagaże na taśmociąg i problem rozwiązał się
sam. Nie musieliśmy ponownie stawać w kolejce, żeby je nadać. Jako, że mieliśmy
sześć godzin do odlotu, to okienka linii Alaska były jeszcze puste – nikt nie
stał po odbiór biletów. O dziwo, siedziały tam dwie obsługujące kobiety.
Podeszliśmy każdy z osobna i wydały nam one bilety do Anchorage. Teraz mieliśmy
mnóstwo czasu.
Postanowiliśmy, że pójdziemy od razu na nasz
terminal i poczekamy, jedząc w międzyczasie obiad. Dodatkowo mogliśmy naładować
telefony, bo wszędzie stały małe stoliczki na telefony komórkowe z gniazdami
USB. Właśnie stąd daliśmy znać naszym bliskim oraz znajomym, że dolecieliśmy na
miejsce i dowiedziałem się, że Daniel, z którym najczęściej jeżdżę w góry śledził
nasz lot na stronie flyradar24.com, gdzie można na bieżąco podglądać gdzie jest
wybrany samolot i odczytywać parametry jego lotu. Nawet zrobił kilka zdjęć, w
szczególności, gdy przelatywaliśmy nad Grenlandią. Powiedział, że później
przydadzą mi się do relacji. Zanim jednak zaszliśmy na właściwy terminal,
musieliśmy pojechać aż… trzema pociągami. W Seattle mają ciekawy system
automatycznych wagonów, które jeżdżą co dwie minuty pomiędzy terminalami. My
musieliśmy pojechać trzema takimi wagonami, mając po drodze dwie przesiadki. Na
szczęście w każdym z nich są po dwa ekrany, które informują nas, jaki będzie
następny przystanek. Stąd wiedzieliśmy, gdzie mamy wysiadać i do którego mamy
wsiadać, ponieważ przy drugiej przesiadce wyszliśmy na peron, gdzie po obu
stronach stały wagony i w biegu przeszliśmy z jednego do drugiego. Nie ma mowy
o spóźnieniach, bo wagony jeżdżą co dwie minuty, więc całą trasę przejechaliśmy
w 8-9min. Kiedy dotarliśmy na właściwy terminal zauważyliśmy, że łamie nas
spanie już o godzinie 16.40, ponieważ w Polsce była już godzina 00.40 w nocy.
Próbowaliśmy przez chwilę spać na krzesłach i nawet to się udało. Wstaliśmy na
dwie godziny przed wylotem i poszliśmy do bramek bezpieczeństwa. Na szczęście
nie mieliśmy już żadnych problemów. Lot na Alaskę miał trwać planowo trzy i pół
godziny. Wtedy założyłem, że będę obserwować chmury, żeby móc określić pogodę
na najbliższe godziny.
W samolocie usiedliśmy zupełnie porozrzucani –
nikt z naszej ekipy nie siedział obok siebie. Byliśmy rozrzuceni nawet o 10
rzędów. Chłopak siedzący obok mnie zapytał mnie, czy mieszkam na Alasce. Wtedy
odpowiedziałem, że nie. Lecę z Polski na Denali, bo chcę wejść na tą górę – tak
odpowiedziałem. Gdy usłyszał o szczycie Denali od razu zdziwił się, ponieważ
dla niego najwidoczniej był nieosiągalny. I to tak bez przewodnika? – dopytał.
Bez – ja jestem organizatorem i wchodzimy na własną rękę. Jakie było jego
wielkie zdziwienie, gdy opowiadałem mu o Denali, bo on mieszkał w Anchorage i
właśnie wracał do domu. Na koniec lotu życzył mi powodzenia. W Anchorage
wylądowaliśmy o godzinie 22.03 i wtedy padał deszcz. Pomimo tego nadal trwał
dzień, bo zachód słońca jest tutaj o godzinie 23.00. Noc w maju nie oznacza
ciemności, a jedynie przyciemnione, niebiesko-granatowe niebo, stąd wiedzieliśmy,
że mamy jeszcze trochę dnia przed sobą. Jak na 27 godzin w podróży, to jeszcze
jakoś się trzymaliśmy. Agnieszka znalazła namiar na Hotel Americas Best Value
Inn na ulicy Spenard Road, gdzie dojechaliśmy taksówką z lotniska. Taksówkarz
był zdziwiony, bo tutejsze hotele mają zwykle darmowy przejazd z lotniska. Nie
wiedzieliśmy o tym fakcie, dlatego przy rezerwacji hotelu warto zapytać, czy
mają „free shuttle”, czyli darmowy przywóz do hotelu z lotniska. Taksówka
kosztowała 8$, więc i tak nie dużo. W hotelu poszliśmy spać dopiero o godzinie
00.40 tutejszego czasu. Dla nas kończył się „stary” dzień, a zegary w Polsce
wskazywały już 10.40 rano następnego dnia… Teraz marzyliśmy o dobrym śnie.
DZIEŃ 1.
ZAKUPY – JAKIE JEDZENIE WYBRAĆ, CO DOKUPIĆ I GDZIE
WYPOŻYCZYĆ SPRZĘT?
Spaliśmy tylko do godziny 5.00, po czym zaczęliśmy
układać plan na dziś. 14-tego maja postanowiliśmy poświęcić na zakupy jedzenia
na całą wyprawę oraz wypożyczyć rakiety śnieżne. Mieliśmy w końcu cały dzień do
dyspozycji. Z wcześniejszego pobytu w USA wiedziałem, że najlepszy będzie duży
sklep Walmart, w którym można kupić naprawdę wszystko (jedzenie, meble,
telewizory, rybki do akwarium, broń jaką sobie tylko wymarzysz, celowniki
optyczne, linki, rowery, gaz, zestawy biwakowe i takie do przetrwania w
terenie, itp...). W telefonie poszukałem adresów takich sklepów w Anchorage i
znalazłem aż trzy! Od szóstej rano przepakowywaliśmy sprzęty tak, żeby
podzielić je tak, jakbyśmy szli na wyprawę, ponieważ do samolotu ułożyliśmy je
zupełnie inaczej. Po godzinie 8.00 wyszliśmy, żeby dojechać taksówką do
Walmartu. Pojechaliśmy tam, ponieważ pani z recepcji zadzwoniła po taksówkę.
Trzeba dodać, że z naszych telefonów nie mogliśmy nigdzie dzwonić. Działał
jedynie Internet i mogliśmy korzystać z Messengera. W Walmarcie byliśmy od 8.25
do 10.45, bo tak, jak się spodziewałem – zakupy na wyprawę trochę będą trwać.
Wiedziałem, że nie możemy w jednym dniu zrobić zakupów, pojechać do Talkeetny i
jeszcze przejść szkolenia ze strażnikami. Wszystko wymagało czasu. Z tego
względu szkolenie ze strażnikami umówiłem na godzinę 11.00, 15-tego maja. W
Walmarcie skupiliśmy się na jedzeniu. Określiliśmy czego będziemy szukać i
zaczęliśmy zakupy. Na początku wybrałem liofilizaty, czyli gotowe, ugotowane
obiady, całkowicie pozbawione wody i następnie próżniowo zapakowane.
Policzyłem, że ogólnie muszę zabrać żywności na jakieś 18 dni. Wymyśliłem więc,
że wezmę żywności liofilizowanej na 14 dni, a reszta to będą czekolady,
orzechy, rodzynki, itp. Założyłem, że każdego dnia w górach nie uda nam się
zjeść trzech pełnych posiłków, ale w zamian, w trakcie wędrówki będziemy jeść
coś mocno kalorycznego, jak czekolady, rodzynki, czy orzechy.
Co ciekawe w Walmarcie są ciekawe zestawy
przetrwania, które zawierają zapakowaną żywność liofilizowaną na 3, 4 i 5 dni,
dzieląc każdy dzień na śniadanie i dwa obiady. Nie trzeba chyba dodawać, że
cały regał w sklepie wyczyściliśmy do zera… Każdy z nas zabrał zestaw na 3, 4,
i 5 dni, więc mieliśmy 12 dni zabezpieczonych. Dodatkowo podobieraliśmy
pojedynczo pakowane obiady, których mamy nieograniczony wybór tuż nad regałem z
zestawami. Polecam jedzenie liofilizowane tylko z jednej firmy: Mountain House.
Inne firmy mają słaby smak i czuć, że są niedoprawione. Liofilizaty z Mountain
House smakują za to jak domowy obiad i cieszyło mnie to, że 95% obiadów kupiłem
właśnie z tej firmy. Po dwóch tygodniach w ogóle nie nudził mi się ich smak.
Żeby wiedzieć, co kupić, od razu dopowiem, że najbardziej zajadaliśmy obiady na
bazie ryżu i kurczaka z różnymi sosami oraz wszystkie inne z makaronami.
Braliśmy wszystko, co miało napis „Pasta” lub „Rice”, ponieważ takie posiłki
dawały mnóstwo energii i jedliśmy je z przyjemnością. Kilkudniowe zestawy
zawierały dodatkowo śniadanie i była to jajecznica lub biscuit & gravy
(mieszanka miękkich ciastek i jasnego sosu kiełbasianego przyprawionego głównie
czarnym pieprzem. Bardzo przypomina wyglądem kaszę gryczaną w jasnym sosie.
Danie typowe dla mieszkańców południowych stanów USA i Alaski. Na Alasce wiele
potraw przyrządzanych jest na słodko. Cukier jest dodawany nawet do masła).
Jajecznica i biscuit & gravy może nie wszystkim smakować, dlatego polecam
pojedynczy dobór obiadów, których jest bez liku do wyboru. Biscuit & gravy
mogliśmy spróbować w naszym hotelu na śniadaniu, ponieważ codziennie je
serwowano. Nawet masło podawano z cukrem… W sklepie zaopatrzyliśmy się
dodatkowo w 32-funtowe (1,18kg) opakowania mieszanek orzechów. Każdy z nas
wziął po dwie paczki. Trzeba przyznać, że mają tam ciekawe zestawy, bo można
było kupić mieszankę większości znanych orzechów oraz orzechów i owoców lasu z
rodzynkami. Te zestawy nazywają się „Trail Mix”. Warto je mieć ze sobą,
ponieważ dają bardzo dużo energii. Dodatkowo dokupiliśmy żelki w różnej
postaci, owoce kandyzowane, czy też czekolady z orzechami. Ja wziąłem 10
tabliczek 300-gramowych. Na miejscu również kupiliśmy zapałki odporne na burzę
i sznur, który wykorzystaliśmy do wiązania rzeczy na saniach.
Po wyjściu ze sklepu przejeżdżała akurat taksówka,
więc wsiedliśmy i od razu pojechaliśmy do hotelu. W pokoju przegrupowaliśmy
rzeczy i poukładaliśmy jedzenie tak, żeby zajęło jak najmniej miejsca. Teraz
mieliśmy po trzy torby na osobę… Wyobrażaliśmy sobie, jak to wszystko zniesiemy
i jak przemieszczamy się z miejsca na miejsce. Nie wspomnę, że czwartą torbą
był plecak z elektroniką (aparat, kamera, panel słoneczny, baterie)… Mieliśmy
jeszcze dużo dnia przed sobą, więc postanowiliśmy, że pojedziemy do sklepu
górskiego i tam zakupimy gaz do naszych kuchenek oraz wypożyczymy rakiety śnieżne.
W sklepie REI dowiedzieliśmy się, że wypożyczenie na trzy tygodnie rakiet
śnieżnych będzie nas kosztowało 149$ plus 20$ za kartę członkowską, bo tak
płacilibyśmy jeszcze więcej (mają dzienne i tygodniowe naliczanie). Nie
zdecydowaliśmy się, bo powiedzieliśmy sobie, że poszukamy innego sklepu. Tutaj
kupiliśmy gaz, bo rzeczywiście był bardzo tani. Ja kupiłem 5 dużych butli po
450g z Jetboila, Wojtek, Szymon i Agnieszka po 5 dużych butli z MSR, ponieważ
czytałem w relacjach, że na cała wyprawę warto mieć około 10 butli 225g na
osobę. Trzymałem się tych założeń. Dokupiłem tutaj również cztery obiady z
innej firmy, które w smaku daleko odbiegały od tych z Mountain House. Wiedząc,
że rakiety są bardzo drogie, poszliśmy do sąsiedniego sklepu, za rogiem skrzyżowania
– do Alaska Mountaineering and Hiking, gdzie kobieta zapytała nas, gdzie
idziemy. Kiedy powiedzieliśmy że na Denali, wyciągnęła nam przedłużane rakiety
na głębokie śniegi (na Alasce jest takie pasmo górskie, gdzie zalega najwięcej
śniegu na świecie). Nie bez powodu burze śnieżne są tutaj tak szybko
zasypujące… Wpisała w kalendarz naszą datę powrotu i zapłaciliśmy jedynie 75$
za cały miesiąc a w zasadzie za cały okres trwania wyprawy, bo jednostką
rozliczeniową nie jest czas, a wyprawa. Nie musieliśmy wydawać 169$... wziąłem
dwie pary do ręki i niosłem je z resztą rzeczy.
Mając już wszystko poszliśmy do hotelu pieszo,
ponieważ znaliśmy już drogę. Zajęła nam 45min. Deszcz padał do godziny 12.00.
Później zaczęło się przejaśniać i po raz pierwszy zobaczyliśmy ośnieżone góry w
okolicach Anchorage. Dopiero teraz poczuliśmy, gdzie naprawdę jesteśmy.
Mogliśmy zobaczyć w pełni klimat Alaski. Denali niestety ciągle przykrywały
chmury. Gdybyśmy widzieli tą górę, to na pewno bylibyśmy w nią mocno wpatrzeni… O godzinie 16.00
poszliśmy jeszcze na niezdrowego, typowo amerykańskiego hamburgera do Wendy’s,
ponieważ wiedzieliśmy, że w górach i tak wszystko spalimy z nawiązką… Resztę
dnia spędziliśmy chodząc wzdłuż ulicy Spenard Road, żeby poznać Anchorage. W
trakcie wędrówki chmury coraz szybciej zanikały, aż w końcu zrobiła się piękna,
bezchmurna pogoda. Szliśmy tak długo, że o 22.10 zamawialiśmy pizzę w jedynym
otwartym lokalu na uboczu. Jeszcze świeciło słońce. Najbardziej nas zadziwiło,
że ludzie przy +8˚C chodzili w japonkach, krótkich spodenkach, czy w lekkich,
letnich sukienkach. Chyba mieli świadomość, że lato jest u nich bardzo krótkie
i trzeba łapać każdy słoneczny dzień, albo nawet godzinę… Z drugiej strony, jak
mówiliśmy im o Denali, to dla nich mrozy były za duże… Samo miasto w tej części
nie zachwycało, ponieważ było zanieczyszczone, a wiele budynków sprawiało
wrażenie porzuconych. Czym bardziej na północ od sklepów górskich, tym bardziej
miasto świeciło przykładem. Wyglądało na zadbane i czyste z mnóstwem zieleni i
parków. Byliśmy w tej gorszej części, czyli od strony lotniska. Z ciekawostek,
których dowiedziałem się o Anchorage to aż 1/10 mieszkańców tego miasta pracuje
na lotnisku, mają drugie w USA i piąte na świecie lotnisko pod względem
przewożonych towarów oraz mają pierwsze na świecie lotnisko, gdzie samoloty
starują z jeziora, pod względem przewożonych towarów. Nie dziwiłem się, bo
wiele miejscowości na Alasce nie ma dróg i jedynie przywozi się tam towary
samolotami.
Wracając do naszych hotelowych spraw, po godzinie
15.00 Agnieszka nadal próbowała skontaktować się z Talkeetna Taxi. Mieliśmy
przecież zarezerwowany wyjazd do Talkeetny, ale ciągle nie było odzewu…
Agnieszka więc zapytała kobietę z recepcji, czy zna jakąś firmę, albo coś co
jeździ do Talkeetny. Wtedy kobieta zadzwoniła do swojej znajomej, ale nie mogła
pojechać. Okazało się, że znajoma ma jakąś inną znajomą, co może pojechać swoim
prywatnym samochodem, ponieważ akurat jutro jedzie do Fairbanks, więc Talkeetnę
ma prawie po drodze (z głównej autostrady trzeba zjechać w prawo i potem
wrócić, bo w Talkeetnie droga kończy się). Umówiliśmy się na cenę 120$ za osobę
i teraz ze spokojem mogliśmy czekać na 7.30 rano na tę kobietę. Amerykańskie
samochody są znacznie większe, więc miejsca dla nas nie brakowało. Bagaże
ułożyliśmy z tyłu samochodu. Kobieta stwierdziła, że po godzinie 10.00 będziemy
na miejscu. Powiedziała, że do Talkeetny średnio jedzie się jakieś 2,5 godziny.
Poszliśmy spać standardowo po dwunastej w nocy z myślą, że teraz wyprawa wkracza
w decydującą fazę…
DZIEŃ 2.
15-tego maja wstaliśmy pełni sił i głodni wrażeń,
ponieważ mieliśmy w świadomości fakt, że jeszcze dzisiaj będziemy spać na
lodowcu i wszystko nabierze „kształtów”… Samo wyjście z hotelu o godzinie 7.15
sprawiało wiele problemów, bo zanim znieśliśmy nasze ciężkie bagaże, podwojone
dodatkowo o jedzenie, minęło nam trochę czasu. Przy recepcji usłyszeliśmy
jeszcze tylko rozmowę jakiegoś żołnierza z recepcjonistką, który wziął w tym
samym hotelu nocleg. Chciał w ogóle stąd wyjechać. Powiedział, że w nocy było
bardzo głośno, on sam musiał wyjść, a w pokoju na zasłonach jest krew i całą
noc spędził gdzie indziej… Recepcjonistka nie pozwoliła mu opuścić hotelu, bo
miał już zapłacone za kilka noclegów, więc zaproponowała mu jedynie zamianę
pokoju. My tymczasem przenosiliśmy już nasze rzeczy do samochodu i pomału
odjeżdżaliśmy w stronę Talkeetny… Na niebie widzieliśmy tylko małe, pojedyncze
i ciemne chmury, ale dla mnie oznaczały, że rozpadną się do dwóch godzin i
będziemy mieli bezchmurne niebo. Zresztą teraz już prawie takie było. Wyjazd
samochodem z Anchorage trochę potrwał ze względu na korki w mieście. Teraz
mieliśmy poniedziałek i większość ludzi dojeżdżała do pracy. Dopiero za
Anchorage mogliśmy podziwiać piękne góry, lasy i wspaniałą przyrodę Alaski.
Wypatrywaliśmy nawet łosia, ale z drugiej strony, przy takim ruchu, nie
liczyliśmy, że go zobaczymy. Jadąc w stronę bardzo długiej wioski Wasilia
minęliśmy po drodze inną, mniejszą wieś Eklutna. Kobieta – nasz kierowca, która
nazywała się Marry, powiedziała, że jest to wioska Eskimosów i że jej mąż też
jest Eskimosem. W Wasilii zobaczyliśmy rozkopaną autostradę. Wtedy Marry
skomentowała budowę mówiąc, że już tyle lat minęło i dalej to naprawiają…
Stwierdziła, że remont autostrady nigdy się nie skończy. Chyba miała rację, bo
skoro odcinek 15 mil remontowano tyle lat, to co dopiero odcinek 40 mil, który
ma bardzo głębokie koleiny aż do samego Anchorage, a jeszcze nawet go nie
zaczęli… W Wasilii Marry stanęła na stacji, żeby kupić kawę. Kobieta miała
przed sobą litrowy dzbanek i teraz poszła go uzupełnić. Powiedziała, ze bez
problemu zdążymy, bo mamy czas. Wasilia ciągnęła się przez około 20km, po czym
mogliśmy podziwiać w pełni… Denali!
Po raz pierwszy zobaczyliśmy potężny masyw
śnieżnych gór, z królującym szczytem Denali! Najbardziej nas zachwycał widok
zielonych lasów ciągnących się po horyzont, a tu nagle ponad nimi wyrastały
całkowicie białe góry! Od razu zaczęliśmy kręcić film widokowy. Jadąc dalej,
podziwialiśmy również inną panoramę. W szczególności rozległe i dzikie,
nietknięte tereny Alaski. Tutejsza przyroda zachwycała! W dalszej drodze,
jakieś 20 mil od Wasilli, jechaliśmy autostradą, gdzie przez długi czas
widzieliśmy czarne lasy z obu stron. Dowiedzieliśmy się, że około 10 lat temu
wybuchł wielki pożar i wszystkie drzewa na długości około 6-ciu mil spłonęły.
Wyglądało to dość dziwnie… Drzewa na Alasce nie są wysokie (mają zwykle 8-10m
wysokości), przez co mieliśmy znacznie większą widoczność, gdy przejeżdżaliśmy
przez jakieś wzniesienia. Po raz pierwszy pojawiła się tablica z napisem
Talkeetna. Ten widok bardzo nas ucieszył. W lesie skręciliśmy z autostrady w
prawo, na lokalną drogę w bardzo dobrym stanie i przejeżdżaliśmy obok małych,
drewnianych domków. Widzieliśmy też lotnisko, oraz pas startowy. Teraz
zapytaliśmy Marry, czy wie, gdzie jest siedziba strażników Parku Denali.
Zawiozła nas na miejsce, po czym wyciągnęliśmy wszystkie nasze rzeczy z
samochodu, zapłaciliśmy jej umówioną kwotę i mogła dalej jechać od Fairbanks
(miała jeszcze 248 mil do pokonania, czyli w jej tempie to ponad 6 godzin
jazdy). Na koniec pokazała nam jeszcze jej rejestrację samochodową.
Powiedziała: „zwróćcie na nią uwagę”. Widzieliśmy tam litery „MRY NRV”. Były to
skróty od jej imienia i nazwiska (Marry Narville – nie do końca wiem jaka
pisownia, ale ze słuchu tak brzmiało to nazwisko). Kobieta życzyła nam
powodzenia podczas wspinaczki i w ogóle udanej wyprawy. Dla niej Denali było
poza granicami możliwości, dlatego dopytywała nas o parę rzeczy, jak zamierzamy
to zrobić. Na miejsce przyjechaliśmy po godzinie 10.02, więc mieliśmy mnóstwo
czasu. Marry wiedziała, że zajmie jej to 2,5 godziny i praktycznie co do minuty
oszacowała swój czas z przerwą na kawę. Bagaże ułożyliśmy wzdłuż drewnianej
ławki pod dachem, na chodniku z kamieni, gdzie poszliśmy do środka siedziby
strażników Parku Denali, będącą jednocześnie punktem informacji turystycznej.
Pewna starsza kobieta w środku zapytała nas, gdzie idziemy. Kiedy powiedzieliśmy,
że na szczyt Denali, popatrzyła na nas z niedowierzaniem… Mówiliśmy jej o
górze, jak tam jest i co nas czeka.
Strażnik zapytał nas na którą godzinę mamy
szkolenie. Mieliśmy je umówione na godzinę 11.00, ale powiedział: „dajcie
5-7min”, to zrobimy je wcześniej. W międzyczasie strażnik w recepcji podał nam
pudełko ze szpilkami z kolorowymi główkami i powiedział: „zaznaczcie na tej
mapie świata skąd jesteście”. Jest to bardzo piękny zwyczaj, bo mogliśmy
zobaczyć z jakich państw ekipy wybierają się na Denali. O dziwo południe Polski
było już całe w szpilkach. Podobnie zagłębie Ruhry w Niemczech i większe miasta
Ameryki. Ale znaleźliśmy też szpilki na terenie RPA, czy Malezji. Japońskie
ekipy również bardzo licznie wybierały się na Denali. O godzinie 10.20
poszliśmy do pokoju nr 1, gdzie rozpoczęliśmy szkolenie. Szkolenie zakończyło
się o godzinie 11.37, czyli trwało 1h 17min. Moim zdaniem, pomimo, że szkolenie
jest w dużej części przypomnieniem materiału z czytanych stron internetowych,
to tutaj mamy dodatkowe slajdy i możemy zadawać więcej pytań. Spotkanie ze
strażnikami pamiętamy jako bardzo miłe i widać, że byli chętni do pomocy.
Prowadzący powiedział, że jeśli czegoś nie zrozumiemy, to możemy mu przerwać,
wtedy powie wolniej lub innymi słowami. Wiele z tych rzeczy omówiłem powyżej,
ale są jeszcze sprawy, o których muszę dopowiedzieć. Strażnik zwracał uwagę na
istotne szczegóły. Powiedział, że musimy mieć metalową łopatę, ponieważ pod
wierzchnią warstwą zalegają grube warstwy utwardzonego śniegu, z którymi
poradzi sobie tylko metalowa łopata. Ja taką miałem, bo używałem jej na
Kaukazie. Zapytał też nas o kolor namiotu, ponieważ strażnik musi odnotować ten
fakt w formularzu. W tej siedzibie każda osoba wybierająca się na Denali ma
założoną teczkę ze wszystkimi danymi dotyczącymi twojej działalności górskiej.
Najwięcej uwagi skupił na drodze wejścia i na schodzeniu z góry. Na slajdach
mogliśmy zauważyć, w których miejscach nie możemy zakładać baz, z powodu
możliwości zejścia lawiny. Pokazał nam niebezpieczne rejony na zdjęciach oraz
wspomniał o wielkiej szczelinie na wysokości 4750m n.p.m., gdzie trzeba mieć
jumary (małpy) do podchodzenia oraz przyrząd zjazdowy, żeby zejść stamtąd
bezpiecznie. Jumar (w Polsce raczej bardziej znany jako małpa) to urządzenie
służące do podchodzenia na wiszących linach. Blokuje się, gdy ciągniesz w dół,
a luzuje, gdy podciągasz urządzenie do góry. Działa nawet w przypadku jego
zaśnieżenia. Ja używałem ogólnie dostępnego modelu Climbing Technology – Quick
Up (196zł), który ma przewagę nad wieloma innymi tego typu uchwytach. Jego
mechanizm działa nawet, gdy zapcha się śniegiem i można blokować i odblokowywać
go nawet „zamarzniętym” kciukiem. Jest bardzo szybki w obsłudze i przede
wszystkim łatwy. Przyrząd zjazdowy znowu potrzebny jest do bezpiecznego zejścia
z tej szczeliny, ponieważ wisimy tam na linie nad niebieską otchłanią, schodząc
z pionowej 3-4m ściany lodowej, gdzie stoimy na lodowo-śnieżnym mostku pomiędzy
dwiema szczelinami.
Małpa ułatwi nam znacznie wejście i uczyni je
bezpiecznym, bo polegając na samym czekanie można na samym początku odpaść od
lodowej ścianki. Śnieg tworzy tam dość miękką warstwę. Strażnik zapyta również,
czy mamy gogle lodowcowe klasy III lub IV, bo tylko takie poradzą sobie z
silnym światłem dodatkowo odbijanym od śniegu. Światło jest tak silne, że
możemy oślepnąć na kilka dni. Szkolący również wspomniał o apteczce i lekach w
przypadku wystąpienia choroby wysokościowej. W przedostatniej bazie (Base Camp
– 14.200 FT) jest stacja prognozy pogody oraz punkt medyczny w namiotach, gdzie
można skorzystać z pomocy medycznej. W razie czego, tam zostaną podane nam
bardzo silne leki przeciwko chorobie wysokogórskiej. Musimy pamiętać. że
skorzystanie z tego punktu oznacza zakończenie wyprawy. O możliwościach
komunikacji najlepiej wspomina chyba tabela i opis ze stron internetowych,
które czytaliśmy przed wyjazdem i w razie czego można zamówić sobie nawet
telefon satelitarny, gdybyśmy chcieli. Jest to droga impreza, dlatego nie
zdecydowaliśmy się na ten krok. Na koniec szkolenia otrzymaliśmy pozwolenie,
dwie puszki CMC (jedna zielona, a druga siwa, którą mogliśmy zostawić w Base
Camp) oraz naklejki do oznaczania depozytów. Po wyjściu z pokoju poszliśmy
jeszcze na recepcję, skąd mogliśmy już bezpośrednio pojechać na lokalne
lotnisko dla awionetek. Mając tyle rzeczy, zastanawialiśmy się, jak tam
dotrzemy, ponieważ wszystkiego mieliśmy za dużo… Strażnik zadzwonił do firmy K2
Aviation i za dosłownie 5min przyjechał ogromny samochód na 12 miejsc, gdzie
najpierw po kolei wrzucaliśmy nasze rzeczy na wolne siedzenia, a później
zajmowaliśmy wolne siedzenia. Biuro znajdowało się jakieś 600m od siedziby
strażników, ale znacznie dodatkowy transport ułatwił nam bardzo sprawę. Po
przyjeździe na lotnisko bagaże zanieśliśmy do hangaru. Kierowca wskazał drzwi,
którymi mamy wejść i pokazał, gdzie możemy położyć wszystkie torby.
WYLOT NA LODOWIEC KAHILTNA I KWESTIE DOTYCZĄCE
GAZU DO KUCHENEK
W trakcie oczekiwania na samolot zaczęliśmy
przepakowywać po raz kolejny ekwipunek tak, żeby z mojej walizki zrobić depozyt
rzeczy niepotrzebnych w górach. Później przegrupowaliśmy sprzęt, wydzielając
to, co ma ostre zakończenia, ponieważ według ich założeń takie sprzęty pakują
osobno do samolotu. Po dłuższym przerzucaniu wszystkiego udało nam się
skompletować cały ekwipunek tak, jak należy. Poszliśmy do biura znajdującego
się obok, żeby zapłacić za lot w obie strony. Dokupiliśmy opcję „advanaced” dla
naszych sań, bo te podstawowe nie zapewniały komfortu podczas transportu – mam na myśli możliwość przywiązania całego
sprzętu. Dopłaciliśmy więc po 20$ za sanie. Największy problem powstał, gdy
zapytano nas o paliwo do kuchenek. Powiedzieliśmy, że mamy gaz. Moich butli z
Jetboila firmy lotnicze nie akceptowały (domyślam się, że nie są przystosowane na
niskie ciśnienie panujące w górach). Wszystkie firmy lotnicze mogą przewozić
tylko gaz firmy MSR, bo jest on przeznaczony typowo na wyprawy górskie.
Oznaczało to, że musiałem drugi raz kupić komplet gazu na całą wyprawę… W
tutejszym hangarze kupiłem 10 butli 250-gramowych z MSR’a, płacąc 8$ za sztukę,
czyli koszty wyprawy wzrosły o 80$. Powiedziałem sobie „trudno – przecież cała
wyprawa musi się odbyć”. W biurze zamówiłem jeszcze pęk 25-ciu traserów. Są to
blisko dwumetrowe tyczki z bambusa pomalowane na zielono z chorągiewką na
górze. Dobrze jest, gdy choć jeden członek całej ekipy ma jeden taki zestaw.
Markerów tych używa się na trasie, żeby oznaczać sobie drogę we mgle, lub żeby
oznaczyć depozyt, czy też niebezpieczne szczeliny. Za jeden zestaw zapłaciłem
15$. Uznałem, że przyda nam się. Jaka jest jeszcze zaleta posiadania traserów?
Kiedy przechodzi więcej ekip i każdy oznaczy jakiś fragment trasy, to szybko
zobaczymy, że będziemy mieli zaznaczoną całą drogę wejścia na Denali. Pod tym
względem będzie, jakbyśmy szli dobrze znakowanym szlakiem. W trakcie naszej
wędrówki wiele odcinków już ktoś inny oznaczył, a ja zadbałem o wskazywanie
nowych szczelin za pomocą dwóch skrzyżowanych ze sobą chorągiewek. Najwięcej
traserów zostawiliśmy na drodze pomiędzy Base Camp 1 a Base Camp 2 (odcinki)
oraz przy ataku szczytowym od 5200 m n.p.m. do 5800 m n.p.m. Wykorzystałem do
tego celu dodatkowo leżące w śniegu inne markery lub podwójnie wbite w jednym
miejscu. Skrzyżowane ze sobą chorągiewki oznaczają niebezpieczną szczelinę,
stąd przyjąłem taki sam system oznaczania w wyższych partiach Denali. W końcu
załatwiliśmy wszystkie formalności, ale dostrzegliśmy, że między biurem a
hangarem zabrakło przepływu informacji, bo nikt w środku nie wiedział, ile gazu
kupiłem, czy kupiłem znaczniki i… dokąd lecimy.
Myślę, że przy bardzo pięknej pogodzie, którą
teraz mieliśmy zrobił się za duży ruch związany z lotami widokowymi. Zabrakło
ludzi, żeby to wszystko ogarnąć w jednym czasie i powstał zamęt... Dlatego
przypominaliśmy obsłudze, co zamówiliśmy i na potwierdzenie mieliśmy to
wszystko zapisane na naszym formularzu otrzymanym z biura. Trzeba w nim nawet
podać informację, na ile dni mamy jedzenie. Chodzi o to, że w razie długiego
załamania pogody zarządzający lotami mogą zabierać w pierwszej kolejności
osoby, którym kończy się jedzenie. My natomiast wiedzieliśmy, że mamy go
wystarczająco na wszystkie dni – niezależnie od długości trwania całej wyprawy
w wyznaczonym czasie urlopu. Teraz czekaliśmy na nasz wylot. Inne samoloty
startowały i lądowały a my czekaliśmy na swoją kolej. Dobrze, że szkolenie
zakończyliśmy wcześniej, ponieważ w hangarze czekaliśmy jakieś dwie godziny. Na
swoją kolej oczekiwała również dwuosobowa ekipa z Japonii, która miała polecieć
razem z nami. Obsługa podstawiała sześcioosobową awionetkę, która idealnie
nadawała się dla naszych dwóch ekip. Mając czas, „podziwiałem”, jak pracuje
ekipa naziemna i przyznam, że mieliśmy wiele powodów do śmiechu, widząc jak
wszyscy walczyli z bagażami. Zanim weszliśmy na pokład, pilot zajechał
samolotem dosłownie pod sam hangar, żeby było blisko, a obsługa w międzyczasie
ważyła każdy bagaż i naklejała naklejki z wagą, po czym wszystko zsumowali,
żeby wiedzieć ile wszystko razem będzie ważyć. Każdy samolot ma przecież swoje
ograniczenia. Kiedy zobaczyliśmy ile mamy rzeczy jeden chłopak z obsługi
powiedział, że jesteśmy jedną z najlżejszych ekip. Trochę zdziwiliśmy się,
ponieważ myśleliśmy, że nabraliśmy wszystkiego za dużo… Na końcu my sami
stawialiśmy na wadze wraz z butami po kolei. Ja ważyłem 165 funtów, co dawało
74,82kg. Pomyślałem sobie, że to mało, bo standardowo ważę 69kg, a kiedy
dołożymy wszystko, co mamy w kieszeniach, ciężkie buty, itp. rzeczy, to ile
będę ważyć po wyprawie…? Żeby włożyć nasze bagaże do samolotu, najpierw obsługa
musiała wykręcić jeden rząd siedzeń i wynieść go na zewnątrz, a później
oglądaliśmy upychanie w tylnej części naszych duffli, plecaków, sanek i innych
sprzętów.
Początkowo ekipa zaczęła szybko wrzucać kolejne
torby, ale szybko zauważyła, że wszystkiego nie pomieszczą. Jeden z nich
wskoczył na tył i na leżąco próbował ułożyć ten cały „bałagan”. Długo ”walczył”
z naszymi bagażami. Drugi z nich, przez małe okienko z dołu, próbował jakoś
pomóc, ale oboje musieli się bardzo natrudzić. Pomyśleliśmy sobie: i ten
samolot ma to wszystko unieść, jak jest cały „nabity” pod sufit i po wszystkie
okna? A jeszcze nie wsiedliśmy my… Z drugiej strony pomyślałem: chyba wiedzą co
robią… Na koniec jeden z chłopaków zawiązał cały ekwipunek solidną siatką,
która zabezpieczała bagaże przed przemieszczaniem się w samolocie oraz wkręcił
z powrotem tylny rząd siedzeń. Pilot po krótce omówił kwestie bezpieczeństwa i
mogliśmy już wsiadać. Najpierw on sam wszedł do środka i zaprosił nas do
środka.. Było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie, ponieważ teraz mogliśmy
dosłownie usiąść obok pilota i jednocześnie zobaczyć, jak steruje takim
samolotem. Mogliśmy z bliska przyjrzeć się aparaturze pomiarowej na pokładzie i
zobaczyć niezwykłą Alaskę z zupełnie innej perspektywy… Wsiedliśmy na pokład –
nasza czwórka i ekipa z Japonii. Pilot zakołował na pas startowy i od teraz
mogliśmy uznać, że rozpoczęliśmy naszą wyprawę!
TRASA LOTU DO BASE CAMP
Wiedzieliśmy, że lot potrwa 35min i mamy do
przelecenia jakieś 100km. Samolot wystartował z Talkeetny i na jakiś czas
pożegnaliśmy to miejsce. Pogoda sprzyjała nam. Mieliśmy piękne słońce i jedynie
w okolicach gór gromadziły się chmury konwekcyjne z rodzaju cumulus humilis, co
oznaczało idealną pogodę. Samolot nie jest szczelny, dlatego wraz z wysokością
czuliśmy zmiany ciśnienia, czy też temperatur. Pilot miał nawet takie małe
okienko, które mógł sobie uchylić jak w samochodzie, tyle, że te nie było
szczelne. Samolot wziął bardzo szybko rozbieg i wystartował… Co chwilę
spoglądaliśmy na Talkeetnę z powietrza i na teren, który ją otacza.
Zobaczyliśmy, że Alaskę tak naprawdę pokrywają same lasy, torfowiska, bagna
oraz mnóstwo jezior, stawów i oczek wodnych. Widok jest niesamowity, tym
bardziej, że za dwie minuty przelatywaliśmy już nad wielką rzeką Susitna, która
w okolicach Talkeetny ma duże rozlewiska, tworzące kilka mniejszych rzek w
obrębie jednego koryta. Widok jest naprawdę niesamowity! Kolejne 20min lotu to
wspaniałe widoki na lasy Alaski i jeziora. Widzieliśmy też, jak pomału wiosna
zamienia się w zimę. Dalej stawy były zamarznięte i drzewa nie miały jeszcze
liści… Trzeba dodać, że w połowie maja w Talkeetnie temperatury osiągają nawet
16-20˚C! – czyli tak, jak u nas w tym samym miesiącu. Drzewa mają już w pełni
rozwinięte liście. Nie spodziewałem się aż takiej wiosny na Alasce, ponieważ
Talkeetna jest położona na 62’ 18’N równoleżniku podczas, gdy nasze „południe
Polski” na wysokości 49’ równoleżnika szerokości północnej. Różnica 13-stu
równoleżników daje 1443km na północ, więc oczekiwałem takiego samego klimatu,
jak mniej więcej na poziomie Oslo. Największe wrażenie jednak wywiera nagłe
przejście ze świata wiosny, do świata zimy. Jest ono nagłe, ponieważ niziny
kończy w jednym momencie potężne pasmo górskie, gdzie od tego momentu lecimy
dosłownie pomiędzy graniami i ostrymi szczytami dwutysięczników. Za oknami
widzimy bezpośrednio granie i śnieżne stoki.
Pilot utrzymywał wysokość w przedziale 2000 – 2500
m n.p.m. Wtedy czuliśmy chłód związany z zimą i mieliśmy świadomość, że odtąd
każdego dnia będzie coraz zimniej… Kiedy wlatywaliśmy w pasmo górskie, czasami
samolot przechylało na lewą stronę, po czym szybko wracał do poziomej pozycji.
W tym czasie lecieliśmy około 10min pomiędzy różnymi szczytami oraz nad dwoma
ogromnymi lodowcami, które wyglądały jak potężne białe rzeki spływające z gór,
mające na powierzchni równy i powtarzający się w regularnych odstępach wzór.
Przypominał on ciemne łuki łączące przeciwległe strony gór, rozmieszczone w
takich samych odstępach na całej powierzchni lodowca. Widok na dwa potężne
lodowce „spływające” równolegle do siebie, przedzielone jedynie bardzo wąskim
rzędem grani, po prostu „wgniatał” w fotel! Dopiero z tej perspektywy mogliśmy
zobaczyć potęgę i ogrom tutejszych gór! Za nimi wlecieliśmy w wyższe góry,
całkowicie pokryte śniegiem. Jedynie bardzo strome granie były odsłonięte do
gołej skały. Nagle przed sobą zobaczyliśmy potężne szczyty, znacznie
przewyższające wysokością poziom naszego lotu. Wydawały się monumentalnie
wysokie! Za chwilę przelatywaliśmy nad wysoką śnieżną przełęczą i… pod nami
zobaczyliśmy Base Camp! Teraz widzieliśmy jak wysoko jesteśmy nad bazą,
ponieważ dwa samoloty na lodowcu wyglądały jak małe zabawki, a namioty jak
malutkie, czarne punkty. Kiedy pilot zaczął obniżać lot, góra Hunter, Foraker i
grań Denali wyglądały niemożliwie ogromne! Starałem się to uchwycić na filmie
kręconym kamerą GoPro. Dodatkowo uchwyciłem widok na Base Camp z powietrza,
żeby po powrocie móc pokazać innym jak, to co opisałem, wygląda w
rzeczywistości.
Samolot nie ląduje bezpośrednio za przełęczą tylko
najpierw zatacza wielki krąg nad lodowcem Kahiltna, po czym zawraca i ląduje na
lodowcu wzdłuż wyznaczonych sześciu boi. Na końcu pasa zatacza półokrąg i od
razu ustawia się do startu, zostawiając miejsce dla kolejnych lądujących
samolotów. Cały moment przelotu ponad przełęczą, widok na monumentalne góry,
Base Camp, zataczanie wielkiego kręgu do lądowania oraz samo lądowanie nagrałem
na kamerze. O dziwo, lądowanie na lodowcu przebiegało bardzo spokojnie, bo
kiedy pas startowy jest dobrze przygotowany, samolot ląduje na nartach i przez
to sunie bardzo gładko. Kiedy pilot poleci za szybko i zetknie się z ziemią, to
samolot z powrotem wybije w powietrze. Nie jest to jednak dla nich problem, bo
miejsca nie brakuje, a i ten manewr mają dobrze opanowany. Mieliśmy okazję
zaobserwować, jak różni piloci sobie radzą z lądowaniem. Wszyscy powtarzali ten
manewr szybko i sprawnie. Teraz widzieliśmy w jakim pięknym rejonie
wylądowaliśmy! Wysiedliśmy z samolotu, poczekaliśmy chwilę, aż pilot rozwiąże
siatki i zaczęliśmy odbierać nasze bagaże. Rozdzieliliśmy je na naszą ekipę i
na ekipę japońską. Najbardziej uderzająca była dla nas… cisza… Dosłownie w
uszach dzwoniło! Poza odgłosem rozbijania namiotów i rozmów nie słyszeliśmy
nic. Na dzisiaj nie zaplanowaliśmy niczego więcej, dlatego postanowiliśmy, że
tutaj rozłożymy namioty, wyśpimy się i od jutra zaczniemy wędrówkę przez
ogromny lodowiec Kahiltna. Słońce przypiekało bardzo, dlatego w ciągu dwóch
godzin mogliśmy mieć mocno sparzoną skórę. Na tej wysokości (2194 m n.p.m.)
promieniowanie UV jest znacznie większe niż na nizinach, a także oparzenia
potęguje odbijane promieniowanie od śniegu, co jest naprawdę dużym zagrożeniem.
Z tego względu trzeba smarować się kremem UV minimum 50, choć moim zdaniem to
za mało. Zawsze z każdej wyprawy wracałem spalony przez słońce i ze skórą,
która później musiała odpaść... Zanim poszliśmy rozbić namiot podeszła do nas
blondynka Sandra, która zawiaduje lotami z lodowca już od kilkunastu lat.
Przywitała nas i opowiedziała, w którym namiocie jakie osoby stacjonują.
Pokazała nam namiot, do którego mamy się udać, gdy zakończymy wyprawę, żeby
wezwać samolot powrotny, czy też namioty strażników Parku Denali. Sandra w
swoim namiocie miała mnóstwo kartonów z kartuszami gazu MSR oraz sań, które
składowała po zakończonych wyprawach różnych ekip. Z firmami lotniczymi była
umówiona tak, że kartuszy nie trzeba zabierać z Talkeetny. Wystarczyło zakupić
je w biurze, a Sandra wydawała komplet tutaj – na lodowcu. Tak też zrobiłem.
Obsługa z hangaru do drewnianej skrzyni zapakowała gaz mojej ekipy, a ten, co
ja musiałem dokupić, odebrałem na lodowcu u Sandry. Po zabraniu naszych rzeczy
rozejrzeliśmy się po okolicy, gdzie możemy rozbić namiot. Wybraliśmy sam koniec
bazy, bo tam panowała największa cisza i mieliśmy widok na cały Base Camp.
Dodatkowo mogliśmy popatrzeć na lądujące i startujące awionetki różnych firm.
Po równo lądowały tutaj samoloty K2 Aviation i Talkeetna Air Taxi. Tylko jeden
samolot z „Sheldona” wylądował tutaj i już więcej nie widzieliśmy awionetek tej
firmy. Na końcu bazy zaczęliśmy poszerzać znalezione miejsce po innych
namiotach i nieco je wyrównywać. Zegarek wskazywał godzinę 16.10, więc mieliśmy
ogrom czasu, ponieważ słońce zachodziło dopiero po godzinie 23.10. Jako, że
byliśmy w górach, to słońce chowało się za ostrymi graniami już po 21.50, ale
na nizinach nadal świeciło. Czuliśmy upał w miejscu, gdzie właśnie rozbijaliśmy
namiot na lodowcu, pomimo totalnej zimy. Do ubikacji oznaczonej pomarańczową
chorągiewką też mieliśmy blisko, więc uznaliśmy, że to miejsce będzie idealne.
Agnieszka zapytała, gdzie zostawiam rzeczy. Odpowiedziałem, że przed namiotem
zostawię wszystko poza elektroniką, żeby nie marzła, ponieważ na Denali nie ma
„głupoli”. Tutaj każdy powinien być odpowiedzialny i nawet mi przez myśl nie
przeszło, żeby coś mogło mi zaginąć. Nawet buty i cały plecak ze sprzętem
rzuciłem w śnieg. Wojtek i Szymon zrobili podobnie, choć mieli więcej miejsca w
namiocie. Ja też nie mogłem narzekać, bo co chciałem, to schowałem do środka.
Najważniejszy dla mnie był komfort spania. Jeśli
chodzi o spanie, to polecam materace Therm-a-Rest irlandzkiej firmy, które są
przystosowane do bardzo silnych mrozów (ok. 700zł). Trzeba przyznać, że są
bardzo drogie, ale warte swojej ceny, bo zobaczysz, że komfort spania jest
zupełnie inny. Kiedy napompujesz mocno ten materac, to można wyspać się jak w
domu! Temat przenikającego chłodu od ziemi, czy od śniegu zupełnie znika. Dla
bezpieczeństwa zawsze podkładałem sobie taką bardzo cienką turystyczną srebrną
matę, która głównie miała zabezpieczać materac przed przebiciem. Jak na razie
od czterech lat nie miałem z nim żadnych problemów. Na Denali też. Mając dużo
czasu w bazie, postanowiliśmy ugotować nasz pierwszy obiad. Jako, że od tego momentu
nie mieliśmy już dostępu do wody, to za każdym razem musieliśmy przetapiać
śnieg na wodę, a później ją gotować. To normalne, kiedy żyje się na lodowcu.
Kiedy zalewamy liofilizaty musimy zwrócić na jedną rzecz uwagę. Najlepiej zaraz
po zalaniu wodą (zwykle pół litra) energicznie wymieszaj całą zawartość
torebki, wybierając z rogów opakowania wszystko, żeby nie powstały grudy. Po
zamknięciu odstaw jedzenie (najlepiej do zamkniętego plecaka, duffla, czy do
namiotu, a nie na śnieg), żeby jak najdłużej opakowanie utrzymywało temperaturę
bliską wrzątku. Zwykle wystarcza 9-10min i jedzenie jest gotowe. Po otwarciu
ponownie trzeba energicznie zamieszać, ponieważ przez te 10min zawsze jakaś
część obiadu skleja się. W trakcie jedzenia obiadu podziwialiśmy, jak piękne
góry nas otaczają. W szczególności wysoka za naszymi plecami góra Hunter. Mount
Foraker też jest widoczny, ale zobaczymy go przed nami, spoglądając w stronę
lodowca Kahiltna. Mając mnóstwo czasu po obiedzie, poszliśmy bez niczego do
poziomu ostatnich boi pasa startowego wzdłuż lodowca, żeby zobaczyć, jak
wygląda nasza droga na jutro. Widzieliśmy stąd ogromne przestrzenie, które
widzimy przed nami.
Teraz dyskutowaliśmy o drodze przejścia do Base
Camp 1, która w ogóle nie jest wymagająca, a jedynie długa. Nawet nie można się
na niej zmęczyć, jeśli mamy dobre warunki, a takie teraz mieliśmy. W trakcie
wędrówki przez lodowiec robiliśmy dużo zdjęć i uczyłem Agnieszkę i Wojtka jak
robić dobre zdjęcia lustrzanką całkowicie na ustawieniach ręcznych i też pokazywałem,
jaka jest różnica między trybem automatycznym a ręcznym. Agnieszka dodatkowo
zrobiła mostek na śniegu, a ja w tym momencie zdążyłem uchwycić cztery ujęcia
jej aparatem. Mówiła, że zawsze ma zdjęcie, gdy robi mostek na każdej górze, na
którą wchodzi. Tutaj musiało być nie inaczej. Co ciekawe, z Base Camp najpierw
schodzimy, dlatego teraz w drodze do namiotu musieliśmy podchodzić. Czuliśmy
lekką niemoc w nogach, chociaż szliśmy odnogą lodowca o bardzo niewielkim
nachyleniu. Pomimo, że przebywaliśmy na wysokości „tylko” 2200 m n.p.m., to
nagła zmiana otoczenia i ciśnienia, powodowała, że nawet tutaj czuliśmy lekkie
zmęczenie. Wystarczyło wyspać się jedną noc w Base Camp i wszystko wracało do
normy. Resztę dnia spędziliśmy na rozmowach o pogodzie, o trasie i o
trudnościach, które nas czekają.
SANIE I SPOSÓB WIĄZANIA
Poruszaliśmy też temat sań, jak je wiązać, żeby
było wygodnie. Wyczytałem z innych relacji, że najlepszym sposobem jest
wkręcenie dwóch karabinków HMS do pasów plecaka w obrębie pasa biodrowego – po
jednym na każdy pas. Do karabinów wpinamy taśmę wspinaczkową o długości około
80cm i na jej końcu zakręcamy karabinek, po czym po drugiej stronie karabinka
dopinamy najdłuższą linkę prowadzącą sanie. Chodzi o to, że na zakręcie nadmiar
liny będzie automatycznie przeciągać się na którąś ze stron karabinka.
Dodatkowo, gdy ekipa jest spięta linami, to sanie mają z przodu i z tyłu po
jednej krótkiej lince. Służą one po to, żeby do liny głównej wpiąć sanie
karabinkami z obu stron, bo wtedy mamy pewność, że nie zgubimy ich z naszymi
rzeczami, gdy wypadną z rynny śnieżnej, którą sami sobie wydeptujemy. W
ostateczności można jeszcze wpiąć sanie do szpejarki w uprzęży – po jednym
karabinku na każdą ze stron przypinając taśmę do nich. Jednak czym większe wzniesienie,
tym bardziej poczujemy ich ciężar na kości biodrowej, czyli miednicy.
Poczujemy, jak pomału wyciera nam się skóra i będziemy odczuwali coraz większy
ból. Jako, że mój stary plecak miał bardzo ciężki pas biodrowy, to go usunąłem
i dlatego nie mogłem wpiąć sań do pasów plecaka. Musiałem wpinać się za każdym
razem do szpejarki. Żeby częściowo uniknąć otarć, założyłem dwa polary pod
uprząż, co znacznie pozwoliło uchronić skórę przed otarciami. W międzyczasie,
kiedy jeszcze siedzieliśmy przed namiotem, przyglądaliśmy się licznej ekipie z
Japonii, która przyleciała po naszym lądowaniu i zaczęła budować małe „miasto”
dla siebie, dodatkowo kręcąc wszystko na kamerze telewizyjnej. Pomyślałem, że
przyjechali z wielkim rozmachem. Z drugiej strony Wojtek dodał, że Japończycy
zawsze się tak śmieją i są radośni, ale jak coś się stanie, to są ostatni…
Pomału zachodziło słońce, więc musieliśmy pójść spać, chociaż nie za bardzo
mogliśmy zasnąć… Jeszcze przed północą udało nam się zasnąć i spać
nieprzerwanie do rana.
DZIEŃ 3.
W nocy padał lekko śnieg i trochę zadziwiło nas,
jak bardzo zmieniła się pogoda, ponieważ wczoraj mieliśmy prawie bezchmurne
niebo i słońce, które bardzo przypiekało. Wstaliśmy o godzinie 5.09. Wszędzie
dookoła zalegały chmury, ale z każdą chwilą widzieliśmy coraz więcej
niebieskiego nieba. Najefektowniej wyglądały góry przed nami. Zawisła tam równa
granica chmur, pod którą widniały tylko odnogi lodowca Kahiltna. Widok był
naprawdę nieziemski! Za jakieś 20min, kiedy słońce zdołało przebić się zza
chmur i wyjść ponad granie gór, zaświeciło w stronę lodowca. Wtedy nisko
zawieszone chmury pociemniały, a góry od oświetlonego śniegu pojaśniały.
Powstał bardzo ciekawy kontrast i przez kilka minut ciemne pasy przecinały górę
wszerz na pół. Od razu przypomniały mi się najpiękniejsze widoki z poprzednich
wyjazdów w góry. W trakcie podziwiania widoków przetapialiśmy śnieg na wodę, po
czym ją gotowaliśmy. Zjedliśmy nasz drugi posiłek na lodowcu i teraz ponownie
przepakowywaliśmy rzeczy w plecaku oraz składaliśmy namioty. Stwierdziliśmy, że
to wszystko za długo trwa, bo skończyliśmy dopiero o godzinie 7.10, czyli
poświęciliśmy na przygotowania całe dwie godziny. Agnieszka, która powiedziała,
że to wszystko za długo trwa, sama za chwilę przyznała: „a co mamy do roboty, jak
nie pakować się, jeść, iść do przodu, rozbijać namiot i tak codziennie”. Miała
wiele racji, bo przecież to jest klimat wyprawy – osiąganie kolejnych punktów w
drodze na szczyt. Po 7.10 wyruszyliśmy wniesieniem Heartbreak Hill w dół – w
stronę lodowca Kahiltna. Base Camp znajduje się na South-East Fork Kahiltna
Glacier, czyli na południowo-wschodnim widelcu lodowca Kahiltna. Już na
początku wpięliśmy nasze sanie do uprzęży i zaczęliśmy je ciągnąć za sobą.
Czuliśmy, że nie jest tak ciężko, jak nam się wydawało. Pomimo ciężaru 56kg
mogłem iść swoją pełną mocą do przodu. Na pewno szedłem szybciej niż w Alpach z
36kg plecakiem.
Po godzinie 6.00 w bazie wstawały dopiero pierwsze
osoby z namiotów. Wyruszyliśmy jako jedyna ekipa o tej porze, ale
spodziewaliśmy się, że za około godzinę wyruszą kolejne. Szedłem jako pierwszy.
W miarę schodzenia zauważyliśmy, że sanie chcą nas wyprzedzać, dlatego
trzymałem je za długą linkę do prowadzenia z przodu i prawą ręką nadawałem im
kierunek oraz wyhamowywałem je. Po przejściu dłuższego odcinka ręce trochę
męczyły się ciągłym hamowaniem, dlatego sanie prowadziliśmy w wydrążonej rynnie
w śniegu i hamowaliśmy je linką o nogi. Nie chcieliśmy teraz zakładać taśm, ani
wymyślać nowego sposobu ich prowadzenia, ponieważ wiedzieliśmy, że tylko tutaj
będziemy mieli „z górki”, a później będzie ciągła wędrówka do góry – z każdym
dniem coraz bardziej stroma. W trakcie schodzenia do głównego ciągu lodowca
Kahiltna zatrzymywaliśmy się i robiliśmy dużo zdjęć, ponieważ chmury zapewniały
bardzo ciekawe widoki i z każdą chwilą wszystko ulegało zmianom. Na szczęście
słońca mieliśmy coraz więcej, przez co czuliśmy spokój, że dzisiaj uda nam się
dojść do bazy, nie będąc zagrożonym pod względem pogody, czy warunków. Za
Heartbreak Hill skręciliśmy szerokim łukiem w prawo, idąc za tyczkami
znaczącymi dalszą drogę. Na zakręcie po prawej mogliśmy zobaczyć pierwszy
krater lodowcowy i szczeliny. Wędrówka południowo-wschodnim widelcem
dostarczała nam przepięknych widoków. Kiedy opuściliśmy już odnogę lodowca Kahiltna,
spojrzeliśmy za siebie i zobaczyliśmy góry, które wyglądały jak Himalaje!
Wszystko wydawało nam się takie wysokie, potężne i dzikie… Pierwszą godzinę
szliśmy z przyjemnością, bo sanie mieliśmy wpięte do szpejarek uprzęży i przy
tak nieznacznym wzniesieniu czuliśmy komfort pomimo ciężarów. Kijki bardzo
pomagały, ponieważ mogliśmy rękoma podciągać się do przodu i przez to szybko
ciągnąć sanie za nami bez żadnego wysiłku. Po drodze, po prawej stronie
minęliśmy bardzo piękne góry, które wyglądem przypominały te znane z Patagonii.
Ich wierzchołki tworzyły brązowe, strzeliste granie, które od góry przysypane
były śniegiem. Trzy wierzchołki wyrastające z jednej grani wyglądały co
najmniej bardzo ciekawie…
Po przeciwnej stronie mijaliśmy właśnie wysoką
górę z czterema żebrami. Po około godzinie dotarliśmy do wielkiej równiny,
gdzie liczne i bardzo szerokie szczeliny tworzyły kratownicę. Widok jest bardzo
ciekawy. Dalej nasza droga skręcała w prawo, by ominąć opadające zbocza na
styku dwóch gór: Mt. Crosson i Kahiltna Dome. Oba łączą się i wspólną, ale
wąską granią, opadają w stronę lodowca. W tym rejonie również powstały
załamania lodowca, przez co ogólnie przyjęta trasa omija tutejsze szczeliny.
Idąc w okolicach styku grani zauważyliśmy pierwszych ludzi wyruszających z Base
Camp. Najpierw wyruszyła dwójka, po kilku minutach czwórka, a po kolejnych
kilku minutach liczna grupa Japończyków. Za szerokim zakrętem, gdzie teraz
bezpośrednio zaglądamy do południowego widelca lodowca Kahiltna (odnoga ta
bardzo przypomina widelec południowo-wschodni, skąd zaczynaliśmy wyprawę.
Różnica jest tylko taka, że z powodu skalistych i wysokich gór, w całości jest
zacieniona, przynajmniej do godziny 11.00). Na tym odcinku trzeba uważać, bo
idziemy po nieco bardziej stromej części lodowca, przez co pod śniegiem są
ukryte szczeliny. W maju ich nie widać i przez to może się zdarzyć, że po raz
pierwszy możemy wpaść do którejś z nich. W miejscu, gdzie zaglądamy do
południowego widelca i jednocześnie okrążamy wąską grań dwóch, łączących się
gór, ponownie zakręcamy w lewo, by dalej iść szerokim lodowcem Kahiltna. W
trakcie wędrówki możemy podziwiać Szczyty Kahiltna (jest to zbiór dwóch gór
połączonych ze sobą), które widzimy po naszej prawej stronie. Mają bardzo
stromo opadające zbocza ku lodowcowi, więc w ich rejonie powstają lawiny. Na
szczęście idziemy z dala od tych gór, więc lawiny nam nie grożą. Z daleka
widzieliśmy naszą bazę, dlatego postanowiliśmy, że zatrzymamy się tutaj na
dłuższą chwilę, zjemy obiad i pójdziemy dalej. Do bazy pierwszej dotarliśmy o
godzinie 12.03, czyli na przejście całego odcinka Base Camp – Base Camp I
poświęciliśmy tylko 4 godziny, podczas, gdy mówiono nam, że zajmie to minimum 6
godzin. Kiedy zatrzymaliśmy się w jednym z opuszczonych dołów po namioce rozłożyliśmy
kuchenki i zaczęliśmy przetapiać śnieg, żeby coś zjeść.
Wędrówka lodowcem Kahiltna - widoczny ogrom przestrzeni
W telefonie miałem dodatkowo nagrany trójwymiarowy
filmik pokazujący całą trasę na Denali, z oznaczeniem wszystkich Base Campów
wraz z wysokościami. Wtedy szybko przeliczyłem stopy na metry i zobaczyłem, że
jesteśmy na wysokości 2314 m n.p.m. a kolejna baza jest dopiero na wysokości
3352 m n.p.m. Tysiąc metrów wysokości względnej do przejścia w polskich Tatrach
zajmuje jakieś 3h 20min, a co dopiero tutaj w warunkach zimowych i na dodatek z
56kg ciężarem. Stwierdziliśmy, że dotrzemy do drugiej bazy dopiero na wieczór i
będziemy wykończeni, dlatego o godzinie 12.10 rozbijaliśmy już namiot w
okupowanym przez nas dole. Agnieszka, Wojtek i Szymon zajęli kolejne dwie
platformy, bo tych nie brakowało. Poprawialiśmy każdą z nich i zaczęliśmy
rozbijać namioty. Zaraz po rozłożeniu namiotów poszliśmy rozejrzeć się po
okolicy. Agnieszka wypatrzyła, że w oddali ciągnie się nieco w naszą stronę
długa i szeroka szczelina, ale jeszcze w całości przysypana śniegiem. Wtedy
powiedziała: „to jest chyba szczelina, bo śnieg jest taki równy”. Mi też
wyglądało to na wielką rozpadlinę. Na szczęście najszersze miejsca znajdowały
się z dala od nas. Warstwa śniegu ugięła się od własnego ciężaru, wisząc nad
urwiskiem. Około 10m od mojego namiotu przebiegała bardzo cienka linia, będąca
przedłużeniem długiej szczeliny. Kiedy wyszliśmy na wydeptaną ścieżkę przez
liczne ekipy, nagle Agnieszka wpadła jedną nogą do szczeliny! Szybko wydostała
się, bo drugą stała na pełnej i twardej warstwie. Czuła przerażenie.
Widzieliśmy jaki jest przebieg tego pęknięcia lodowca, więc każdy z nas
wiedział, że nawet ubita ścieżka przez wiele ekip kiedyś musi się zapaść. Tutaj
na szczęście nic nie wpadło w błękitną otchłań, a jedynie powstała dziura. W
miarę upływu czasu, gdy przechodziły inne ekipy, powstawały kolejne dziury. Już
po przejściu Agnieszki oznaczyłem czterema tyczkami, że w tym miejscu znajduje
się niebezpieczna szczelina. Szliśmy od Base Camp i od tej właśnie strony
rozpadlina miała idealnie pionowo opadającą lodową ścianę. Drugi brzeg wyglądał
gorzej, bo u samej góry, krawędź stanowiła jedynie cienka warstwa lodu, a czym
niżej, tym bardziej grubsza warstwa tworzyła ścianę lodu. Poszerzała się ona
pod ukosem ku dołowi. Około 10m od tego miejsca rozbiliśmy pierwszy namiot, a
konkretnie mój.
Teren uprzednio sondowaliśmy, żeby mieć pewność na
czym śpimy. Kiedy zadomowiliśmy się w tym miejscu, patrzeliśmy jak przechodzą
inne ekipy. Informowaliśmy je o niebezpieczeństwie. Jeden z przechodzących
nawet zapytał, czy sondowaliśmy teren. Odpowiedziałem, że tak. Teren pod
namiotem był rzeczywiście solidny, ponieważ zalegała tu gruba warstwa śniegu, a
pod nią mieliśmy pełny lodowiec. Chwilę później, bo o godzinie 12.50 zeszła
duża lawina ze Szczytów Kahiltna… Początkowo usłyszeliśmy dźwięk podobny do
grzmotu, a później zobaczyliśmy pędzący śnieg w stronę lodowca. Całe jego masy
zatrzymały się jeszcze na skalisto-śnieżnej półce przed lodowcem i tam powstała
bardzo wielka kurzawa przypominająca wyglądem chmurę. Po kilkudziesięciu
sekundach kurzawa opadła i nagle wszystko ucichło. Lawina zeszła kilkaset
metrów od nas, więc tutaj lawiny nam nie zagrażały. Nie bez powodu to miejsce
ustanowiono jako Base Camp I. Kilka godzin później przyszedł czas na gotowanie
obiadu. Agnieszka i Wojtek zaczęli o godzinie 17.00, a ja i Szymon – po 18.00.
Przetapialiśmy śnieg do naszych dań i jednocześnie uzupełnialiśmy termosy, żeby
jutro wstać od razu z przygotowanym napojem. W Anchorage, w sklepie Rei,
kupiłem bardzo ciekawy zestaw elektrolitów w proszku, zawierający 80 porcji.
Jedna porcja to jedna łyżeczka potrzebna do zalania jednej szklanki, więc do
termosu sypałem cztery porcje, bo termos miał jeden litr pojemności. Na tej
wysokości kuchenka Jetboil dawała sobie bardzo dobrze radę, bo w około 6-8min
otrzymywałem cały litr wody ze śniegu. Drugie 6-7min zajmowało mi ugotowanie
otrzymanej wody. Z drugiej strony patrząc, mieliśmy mnóstwo czasu, bo do
zachodu słońca pozostało nam pięć godzin. Za około godzinę od naszego rozbicia
namiotu przyszli Japończycy w licznej grupie. Dwóch lecących z nami, poszło
dalej, do bazy. My rozłożyliśmy się tuż przed nią, na obrzeżach.
Wiele czasu spędziliśmy na podziwianiu widoków i
na obserwacji Japończyków, którzy rozkładali swoje namioty jeszcze dalej od
bazy głównej niż my – około 60m przed szczeliną, do której wpadła Agnieszka. Na
początku wykopali duży teren pod kilka namiotów. Nawet postawili tipi, które
służy głównie jako pomieszczenie do przyrządzania posiłków, bo nie ma ono dna.
Kiedy mamy taki namiot, to wykopuje się głęboki dół w śniegu i dzięki temu mamy
dość dużą, zadaszoną powierzchnię. Widziałem, jak inne ekipy wycinały w
warstwach półki, siedzenia, czy też stolik i jamy. Japończycy zajmowali teren z
wielkim rozmachem. Tylu ich było, że w kilkanaście minut przygotowali sobie
platformy pod namioty i po chwili zaczęli stawiać jeden po drugim. Jednak nie
zakończyli na tym swojego zadania, ponieważ za chwilę ręcznymi piłami
powycinali mnóstwo cegieł śnieżnych i zaczęli stawiać mury. Szybko
powiedziałem: „Ale ci fortecę stawiają! Za chwilę to tu będą mury obronne”.
Jeden z nich poszedł za mur i zaczął kopać dół pod ubikację. Byli bardzo
zorganizowani i szybko opanowali ten kawałek terenu. Bardzo polubili kopanie w
śniegu. Po zadomowieniu się i po zjedzeniu obiadów ich forteca jeszcze bardziej
urosła. Dalej rozbudowywali mury i poszerzali teren. W trakcie robót wyciągnęli
dużą kamerę telewizyjną i zaczęli kręcić film. My natomiast nie „graliśmy na
czas”, ale raczej dbaliśmy o to, żeby wszystko zrobić dokładnie. Bardzo dobrze
pamiętałem sytuację z 2010 roku, kiedy na Mt. Blanc mój kolega nie dogotował
zupy i miał później problemy żołądkowe. Pamiętałem, że woda musi być zawsze
dobrze dogotowana, a obiad dobrze zalany wrzątkiem i musi być odczekany
wymagany czas, uprzednio dokładnie mieszając wszystko. Tak robiłem i
rzeczywiście jedzenie posiłków stało się dla nas przyjemnością, ponieważ
smakowały jak domowy obiad. Nie martwiliśmy się, czy nam zabraknie w trakcie
wędrówki jedzenia, bo mieliśmy przygotowany zestaw na około 20 dni, a w naszych
myślach nawet na tyle dni nie zakładaliśmy całej akcji górskiej, bo jeszcze
musieliśmy przecież wrócić do Anchorage, co zajęłoby dwa kolejne dni…
Od godziny 18.00 do 19.10 na niebie pojawiło się
więcej chmur od strony Szczytów Kahiltna. Chmury z rodzaju stratocumulus
stratiformis perlucidus oznaczały dla mnie nic więcej, jak chwilowe pokrycie
części nieba, po czym mogłem oczekiwać ich rozpadu. Ten rodzaj jest typowy dla
pory tuż po wschodzie słońca i kiedy następuje spokój przed jego zachodem.
Właśnie teraz mieliśmy idealną ciszę, chociaż do zachodu pozostało jeszcze
cztery godziny. Po godzinie 19.10 chmury zaczęły bardzo szybko zanikać i
ponownie cieszyliśmy się prawie bezchmurnym i niebieskim niebem. W wolnym
czasie widzieliśmy, jak małe ptaszki z żółtym i szarym brzuszkiem przelatywały
od namiotu do namiotu i od ekipy do ekipy, gdzie siadały na odległość
kilkadziesiąt centymetrów od ludzi. Siadały na naszych plecakach, duffle
bagach, saniach czy na namiotach. Czasami podchodziły do nas na odległość od
20-stu do 50-ciu centymetrów! Mieliśmy wrażenie, że w ogóle nie czują strachu.
Wtedy też powiedziałem: „tyle zieleni jest na dole i stamtąd pewnie
przyleciały. Po co się cisną w takie zimno, gdzie nie ma jedzenia i mogą
zamarznąć?”. Wtedy Agnieszka dodała: „one tu przylatują po to, żeby dodać nam
otuchy”. Ta myśl bardzo mi zapadła w pamięć. Od momentu rozbicia namiotu
wystawiłem na światło słoneczne rozkładany panel słoneczny, oparty o trzy
kartusze gazowe, którym ładowaliśmy nasze telefony. Teraz mogłem sprawdzić jego
wydajność. O dziwo ładowaliśmy dwa smartfony Samsunga na raz i tempo ładowania
było dokładnie takie samo, jak z sieciowej ładowarki, czyli około 33%/godzinę.
Po telefonach przyszedł czas na ładowanie baterii w kamerze GoPro. Ta
naładowała się znacznie szybciej. No i na koniec dorzuciłem uchwyt z żyroskopem
do kamery stabilizującej ruch. Chociaż był w trzech czwartych naładowany, to
resztę uzupełniłem, skoro mieliśmy źródło darmowej energii. Teraz mogłem
powiedzieć, że panel sprawuje się idealnie i będzie nam służyć w ekipie. Żeby
było nam łatwiej, zabrałem dwa power banki po 15000mAh każdy, żeby w razie
naładowanych urządzeń mieć gdzie gromadzić darmową energię. W ten sposób
wykorzystywałem „bezproduktywne” postoje, które były elementem każdego dnia, po
zakończonej wędrówce.
Staraliśmy się raczej wyruszać rano, żeby
popołudnie mieć wolne, to i wtedy mielibyśmy dużo czasu na odpoczynek i
porządne jedzenie. Agnieszka ciągle nam przypominała, żeby dużo pić i dobrze
jeść. Dobrze, że był ktoś, kto ciągle nam o tym mówił i przez to starałem się
zjadać trzy posiłki na dzień oraz wypijać 2,5l do 4l wody dziennie. Już po
pierwszym dniu czułem, że trzymając się tej „złotej” zasady miałem ciągle tyle
samo sił. Wieczór upływał nam bardzo spokojnie i chociaż niektórzy po obiedzie
poszli już spać, to ja siedziałem na zewnątrz aż do ostatniego promyczka,
ponieważ podziwiałem niesamowite widoki. Kto by przypuszczał, że jeszcze tej
samej nocy padał śnieg, wczesnym porankiem góry pokrywały gęste chmury, a przez
dzień będzie tak piękna pogoda… Cieszyliśmy się szczególnie, że na całej trasie
mogliśmy zobaczyć widoki podobne do tych z Himalajów. Wszyscy jednogłośnie
przyznaliśmy, że tu jest cudownie i pięknie! W porze zachodzącego słońca
popatrzeliśmy jeszcze na jutrzejsze podejście, które nas czeka. Wiedzieliśmy,
że łatwa część jest już za nami i że od jutra czeka nas duży wysiłek. W
szczególności myśleliśmy o otarciach na biodrach, bo raczej pewne było to, że
od ciężaru sań w końcu przetrzemy skórę na nich. Zanim poszliśmy spać, ponownie
przepakowywaliśmy plecaki, żeby być gotowym na jutro. Chcieliśmy „zużyć” mniej
czasu na przygotowania do wyjścia niż dzisiaj.
DZIEŃ 4.
Mając doświadczenie z dnia wczorajszego,
wiedzieliśmy, że wstawanie będzie szybkie, ale przepakowywanie, składanie
namiotu, gotowanie znowu pochłonie nam dobre dwie godziny. Nie mogliśmy
przyspieszyć żadnej czynności. Postanowiliśmy, że wstaniemy tak, jak się
obudzimy, bez budzika. Wstaliśmy o godzinie 4.19 rano, czyli jeszcze przed
wschodem słońca, który tutaj był o 4.45, więc mieliśmy naprawdę ogrom czasu.
Niebo pociemniało od chmur śniegowych. Pogoda nie wyglądała na złą, ale
widziałem, że mniej więcej od poziomu 2600 m n.p.m. mamy dolną granicę chmur i
że kiedy tam dojdziemy, po prostu będziemy szli w gęstej mgle. Taka perspektywa
wędrówki pod strome zbocze raczej nie zachęcała, ale nie chcieliśmy tracić
dnia, bo niższe partie gór zawsze można było przejść we mgle, ponieważ nie
wiały silne wiatry. Wstaliśmy mimo wszystko z pozytywnymi myślami i omówiłem
dość szczegółowo pogodę i chmury. Powiedziałem co one oznaczają i co czeka nas
na dzisiejszej trasie. Najbardziej skupiłem się na płaskiej podstawie chmur u
dołu i na ich typie, bo ich budowa mówiła najwięcej o warunkach, które panują
wyżej. Po godzinie 4.20 zaczęliśmy już przetapiać śnieg. Patrzeliśmy też, czy
ktoś nie poszedł w nasze ślady. Widzieliśmy, że w głównej bazie ktoś już wstał,
ale bez zbędnego pośpiechu. Przetapianie śniegu przebiegało nam bardzo szybko.
Teraz gotowaliśmy otrzymaną wodę i wreszcie porcję obiadową na śniadanie.
Widoki nie były tak piękne jak wczoraj, ponieważ mieliśmy niewiele błękitu na
niebie. Trudno – ważne, że widzimy całe podejście przed nami i że mamy spokojną
i bezwietrzną pogodę – tym cieszyliśmy się najbardziej. Widząc chmury
powiedziałem, że w ich wnętrzu będzie padać lekki śnieg. Zanim wyruszyliśmy,
przy śniadaniu Agnieszka poszła jeszcze raz sprawdzić, jak wygląda nasza
szczelina i czy coś uległo zmianie. Wyglądała tak samo. Przygotowania zajęły
nam więcej czasu niż wczoraj. Wyruszyliśmy dopiero o godzinie 6.28. Wszystko
niestety trwa: przetapianie śniegu, zagotowanie wody, odstanie obiadu we
wrzątku, spakowanie rzeczy do plecaka, czy też złożenie materaca, śpiwora, maty
i namiotu.
Na końcu pozostało wszystko dokładnie i ciasno
umieścić na saniach i wszystko powiązać tak, żeby naciągnąć każdą linkę bardzo
mocno. Wtedy miałem tylko pewność, że w trakcie podchodzenia nic mi nie spadnie
i nie zjedzie stromymi zboczami, gdzieś w dal… Już na samym początku fascynował
mnie kolejny, stromo opadający lodowiec po prawej stronie, tworzący błękitny
ciąg seraków. Widok był niesamowity, bo nawet w tej wszechobecnej, dzisiejszej
szarości kolor lodowych formacji bardzo się wyróżniał. Powiedziałem nawet
sobie, że jak pójdziemy trochę wyżej, to zrobię dużo zdjęć w tym miejscu. O
godzinie 6.28 panowała zupełna cisza… Nawet wiatr jej nie przerywał.
Wyruszyliśmy… Widzieliśmy, że w ekipie japońskiej większość wstała i wyszła na
zewnątrz, poza mury fortecy, ale my już byliśmy spakowani i gotowi. Nasze sanie
przymocowaliśmy do szpejarki w uprzężach i poszliśmy do góry. Najpierw
przeszliśmy przez środek głównej bazy Base Camp I, gdzie wiele ekip jeszcze
spało. Wiedzieliśmy, że mamy około 1000m wysokości względnej do pokonania,
dlatego założyłem jakieś 7 godzin wędrówki z ciężarami. Na samym początku
czuliśmy, że mamy mnóstwo sił na ten dzień. Nie przeszkadzała nam waga sań i
plecaków. Minęliśmy wiele pomarańczowych namiotów, gdzie większość jeszcze spało.
Za kilka minut patrzeliśmy na bazę z góry. Teraz przed nami „wyrastało” strome
podejście. Niestety czuliśmy ciężar sań na naszych biodrach, ponieważ pas
uprzęży bardzo naciskał na kość biodrową. Pomagaliśmy sobie kijkami.
Widzieliśmy dolną granicę chmur równą jak stół. Patrzeliśmy do góry co jakiś
czas, jak chmury wiszą nad głowami. W trakcie pierwszego półgodzinnego
podejścia popatrzyłem jeszcze na prawo. Właśnie tam znajdował się ciąg
błękitnych seraków opadających stromym zboczem aż do lodowca. Błękit spękanego
lodu bardzo zachwycał! Oczywiście przystanąłem i zrobiłem zdjęcia, o których
wspominałem wcześniej.
Podchodzenie bardzo męczyło, ponieważ widzieliśmy,
że narciarze dnia poprzedniego szli trawersami do góry, a osoby w rakietach
śnieżnych podchodziły w linii prostej, w stronę przełęczy Kahiltna. Po około
godzinie bardzo czuliśmy, jak sanie uwierają i naciskają na kość biodrową.
Uczucie bardzo przypominało to, gdy po długim czasie postoju wrzucaliśmy ciężki
plecak na ramiona. Wchodząc pod gęstsze chmury, które gromadziły się pod
tutejszą, lokalną przełęczą przed nami, po raz pierwszy zaczął padać
spodziewany śnieg. Trochę wcześniej niż zakładałem, ale nie przeszkadzał nam.
Widoczność nadal była bardzo dobra, bo jeszcze nie weszliśmy do wnętrza chmur.
Wiedzieliśmy, że w środku będzie znacznie gorzej, ponieważ chmury gęstniały
każdego dnia właśnie tutaj. Spojrzeliśmy za siebie. Mieliśmy wspaniały widok na
Base Camp I. Widzieliśmy w dole kilka rzędów pomarańczowych namiotów i dopiero
teraz poranne słońce oświetliło szerokim pasem tylko ten teren. W oddali
widzieliśmy rozległy lodowiec Kahiltna i za jego najdalej wysuniętym, widocznym
punktem, rząd pojedynczych, samotnych szczytów. Panorama zachwycała! W
szczególności na chwilę oświetlona baza nr 1 robiła niesamowite wrażenie!
Dzięki temu mogliśmy ponownie zobaczyć ogrom tych przestrzeni… Podchodziliśmy
drugą godzinę jeszcze w przejrzystych warunkach. Wyszliśmy ponad poziom
błękitnych seraków i ścieżka pomału zakręcała bardzo długim łukiem w prawo. Teraz
powoli otaczaliśmy kolejny rząd gór, a raczej ciąg długiej, śnieżno-lodowej
grani, która znajdowała się po prawej. Widzieliśmy stąd wiele błękitnych,
pojedynczych seraków. Z oglądanego filmu na telefonie, wiedziałem, że po lewej
stronie, po przejściu całego łuku powinniśmy widzieć podobny ciąg. Jednak,
kiedy szliśmy długim łukiem, osiągnęliśmy dolną granicę chmur i przez to nagle
mgły nas otoczyły. Od tego momentu ciągle padał drobny śnieg i lekko zawiewał
wiatr. Przez kilka minut opadu na saniach powstawała bardzo cienka, biała
warstwa suchego śniegu.
Podchodziliśmy coraz wyżej. Przez całą drogę nie
zobaczyliśmy śnieżnej grani po lewej stronie, a szkoda, bo byłby to dobry punkt
odniesienia. Mgła gęstniała coraz szybciej. Wyszedłem na prowadzenie, bo widoczność
spadła do około 50m-80m, a pomiędzy niebem i śnieżnymi, białymi górami nie
widzieliśmy w ogóle wyraźnej granicy. Co chwilę musiałem rozglądać się na
wszystkie strony, żeby łapać wzrokiem linię bardzo bliskiego horyzontu. Na tym
odcinku wędrówkę ułatwiały nam jeszcze chorągiewki rozstawione mniej, więcej w
50-cio metrowych odstępach. Kiedy traciliśmy z pola widzenia tą za nami, to
właśnie pojawiała się za mgłą następna, przed nami. Takie ciągłe szukanie linii
horyzontu oraz samej drogi bardzo męczyło oczy i nas spowalniało. Wszechobecna
cisza przypominała nam nieustannie, że jesteśmy bardzo daleko od jakiejkolwiek
cywilizacji… Trafiały się nawet momenty, kiedy nie widziałem przed sobą żadnych
chorągiewek. Agnieszka się denerwowała i co chwilę pytała, czy coś widzę z
przodu. Uspokajałem ją, mówiąc, że widzę drogę. W rzeczywistości tor po
saniach, po przejściu wczorajszych ekip śnieg zdążył zasypać. Szukałem jakiejś
metody, żeby utrzymać właściwy kierunek. Chociaż z filmu wiedziałem, którędy
mam iść, żeby dojść do bazy nr 2, to wpatrywałem się w biały śnieg. Zauważyłem,
że przysypany wczorajszy tor po saniach, po prawej stronie rzucał bardzo
delikatny cień, który trudno było odróżnić od normalnego koloru śniegu. Chociaż
wzrok mam bardzo słaby, to widzenie odcieni barw mam bardzo dobre i teraz
wykorzystywałem tą cechę. Tą metodą prowadziłem jeszcze ponad trzy godziny.
Tam, gdzie nie widzieliśmy chorągiewek, wbijałem własne, żeby w razie pomyłki
trasy, mógł wrócić tam, skąd przyszliśmy. Podczas wędrówki długim łukiem
przyleciał mały, ale grubiutki, z żółtym brzuszkiem ptaszek i podczas mojego
postoju usiadł na prawej rakiecie, na jej przedłużeniu. Te ptaszki potrafiły
się zbliżać do ludzi praktycznie bez strachu. Zachowywały jednak przy tym dużą
czujność. Przyglądałem się jemu, a on mi, po czym sam odleciał w stronę bazy,
choć we mgle i tak jej nie widział, więc za chwilę usiadł na śniegu.
Idąc coraz wyżej, doszliśmy na szczyt pierwszego
wzniesienia. Wielka stromizna miała tutaj swój koniec, a przed nami otwarły się
nieskończone pola śnieżne o niewielkim nachyleniu. Wyglądały na nieskończone,
ponieważ we mgle trudno było nawet wskazać linię horyzontu… Co ciekawe, w ogóle
nie traciłem kierunku, więc szedłem ciągle w stronę, którą miałem w pamięci z
filmu obejrzanego w bazie na komórce. W każdym miejscu bez chorągiewek
dostawiałem swoją kolejną, lub znalezioną, leżącą w śniegu. Każda ekipa czuła
wielką potrzebę, żeby cała trasa była dobrze oznaczona, bo przecież każdy z nas
korzystał z tego udogodnienia. Kto mógł, to oznaczał jakiś kawałek i po kilku
dniach droga na Denali stawała się widoczna nawet we mgle dzięki chorągiewkom.
Po godzinie 9.00 minęliśmy jakiś namiot po lewej stronie przy zaspie śnieżnej.
Po prawej zaś, widniał wielki krater. Myślałem, że to ogromna szczelina w
lodowcu, ale po bliższym obejrzeniu dziury, zauważyliśmy regularne cegiełki ze
śniegu, pomiędzy którymi prześwitywał piękny błękit. Wiedziałem, że jest to
pozostałość po platformie namiotowej, którą jakaś ekipa opuściła w drodze na
szczyt. Pomimo warunków stwierdziliśmy, że jest za wcześnie, żeby to była nasza
oficjalna baza, więc poszliśmy dalej. Na razie wszyscy myśleliśmy, że idziemy w
dobrym kierunku, więc nadal prowadziłem. Chorągiewki i namiot upewniały nas o
tym co jakiś czas. Idąc jeszcze dalej, za kilkadziesiąt minut dotarliśmy do
depozytu po prawej stronie. Ktoś zostawił swoje rzeczy i je oznaczył
charakterystyczną pomarańczowo-białą naklejką z nazwiskiem i datą powrotu.
Poszliśmy wyżej, ponieważ nikt z nas „nie czuł” wysokości 3352 m n.p.m. Każdy
wiedział, że to jeszcze nie teraz.
Szedłem jako pierwszy, jednocześnie przecierając
trasę. Śnieg padał coraz mocniej wraz z osiąganiem coraz większej wysokości. Co
kilkanaście minut stawałem, by zdjąć z sań grubsze warstwy nawianego śniegu. O
godzinie 11.12 dotarliśmy do rozległej równiny, gdzie przed nami zauważyliśmy
trzy namioty. Nie wiedzieliśmy, czy to już właściwa baza, czy też nie, ale nie
mogliśmy jednoznacznie stwierdzić, kto ma rację. Jak, na 3352 m n.p.m., to
chyba za szybko nam poszło – tak pomyśleliśmy… Przed nami widniały za mgłą trzy
namioty, po prawej jedna opuszczona platforma i po lewej dwie kolejne z murami
– też opuszczone. Widząc, że pada coraz mocniej, a widoczność jest coraz gorsza
postanowiliśmy, ze po blisko pięciu godzinach wędrówki zatrzymamy się, z powodu
słabych warunków. Mieliśmy w świadomości, że wyżej może być jeszcze gorzej i
możemy nie odnaleźć prawidłowej drogi. Liczyliśmy na to, że jutro wstaniemy
przy lepszej pogodzie. Wybraliśmy jedną z platform po lewej stronie. Napadało
mnóstwo śniegu, więc mieliśmy naturalną osłonę. Wystarczyło wyrównać i
odśnieżyć teren i naprawdę mogliśmy cieszyć się idealnym miejscem. Mogłoby
tylko nie padać, ale nie można mieć wszystkiego naraz… Z trzech namiotów przed
nami wyszli jacyś ludzie, pewnie zaciekawieni, że ktoś przyszedł, bo oni też
czekali na poprawę pogody. Kto wie, czy już nie od wczoraj... Po dotarciu na
miejsce, najpierw w głębokim śniegu wytyczyłem ścieżkę. Sanie wytarły za mną
widoczny tor i każda następna osoba po mnie utrwalała tę drogę. Na środku
wydeptanej ścieżki wszyscy widzieliśmy długi, ukośny garb śnieżny.
Zastanawialiśmy się, czy to nie jest ukryta szczelina lodowcowa. Poszedłem jako
pierwszy i sondowałem teren. Do końca nie miałem pewności, ponieważ ani czekanem,
ani kijkiem nie czułem żadnej „lufy” pod warstwą śniegu. Po przekroczeniu
prostopadle długiego, ale wąskiego garbu, przeszliśmy równie długi odcinek po
drugiej jego stronie, aż doszliśmy do większej platformy.
Rozpoczęliśmy wyrównywanie terenu. Nadmiar śniegu
wyrzucaliśmy poza mur z cegieł śnieżnych. Szybko przygotowaliśmy teren pod
namioty. Rozbijanie poszło nam równie gładko. Ciągle padał śnieg, w postaci
dużych i ciężkich płatków. Kiedy rozłożyliśmy namioty poszedłem za mur, żeby
pogłębić zasypany dawny dół. Była to ubikacja. Usuwałem zaspy aż do półtora
metra głębokości tak, żeby nikt nic nie widział podczas korzystania z WC za
murkiem. Mgły dodatkowo ułatwiały zadanie. Kiedy byliśmy gotowi, ponownie
przyleciały dwa ptaszki i fruwały od namiotu do namiotu. Nie bały się w ogóle.
Siadały przy nas na saniach, plecakach, czy na namiocie. Co ciekawe, poszukając
schronienia siadały w dolnej części tropiku, bo tam nie zawiewał śnieg. Nie
przeszkadzaliśmy im. Raczej odśnieżaliśmy teren dookoła. W końcu zapadła
pierwsza decyzja o pozostawieniu depozytu. Założyliśmy, że w śniegu zakopiemy
nasze tatrzańskie buty, w których dotychczas szliśmy, ponieważ od dużych ilości
śniegu pomału przemakały za dnia i w zaspach zamarzały. Do tego dołożyliśmy
wszystkie dotychczasowe śmieci w jednym worku oraz trzylitrowy bukłak w osłonie
termoizolacyjnej, który zamarzł na bryłę lodu przez noc. Depozyt założyliśmy
dopiero następnego dnia, rano. W ten sposób chcieliśmy nieco odciążyć nasze sanie.
Kiedy zadomowiliśmy się na dobre, podsumowaliśmy, że postój w tym miejscu to
dobra decyzja, ponieważ i tak nic nie widać, a w razie czego nie jesteśmy sami.
Z drugiej strony pomyśleliśmy o widocznych różnych depozytach, które mówiły
nam, że inni też tędy przechodzili i poszli dalej... Zaczęliśmy standardowo
przetapiać śnieg na wodę i potem ją gotować. Obiady bardzo nam smakowały. W
tych warunkach miały wyjątkowy smak, bo wiedzieliśmy, że z każdym dniem będzie
trudniej i bardziej wymagająco. Ciągle trapiła nas myśl, czy jesteśmy w Base
Camp II, czy też nie. Co jakiś czas odwiedzały nas ptaszki. Śnieg padał i
padał, przez co po kilku godzinach nazbierała się już całkiem gruba nowa
warstwa. Musieliśmy odśnieżyć teren dookoła, żeby znowu mieć, jak na początku.
Bardzo dbaliśmy o nasze platformy.
Zdecydowanie większą część czasu spędziliśmy w
namiotach, ponieważ ciężki śnieg nie przestawał nas zasypywać. Pogoda nie
zachęcała nawet do wyjścia do ubikacji, stąd długo nastawiałem się psychicznie,
żeby w ogóle wyjść z ciepłego śpiwora… Chłód nie przeszkadzał w ogóle, bo
przecież wyżej mieliśmy mieć znacznie większe mrozy. Co ciekawe, spanie w
zimowych warunkach jest bardzo wygodne i… ciepłe. Ciągle czuliśmy, że wysypiamy
się jak w domu i że snu nic nam nie przerywa. Najpiękniejsza ze wszystkiego
była dla nas cisza, której najbardziej potrzebowaliśmy w nocy. Wiatr nie wiał w
ogóle. Wszyscy chcieliśmy zasnąć jeszcze przed zachodem słońca. Po godzinie
22.00 wyszedłem jeszcze z namiotu za potrzebą. Wtedy zauważyłem, jak znajomy
ptaszek usiadł na skraju namiotu, na tropiku, chroniąc się przed padającym
śniegiem. Wyglądał na „osowiałego”, ale gdy podchodziłem do niego, to chciał
uciekać. Widać, że szukał schronienia przed chłodem. W końcu poszedłem spać.
Wszyscy spali rewelacyjnie.
DZIEŃ 5.
Camp II - 3352 m n.p.m. Tutaj zazwyczaj osiągamy górny poziom chmur piętra niskiego. Odtąd możemy liczyć na lepszą pogodę
Przebudziłem się po godzinie 1.00 w nocy.
Widziałem ile napadało nowego śniegu, więc postanowiłem wyjść na zewnątrz i
dobrze odśnieżyć teren wraz z ubikacją, którą wykopaliśmy. Co najbardziej mnie
zdziwiło? W ogóle nie szukałem czołówki, ani żadnej latarki. Niebo nieco
pociemniało – kolorem przypominało to, na półgodziny przed wschodem słońca,
pokryte w całości chmurami. Można sobie wyobrazić, jak mieliśmy jasno.
Odśnieżałem aż do 2.30 w nocy, ciesząc się jasną nocą, gdzie wszystko widziałem.
Nie myślałem nawet o poszukaniu latarki. Trzeba przyznać, że dopadało mnóstwo
śniegu. Niestety już przy pierwszym „szuflowaniu” odkopałem zamarzniętego
ptaszka, który jeszcze trzy godziny temu siedział na tropiku na dole… Przed
namiotem zobaczyłem ogromną, bo aż na 1m zaspę! Dookoła platform przybyło około
20cm śniegu. Szybko więc chwyciłem za łopatę, by przerzucić tę zaspę na drugą
stronę – poza mój namiot. Drugi ptaszek znalazł lepsze schronienie, ponieważ
wszedł pod tropik i usiadł na szczycie namiotu, pomiędzy tropikiem a częścią
sypialną. Śnieg na niego nie padał, ani nie zawiewał mroźny wiatr. W środku nie
wykonywałem gwałtownych ruchów, żeby go nie spłoszyć, bo miał naprawdę dobre
schronienie. Nawet kiedy wychodziłem z namiotu mały, ale okrągły ptaszek nie
uciekał. Siedział raczej spokojnie. O godzinie 3.30 nad ranem wyszedłem
ponownie z namiotu. Tym razem chciałem przygotować napój do termosu, żeby mieć
na rano, gdy wstaniemy. Widziałem błękit nieba i miałem nadzieję, że pogoda do
pełnego rana się wyklaruje. Śnieg nieustannie sypał, ale widoczność co jakiś
czas zachwycała. Czasami widziałem dokładnie, co jest dalej.
Takie „okna pogodowe” dodawały nadziei. Po
ugotowaniu wody i przygotowaniu napoju poszedłem jeszcze raz spać. Wstaliśmy o
7.09 rano i wyszliśmy z namiotów. Pogoda nie zachęcała, ponieważ wszystko
dookoła nadal pokrywały bardzo gęste chmury i ciągle padał śnieg. Poszliśmy
więc dalej spać, aż do godziny 10.31. Wtedy usłyszeliśmy pierwszą przechodzącą
ekipę. Od tego czasu wyglądałem co chwilę ilu osobowe ekipy nas mijają. Na
początku minęła nas 3-osobowa grupa, później 7-mio i 8-mio osobowa grupa.
Widząc, jak wielu tędy przechodzi pojawiła się myśl, żebyśmy pomimo padającego
śniegu opuścili to miejsce, bo na Denali w chmurach zawsze będzie padać i
możemy nigdy nie doczekać innych warunków, dlatego musimy wyjść ponad górną ich
granicę, żeby mieć spokój. Nawet jeśli miało padać we wnętrzu chmur, to my
moglibyśmy już być ponad poziomem opadów. Ta myśl każdemu się spodobała i
dlatego szybko gotowaliśmy obiady oraz składaliśmy rzeczy do plecaków i na
sanie. Zebranie wszystkich rzeczy zajęło nam jeszcze więcej czasu, niż w niżej
położonych bazach. Wyruszyliśmy dopiero po godzinie 13.01. Widząc, jak długi
jest dzień i jasna noc, czas nie miał dla nas większego znaczenia. Ekipy z
trzech namiotów przed nami, z przodu też zaczęły szykować się do wyjścia, po
tym, jak zobaczyły ile ekip tędy przeszło i że my też postanowiliśmy pójść
dalej. Naprawdę nie mogliśmy dłużej czekać, bo każdy następny dzień mógł
wyglądać tak samo. W chmurach zawsze padał śnieg. Wiedzieliśmy też, że nasz
dzień nie będzie lekki, ponieważ za równiną musiały być kolejne podejścia, a
śniegu z każdą godziną przybywało coraz więcej… Wyruszyliśmy pełni optymizmu,
choć wiedzieliśmy, że słabo pojedliśmy, bo wzięliśmy dania typowo śniadaniowe,
takie jak jajecznica i biscuits & gravy. Dania te nie dały nam zbyt wiele
sił…
Od samego początku męczyły nas zaspy śnieżne. Choć
kilka ekip, które tędy przeszły wytyczyły wyraźną drogę, to i tak musieliśmy
przecierać trasę, ponieważ zalegały grube warstwy świeżego śniegu. Miejscami
przedzieraliśmy się przez 70-cio centymetrowe zaspy! Dalsza trasa upływała nam
w bardzo gęstych mgłach i ciągłych opadach. Nic się nie zmieniało, dlatego od
momentu wyruszenia aż do osiągnięcia Base Camp II męczyliśmy bardzo kolejne
stromizny. Za wielką równiną swój początek biorą długie wzniesienia, które w
zaspach i z dużym ciężarem na plecach oraz na saniach bardzo męczyły. Czułem
dosłownie wycieńczenie po dojściu do bazy drugiej. Chociaż wzniesienia nie są
strome, to ich długość i ciągły marsz w trudnych warunkach potrafi zabrać z
człowieka wszystkie siły… Na niektórych fragmentach trasy pojawiały się bardzo
krótkie, ale strome podejścia, co bardzo nas męczyło – w szczególności
odczuwaliśmy, że przecieramy sobie skórę na biodrach. Każdy wypatrywał
zakończenia świeżych zasp i wyjścia ponad poziom chmur. Będąc ciągle w ich
wnętrzu nie mogliśmy liczyć na poprawę warunków. Jedynym ratunkiem było wyjście
ponad górną granicę i wyjście w strefę słonecznej pogody. W trakcie wędrówki
Agnieszka zauważyła, że coś w rakietach strzela. Okazało się, że zbyt daleko
założyła but do przodu, przez co haczył on o przednią część rakiety, gdy
stawiała kolejne kroki. Musieliśmy stanąć, żeby mogła przepiąć buta.
Wystarczyło przesunąć go o kilka centymetrów do tyłu i but miał już miejsce na
podnoszenie czuba rakiety. Po kilkudziesięciu minutach moje rakiety również
obsunęły się i teraz ja musiałem poprawiać zapięcia, żeby lepiej trzymały. Same
rakiety zdawały egzamin aż do samego końca. Na około pół godziny przed bazą nr
2 widzieliśmy przenikające słońce przez chmury, a to oznaczało, że osiągamy ich
górną granicę. Nie ukrywałem radości z tego powodu! Szliśmy pewniejszym
krokiem, ponieważ w końcu zobaczyliśmy coś więcej – w oddali nawet bardzo
strome zbocza, które nas nie pocieszały. Widzieliśmy również mnóstwo namiotów,
więc od razu poznaliśmy, że to właściwa baza.
Wczoraj i dzisiaj zauważyliśmy, że wiele ekip z
bazy pierwszej wychodziło na dwa razy, zakładając w bazie drugiej depozyty, po
czym wracało do Base Camp I, żeby tam przenocować i następnego dnia wrócić z
drugą połową rzeczy. My standardowo szliśmy „na Polaka”, czyli „do zarąbania
jeden krok”… Szliśmy ze wszystkim i na raz… Dzięki temu zyskaliśmy dużo czasu,
ale musieliśmy zużyć znacznie więcej sił. Z drugiej strony dobra kondycja po
takich podejściach była gwarantowana... Do Base Camp II doszliśmy o godzinie
16.23. Widząc, jakie mamy strome góry przed sobą i mając świadomość, że do następnej
bazy jest 1000m przewyższenia, na ten dzień nie zaplanowaliśmy niczego więcej,
ponieważ wyżej i tak nie moglibyśmy założyć chociażby jakiejś bazy pośredniej
ze względu na pochyłe zbocza gór. Mając trochę czasu chwyciliśmy za łopatę i
zaczęliśmy kopać głęboki dół pod namioty. Pierwszą, grubą warstwę śniegu
zdjęliśmy bardzo szybko. Pomyślałem, że to mimo wszystko za płytko, dlatego
spróbowałem rozłupać zmarzlinę. Kiedy ją przebiłem, Szymon dołączył do mnie z
metalową łopatą lawinową i teraz razem, w szybkim tempie roztrzaskiwaliśmy ją
na kawałki. Agnieszka i Wojtek z wielkich fragmentów lodu układali mur nad
dołem. Poniżej poziomu zmarzliny wykopaliśmy jeszcze metr miękkiego śniegu i
uklepaliśmy platformy pod namioty. Wyszło na to, że wkopaliśmy się aż dwa metry
poniżej poziomu zewnętrznej warstwy śniegu! Namioty mieliśmy w całości
osłonięte od wiatru i to na dodatek z zapasem. Jeden z przechodzących
powiedział „nice cave”, co znaczyło: niezła jaskinia. Trzeba dodać, że
kopaliśmy 2h 30min – aż do godziny 19.12. Naszą bazę założyliśmy na samym końcu
Base Camp II, na 20m przed rozpoczęciem stromego podejścia do następnej bazy.
Teraz mogliśmy gotować obiad. Jako, że miejsca dookoła mojego namiotu trochę
brakowało, poszedłem do góry i obok niego wykopałem łopatą równe schody oraz
siedzisko. Lina i pokrowiec z łopaty służyły mi za siedzenie. Powyżej poziomu
namiotu postawiłem kuchenkę w małej jamie. Śnieg przetapiała dość szybko, choć
w porównaniu do innych kuchenek, to dla mnie za wolno, stąd musiałem poświęcić więcej
czasu na przygotowywanie ciepłych posiłków niż inni. Jedliśmy dopiero po
godzinie 20.03, więc można powiedzieć, że późno jak na nas… Po obiedzie
koniecznie wzięliśmy nasze plecaki i sanie.
Rozpoczęliśmy przegrupowywanie sprzętu, by na
następny dzień wszystko mieć dobrze poukładane. Myśleliśmy też o założeniu
depozytu, żeby ponownie choć troszkę poczuć odciążenie. Zaczęliśmy wymieniać na
głos, co może być już nieprzydatne. Powiedziałem, że nie potrzebujemy całego
jedzenia. Zaproponowałem, że zakopiemy za murem obiady na dwa dni oraz po trzy
czekolady. Do tego dorzuciliśmy po pięć kartuszy z gazem oraz rakiety śnieżne.
Uznaliśmy, że odtąd nie będą potrzebne. Skoro mieliśmy 2/5 trasy za sobą, a
ciągle korzystaliśmy z pierwszego kartusza, to łatwo obliczyliśmy, że połowę
zapasów gazu możemy zostawić. Rakiety planowaliśmy zamienić na raki. Ze względu
na stromiznę woleliśmy przejść na raki, które zapewniały dużo większe
bezpieczeństwo. Ponownie, jak wczoraj, postanowiliśmy, że depozyt założymy
jutro, po zjedzeniu śniadania, bo zawsze trzeba zrobić jakieś przegrupowanie
sprzętu. W międzyczasie Agnieszka i Szymon z nudów poszli wykopać porządny dół
na ubikację wraz ze ścieżką dojściową. Szybko im to poszło. Dół wykopali za
moim namiotem, za wielkim murem, bo ten był najgłębiej wkopany. Miał też
postawiony najsolidniejszy mur. Czasu mieliśmy nawet sporo, dlatego o 21.45
przeszedłem jeszcze przez cały Base Camp II. Wyglądał jak miasto! Wszędzie
widziałem mnóstwo rozbitych namiotów, wbitych nart w śnieg, czy depozytów.
Niektórzy zakładali składnicę sanek, ponieważ uznali, że dalsze podejście jest
za strome. Przyglądaliśmy się innym, jaką technikę obierali, ale wyszło na to,
że jedni szli z saniami do góry, a inni z plecakiem i saniami, zakładając
depozyty w bazie wyżej, po czym wracali na noc do tutejszej bazy. Zdecydowana
większość przyjęła łączone techniki wejścia, pozostawiania sprzętu i jedzenia w
trzeciej bazie. Brali ze sobą sanie obciążone tylko do połowy i zakładali lekki
plecak. Wszystko wnosili do Base Camp III położonego na wysokości 4330 m n.p.m.
i wracali do Base Camp II, żeby spać, tu gdzie my. Nie przekonywało nas takie
połączenie, dlatego założyliśmy, że pójdziemy tylko raz i z pełnym obciążeniem.
Wiedzieliśmy, że będzie to mordercza seria podejść, ale nie aż tak, żeby nie
wytrzymać. Po godzinie 22.00 wszedłem do namiotu i zacząłem spisywać kolejny
dzień relacji w pamiętniku, żeby wszystkie myśli były poukładane w kolejności
chronologicznej. Niebo nareszcie pojaśniało, a chmury z rodzaju cirrostratus nebulosus,
na których powstał duży efekt halo pomału przemieszczały się dalej. Mieliśmy
nadzieję przynajmniej na dobrą pogodę, ponieważ z niższych partii Denali
wiedzieliśmy, że noc wiele tutaj zmienia...
W Camp II na wysokości 3352 m n.p.m. Jest dużo miejsca na namioty, ale trzeba uważać na szczeliny lodowcowe pod Squirrel Hill i ewentualne lawiny. Nie rozbijamy się przed stromymi stokami
DZIEŃ 6.
Ten dzień chyba najbardziej zapisał się nam w
pamięci, jako najbardziej wykańczający człowieka i jako dzień z serią podejść
bez końca… Wstaliśmy o godzinie 10.05 rano. Późno, bo pogoda była zaledwie
akceptowalna, ale co najważniejsze – bez opadów śniegu! Chmury zostały
nieznacznie poniżej naszego poziomu, uwięzione pomiędzy śnieżnymi graniami.
Ponownie w namiocie obejrzałem film pokazujący stromiznę podejść, żeby wiedzieć
którędy iść. Z filmu wynikało, że nie będzie lekko, ale i tak nie mogliśmy
wszystkiego z niego wyczytać, ponieważ nie mówił on nic o szczelinach, ani o
tym, co czeka nas na podejściach. O dziwo, przetapianie śniegu, gotowanie i
późniejsze składanie rzeczy wraz z założeniem depozytu zajęło nam tylko
półtorej godziny. Do wykopanej głębokiej dziury na depozyt wrzuciliśmy do worka
jedzenie na dwa dni – po trzy porcje, oraz po trzy czekolady. Luzem wrzuciliśmy
rakiety śnieżne, bo są bardzo duże. Wszystko zakopałem grubą warstwą i
oznaczyłem. Depozyt ukryliśmy za murem, który wczoraj budowaliśmy. Teraz
mogliśmy zobaczyć, jak równy teren pozostał po naszych namiotach. Widok robił
wielkie wrażenie, gdy patrzeliśmy na tę wielką dziurę. Wszyscy obawialiśmy się
pierwszego podejścia. Film pokazywał, że będą dwie stromizny, jak ta przed
nami, po czym będziemy mieli przed sobą długą wędrówkę lodowcem. Na jego
początku mieliśmy przejść przez Windy Corner, czyli miejsce, gdzie ponoć zawsze
jest wietrznie. Wyruszyliśmy o godzinie 11.37. Można powiedzieć, że od tego
momentu rozpoczął się zupełnie inny rozdział we wchodzeniu na Denali. Od teraz
musieliśmy ciągle dawać z siebie wszystko, by wytrzymać ten długi i morderczy
wysiłek. Wyszliśmy poza bazę. Wystarczyło przejść jakieś 20m i przed nami, „na
dzień dobry”, widniały dwie, równoległe szczeliny połączone dość grubym
mostkiem śnieżnym. Widząc, że inne ekipy przeszły po nim i zrobiły wyraźną
ścieżkę, też wybraliśmy podobną drogę przejścia. Po lewej widzieliśmy
zbiegające się szczeliny do krateru częściowo przysypanego śniegiem. Kraterem
nazywaliśmy coś większego niż szczelinę, czyli dziurę w lodowcu, a tych na
trasie nie brakowało. Wszyscy przeszliśmy na drugą stronę rozpadlin.
Drugą szczelinę kończyła dość spadzista krawędź i
w tym miejscu nieco zabrakło Agnieszce, żeby postawić długi krok. Co prawda
znalazła się po naszej stronie, ale za szczelinami musieliśmy wejść na bardzo
krótki, bo około jednometrowy garb śnieżny, gdzie sanie ciągnęły z podwojoną
siłą. Ledwo miałem siły, żeby je uciągnąć. Pomagałem sobie rękoma. Agnieszka
miała gorzej, bo sanie ją pociągnęły i upadła. Teraz zjeżdżała w stronę szczeliny!
Między garbem a szczeliną było jakieś 5-6m odległości. Szybko zszedłem tyłem o
kilka kroków, by mogła złapać moich sań. Chwyciła za sam koniec i ustała dalszy
zjazd. Sanie na szczęście nie ciągnęły ją dalej, dlatego jeszcze łatwiej mogła
wyhamować. Kiedy wszyscy przeszliśmy na drugą stronę utrudnień rozpoczęliśmy
bardzo strome podejście, które cały czas mieliśmy w naszych głowach od wczoraj.
Zastanawialiśmy się, czy w ogóle można wejść tędy z pełnymi saniami. Bardzo
szybko poczuliśmy, jak pas z uprzęży lub z plecaka boleśnie ociera nam skórę na
kości biodrowej. Specjalnie z tego powodu założyłem dwa polary, żebym miał
bardziej miękko. Mimo wszystko otarcia szybko powstawały. W miarę podchodzenia
Agnieszka stanęła, bo spadł jej prawy rak z buta. Wszystko musiała zdjąć, żeby
go założyć, co kosztowało wiele sił. Po założeniu plecaka i zapięciu sań
ponownie ruszyliśmy do góry. Za około 10min jeszcze raz spadł jej ten sam rak.
Stanąłem, bo wiedziałem, że jest to spowodowane złym wyregulowaniem śruby z
tyłu buta. Ustawiłem ją tak, żeby mogła ciasno wpinać raki. Od tego momentu nie
miała żadnych problemów z poluzowanymi rakami. Nareszcie mogliśmy iść dalej,
ponieważ na takich stromiznach nie warto stawać ze względu na nieustannie
ciągnący ciężar. Druga niedogodność to duży wysiłek, który trzeba zrobić za
każdym razem, żeby tylko wpiąć sanie do któregokolwiek pasa… Przeszliśmy około
2/5 zbocza, a Agnieszka powiedziała, że nie da rady już ciągnąć tych sań, z
powodu otarć i bolały ją biodra. Po chwili, mimo wszystko zawzięła się w sobie
i poszła dalej. Nie myślałem o zawracaniu, bo każdy wszedł w pewien rytm,
dlatego teraz myślałem tylko i wyłącznie o pokonaniu stromizny.
Film niejednoznacznie pokazywał, gdzie jest Windy
Corner, dlatego wydawało nam się, że gdy przemęczymy pierwsze strome podejście,
to będziemy w wietrznym miejscu i dalej rozpoczniemy przyjemną wędrówkę
lodowcem. Pierwsze bardzo pochyłe zbocze „męczyliśmy” aż trzy godziny. Kiedy
dochodziliśmy do śnieżnego zakrętu na szczycie grani, nieświadomie przekraczaliśmy
ukrytą szczelinę. Chociaż teraz jej nie widzieliśmy, to w drodze powrotnej
zobaczyliśmy, co tutaj jest… Na szczęście o tej porze zalegały jeszcze bardzo
grube warstwy śniegu, stąd każda z ekip przeszła tędy bez trudności. Koniecznie
chciałem być już na samej górze wielkiej stromizny. Jeszcze tylko pięć minut
„wyrypy” i stanęliśmy na niewielkim poletku śnieżnym, gdzie również odpoczywały
inne grupy. Cały czas szliśmy w dość gęstej mgle. Mogliśmy stąd zobaczyć
jedynie duży lodowiec Peters „zza zasłony”. Gdybyśmy mieli stabilną pogodę,
widok byłby zdecydowanie piękniejszy! Nie mogliśmy zatrzymywać się tu ani na
chwilę, ponieważ wiał silny wiatr. Myślałem, że to Windy Corner, bo wszystko
pasowało do jego opisu – wiało i na dodatek staliśmy w narożniku grani. Teraz
musieliśmy skręcić o kąt prosty w prawo, gdzie „wyrastało” kolejne bardzo
strome zbocze. Wzdłuż niego, po prawej stronie ciągnie się kamienna grań,
która, jak mieliśmy nadzieję, uchroni nas przed wiatrem. Skręciliśmy od razu z
saniami i zobaczyliśmy ile ekip podchodzi przed nami. Były wyżej niż my,
dlatego widzieliśmy przebieg całej trasy. Rozpoczęliśmy drugie, bardzo strome
podejście. Wydawało się takie samo, jak poprzednie… Po prostu „mordownia”…
Dodatkowo wiał mroźny wiatr. Agnieszka poszła jako pierwsza, Szymon jako drugi
i Wojtek jako trzeci. Mnie złapał jakiś kryzys sił i odtąd „męczyłem” to
podejście… Przystawałem co chwilę, by mięśnie nóg mogły na chwilę odpocząć.
Czułem, że są „spalone”, bo już po kilku krokach bolały bardzo mocno. Krótki
odpoczynek powodował, że znowu mogłem przejść kolejnych kilka. Szedłem tak
powoli do góry. Inne, schodzące ekipy zachęcały nas do dalszego podchodzenia,
ponieważ na Windy Corner jest piękna pogoda.
Droga z Camp II. Za Windy Corner idziemy ukośnie nachyloną ścieżką, przez co sanie ściągają nas poza trasę. Najbardziej wyczerpujący odcinek
Przyznam, że taka informacja bardzo mnie
zachęciła, chociaż ciągle czułem ten nieznośny ból. Mięsnie były ciągle
napięte, ponieważ nieustannie musiałem utrzymywać bardzo ciężkie sanie, które
bez przerwy ciągnęły w dół. Mniej więcej, w połowie stromizny trzeba przejść
przez dłuższy garb, na który wjeżdżamy saniami. Niestety potrzeba na to wiele
sił. Czułem już, że na tym zboczu dość mocno otarłem skórę, pomimo
zabezpieczeń. Ból stał się nie do wytrzymania. Stanąłem na chwilę, żeby wypiąć
sanie i chwyciłem linkę prowadzącą obiema rękami z tyłu, łapiąc ją pod plecakiem.
Dzięki temu poczułem wielką ulgę i mogłem iść przyspieszonym krokiem. Teraz
widziałem, co mnie tak blokuje. Mogłem nawet teraz przyspieszyć. Jedynie czemu
nie mogłem zapobiec, to zmęczenie dłoni, ponieważ ciągle musiałem zaciskać
pięść, żeby utrzymać sanie za sobą. Mimo wszystko ta metoda spodobała mi się i
mogłem podchodzić dużo szybciej. Drugie podejście zajęło nam 2h 45min, czyli
też bardzo długo. Skalista grań po prawej uchroniła nas przed wiatrem. U samej
góry stromizny pole śnieżne jest znacznie mniej nachylone, dzięki czemu
wykorzystywałem ten fragment do odpoczywania w trakcie wędrówki. Przed nami
widzieliśmy ekipę „Naukowców”, bo tak ją nazwaliśmy, ze względu na sprzęt,
który wnosili na specjalnych saniach na szeroko rozstawionych nartach. Jeden z
nich miał duży, ale cienki panel słoneczny, a drugi coś przykryte płachtą. Na
zboczach gór podchodzili trawersami na nartach i zbliżali się do większych
szczelin, jakby coś badali. Kiedy doszliśmy do Windy Corner’a, zobaczyliśmy, że
skalista grań z prawej ma swój koniec i teraz nic nas nie osłaniało przed
wiatrem. O tyle dobrze, że świeciło słońce, bo mieliśmy trochę cieplej. Wiatr
wiał tutaj rzeczywiście dość mocno, ale znośnie. Teraz wiedzieliśmy, jaki jest
Windy Corner, ponieważ w niektórych miejscach wywiało stąd cały śnieg, do
gołego, błękitnego, wypolerowanego lodu! My przechodziliśmy utwardzonym
śniegiem, omijając takie pola. Z poziomu
Windy Corner’a widzieliśmy dalszą drogę. Najpierw musieliśmy pójść lewą stroną
lodowca wzdłuż West Buttress.
Ścieżka prowadziła wyżej, na trzecie strome
podejście. Z tej perspektywy wydawało mi się łatwiejsze, ponieważ inne ekipy
właśnie je pokonywały, a jego wysokość wyglądała na o wiele niższą niż dwóch
poprzednich. Cieszyłem się, że od teraz horror związany z saniami zakończy się
wreszcie i że będziemy mogli choć trochę odpocząć od ciężaru. Po osiągnięciu
Windy Corner’a nie myśleliśmy o przerwie, choć bardzo chcieliśmy, a to ze
względu na wiatr. Napiliśmy się tylko czegoś ciepłego z termosu i poszliśmy dalej.
Przed sobą mieliśmy długi, ale nieznacznie nachylony odcinek do góry
poprowadzony lodowcem. Dzięki temu, pomimo dalszego podchodzenia,
odpoczywaliśmy w trakcie wędrówki. Szliśmy tak około godzinę, zanim dotarliśmy
do trzeciego zbocza. Stromizna „wyrastała” stopniowo z poziomu lodowca, a nie
tak gwałtownie, jak dwie poprzednie. Wiedziałem już jak mam wciągać ciężkie
sanie, żeby nic nie bolało. Od razu chwyciłem za linkę, trzymając naciągnięte
ręce odchylone do tyłu. Teraz przyspieszyłem. Mój kryzys sił minął. Chyba
wszyscy zdążyli odczuć głód, dlatego powiedzieliśmy, że po wejściu na szczyt
tego wzniesienia zjemy jakąś czekoladę lub orzechy. Powoli opadaliśmy z sił,
ale mimo wszystko utrzymywaliśmy lepsze tempo niż na drugim podejściu. Dopiero
tutaj czuliśmy się nieco lepsi pod względem kondycji od reszty ekip, ponieważ
wyraźnie przyspieszyliśmy. Minęliśmy kilka grup 5-8-osobowych, które
podchodziły do wyższej bazy, żeby zostawić depozyt. Kiedy pomyślałem, że
miałbym dwa razy wnosić tą drogą nasze rzeczy, to góra pokonałaby mnie
psychicznie... A może tylko tak patrzyłem na sprawę, bo byliśmy bardzo
obciążeni?... Na dwóch trzecich wysokości tego podejścia chcieliśmy, żeby już
się zakończyło. Niestety za jedną chorągiewką widzieliśmy kolejne i kolejne…
Zauważyliśmy nawet przełęcz, ale chorągiewki wskazywały drogę bardziej na lewo,
z pominięciem przełęczy i jeszcze bardziej do góry… Nie wytrzymaliśmy już tego
widoku, dlatego postanowiliśmy, że dojdziemy do przełęczy i tam coś koniecznie
zjemy, a później wyrównamy do wytyczonej ścieżki i pójdziemy dalej, nie
wiedząc, co nas dalej czeka… Na przełęczy odpoczywała inna trzyosobowa ekipa.
Widzieliśmy też, że „Naukowcy” zostali daleko w tyle i mieli chyba jeszcze
gorszy kryzys niż ja na drugim podejściu. Nawet na lodowcu, na prostej drodze
bardzo „męczyli” swoje podejście. Dojście do naszego upragnionego celu, ciągle
upływało nam pod górę. Dopiero na samej przełęczy mogliśmy nieco odetchnąć.
Czasami zawiewał mroźny wiatr. Mogliśmy stąd zobaczyć jak bardzo zeszliśmy z trasy
i ile stromizny musimy jeszcze nadrobić, żeby wyrównać do ogólnie przyjętej
trasy.
Ścieżka pozwalała przejść na kolejny lodowiec. Na
przełęczy wyciągnęliśmy najgrubszą czekoladę z orzechami, żeby nadrobić chociaż
trochę utracone kalorie. Jedliśmy ją dość szybko i zapijaliśmy ciepłymi
napojami przyrządzonymi w termosie w bazie drugiej. Teraz wszystko smakowało
jak nigdy! Wiedzieliśmy, że potrzebujemy dużo sił, ponieważ następna baza
musiała być odległa co najmniej o tą samą długość, co dwa poprzednie podejścia,
a nikt z nas nie myślał, że tyle już przeszliśmy. Po kilkunastu minutach
odpoczynku wstaliśmy i ruszyliśmy do góry, ponieważ mieliśmy jeszcze wiele
drogi przed nami. Tutaj w ogóle nie mierzyłem czasu podejścia, bo pomyślałem,
że sprawdzę to dopiero w bazie. Zaczęliśmy wyrównywanie do wydeptanej ścieżki w
śniegu. Lokalna stromizna dała się mocno odczuć. Próbowaliśmy dotrzeć do
pierwszej widocznej chorągiewki, ale ta była zbyt daleko… Wiele czasu upłynęło,
zanim do niej doszliśmy. W końcu stanęliśmy na zakręcie, gdzie otworzył się
niesamowity widok na lodowiec! Spojrzałem za siebie, a tam równie piękna
panorama z Forakerem w roli głównej! Czuliśmy, że jesteśmy na dużej wysokości,
a na pewno powyżej 4000 m n.p.m. Po prawej stronie widzieliśmy wielki, spękany
fragment lodowca z ogromnym serakiem w kształcie sześcianu. Nieco dalej, w tym
rejonie widać kilka małych, brązowych skał, które mylnie można zinterpretować
jako skupisko namiotów. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że tam jest baza,
ale na szczęście nie, bo inaczej trzeba by było przechodzić przez pas głębokich
szczelin. Za nimi śnieżna grań opadała bardzo stromo w kierunku niżej
położonego lodowca Kahiltna. W tej samej linii widać szpiczasty wierzchołek
góry Hunter. To właśnie u jej stóp spaliśmy pierwszej nocy po wylądowaniu w
Base Camp… Trzeba przyznać, że widoki na tym odcinku trasy są niesamowite. Nie
mogłem powstrzymać się i pomimo zmęczenia wyciągnąłem aparat, by uwiecznić jak
najwięcej tego, co widzimy. Chociaż ścieżka prowadziła u stóp grani West
Buttress, w terenie nieznacznie nachylonym wzdłuż lewej krawędzi lodowca, to za
chwilę rozpoczęliśmy kolejny horror z saniami w roli głównej…
Za zakrętem ścieżka nie prowadziła w równym
terenie, ale raczej przebiegała wzdłuż pochyłego zbocza, opadającego do głównej
części lodowca. Kiedy szliśmy cały czas wyznaczoną drogą, to sanie wypadały z
niej w prawo, na pochyłe zbocze i teraz walczyliśmy, żeby je utrzymywać w
umownej rynnie. Siłowaliśmy się wręcz z nimi, żeby ciągnąć je poniżej poziomu
właściwej trasy, pod ukosem, bokiem. Taka walka kosztowała nas jeszcze więcej
sił i co jakieś 20m musieliśmy stawać, żeby odpocząć. Niestety ścieżka ciągnęła
się na moje oko przez około godzinę. W wielu miejscach prowadziły dwie dróżki
równolegle: nasza – do bazy i wytarty przez sanie innych ekip tor, po ich
przejściu. Niestety jedna dróżka wiodła o około 30cm niżej niż ta właściwa i
dlatego ciągnięcie sań okazało się dla nas mordęgą. Najgorzej, gdy chciałem
wciągnąć je na 30cm skarpę, żeby sunęły po tej samej ścieżce, co ja szedłem.
Niestety musiałem użyć całych moich sił, ponieważ skarpa skutecznie blokowała
podjazd. Wyszedłem nawet poza oficjalną drogę i podchodziłem w zaspie, po czym
wróciłem na wyznaczoną trasę. Teraz ja i sanie byliśmy na jednym torze. Tylko na
chwilę… Dosłownie za trzy kroki ponownie zjechały bokiem ze skarpy i znowu
sunęły niżej położonym wytartym torem. Dla każdego z nas taka wędrówka była
męczarnią i czuliśmy, że jak tak dalej będzie, to wszyscy opadniemy z sił na
środku lodowca, a ciągle miałem w świadomości, że nie możemy na nim założyć
bazy, ze względu na cienką warstwę śniegu i ukryty pod nią lód. Z tego powodu
bylibyśmy za bardzo wystawieni na wiatr i nawet niczego nie moglibyśmy wkopać,
bo nie mieliśmy nawet gdzie kopać... Na dość dużej równinie, po godzinie takich
męczarni, dotarliśmy do pola depozytów od wielu ekip. Stało tu ponad 20 wbitych
tyczek oznaczających składnice sprzętu i jedzenia oraz paliwa. Stanęliśmy w
pobliżu, żeby odpocząć od walki z saniami i ponownie zjedliśmy kawałek
czekolady i kilka garści mieszanek orzechowych. Wypiliśmy też napoje z termosu.
9 godzin od wyruszenia z Camp II. Jedyne płaskie miejsce, gdzie większość ekip zostawia depozyty
Jeszcze nie widzieliśmy, gdzie jest właściwa baza,
ale po tym, co zobaczyłem na filmie pomału ją umiejscawiałem w terenie. Jeszcze
nikomu nie mówiłem o moich myślach, ponieważ teraz najważniejszy był dla nas
odpoczynek. Depozyty wyglądały dość ciekawie… Tak bardzo brakowało śniegu
(wiatr wywiał duże jego ilości, a resztę utwardził aż do postaci lodoszreni),
że ekipy nie miały nawet czym przysypać rzeczy. Kanistry z paliwem stały
poukładane w rzędach, a narty, rakiety śnieżne, jedzenie w workach, itp. rzeczy
również wystawiono na widok, słońce i wiatr... Oczywiście na Denali nikt nie
ruszał nie swoich depozytów, dlatego też i my nie ruszaliśmy nie naszych
rzeczy. Trzeba pamiętać, że każda składnica sprzętu lub jedzenia może
zadecydować nawet o czyimś życiu. Mając to na względzie, stanęliśmy obok
ścieżki, na płaskim kawałku, żeby trochę odpocząć. W końcu trafiliśmy na dość
duży, równy teren. Za depozytami umiejscowionymi na wysokości sześciennego
seraka mogliśmy zobaczyć dalszy przebieg drogi. Początkowo ścieżka wiodła lekko
nachylonym zboczem, wzdłuż lewej krawędzi lodowca, a później nieznacznie
odbijała od niego na prawo. Po kilkunastu minutach wędrówki nie szliśmy już
wzdłuż krawędzi, ale raczej kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt metrów od niej.
Sama krawędź lodowca nie jest jakąś wyraźną linią i raczej przyjęliśmy za nią
płynne przejście utwardzonego śniegu w zaspy śnieżne pod granią West Buttress.
Ścieżka zakręcała bardzo powoli w lewo. Przed sobą widzieliśmy ogromną
rozpadlinę na lodowcu. Wyglądała jakby lodowiec pękł na dwie części i powstała
tam naprawdę wielka szczelina nie do przebycia, z wiszącymi serakami dużych
rozmiarów. Droga prowadząca do bazy przez tę szczelinę wydłużała się, ponieważ
musieliśmy obchodzić ją z lewej strony. Zanim tam jednak doszliśmy minęła chyba
więcej niż godzina… Z każdą minutą ścieżka wprowadzała nas na coraz bardziej
strome podejście, które porównałbym do tych z dnia trzeciego, kiedy
przechodziliśmy z pośredniej bazy pomiędzy obozem pierwszym i drugim do bazy
drugiej.
Sama stromizna nie jest taka duża, ale mimo
wszystko po tylu godzinach bardzo ją odczuwaliśmy. Problemem jest raczej jej
długość, bo zdaje się nigdzie nie kończyć… Wystarczyło przejść jakieś 100m od
depozytów na wysokości sześciennego seraka, żeby zobaczyć dalszy przebieg drogi
do Base Camp III. Wtedy Agnieszka powiedziała: „do zarąbania jeden krok”…
Szliśmy już ponad 9 godzin, a bazy nadal nie widzieliśmy... Czekała nas jeszcze
długa wędrówka, a pomału cień przysłaniał góry po lewej... W zacienionej części
czuliśmy powiew mroźnego powietrza, ale mimo wszystko nikomu to nie
przeszkadzało. Agnieszka powiedziała, że dalej nie da rady już iść i zapytała,
czy możemy tutaj rozbić namiot i przenocować. Stanowczo nie zgodziłem się, bo
chociaż najchętniej to samo bym zrobił, to wiedziałem, że nawet nie mamy gdzie
wykopać dołu. Wszystko zamarzło na kość od wiatru oraz nie mieliśmy nawet 5cm
warstwy luźnego śniegu, żeby móc okopać namiot przed wiatrem. Po drugie
nachylony lodowiec oznaczał szczeliny, a w lodoszreni raczej nie myślałem o
skutecznym sondowaniu terenu. Pomimo bardzo wielkiego wysiłku, jaki dzisiaj
każdy z nas odczuwał, nie mogliśmy popełnić takiego błędu na sam koniec.
Powiedziałem tylko tyle, że ja też czuję się bardzo zmęczony i padnięty, ale
musimy iść dalej, żeby móc przenocować w bezpiecznym miejscu. Potem pokazałem
białą górę w dużej odległości od nas i powiedziałem: „tam jest nasza baza”.
Agnieszka, gdy zobaczyła dużą odległość, powiedziała tylko: „O nie!”. Ja też
chciałem, żeby było inaczej, bo jak każdy z nas, chciałem już spać i
odpoczywać, ale to jeszcze nie teraz… Przez dwie następne godziny „męczyliśmy”
czwarte i ostatnie, chyba najdłuższe podejście. Szliśmy odtąd cały czas w
zacienionej części gór. Widoki zachwycały, ale zmęczenie coraz bardziej dawało
o sobie znać. Od trzeciej stromizny sanie ciągnąłem tylko i wyłącznie rękoma
odchylonymi do tyłu, trzymając linkę poniżej linii dna plecaka. Nie czułem
wtedy otarć na skórze i przynajmniej mogłem przyspieszać kroku na podejściach.
Szliśmy w równych odstępach, dlatego dostosowywaliśmy tempo zawsze do
najsłabszej osoby. Każdy z nas czuł ogromne zmęczenie, dlatego zwracaliśmy
uwagę, każdy na każdego. Na końcu zbocza widniał okrągły i rozległy
wierzchołek, na którym widzieliśmy trzy chorągiewki. Wtedy powiedziałem, że po
prawej mamy wielką rozpadlinę, a przed nami zaraz powinna być baza.
Powiedziałem nawet, że za ostatnią widoczną chorągiewką zobaczymy już bazę. To
dodało otuchy Agnieszce, choć nikt z nas nie miał pewności, gdzie faktycznie
ona jest.
Cały czas szedłem jako pierwszy. Za ostatnią
chorągiewką doszliśmy do drugiego płaskiego terenu, ale bazy nadal nie
widziałem… Pomyślałem, że jak Agnieszka zobaczy śnieżne równiny, to się
załamie. Szymon i Wojtek czuli duże zmęczenie, ale szli po cichu, nic nie mówiąc.
Za okrągłym wierzchołkiem weszliśmy na ciekawe płaskie pole śnieżne o wymiarach
około 30m na 30m, gdzie po przekątnej od nas do narożnika po prawej, na
przeciwległej stronie, prowadziły pojedyncze ślady. Poszliśmy nimi, a po prawej
zobaczyliśmy najbardziej spektakularną szczelinę, jaką kiedykolwiek
widzieliśmy! Jest to szeroka rozpadlina na około dwa metry, ale głęboka na
ponad trzydzieści, a przynajmniej tak wyglądała. Zionęła wręcz błękitną
otchłanią! Co ciekawe, za dnia do jej samego dna dociera słońce, a śnieg
przyjmuje tam barwę, jak morze na Krecie! Dna szczeliny nie widać – jest tak
głęboka! Na jej lodowych ścianach zalegają zwały śniegu oraz wewnątrz powstał
układ dwóch pięter różnych formacji lodowcowych! Przez długą chwilę
zaglądaliśmy do jej wnętrza z pewnej odległości, żeby to wszystko zobaczyć
dokładnie, ponieważ widok jest niezwykły! Po drugiej stronie szczeliny, którą
obeszliśmy z lewej strony (kto wie, czy nie szliśmy jakimś mostem śnieżnym nad
niewidoczną jej częścią… Woleliśmy o tym nie myśleć…) przeszliśmy drugą połowę
płaskiego pola i za niewielkim wzniesieniem doszliśmy na garb śnieżny. Stamtąd
zobaczyłem bazę! Powiedziałem wszystkim: „widać bazę!”. Ucieszyliśmy się
wszyscy, bo w końcu dochodziliśmy na miejsce. Na dotarcie do celu potrzebowaliśmy
jeszcze około 15 minut, ponieważ ścieżka prowadziła szerokimi równinami
śnieżnymi nieznacznie nachylonymi w stronę białej góry. Na tym odcinku
najbardziej działała psychika, ponieważ co kilkanaście metrów stawaliśmy, żeby
odpocząć. Przed sobą widzieliśmy monumentalne góry, których wierzchołki
oświetlało jeszcze słońce. Przez chwilę widzieliśmy je za cienką mgłą, bo
właśnie zanikały chmury, a już za kilka minut widoczność poprawiła się do
idealnie czystej. Stanąłem na chwilę przed bazą i zrobiłem kilka zdjęć pomimo
dużego mrozu. Nakręciłem też film kamerą GoPro. Na około 50m przed bazą
zrzuciłem wszystko z siebie. Plecak rzuciłem w śnieg i wypiąłem sanie z
uprzęży, po czym poszedłem w stronę namiotów.
Doszedłem do bazy, mijając pierwsze namioty. Była
już godzina 21.47. Rozglądałem się za miejscem, gdzie moglibyśmy przenocować.
Szybko wypatrzyłem dwie porzucone platformy (bardzo wielkie), gdzie bez
problemu mogliśmy się wszyscy pomieścić. Według danych pogodowych temperatura
spadła już do -18˚C. Kiedy znaleźliśmy właściwe miejsca, wróciłem po plecak i
po sanie, które ręcznie zaciągnąłem do platform. Mieliśmy tyle miejsca, że
każdą z nich obudowano niskimi murami, a pomiędzy nimi utworzono dodatkowo
chodnik. Po lewej stronie „zainstalowałem się” ja, a po prawej reszta. Nawet
wjechaliśmy saniami, bo miejsca na namioty potrzebowaliśmy znacznie mniej niż
mieliśmy do dyspozycji. Zanim rozłożyłem namiot, powiedziałem, że muszę
odśnieżyć teren. Agnieszka całkowicie opadła z sił, dlatego nawet nie mogła rozbić
już swojego namiotu. Pomogliśmy jej wszyscy. Odśnieżyłem teren i z Wojtkiem
zrobiliśmy to za nią. Szymon i Wojtek, podobnie jak ja, cieszyli się, że są już
w bazie i teraz nie myśleli o zmęczeniu, tylko jak najszybciej przygotowywali
swoje spanie. Ja przygotowałem sobie wszystko sam – odśnieżając najpierw teren,
wyrównując go i na końcu rozłożyłem mój namiot. Teraz wszyscy mogliśmy zasnąć w
bezpiecznych warunkach. Baza znajduje się na wysokości 4330 m n.p.m. i teraz
byliśmy znacznie powyżej poziomu chmur (blisko 1km), przez co mieliśmy piękne,
niebieskie niebo. Kiedy zakończyliśmy nasze prace temperatura spadła do -25˚C.
Mróz może i jest nawet zacny, ale być może z tego powodu, że byliśmy rozgrzani
od całodziennej wędrówki, dalej od środka czuliśmy ciepło. Ze zmęczenia i
wypłukania z organizmu chyba wszystkiego, co zjedliśmy, mięśnie zaczęły drżeć i
dostawaliśmy skurczów, które co chwilę musieliśmy rozciągać. W namiocie
wszystko przygotowałem sobie starannie, bo wiedziałem, że od dobrego snu zależy
najwięcej. Zanim poszliśmy spać, przetapialiśmy śnieg na wodę i gotowaliśmy
obiady. Przygotowywaliśmy też napoje do termosów, żeby mieć wszystko gotowe na
rano. Znałem swój organizm i wiedziałem, że jutro nie będę w formie nawet po
najlepszym spaniu, bo kiedy ze zmęczenia drżą mięśnie i łapią skurcze, to na
drugi dzień odczuwam ich przemęczenie. Chyba każdy miał tak samo, bo nikt nawet
nie rozmawiał o tym, gdzie jutro pójdziemy… Każdy raczej nastawił się mentalnie
na długie spanie i dzień odpoczynku.
Spaliśmy na wysokości 4330 m n.p.m., więc dość
wysoko. Dzień odpoczynku zrobiłby nam dobrze, bo jednocześnie
zaaklimatyzowalibyśmy się do tutejszego powietrza. Mróz jakoś nam nie
przeszkadzał. Nie wiem jak to jest, ale w mieście chyba inaczej go odczuwamy,
być może przez to, że cały czas przebywamy w ciepłych pomieszczeniach. Zanim
przygotowaliśmy sobie wszystko, zegarek wskazywał już godzinę 23.00… Trochę
późno, ale na szczęście tutaj trwał jeszcze dzień... Ja jako ostatni wszedłem
do namiotu. Zasnąłem bardzo szybko i spałem nieprzerwanym snem.
DZIEŃ 7.
Niesamowite widoki oglądane z namiotu w Camp III
Temperatura w nocy spadła aż do -32˚C. Taki mróz
nie przerażał mnie, ponieważ czułem, że jeszcze mam duży zapas sprzętowy. Nie
wyciągałem jeszcze spodni puchowych, ani bazowej kurtki, która jest
zaprojektowana na postoje podczas dużego zimna. W namiocie miałem założoną
cienką kurtkę puchową o gramaturze 200g. Kiedy kładłem się spać, to zdejmowałem
ją i spałem tylko w dwóch polarach „setkach”, a na nogach miałem tylko założone
skarpety, które w nocy i tak zdjąłem. Ciepło zapewniał mi materac i śpiwór.
Połączone ze sobą zapewniały duży komfort termiczny i zapas w razie jeszcze
większych mrozów. Pod tym względem miałem zapewnione bezpieczeństwo. Muszę
przyznać, że byłem bardzo zmęczony, bo spałem nieprzerwanym snem, aż do godziny
8.00 rano. Kiedy tylko podniosłem powieki, zobaczyłem coś niezwykłego! Mróz był
tak silny, że wydychana para zamarzała na śpiworze i… utworzyła las
jednocentymetrowych drzewek ze szronu! Czegoś takiego jeszcze nigdy nie
widziałem! W Polsce nigdy nie doświadczyłem takiego zimna, a co dopiero mówić o
spaniu na takim mrozie… Dopiero po przyjeździe do Polski mogłem sprawdzić w
danych z tutejszej bazy meteorologicznej, że w nocy mieliśmy -32˚C. Uwielbiam
takie warunki, bo dobrze się w nich czuję. Najważniejsze, że nikt z nas nie
zachorował. Najwidoczniej śpiwory spełniały nasze wymagania, choć Agnieszka
ubierała kilka warstw polarów do snu. Kiedy zobaczyłem te drzewka ze szronu
chciałem znaleźć jakikolwiek aparat, żeby zrobić zdjęcia. Mógł być nawet smartfon.
Niestety telefon miałem zamknięty w bocznej kieszeni spodni, a aparat rzuciłem
wieczorem w drugi kąt namiotu. Zanim wyciągnąłem telefon, to drzewka
poodpadały, ponieważ bardzo słabo trzymały się powierzchni śpiwora. Szkoda, bo
tego widoku nigdy nie zapomnę! Przypomniała mi się wtedy złota zasada, kiedy
widzisz coś nadzwyczaj pięknego, a nie masz aparatu, co wtedy możesz zrobić?
Ciesz się tą chwilą, patrz, podziwiaj i zapamiętuj ten czas, obraz, emocje, bo
może już takiej nigdy nie być… Nie wiem, kto wypowiedział te słynne i znane
słowa w środowisku fotografów, ale właśnie tego się trzymałem i dlatego po
przyjeździe do domu sporządziłem szkic mający pokazać, jak wyglądały wspomniane
„drzewka”.
Spałem jeszcze do 9.20, ponieważ o godzinie 9.28 w
bazie zaczyna świecić słońce, gdy jest pogoda. Teraz mieliśmy bezchmurne niebo.
Chmury zalegały dużo poniżej nas, tworząc piękne widowisko. Kiedy słońce
zaświeciło, dosłownie wystarczyło kilka minut, żeby zmrożony tropik od pary
wodnej, którą wydychałem przez całą noc, odmarzł całkowicie. Teraz kapała w
środku woda i wszystko parowało. Wewnątrz zrobiło się ciepło, a za kolejną
godzinę – duszno… Słońce na tej wysokości ma dużą moc i chociaż na zewnątrz
nadal mieliśmy temperaturę -15˚C, to w zamkniętym namiocie zrobiło się duszno i
gorąco. Ciemny tropik absorbował ciepło. Słońce wykorzystałem również do
ładowania telefonów ekipy oraz moich power banków. Jako ekipa wstaliśmy o
godzinie 9.37, więc mieliśmy cały dzień dla siebie. Dopiero po przespanej nocy
poczuliśmy, jak bardzo jesteśmy „połamani”. Czuliśmy każdy mięsień i nikt z nas
nawet nie myślał o dalszym pójściu w góry. Leniwie przygotowywaliśmy nasze
obiady, uzupełnialiśmy termosy, a później pogłębialiśmy dół na ubikację. W
międzyczasie obserwowaliśmy, jak inne grupy przychodziły tutaj, żeby założyć
depozyt. Widzieliśmy też, że niektórzy wychodzili na drugą białą górę w celach
aklimatyzacyjnych i zjeżdżali na nartach po dojściu do górnej granicy lodowca.
Właściwa trasa prowadziła białą górą widoczną po lewej stronie, stojąc przodem,
gdy idziemy do bazy. Nie trudno znaleźć właściwą trasę, ponieważ widać tam
wydeptaną ścieżkę, oraz ludzi, którzy będą iść w celach aklimatyzacyjnych, bądź
z depozytem. Dopiero tutaj czuć klimat prawdziwej bazy wysokogórskiej. Baza trzecia
również przypomina wielkie miasto, ponieważ zajmuje duży teren. W naszym czasie
wyruszało 277 osób, dlatego musiało być tu co najmniej kilkadziesiąt osób, a
kto wie czy nie sto… W bazie jest nawet punkt medyczny w namiocie oraz stacja
meteorologiczna. Skorzystanie z pomocy medycznej oznacza zakończenie wyprawy.
Wszyscy sobie mówiliśmy, byle z niej nie korzystać. Ze stacji meteorologicznej
dowiedzieliśmy się o przewidywanych temperaturach na 4330m n.p.m. i w kolejnej
bazie, tj. na 5210 m n.p.m.
Temperatury za dnia wynosiły tyle samo, czyli
-15˚C, a w nocy od -25˚C do -35˚C. To coś dla mnie! – pomyślałem. Cały dzień
upływał nam na poznawaniu bazy oraz gotowaniu obiadów i jedzeniu słodkości,
których wzięliśmy ze sobą bardzo dużo. Nie brakowało nam suszonych owoców,
żelków, czekolad, czy też ciastek. Pogoda zepsuła się po godzinie 11.00,
ponieważ chmury zalegające w dole, niestety powoli zwiększały wysokość i
stopniowo przykrywały nasz poziom. Zaczął nawet padać śnieg i tak aż do godziny
19.00. Później znowu niebo pojaśniało i ponownie podziwialiśmy wspaniały
błękit. Najbardziej jednak każdemu z nas wpadł w oko Mt. Foraker i jego piękne,
ośnieżone granie. Czekałem aż do godziny 23.14, żeby zobaczyć, jak wygląda stąd
zachód słońca i jakimi barwami pokryją się góry dookoła. W szczególności
interesował mnie Foraker, bo był całkowicie odsłonięty i wiedziałem, że będzie
oświetlony aż do ostatniego promienia, czego nie mogliśmy powiedzieć o naszej
bazie, którą okalały wysokie góry. Grań West Buttress, rzucała cień na bazę
przed godziną 9.28 rano i po 20.38 wieczorem. Na zewnątrz czekałem aż do
godziny 22.00, a później poszedłem do namiotu. W trakcie odpoczynku, miałem
okazję zobaczyć coś niezwykłego! Poniżej nas nie zalegały już żadne chmury.
Daleko w dole zobaczyłem dwa szerokie i równoległe rzędy białych gór, których
za nic nie mogłem zliczyć. Ciągnęły się aż po horyzont! Oglądając film na
komórce, szczególnie zapamiętałem z niego właśnie ten przepiękny widok, który
teraz mogłem podziwiać w samotności... Właśnie to był jeden z powodów, dla
których przyjechałem na Denali. Chwyciłem za aparat, żeby zrobić zdjęcia całej
panoramy. Tylu białych gór nigdy nie widziałem w jednym miejscu! Oba rzędy
zakańczał Mt. Foraker, który zdecydowanie górował nad wszystkimi innymi szczytami.
Długo stałem w jednym miejscu i po prostu podziwiałem piękno, którego później
już nigdy nie zobaczyliśmy… Około godziny 22.50 wyszedłem na zewnątrz, żeby
popatrzeć na zachód słońca. Jako, że światło miało jeszcze ciemnożółtą barwę,
przeczekałem 10min w namiocie i ponownie wyszedłem o godzinie 23.00. Aktualne
światło również jeszcze mnie nie zadowalało, dlatego jeszcze raz wyszedłem o
23.10 i czekałem do około godziny 23.14. W tym czasie zobaczyłem najpiękniej
oświetlone góry i robiłem całą serie zdjęć w stronę góry Foraker, którą
pokrywało stopniowo ciemniejące, pomarańczowe światło, do momentu aż całkowicie
zanikło. Widok naprawdę zachwycał i trzeba przyznać, że na wysokości powyżej
4000 m n.p.m. zachody słońca są naprawdę wyjątkowe… Po tak wspaniałym widowisku
poszedłem spać, oczekując następnego dnia i nowych wrażeń.
DZIEŃ 8.
Przyznam, że to był najgorszy dzień ze wszystkich…
Chciałem, żeby w ogóle go nie było… Wstaliśmy o godzinie 10.05 rano. Trochę
późno jak na nas. W głowie ułożyłem już sobie plan, co zabrać ze sobą, gdzie
założymy depozyt i którędy pójdziemy. Nie spałem od godziny 8.00 rano, dlatego
miałem czas na przemyślenia. Kiedy wyszedłem z namiotu, żeby przygotować obiad,
wstała też Agnieszka i powiedziała, że ma złe przeczucia i musi zadzwonić.
Wszyscy wiedzieliśmy, że od poziomu lodowca Kahiltna nie ma łączności i żaden
telefon tu nie zadziała. Przynajmniej nasz. Powiedziała też, że źle się czuje.
Na początku pomyślałem, że to typowe kobiece obawy, kiedy zbyt długo jest poza
domem, na odludziu, gdzie ma zbyt wiele czasu na myślenie w samotności. Jako,
że kobiety potrafią naprawdę przeanalizować mnóstwo myśli i „gdybać”, dlatego
początkowo wydawało mi się, że to jest typowe i musimy po prostu przeczekać jej
emocje. Po kilku godzinach Agnieszka powiedziała, że to objawy choroby
wysokogórskiej. Ta choroba głównie jest spowodowana zbyt niskim ciśnieniem
powietrza. Wtedy krew napływa do mózgu i „rozsadza” głowę od środka. Inne
objawy, to obrzęk płuc, czy też puchnięcie różnych części ciała. W każdym bądź
razie z powodu nasilających się objawów nie można spać. Kiedy widzimy objawy
tej choroby nie można jej lekceważyć, bo od obrzęku płuc lub mózgu można
umrzeć… Jedynym ratunkiem jest zejście do bazy niżej, albo i dwie, żeby
przenocować na niższej wysokości. Szymon i Wojtek powiedzieli, że też czują
jakieś otępienie i są to objawy tej samej choroby. W ciągu nocy słyszeliśmy
innych dwóch facetów, co wymiotowali ponad 12 godzin. Jeden z nich kaszlał i
wymiotował od wieczora aż do południa dzisiejszego dnia. Teraz widziałem, że to
na pewno skutki przebywania w innym środowisku.
W ciągu dnia Agnieszka próbowała dodzwonić się do
domu, ale ciągle brakowało zasięgu. Poszła nawet do stacji meteorologicznej i
do punktu medycznego i zapytała o telefon satelitarny, ale tam też nie mieli.
Widzieliśmy też stałe miejsca, skąd dzwonili Amerykanie. Nasze telefony jednak
nie łapały zasięgu. Jedynie przez krótką chwilę mogliśmy wykonywać połączenia
alarmowe, bo przyszła nam taka informacja. Łączność z numerami alarmowymi
mieliśmy zaledwie przez dwie minuty, po czym zasięg znowu zniknął. Chodziliśmy
w różne miejsca bazy – na jej początek, na koniec, na poboczne ścieżki, ale
nigdzie nie udawało nam się złapać łączności. Pomyślałem: szkoda – bo to
mogłoby znacznie uspokoić Agnieszkę. Próbowałem też ze swojego telefonu, ale
nic z tego. Wskazałem jej nawet chłopaka, który przyjechał z większą grupą i
rozbił namiot obok nas dwa dni temu. Widziałem, że cały czas dzwonił i długo
rozmawiał, więc zaproponowałem Agnieszce, żeby poprosiła go o możliwość
zadzwonienia do Polski. Na szczęście po raz kolejny doświadczyliśmy tego na
sobie, że Amerykanie są bardzo pomocni i tym razem z uśmiechem mogliśmy
załatwić sprawę. Łączność była dobra, ale niestety żaden numer do Polski nie
działał – nie mogła nigdzie zadzwonić. Nawet do babci mieszkającej na
Florydzie, mającej amerykański numer. Nie wiem o co chodziło, bo o ile do
Polski potrzebny był jakiś kierunkowy numer, to do Ameryki już nie. Każdy stan
ma swój wewnętrzny kierunkowy, ale Agnieszka miała go zawarty w swoim numerze
do babci. Nie wiedzieliśmy o co kompletnie chodzi… Po południu podjęła drugą
próbę, wpisując jeszcze inne kombinacje kierunkowych, ale nic z tego… Szymon i
Wojtek też próbowali ze swoich telefonów, ale brak zasięgu nie pozwalał nic
zrobić. Porzuciliśmy więc temat, mając spokój, bo przynajmniej próbowaliśmy.
Agnieszka czuła się bardziej uspokojona, a przynajmniej tak wyglądała. Późnym
popołudniem objawy choroby u każdego przybrały na sile. Wojtek i Szymon nadal
czuli otępienie i ciągły, ale nie mocny ból głowy. Agnieszka niestety odczuwała
skutki „wysokościówki” coraz bardziej. Teraz jej „rozrywało” głowę i musiała
leżeć w namiocie i co chwilę wstawać, siadając na materacu, żeby choć trochę
zmniejszyć ból. Niestety nic to nie pomagało… Męczyła się bardzo...
Po godzinie 22.00 Agnieszka powiedziała, żebym
odprowadził ją do Base Camp i wtedy zawrócę i dołączę do ekipy, bo przyjęła
założenie, że Szymon i Wojtek lepiej sobie dadzą radę z chorobą. Teraz
rozpoczęła się walka z myślami co tu zrobić, bo nawet nie podjęliśmy żadnej
próby wchodzenia na szczyt… a teoretycznie kończyliśmy już w połowie góry… Nie
tak to sobie wyobrażałem… Jako, że zdrowie i życie było najważniejsze,
postanowiliśmy, że jeśli będzie chciała, to zejdziemy bazę niżej i tam będziemy
musieli spędzić noc. Agnieszka powiedziała jednak, że tu zostanie i zobaczy do
rana, jak się sytuacja rozwinie. Czy będzie lepiej, czy gorzej. Jutro podejmie
ostateczną decyzję, co robić. Wszyscy mieliśmy w świadomości, że za dwa dni
miały nadejść trzydniowe burze śnieżne, które mocno cofnęłyby naszą wyprawę i
ponownie musielibyśmy męczyć się z serią czterech wykańczających podejść z
pełnym ekwipunkiem. Chyba nikt z nas nie był przygotowany zmierzyć się
psychicznie po raz drugi z tą trasą, dlatego nikt nie proponował od siebie
zejścia o bazę niżej… Mnie nic nie brało, bo cały czas czułem się rewelacyjnie
i pełen sił. Mięśnie zdążyły odpocząć, a w głowie był plan, jak iść do kolejnej
bazy na wysokości 5210 m n.p.m. Poszliśmy wszyscy spać z myślą, że jutro będzie
lepiej…
DZIEŃ 9.
Z niecierpliwością czekałem do godziny 9.28, kiedy
to słońce zacznie docierać do naszej bazy. Wtedy z pewnością wszyscy by wstali
i wiedzielibyśmy na czym stoimy. Długo nie mogłem zasnąć w nocy, ponieważ
myślałem, co da się jeszcze zrobić… Często rozmyślałem nad tym, że dopiero
doszliśmy do połowy góry, a nawet nie spróbowaliśmy pójść wyżej… Z jednej
strony chciałem tu zostać, a z drugiej zejść o bazę niżej, żeby każdy mógł
dojść do siebie. Wstaliśmy po godzinie 9.30. Agnieszka czuła się ciągle źle, bo
tylko nieznacznie ból głowy ustępował. Szymon i Wojtek lepiej przechodzili
objawy. Aktualnie lekko bolała ich głowa i mówili, że będzie lepiej. Ja spałem
bardzo dobrze po długim czasie analizowania różnych myśli i byłem pełen sił.
Ten dzień miał być ostatnim słonecznym, a potem wszyscy oczekiwali nadejścia
śnieżnych burz. Inne ekipy dookoła zaczęły przerzucać świeży śnieg, żeby
odsłonić warstwę zmarzliny. Kiedy rozłupali pierwszy kawałek lodu wszyscy
zabierali się za wycinanie cegieł śnieżnych i ustawianie wyższych murów, żeby
ochronić swoją bazę przed spodziewanym silnym wiatrem. Stacja pogodowa
podawała, że będzie wiało z prędkością około 90mil/h, czyli ponad 140km/h. Taki
wiatr dosłownie mógł nas zdmuchnąć, ponieważ przy 80km/h, w górach na grani,
nie można ustać na nogach i wiatr kładzie na ziemię. Doświadczyłem tego na
Babiej Górze, stąd wiedziałem co nas czeka. Prognozy przesunęły się jednak z
zapowiadaną burzą aż do popołudnia dnia następnego. Widząc, jak piękny mamy
bezchmurny dzień coraz bardziej powtarzałem sobie myśl, którą analizowałem w
nocy... Chmury zalegały dużo poniżej nas i widziałem, że nawet w oddali nie
widać pierwszych oznak pogorszenia pogody. Stąd wywnioskowałem, że do końca
dnia będzie panować stabilna pogoda. Wtedy przedstawiłem ekipie mój plan, na
który wszyscy musieli się zgodzić, bo jeśli jedna osoba powiedziałaby „nie”, to
nie mógłbym wprowadzić tego planu w życie. Powiedziałem tak: „Chciałbym chociaż
spróbować pójść w stronę szczytu, żeby zobaczyć, jak tam jest dalej. Wiem, że
nawet nikt z nas nie był w czwartej bazie, a co dopiero mówić o szczycie, ale
gdybym doszedł do 5210m, to byłbym już zadowolony. Agnieszka nadal czuje się
źle, ale najważniejsze, że już jej przechodzi. Jak ktokolwiek z was chce zejść
do bazy niżej, żeby zaaklimatyzować się, to pójdę z wami. Jeśli choć jedna
osoba powie, że chce tam iść, to ja też pójdę z wami”.
Agnieszka, Szymon i Wojtek chcieli, żebym
spróbował, bo sami przyznali: „wiem, że nie przyjechałeś tu tylko na 4000m,
więc musisz spróbować. My zostaniemy tu z Agnieszką. Jest nas dwóch. Tylko
uważaj na siebie i nic nie rób na siłę”. Powiedziałem: „nie zamierzam nic robić
na siłę. Pójdę za ekipami, żeby zawsze ktoś był w pobliżu, a może spróbuję do
kogoś dołączyć. Dzisiaj czuję się rewelacyjnie i jestem gotowy na dalszą
wędrówkę. Z drugiej strony wiem, że jeszcze tylko dzisiaj będzie pogoda, a
później będzie już tylko gorzej, więc chcę spróbować”. Na koniec podziękowałem
im, że pozwolili mi wyjść wyżej. Trwały jeszcze tylko ustalenia: ile może trwać
całe przejście, o jakich godzinach spodziewam się być w konkretnych punktach i
do jakiej wysokości chcę dojść. Pozostała jeszcze jedna z najważniejszych
rzeczy do ustalenia, którą zaczęła Agnieszka: „o której godzinie maksymalnie
zamierzasz tutaj wrócić, żeby w razie czego wszcząć alarm?” To było bardzo
ważne pytanie. Przeliczyłem spodziewane czasy przejścia, odpoczynek i powrót. W
końcu odpowiedziałem: „Gdybym wyruszył o godzinie 11.00, czyli za godzinę, to
potrzebowałbym jakieś 18-20 godzin. Chcę spróbować od razu stąd pójść na szczyt
te prawie 2000m i zejść jeszcze tego samego dnia. Dzień trwa do 23.15, więc
będzie jasno. Nawet gdybym miał wracać w nocy, to jest tak jasno, że nie trzeba
używać latarek. Cała trasa jest widoczna, bo poza tym podejściem, które mamy z
naszej bazy, to dalej idzie się granią, więc nie ma innej drogi. Zakładam, że
do bazy na 5200m powinienem zajść w 6-7 godzin, a na szczyt? Kto wie, czy mi
sił wystarczy. Na wszystko daję sobie około 18-20 godzin. Umówmy się tak, że do
3.00 w nocy, maksymalnie do 4.00 nad ranem mam czas – jak nie wrócę do tego
czasu, to możecie wszczynać alarm. Postaram się być wcześniej, bo jak nie
będzie warunków, albo będą jakieś trudności w stylu oblodzone granie, to nie będę
nawet próbować ich przechodzić, bo bardzo łatwo o poślizg. Zobaczę, jak będzie,
bo może mnie rozrzedzone powietrze pokonać. Jak będę czuł chociaż mały ból
głowy, to od razu zawrócę i nic na siłę nie będę robić. Wezmę ze sobą wszystko,
co najgrubsze, żebym w razie silnych mrozów nie poodmrażał się”.
Mając nakreślone oczekiwania, wszyscy wiedzieli
czego się spodziewać, chociaż bardzo ich to dziwiło, że zamierzam za jednym
razem dojść do ostatniej bazy i od razu pójść na szczyt. Była dopiero 9.56
rano, więc słońce świeciło w Base Camp III dopiero od pół godziny. Czuliśmy
jeszcze duży mróz, bo tej nocy mieliśmy -26˚C, a teraz „ociepliło się” do
-18˚C. Trochę dziwnie to brzmi, kiedy mówimy „ocieplało się”, ale dla nas to
już była całkiem przyzwoita temperatura. Żartowaliśmy, że idzie fala upałów…
Nasze umysły chyba całkowicie przestawiły się na tutejsze warunki –
przynajmniej te termiczne. Postanowiłem, że w ciągu jednej godziny przygotuję
wszystko, co potrzebne do wyjścia na atak szczytowy oraz zjem dwa obiady, żeby
mieć siły. W międzyczasie spakowałem plecak na całą drogę, ale szybko
zobaczyłem, że „szmaciak”, który zamierzałem wziąć, jest za mały na wszystkie
wymagane rzeczy. Dotychczas nosiłem go w większym plecaku, żeby nie zajmował
dodatkowego miejsca. Musiałem z powrotem wrzucić trochę rzeczy do „szmaciaka” i
opróżnić wielki plecak, nazywany przeze mnie w Alpach „za ciężkim dziadem”.
Włożyłem do niego wszystko co puchowe, uzupełniony termos, czekolady, orzechy
oraz aparat i kamerę wraz z podwójnym kompletem zapasowych akumulatorów.
Zdążyłem nawet przed czasem przygotować to, co chciałem. Byłem gotów o godzinie
10.55. Pogoda nadal zachwycała, ponieważ chmury zalegały poniżej naszego
poziomu, a niebo ciągle zachęcało błękitem. Foraker wystawał ponad gęste
chmury, co wyglądało niezwykle. O godzinie 11.00 wyruszyłem, mówiąc jeszcze, że
pójdę za idącymi ekipami, bo i te już rozpoczęły swoją przygodę. Moja grupa
życzyła mi powodzenia i bezpiecznego powrotu. Powiedziałem jeszcze: „pogoda
wygląda na stabilną i burza na pewno nie przyjdzie dzisiaj. Chmury w ciągu dnia
mogą się podnieść i przykryć bazę, ale wyżej powinno być OK”. Poszedłem typowo
moim tempem – szybki krok i do przodu. Popatrzyłem na to najbardziej strome
podejście, na całej trasie. Wyceniłem je na 3-3,5 godziny ciągłego marszu.
Pomyślałem sobie, że dobrze by było, gdybym
zaszedł tam po 14.00. Na początku musiałem przejść całą bazę wyglądającą, jak
duże miasto utworzone z samych namiotów. Niektóre z nich wyglądały, jak równo
postawione szeregowce. Zdecydowana większość używała tego samego modelu, pomarańczowo-białego
namiotu z firmy Mountain Hardware. Jego ciekawą właściwością było to, że kiedy
padał śnieg, to napis z logiem firmy pozostawał cały czas czarny. Ze trzy
minuty zajęło mi przejście obozu, za którym zaczynało się niewielkie zejście do
lokalnego zagłębienia w terenie. Płaskie pole śnieżne leżało około 7-8 m
poniżej poziomu ostatnich namiotów, po czym za nim, rozpocząłem bardzo strome
podejście. Wiedziałem, że być może dwa obiady, które zjadłem przed namiotem,
„spalę” tylko na tej górze, a gdzie mówić jeszcze o całej reszcie… Przejście
przez bazę i pole śnieżne trochę mnie zmęczyło, chociaż szedłem w płaskim
terenie… Czułem, że tutejsze powietrze jest inne –takie bardziej rozrzedzone.
Myślę, że bardziej przeszkadzała mi inna przypadłość, która zawsze męczy mnie w
górach, gdy jest zimno. Kiedy jest znacznie zimniej niż np. w domu, czy w
namiocie, to przez pierwsze półtorej godziny muszę przyzwyczajać płuca do
chłodniejszego powietrza. W tym czasie wypełniają się dużą ilością wydzieliny
płucnej i często muszę ją odkasływać, żeby ułatwić sobie oddychanie. Do tego
czasu mam trudności z wzięciem pełnego oddechu i stąd męczę się co
kilkadziesiąt kroków. Tak samo mam w Tatrach, gdy jest zimno. Jednak, gdy minie
około półtorej godziny, wydzielina odpuszcza i w ciągu kilku minut jej nadmiar
cały zanika. Odtąd mogę iść szybko i pokonywać bardzo długie odcinki, bo
prędzej u mnie zmęczy się serce niż zabraknie mi oddechu. Ograniczyć mógł mnie
ewentualny ból mięśni nóg, który może pojawić się z wykorzystania wszystkiego,
co dzisiaj zjadłem. Z tego powodu wiedziałem, że nie mogę dopuścić do sytuacji,
kiedy poczuję głód. Wtedy mogło być już za późno. Musiałem jeść małymi porcjami
– czy to orzechy, czy czekoladę. Nie mogłem zapominać o piciu.
Wiedziałem, że na początku trasy nie przyspieszę,
ale później mogłem czuć się albo bardzo dobrze, albo rozrzedzone powietrze mnie
„załatwi”. Szedłem pospiesznym krokiem do góry. Za polem śnieżnym od razu
„wyrosła” stromizna przede mną. Nie wyprzedzałem żadnej z ekip, a raczej
wybrałem wędrówkę za ostatnią z nich. Narciarze standardowo podchodzili
trawersami. Większość zaś, szła w rakach, idąc do góry w linii prostej. Taka
trasa bardzo męczyła, ale szybko osiągałem wysokość. Podchodziłem zaledwie
20min, po czym spojrzałem za siebie. Widok na bazę dosłownie wgniatał w ziemię!
Teraz patrzyłem, jak wąska ścieżka przecinała ją na pół i dalej biegła w stronę
szczytu stoku Icy Slope. Miałem do przejścia 600m wysokości względnej, co przy
dużym nachyleniu zbocza musiało oznaczać ogromny wysiłek. Widoki dookoła
niezwykle zachęcały do „mordęgi”, dlatego szedłem z wielką radością. Po lewej,
za mną, widniał Mt. Foraker przecięty cienkim pasem chmur na dwie części, a pod
dolnym, jeszcze widocznym fragmentem zalegało morze chmur. Widziałem, że co
jakiś czas chmury stopniowo się podnoszą, dlatego obserwowałem, czy dotrą do
poziomu bazy, albo nawet do mojego… Idąc coraz wyżej, stawałem co kilkadziesiąt
kroków, by odpocząć i odksztuszać wydzielinę z płuc. Za około 50 min, licząc od
początku dzisiejszej drogi, zatrzymałem się przed dość szeroką, bo na około
70cm, szczeliną. Przeskoczyłem na drugą stronę. Jej przeciwległy brzeg opadał w
stronę otchłani i dodatkowo znajdował się powyżej krawędzi, z której skakałem.
Za rozpadliną patrzyłem na wielkie seraki pełne błękitu, które widziałem po
lewej stronie. Znacznie wyżej jeden z nich leżał dokładnie obok trasy mojego
przejścia w drodze na górę. Przechodząc za duży serak, który właśnie omijałem,
poczułem, że płuca prawie uwolniły się od nadmiaru wydzieliny. Teraz mogłem
lepiej oddychać i podchodzić znacznie szybciej, ponieważ coraz mniej czasu
poświęcałem na postoje. Trwały one co najwyżej kilkanaście sekund, żeby mięśnie
mogły na chwilę odpocząć. Szedłem za innymi ekipami. W okolicach Base Camp III
zauważyłem, że z bazy wyruszyły kolejne grupy po osiem osób. Od godziny 12.30
chmury powoli zakrywały trzecią bazę i teraz stopniowo sunęły po stromych
zboczach do góry. Powstawały wówczas kłębiaste chmury, które coraz bardziej
przysłaniały widoczność. Za chwilę przykryły nasz stok. Szliśmy we mgle, ale
widoczność pozwalała patrzeć do przodu na około 100-150m. To znacznie lepiej
niż podczas trzeciego i czwartego dnia…
Umocnienia ze śnieżnych cegieł przed spodziewaną burzą śnieżną i samotna wędrówka do Camp IV - 5210 m n.p.m.
Widząc, że stok jest coraz bardziej stromy,
narciarze przystanęli i zaczęli pakować sprzęt. Ubrali buty i raki, dzięki
czemu mogli pójść wyżej z innymi. Pomału zacząłem wyprzedzać ostatnie dwie
ekipy. Od momentu uwolnienia płuc czułem się coraz lepiej. Dosłownie nic mnie
nie bolało i teraz, póki trwał dzień, chciałem iść jak najwyżej. We mgle szedłem
coraz wyżej, aż zobaczyłem, że ścieżka zakręca długim łukiem w lewo i prowadzi
do ogromnej szczeliny wysoko ponad mną. Widziałem, że wzdłuż niej stało
kilkanaście osób, więc pomyślałem: „co tam jest, że robi się taki zator?”. Idąc
we mgle długim łukiem, mogłem zobaczyć o co chodzi. To nie jest zwykła
rozpadlina, ale raczej lodowiec pękł na dwie części, rozdzielając się, tworząc
głęboką otchłań… Doszedłem do krawędzi podłużnej szczeliny. Wydeptana ścieżka
prowadziła wzdłuż niej, aż do samego końca. Drogę kończył dość duży, ale
głęboki krater lodowcowy, czyli wielka dziura. Tuż przed nią widniały dwie
szerokie szczeliny, połączone ze sobą lodowo-śnieżnym mostkiem Dochodząc na
miejsce, przeszedłem jeszcze pod dwiema linami, naciągniętymi jak struny, które
łączyły naprzeciwległe lodowe ściany nad otchłanią. Może kiedyś było tu inaczej
i te liny spełniały jakieś zadanie, bo teraz nie mogłem doszukać się możliwości
ich użycia. Pod nimi musiałem przeskoczyć nad mniejszą rozpadliną z mostkiem. W
razie czego dodatkowe liny i tak by nie pomogły, ponieważ zawieszono je zbyt
wysoko. Na moje oko wyglądało, że lodowiec musiał zmienić swój kształt i stąd
najprawdopodobniej powstało duże naprężenie oraz dość dziwne ułożenie. Kilka
metrów dalej przed kraterem, z lodowo-śnieżnego mostku trzeba wejść około 3-4
metrową, lodową ścianką, która prowadzi na najbardziej strome zbocze, jakie
dotychczas miałem okazję pokonywać. Stok jest tak nachylony, że w całości
zabezpieczono je linami poręczowymi. Dlatego na szkoleniu strażnik wspominał o
małpie, którą trzeba wpiąć do jednej z nich, żeby przejść bezpiecznie. Teraz
widziałem o co chodzi i jak wygląda omawiane miejsce. Zanim rozpocząłem
wchodzić, widziałem wysoko przed sobą trzyosobową ekipę korzystającą z lin.
Wyglądało, że są na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie bardzo wysoko. Stromizna
podejścia sprawiała takie wrażenie.
Z urwiska nad otchłanią zwisają dwie liny
zakończone węzłem. Stanąłem na solidnym mostku i chwyciłem prawą z nich. Do
uprzęży przypiąłem małpę za pomocą repsznura, a sam przyrząd wpiąłem do liny
poręczowej. Teraz podciągnąłem małpę tak, żeby zebrać luzy na linie W tym
czasie, w lewej ręce trzymałem czekan i zacząłem wspinaczkę po ściance lodowej
nad otchłanią. Postawiłem prawą nogą pierwszy krok i jednocześnie przyrządem
podciągnąłem się do góry. Lewą nogą postawiłem wyżej krok, bo już wisiałem w
powietrzu na linie. Od tego momentu raki wbijałem do ścianki, a czekanem i
przyrządem podciągałem się do góry. Po przejściu ścianki wyszedłem na
najbardziej strome zbocze całej trasy. Odtąd zalegał utwardzony śnieg. Dla
raków są to idealne warunki, ponieważ zęby bardzo dobrze trzymały w śniegu.
Stojąc ponad poziomem ścianki i błękitnej otchłani, widziałem jaka jest różnica
wysokości pomiędzy krawędziami wielkiej rozpadliny. Wyglądało na około 5m w
pionie. Przede mną ciągnęły się dwa rzędy lin, które ginęły gdzieś we mgle.
Ułożono je równolegle w dwunastu wyciągach po 20m i 30m, zwykle naprzemiennie:
raz 20m a raz 30m. Każdą z lin zamocowano do solidnie zakotwiczonej szabli śnieżnej.
Wbito je idealnie. Były nie do ruszenia. Blisko godzinę zajęło mi przejście
wszystkich odcinków z linami. Trasa prowadziła w linii prostej aż na przełęcz,
którą widzieliśmy z namiotu. Doszedłem do wysokości 4907 m n.p.m. Film z
komórki niejednoznacznie pokazywał tutejszy rejon. Chociaż dokładnie wskazał
wielkie szczeliny, to nie mogłem za nic wyczytać, że za przełęczą swój początek
bierze śnieżno-skalista, bardzo stroma grań. Na filmie miałem wrażenie, że po
pokonaniu pierwszej stromizny dojdę do czwartej baza. Jednak nie pasowało mi to
pod względem czasowym, dlatego pomyślałem, że dalej musi być coś więcej… Wiele
ekip doszło do przełęczy, gdzie wiał słaby, ale mroźny wiatr. Większość
stawała, żeby zrobić sobie przerwę i zjeść coś po wyczerpującym podejściu. Jak
później zobaczyłem, wiele z nich zakopało swoje depozyty i… zawracali do bazy…
Tylko 6 ekip poszło dalej. Dwie z nich miałem przed oczami, a inne za
kilkadziesiąt minut mijałem, gdy te już wracały. Na przełęczy spędziłem jakieś
pół godziny, bo uznałem, że tutaj też muszę dobrze zjeść. Otwarłem opakowanie z
większymi żelkami, ale ich jedzenie sprawiało mi duży problem, ponieważ
zamarzły i średnio trzy minuty zajmowało mi pogryzienie jednego, co trwało zbyt
długo i znacznie ograniczało oddychanie. Z tego powodu wrzuciłem je do
kieszeni, a wyciągnąłem orzechy. Wszystko zapijałem gorącym napojem owocowym z
termosu. Czułem się bardzo dobrze i ciągle miałem mnóstwo sił. Dotarłem tu o
godzinie 14.39, a wyruszyłem po 15.10 do góry.
Szczeliny na Icy Slope: pierwsza na wysokości 4570 m n.p.m., druga na wysokości 4700 m n.p.m.
Na przełęczy nie ma za wiele miejsca, ponieważ po
drugiej stronie zbocza opadają stromo ku lodowcowi, stąd pod ukosem w prawo i
do góry trzeba przejść jakieś 30 metrów, wyrównując tym samym do ciągu głównej
grani. Pod skałami nawet nie zawiewał wiatr. Dla bezpieczeństwa wbiłem cały
czekan do zmrożonego i utwardzonego śniegu, po czym wpiąłem się do niego. Po
długiej przerwie postanowiłem iść dalej. Obserwowałem, jak większość zawraca.
Od przełęczy ponownie miałem piękne widoki, bo chmury zatrzymała druga,
przepaścista strona grani. Mając dużo sił przyspieszyłem kroku i poszedłem w
stronę głównej grani. Przeszedłem niewielkie pole śnieżne i dorównałem do skał.
Przede mną widniały skały podobne do palca, stąd to miejsce nazwałem „Palec 1”.
Za polem śnieżnym przez chwilę szedłem utwardzoną lodoszrenią, po czym nagle
ścieżka prowadziła trawersami na grani. Praktycznie w ciągu kilku minut
„zdobyłem” szczyt „Palca 1”, ponieważ jest tam bardzo stromo i podchodziłem
„zygzakami”. Na szczęście przestrzenie między skałami są przysypane śniegiem,
dlatego trawersowanie jest wygodne. Za „Palcem 1” przeszedłem przez niewielką i
wąską grań, również przysypaną utwardzonym śniegiem. Tutaj minąłem trójkę
Amerykanów, którzy zamienili ze mną kilka słów i zapytali, czy idę sam. Kiedy
odpowiedziałem, że tak, zaproponowali mi żebym poszedł z nimi. Dobrze nam się
rozmawiało i panowała miła atmosfera. Byli pełni podziwu, że w samotności
pokonuję ten odcinek i że przyspieszam w miarę osiągania coraz większych
wysokości. Dalej trasa prowadziła bardzo stromym podejściem, o dziwo,
nieubezpieczonym linami, gdzie według mnie najłatwiej było o upadek, który
tutaj oznaczał zjazd w przepaść, aż do samego lodowca, znajdującego się
znacznie poniżej nas… Wszyscy musieliśmy szczególnie uważać, żeby nie zahaczyć
rakiem o twardy śnieg lub o spodnie, bo wtedy najłatwiej mogliśmy stracić
równowagę. Jako, że kilka ekip tędy przeszło, to powstały regularne schody
ułatwiające podejście, choć nie zapewniały bezpieczeństwa. Na całej długości
stopni ze śniegu wystawały punkty asekuracyjne z taśm, do których mogliśmy się
wpinać. Właśnie tutaj mijaliśmy dwie ośmioosobowe ekipy spięte linami, które w
„podręcznikowy” sposób wykonywały zejście, asekurując każdą osobę. Wszyscy
korzystali z każdego dostępnego punktu asekuracyjnego. Znacznie to wydłużało
czas wędrówki, ale w komercyjnych wyprawach tak niestety jest, ponieważ
przewodnik odpowiada za bezpieczeństwo całej grupy.
Inne ekipy – te niekomercyjne – również korzystały
z zabezpieczeń, ale nie aż tak, jak obie schodzące przed nami. Równolegle z
nimi schodziło dwóch chłopaków, którzy praktycznie biegiem zeszli z tej części,
omijając obie grupy. Po wejściu na szczyt śnieżnych stopni, przed nami „wyrósł”
kolejny palec – tym razem nazwałem go „Palec 2”. Ten jest większy i na dodatek
ubezpieczony linami poręczowymi, które znacznie ułatwiają podejście. Trudno
wybrać inną drogę, ponieważ najpierw trzeba dojść do jedynej odsłoniętej skały
na rogu, gdzie chwyciłem za linę i ponownie skorzystałem z małpy, by odciążyć
trochę nogi. Ekipa amerykańska zrobiła podobnie. Stromizna jest podobna do
ostatniego stoku przed przełęczą na poziomie 4907 m n.p.m. Liny kończą się na
wierzchołku „palca”. Teraz przeszliśmy na wąski pas śnieżny, gdzie
przechodziliśmy pomiędzy dwiema skałami. Za nimi rozpocząłem kolejne, ale
szersze podejście z linami poręczowymi, gdzie szybko osiągaliśmy wysokość, idąc
w linii prostej do góry. Patrząc za siebie zobaczyłem, że grani wcale tak wiele
nie ma, ale za to bardzo szybko na niej „przybywa” wysokości. W wielu miejscach
na dole, wyglądała na bardzo przepaścistą, a kiedy spojrzałem pod nogi, mogłem
zadać sobie pytanie „jak ja tędy zejdę?”. Stromizna naprawdę robi duże
wrażenie, choć nie ma tam trudności technicznych. Za ostatnim odcinkiem z
poręczówkami pozostało nam do przejścia jeszcze mniej nachylona
skalisto-śnieżna grań, za którą wyszliśmy na pole śnieżne. Droga zakręcała w
prawo i przed nami zobaczyliśmy w całości długi rząd gór ustawiony prostopadle
względem nas. Znaczyło to, że idąc do przodu, w końcu dojdziemy do głównego
ciągu grani i znowu będziemy musieli podchodzić pod jakieś bardzo strome
zbocze. Biała przełęcz, którą zobaczyliśmy lekko po prawej, pomiędzy skalistą
górą, a najwyższą po prawej to Denali Pass (5544 m n.p.m.). Wiedzieliśmy więc,
że za chwilę musimy dojść do jakiegoś płaskiego miejsca, gdzie będzie baza nr
4, czyli Base Camp IV, zwana również High Campem. W drodze za „Palcem 2”
mijaliśmy bardzo ciekawą, trzyosobową ekipę. Cała trójka zakładała punkty
asekuracyjne na trasie oraz instalowała liny poręczowe tam, gdzie jest
najbardziej stromo. Zamieniłem z nimi kilka słów i powiedziałem, że ich praca
bardzo pomaga przy wchodzeniu.
Z drugiej strony wiedziałem, że dalej nic już nie
będzie przygotowane, ale nie przeszkadzało mi to, ponieważ na całej grani można
przejść bez ubezpieczeń, zachowując oczywiście wzmożoną czujność. Na początku
pola śnieżnego pożegnałem się z ekipą amerykańską i podziękowałem za wspólną
wędrówkę. Zadawali mi pytania skąd jestem i skąd idę. Rozstawaliśmy się
uśmiechnięci. Na polu śnieżnym doganiałem inną trójkę, która przyszła zostawić
swój depozyt w bazie. Była to para po 50-tce i chłopak po trzydziestce. Kobieta
imieniem Sandra zadawała mi najwięcej pytań, bo ciekawiło ją skąd jestem. Kiedy
powiedziałem że z Polski, odpowiedziała: „wy jesteście silni w górach i na
pewno wejdziesz”. Kiedy o godzinie 17.47 dotarliśmy do czwartej bazy, położonej
na wysokości 5210 m n.p.m. zatrzymaliśmy się wszyscy razem i usiedliśmy na
śniegu. Wtedy Sandra poczęstowała mnie gorącą czekoladą i zadawała kolejne
pytania. Rozmawialiśmy jeszcze przez kilka minut. Mogłem również zapytać o ich
drogę, przygody oraz o to, czy odczuwają problemy związane z wysokością. O
dziwo, wraz ze wzrostem wysokości czułem się jeszcze lepiej i miałem wiele sił.
Teraz za cel obrałem sobie Denali Pass na poziomie 5544 m. n.p.m., ponieważ od
bazy nikt już dalej nie szedł. Była już stosunkowo późna godzina dnia. Jeszcze
chwilę porozmawialiśmy, po czym poszedłem dalej, a młodszy w tamtej ekipie
zaczął kopać dół pod depozyt. W okolicach Base Camp IV, po lewej stronie widać
tylko szarą, większą skrzynię, lub kontener z niewiadomą zawartością. Podobna
stoi przy grani, po prawej stronie, kilka metrów od naszej ścieżki. Gdyby pójść
na skraj tej grani, co ludzie najczęściej robią, można zajrzeć do… Bazy 3 –
tam, skąd dzisiaj wyruszałem. Aktualnie odpoczywali w niej Wojtek, Agnieszka i
Szymon. Niestety chmury nadal przykrywały Base Camp III dość grubą warstwą.
Widziałem, że na niebie powoli gromadzą się chmury cirrus floccus, co dla mnie
oznaczało zmianę pogody na gorszą. Oceniłem, że jakiś front burzowy jest już w
odległości 300-700km od nas. Dzisiaj, ani przez noc nie zdążyłby nadejść do
nas, dlatego nie liczyłem na nagły atak huraganowych wiatrów, choć miałem na
względzie możliwość powstawania coraz większej ilości chmur.
Base Camp IV wyglądał bardzo dziwnie… Skoro w
„trójce” jest tyle ekip, a sama baza wyglądała jak miasto, to spodziewałem się,
że tutaj również zobaczę choć kilka namiotów. Liczyłem nawet na kilkadziesiąt…
Kiedy zobaczyłem, że nikt jeszcze nie dotarł do „czwórki” z namiotem, to mocno
się zdziwiłem! Wszędzie dookoła panowała zupełna cisza... Tylko jedną platformę
okalał mur z cegieł śnieżnych z trzech stron, a dookoła powiewało pustką… Ten
widok mnie zupełnie zaskoczył! Do bazy dotarło zaledwie kilka osób. Sądząc po
założonych depozytach mogłem wywnioskować, że tylko dwie ekipy… Na miejscu
zauważyłem dwie tyczki z opisem i… to wszystko… Dziwiłem się, bo codziennie
przecież wychodziło po kilkadziesiąt osób z „trójki”… Pytanie, gdzie doszli?…
Minęły już trzy dni, gdzie widzieliśmy ekipy wracające z Icy Slope. Co ciekawe,
zabrakło nawet oznaczenia drogi na szczyt Denali od czwartej bazy. Szybko
zauważyłem, że wiatr nawiał tak dużo śniegu, że chorągiewki zostały przysypane.
Wiele z nich mogłem znaleźć na trasie pod śniegiem. Na obrzeżach Base Camp IV
znalazłem częściowo przysypaną dość dużą ilość leżących traserów. Wykorzystałem
je do znaczenia dalszej drogi, ponieważ znałem przebieg trasy i wiedziałem,
gdzie należy ominąć szczeliny. Poszedłem najpierw kilkanaście metrów w dół – do
równiny za Base Camp IV, skąd ciągnęło
się wielkie pole śnieżne aż do rzędu wysokich gór. Przeszedłem przez całkowicie
pustą bazę czwartą i szerokim łukiem ominąłem śnieżne garby. W linii prostej
przeciąłem pole śnieżne, aż dotarłem na jego przeciwległą stronę. Odtąd miałem
kolejną stromiznę do pokonania. Na szczęście nie musiałem podchodzić na Denali
Pass w linii prostej tak, jak dotychczas pokonywaliśmy wszystkie inne strome
zbocza, ponieważ dojście do tej przełęczy skutecznie strzegła bardzo długa
rozpadlina w lodowcu. Dość wąska, ale długa, tworząca skarpę, nie pozwalała
przejść przez nią. Musiałem pod zboczem góry skręcać trawersem w prawo,
jednocześnie stopniowo podchodząc. Wędrówka do góry trwała tak długo aż
osiągnąłem jej poziom i teraz skręciłem pod ostrym kątem w lewo, idąc takim
samym trawersem znajdując się z każdą chwilą coraz wyżej szczeliny.
Nie wchodziłem bezpośrednio na Denali Pass,
ponieważ obejście znacznie wydłużyłoby mi drogę. Wyrównywałem raczej do
pierwszego rzędu nieprzysypanych śniegiem skał, gdzie dość krótkim łukiem
skręciłem w prawo. Doszedłem ten sposób
dość szybko ponad poziom przełęczy Denali, stając w głównym ciągu grani
prowadzącej do miejsca zwanego Footbal Field. Wiem, że na pewno osiągnąłem już
wysokość powyżej 5540 m n.p.m. i teraz za cel postawiłem sobie wejście na
szczyt grani. Pomyślałem, że przejście około 350m wysokości względnej powinno
zająć mi jakieś 2,5 godziny (w Tatrach 1h 10min). Nie odpoczywałem, widząc ile
pozostało mi dnia. Mając dobre samopoczucie, zacząłem ostatnie moje podejście.
Nie nastawiałem się na wejście na szczyt, ale chciałem go przynajmniej
zobaczyć. Temperatura mocno spadała. Powyżej Denali Pass miałem -37˚C. Chciałem
sprawdzić, jak to jest, ponieważ czytałem, że przy -35˚C wystarczy na kilka
sekund wystawić palce na mróz i w dosłownie chwilę utracimy w nich czucie.
Wystarczyło około 5 sekund, żebym po zdjęciu rękawiczki nie czuł już
najmniejszego palca u prawej ręki. Na szczęście grube rękawice puchowe
przywróciły go bardzo szybko „do życia”. Na wysokości powyżej 5550 m n.p.m.
długo jeszcze świeciło słońce, dlatego mróz aż tak nie utrudniał wędrówki.
Gorzej jest w cieniu, ponieważ wtedy naprawdę czuć porządną „siareczkę”. Na
całej długości – od 5210 m n.p.m. aż do 5800 m n.p.m. trasę oznaczałem tyczkami
na tyle, na ile miałem ich przy sobie. Rozstawiałem je w dużych odstępach, ale
w warunkach, jak teraz, bez problemu mogłem dostrzec każdą chorągiewkę w
oddali. Podchodziłem dość szybkim tempem i odliczałem kroki. Postanowiłem, że
będę stawać co jakieś 100-120 kroków. Wtedy miałem gwarancję, że krótkie
postoje będę robić w regularnych odstępach. Pomimo znacznej wysokości nadal nie
czułem, żeby rozrzedzone powietrze jakoś mocno mnie ograniczało. Owszem, musiałem
stawać i czasem próbować łapać tchu, ale nadal mogłem wchodzić dość szybkim
tempem i utrzymywać je długo. To cieszyło mnie najbardziej. Do pierwszego rzędu
skał dotarłem o godzinie 19.17 – to jest ponad poziomem przełęczy Denali.
Myślę że utrzymywałem bardzo dobre tempo, ponieważ
przejście pola śnieżnego i podejście około 350m wysokości względnej zajęło mi
jakieś 1h 30min. To tylko trochę gorzej niż w zimowych Tatrach. Kiedy
porównałem sobie fakt, że pierwsze, 600-metrowe zbocze, którym dzisiaj rozpoczynałem
wędrówkę, zajęło mi 3h 39min, to tutejsza średnia na godzinę była znacznie
lepsza! Z powodu rozrzedzonego powietrza powinienem mieć gorzej. Pozostało mi
do pokonania około 350m wysokości względnej grani prowadzącej do Football
Field, więc i tu starałem utrzymywać dobre tempo. Więcej musiałem odpoczywać,
ale robiłem tylko kilkunastosekundowe postoje, żeby złapać oddech. W trakcie
wędrówki jadłem orzechy wyciągane z kieszeni. Przejście granią śnieżną jest
dość łatwe, ponieważ poza stromizną, nie występują żadne trudności techniczne.
Po prawej stronie przebiega skalisto-śnieżna grań, a przede mną dość szeroka
rynna wypełniona zawianym śniegiem. Z tego powodu nie spodziewałem się na tym
odcinku żadnych szczelin. Podchodzenie przypomina stromą wędrówkę do góry w
linii prostej na sam szczyt. O godzinie 21.04 dochodziłem do wypłaszczenia,
gdzie swój początek bierze wielka równina śnieżna nazywana Football Field.
Temperatura spadła już do -40˚C. Była bardzo późna godzina, a jeszcze musiałem
wrócić. Wiedziałem, że trochę to potrwa, więc zdecydowałem, że nie idę dalej.
Nie stanąłem bezpośrednio na Football Field, ale niewiele mi zabrakło do tego
miejsca. Swoją przygodę zakończyłem na wysokości około 5850 m n.p.m. (dane
sprawdziłem na bardzo szczegółowej mapie terenu Denali, pokazującej wysokość z
dokładnością do jednej stopy). Główną przyczyną zawrócenia były gęstniejące
chmury cirrus floccus zamieniające się w cirrostratus nebulosus, co oznaczało
dla mnie zmianę pogody na gorszą. Największy strach jednak wzbudziła we mnie
chmura altocumulus lenticularis widziana pod Mt. Forakerem. Oznacza ona nic
innego, jak potężny wiatr. Prognozowane wichury o prędkości 90mil/h powoli
stawały się faktem, ponieważ altocumulus lenticularis zapowiada je na
kilkanaście godzin do przodu. Dodatkowo chmury podnoszące się z dołu również
gęstniały i przekroczyły już linię 5000 m n.p.m. Uznałem, że muszę wracać,
ponieważ mogę mieć duże problemy z powrotem do bazy. Czułem ogromne zadowolenie
z tego co przeszedłem, pomimo tego, że nie osiągnąłem szczytu.
Największą satysfakcję dawała mi myśl, że pomimo
tłumów w Base Camp III, w Base Camp IV jeszcze nikt nie postawił namiotu, a co
dopiero mówić próbie ataku szczytowego! W ciągu jednego dnia wyruszyłem z
wysokości 4330 m n.p.m. i doszedłem do 5850 m n.p.m. Nawet gdybym miał dobre
warunki i bezchmurne niebo, to raczej bym nie zdecydował się na przejście na
szczyt w pojedynkę dlatego, że za polem śnieżnym Football Field mamy Summit
Ridge i słynne wzgórze Pig Hill, czyli grań szczytowa, która składa się z dwóch
ostrych jak brzytwa garbów (czytaj: przepaścistych grani z obu stron) z
nawisami śnieżnymi. Samemu dość łatwo na nich o wypadek, stąd co najwyżej
doszedłbym do wysokości 5950-6000 m n.p.m. W każdym bądź razie nie o aktualnej
porze dnia. Raczej nie porwałbym się na nocne przejście tej części, gdzie mróz
solidnie trzymał i zionął „siareczką”. Teraz myślałem o bezpiecznym powrocie i
o „cieple” panującym w bazie, ponieważ mogłem liczyć na mróz -25˚C. W takiej
temperaturze sen mam idealny. Z drugiej strony przy -40˚C na wysokości 5850 m
n.p.m. też było mi źle, bo miałem uszyte ubrania puchowe z dużym nadmiarem
jeśli chodzi o komfort termiczny. Kiedy szedłem, było mi ciepło, a w plecaku
miałem jeszcze schowaną grubą kurtkę bazową, którą użyłem dopiero, gdy wszedłem
w strefę cieni, i gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Grubych spodni nie
ubrałem w ogóle. Mając standardowe spodnie plus podwójne kalesony, zapewniłem
sobie komfort termiczny. Czasami, gdy zawiał mocniejszy wiatr, to poczułem lekki
chłód, ale wiedziałem, że teraz idę w „cieplejsze” strony. Na wysokości 5850 m
n.p.m. gromadziły się wypychane chmury od spodu, przez co niestety nie miałem
pięknych widoków. Zrobiłem tylko kilka zdjęć odbić w goglach, które na chwilę
zdjąłem. Potem nastała szarówka. Rynną śnieżną schodziłem dość szybko. Na całej
długości śnieg był mocno utwardzony i zmrożony, przez co raki idealnie wbijały
się do powierzchni. Schodziłem podobnie jak przyszedłem, korzystając z własnych
oznaczeń. Ponownie omijałem Denali Pass, zakręcając w lewo, poniżej poziomu
ostatniego rzędu odsłoniętych skał. Dopiero tutaj chmury ustępowały, ponieważ w
okolicach wielkiej góry przesuwały się po zboczu do góry. Teraz mogłem
zobaczyć, dlaczego nie miałem dobrej widoczności w wyższych partiach góry.
Poniżej poziomu Denali Pass ponownie zobaczyłem
słońce i zrobiłem zdjęcia z widokiem na bazę czwartą widzianą od drugiej
strony, pokazując tym samym, jakie tu panują pustki. Zejście ponad długą
rozpadliną równie szybko przebiegało. Teraz nie patrzyłem na zegarek, ale
raczej pospiesznie szedłem i podbiegałem na prostych odcinkach. Schodząc do
bazy czwartej, widziałem, że poniżej jest dosłownie szaro od chmur. Na
wysokości około 4500 m n.p.m. kłębiły się grube chmury. Nie zrobiłem tutaj
żadnego postoju, tylko od razu przeszedłem pole śnieżne i zakręciłem łukiem w
lewo ścieżką prowadzącą bezpośrednio na grań z linami. Teraz myślałem o
stromiznach, którymi podchodziłem. Patrząc w dół, przepaście wyglądały groźnie,
ale mimo wszystko nie czułem większego zagrożenia, ponieważ na trasie nie
występowały żadne trudności techniczne. Schodziłem wydeptaną ścieżką przez
kilka ekip, które dzisiaj dotąd doszły. Na odcinku z liną nie miałem przyrządu
zjazdowego, dlatego owinąłem linę o stylisko czekana i popuszczałem ją dłonią w
rękawiczkach pięciopalczastych. Schodziłem wychylony do tyłu, trzymając czekan
oburącz. W ten sposób bardzo szybko pokonywałem stromizny. Przeszedłem tak
„Palec 2”, zszedłem ze stromizny bez liny i „Palec 1”. Droga przez grań
upływała mi bardzo szybko i nawet nie spostrzegłem, a już się kończyła… To było
niesamowite, ponieważ miałem swoje obawy związane z zejściem z grani, a
wszystko minęło bardzo szybko. Pod sobą widziałem tylko ogromne morze siwych
chmur. Wiedziałem, że w którymś momencie wejdę w ich górną warstwę. Na całej
trasie najbardziej czułem strach przed nocnym zejściem w dużym mrozie przez
lodową ściankę nad otchłanią. Brak dobrego światła wywoływał ten strach. Wielka
rozpadlina powstała w 2016 roku po trzęsieniu ziemi na Alasce. Takie informacje
przeczytałem po powrocie do domu. Wówczas lodowiec pękł na dwie części. Trzy
lata temu nic tutaj nie było… Idąc granią, podziwiałem widoki i zrobiłem nawet
kilka zdjęć pokazujących jej stromiznę. Na przełęczy stanąłem tylko na chwilę,
ponieważ musiałem coś zjeść i napić się czegoś ciepłego. Wypiłem wszystko, bo
do bazy pozostało nie tak wiele drogi. Uznałem, że mam blisko.
Zejście stokiem z użyciem dwunastu wyciągów lin
poręczowych upływało mi bardzo szybko. Przywiązałem repsznur do napiętych lin,
stosując prosty węzeł prusik (węzeł służących do auto asekuracji podczas zjazdu
na linie, mający za zadanie zapobiegać gwałtownemu i niekontrolowanemu
zjazdowi). Suwałem go ręką na linie, a gdy puszczałem, to zaciskał się od razu.
Jedyny problem stanowiły częściowo zaśnieżone liny. Prusik skutecznie zbierał
śnieg z lin, przez co dość często blokował się co kilka minut. Zejście na
etapie z linami przebiegało szybko i sprawnie. Widziałem, że słońce dawno
znikło za wysokimi górami, stąd odczuwałem mocny i siarczysty mróz. W końcu
dotarłem do ostatniego wyciągu, który kończyła lodową ścianką nad błękitną
otchłanią. Przez chwilę myślałem, jak zjechać na linie bez przyrządu
zjazdowego, zapewniając sobie pełną kontrolę przy opuszczaniu się nad
szczeliną. Uznałem, że najlepszy będzie węzeł półwyblinka, który można
zablokować jedną ręką z użyciem małej siły. Dodatkowo można przy jego pomocy
bardzo płynnie i łatwo sterować prędkością zjeżdżania. Zejście ze ścianki
przebiegało bez żadnych trudności. Na krawędzi urwiska stanąłem plecami do
otchłani i opuszczałem się tak, żeby wisieć prostopadle względem ścianki. Wtedy
mogłem swobodnie schodzić aż dotknąłem stopą lodowo-śnieżnego mostka. Kiedy na
nim stanąłem, wypiąłem linę, ponieważ tylko dotąd wystarczała, po czym przeszedłem
na stabilny kawałek lodowca. W tym miejscu chciałem nakręcić film, żeby
pokazać, jak to miejsce wygląda. Zostawiłem więc plecak, położyłem kamerę na
śniegu i włączyłem ją na tryb nagrywania. „Na lekko” wróciłem jeszcze raz na
mostek, pokonałem w innym miejscu urwisko i podszedłem trochę wyżej. Potem
zacząłem schodzić i jeszcze raz zjechałem na linie do miejsca, gdzie zostawiłem
plecak. Wtedy założyłem go, przeszedłem pod dwiema napiętymi linami łączącymi
dwa naprzeciwległe brzegi i kontynuowałem powrót do bazy moim szybszym tempem.
Ponownie szedłem wzdłuż krawędzi szerokiej rozpadliny. Dalej ścieżka zakręcała
długim łukiem w prawo i stromo w dół.
W drodze powrotnej minąłem mały serak leżący tuż
przy wydeptanej drodze, a następnie po raz kolejny przechodziłem przez dwie
wąskie szczeliny, nad którymi wystarczyło tylko postawić większy krok. Dużo
poniżej, gdzie miałem wspaniały widok na Base Camp III, została mi do pokonania
ostatnia szczelina. Jako, że schodziłem z góry, to teraz było mi znacznie
łatwiej, ponieważ wystarczyło postawić szerszy krok. Przed rozpadliną
podbiegłem nieco szybciej i przeskoczyłem ją siłą rozpędu, daleko poza jej
naprzeciwległą krawędź. Trzeba przyznać, że głębokość otchłani robiła wrażenie…
Poniżej ostatniej „trudności” wędrówka przebiegała szybko, ponieważ wracałem
szeroką i wydeptaną ścieżką. Prowadziła do zagłębienia w terenie za bazą. Zanim
doszedłem do mojego namiotu, jeszcze niektórzy przyglądali się samotnie
schodzącej osobie o tak późnej porze. Kilkoro nawet mnie zagadnęło, ponieważ
pytali, między innymi, czy poszedłem sam, ponieważ pora dnia, a raczej początek
nocy i samotność mogły sugerować, że wyszedłem z kimś i teraz wracam w
pojedynkę, bo coś się stało i idę w pośpiechu wezwać pomoc. Na szczęście nadal
nie odczuwałem żadnych skutków ubocznych związanych z przebywaniem na dużych
wysokościach. Z każdą godziną jedynie pogłębiało się zmęczenie mięśni nóg.
Wszystkim pytającym odpowiadałem gdzie byłem i jakie panują tam warunki.
Najbardziej dziwił ich fakt, że w czwartej bazie nikogo nie ma i że widać tylko
dwa depozyty… Po wysłuchaniu tych informacji pewnie pomyśleli, że muszą panować
tam bardzo ciężkie warunki pogodowe, skoro nikt jeszcze nie postawił ani
jednego namiotu, a w okolicy powiewały na wietrze tylko dwie chorągiewki
oznaczające depozyty… Chyba nie takie rzeczy chcieli usłyszeć… Po krótkich
rozmowach przeszedłem prawie całą bazę, Musiałem iść na jej drugą stronę. W
końcu zobaczyłem swój namiot. Teraz mogłem powiedzieć, że wróciłem cały i
zdrowy. Podszedłem do namiotu Wojtka i Szymona i powiedziałem: „Wróciłem!
Jestem cały i zdrowy!”. Bardzo byli ciekawi wrażeń i odczuć z trasy. Agnieszka
też wyszła na zewnątrz, żeby posłuchać jak wygląda droga powyżej tutejszej
bazy. Do Camp III przyszedłem po godzinie 23.20, dlatego zbyt długo nie
rozmawiałem.
Docieram na wysokość 5959 m n.p.m.; droga powrotna z Denali Pass i granie ubezpieczone linami poniżej Camp IV oraz szczeliny lodowcowe na trasie
Na zewnątrz przygotowałem sobie jeszcze dobry, i
co najważniejsze, ciepły obiad, uprzednio przetapiając śnieg na wodę. W
namiocie Wojtka i Szymona pokazywałem filmy na kamerze, pokazujące widoki z
dużych wysokości i trudności występujące na trasie. Wszystkich zadziwiła
otchłań na wysokości 4750 m n.p.m., ponieważ nigdy wcześniej w relacjach nie
było nigdzie o niej mowy. Filmy przypomniały każdemu, że lodowiec jest ciągle
„żywym” tworem. Na 450 m n.p.m. musiał pęknąć na dwie części podczas trzęsienia
ziemi w 2016 roku i stąd powstała cała trudność. Po pokazie zdjęć poszedłem
spać, ponieważ czułem duże zmęczenie. Bardzo zależało mi na dobrym śnie, żeby
mieć siły na jutrzejszy powrót. Ekipa chciała wracać do Base Camp, dlatego
powiedziałem, że jestem bardzo zadowolony z miejsca, do którego doszedłem, bo w
bazie czwartej nie zobaczyłem ani jednej osoby z namiotem. Po drugie radości
dawała mi pokonana trasa, bo na Icy Slope wystąpiły trudności, o których
wcześniej nie przeczytałem w żadnych relacjach. Dla każdego były one czymś
nowym. Pomimo niespodziewanych „atrakcji”, a w szczególności długości drogi,
czułem, że zrobiłem naprawdę wszystko co mogłem, a nawet więcej, dlatego mogłem
powiedzieć, że jestem w pełni zadowolony pomimo, że tak mało zabrakło do
szczytu. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że samotne przejście śnieżną i ostrą,
jak brzytwa granią w nocy, przy co najmniej -40˚C, nie należałoby do
bezpiecznych, dlatego zgodnie z tym, jak umówiłem się z moją ekipą – nie będę
ryzykować w pojedynkę przejść, które uznam za trudniejsze lub niebezpieczne.
Dodatkową radość dawała mi myśl, że wróciłem praktycznie na sam koniec dnia, gdzie
mróz nie odpuszczał. Mogłem cały czas korzystać z naturalnego światła. Mając
głowę pełną wrażeń, musiałem pomału zasypiać, żeby wypocząć przez noc. Na
następny dzień postanowiliśmy, że będziemy wracać do którejś z niżej położonych
baz – w zależności od sił. Zakładaliśmy, że uda nam się zejść o dwie bazy
niżej, czyli do Base Camp I. Na dużo niższej wysokości moglibyśmy przeczekać
spodziewaną burzę śnieżną. Wiedzieliśmy, że będzie wiał bardzo silny wiatr,
dlatego zależało nam na obniżeniu wysokości tyle, ile będziemy mogli, ponieważ
90mil/godzinę w okolicach Base Camp IV działało na naszą psychikę. Pomóc mogły
jedynie solidne mury z cegieł śnieżnych. Pojedyncza warstwa nie wiele pomoże
przy takim huraganie, dlatego mamy do wyboru dwie opcje.
DWIE MOŻLIWOŚCI WZMOCNIENIA MURÓW – PODSYPANIE
ŚNIEGIEM I WYKORZYSTANIE SŁOŃCA
Mogliśmy wzmocnić mury, choć będzie to wymagało
dodatkowego nakładu pracy. Najlepiej, gdy mamy pojedynczy mur i jest słoneczny
dzień. Wtedy pozwalamy, żeby słońce topiło zewnętrzną warstwę śniegu. Wówczas
cegły wiąże ze sobą spływająca woda zamarzająca w szczelinach pomiędzy nimi i
przez to powstaje wielka bryła, którą trudno ruszyć z miejsca. Nie oczekujmy
wielkich „roztopów”, ponieważ w cieniu nadal będzie panować dość duży mróz
rzędu -15˚C. Wieczorem można podsypać śniegiem mur przynajmniej do połowy jego
wysokości, dzięki czemu wiatr nie będzie dął bezpośrednio w mur i nie przewróci
nam słabo ułożonych cegieł (szczególnie mamy na względzie najwyższy rząd). Nie
warto obsypywać w całości umocnienia śniegiem, bo jak łatwo można zobaczyć,
przy burzy śnieżnej luźny śnieg będzie zawiewany na nas. To rozwiązanie ma
jeszcze jedną zaletę. Kiedy nie wiemy, z której strony nadejdzie huragan, to
niezależnie od kierunku wiatrów, obsypanie murów pozwala zapewnić wytrzymałość
konstrukcji. Z tego względu zalecamy zbudowanie muru w kształcie litery „C” z
wąskim wejściem – najlepiej na szerokość sań, a wtedy będziemy zabezpieczeni
przed huraganem praktycznie z każdej strony. A gdzie zrobić wejście? Trzeba wziąć
pod uwagę w jakim miesiącu jesteśmy na Denali, ponieważ ruch powietrza na Ziemi
ma swoje prawa, które są ściśle powiązane z porami roku. Przynajmniej od połowy
wiosny i przez całe lato najczęściej silne wiatry nadchodzą z dwóch kierunków –
z zachodu i z południowego zachodu. Trzeba nastawić się ewentualnie na podmuchy
z południowego wschodu (tych jest znacznie mniej). Pozostaje więc strona
północna, która przez okres trwania całej wyprawy nie powinna być w ogóle
„oblegana” przez huragany. Korzystałem z tej właściwości i wejście do mojej
bazy robiłem zawsze po stronie północnej, lub północno-zachodniej, bo nawet,
gdyby wiało z zachodu, to zawiewany śnieg przelatywał pod ukosem przed
wejściem.
W takim wypadku warto zrobić tak, żeby lewa strona
muru (patrząc ze środka naszej bazy, będąc twarzą zwróconym ku wyjściu z niej)
była lekko wysunięta do przodu względem muru kończącego wejście do naszej bazy
po prawej stronie. Taka konstrukcja uchroni nas przed zaspami śniegu. Wtedy
mamy pewność, że nie zostaniemy przysypani. Jedynie teren przed wejściem
zostanie zawiany, ale to nie problem, bo przecież tak samo będzie dookoła
murów. Mając tę całą wiedzę, widzieliśmy, jak inne ekipy radziły sobie z
przygotowaniami do zapowiadanej trzydniowej burzy. W tym problem, że tylko dwie
grupy zaniosły depozyt na wysokość 5210 m n.p.m. a wiele innych szło w ramach
aklimatyzacji do przełęczy na wysokości 4907 m n.p.m., więc większość musiała
liczyć się z faktem, że spędzą jeszcze tutaj wiele dni... Komercyjna ekipa
przed nami starannie przygotowywała mury. Rozkopali dość duży teren i wycinali
cegły śnieżne, stawiając wysoki mur na wysokość wszystkich ich namiotów, poza
tipi, które służyło im jako kuchnia z zadaszeniem. Mieli bardzo ciekawie
rozwiązany cały system, ponieważ w tipi powycinali nawet ławki, miejsce na
nagi, czy też stolik na kuchenki. Mieli naprawdę dużo miejsca i mogli gotować w
praktycznie bezwietrznych warunkach niezależnie od pogody na zewnątrz. Co mi
się nie podobało w ich murach? Pomimo dużego przedsięwzięcia (a postawili
naprawdę wiele murów), na moje oko sprawiały wrażenie „lichych”, ponieważ,
kiedy wychodziłem, wystarczyło dotknąć bez użycia większej siły dowolnych
cegieł z najwyższego rzędu i one spadały, bo nie utworzyły one zbitej bryły.
Brakowało słońca, więc śnieg nie miał kiedy stopić się na zewnętrznej warstwie,
uzupełniając tym samym szczeliny pomiędzy cegłami zmarzliną. W każdym bądź
razie mury nie wyglądały solidnie i czasem myślałem, czy nie powinni dostawić w
takim wypadku drugiej warstwy tworzącej podwójny mur (to druga z możliwych
metod na wzmocnienie budowli). Podsypując go śniegiem do połowy, byłby nie do
ruszenia. Jako, że ekipa miała mnóstwo czasu (a przebywali w Base Camp III od
czterech dni), to mogła dalej rozbudowywać swoją „fortecę”.
My nie „inwestowaliśmy” naszego czasu na budowę
murów obronnych, ponieważ wiedzieliśmy, że przed burzami opuścimy to miejsce. W
moim umyśle cały czas żyła myśl, że dzisiejszy dzień był tym ostatnim z dobrą
pogodą i nawet, jak nie nadejdzie burza do południa, to i tak będziemy szli we
mgle. Spodziewaliśmy się pogorszenia warunków po południu. Czas przed jej
nadejściem obowiązkowo chcieliśmy wykorzystać na dość sprawne zejście do Base
Camp I. Nie wyobrażałem sobie, żeby udało nam się zajść od razu do Base Camp, czyli
tam, gdzie lądują samoloty na lodowcu. Odległość była zbyt duża i raczej miałem
obawy przed niespodziewaną „walką” z saniami, które miały zjeżdżać przed nami w
sposób mało kontrolowany na stromych stokach. Wiedzieliśmy, że na takich
odcinkach będziemy mieli dość spore problemy, dlatego nie nastawiałem się na
jakiś „rajd” powrotny z Denali. Chcieliśmy raczej zejść tyle, na ile wszyscy
mamy siły. Zapytałem Agnieszkę, jak z jej samopoczuciem. Wtedy odpowiedziała,
że jest lepiej i przechodzą objawy choroby. Ucieszyłem się, bo teraz wszyscy
byliśmy gotowi do opuszczenia tego miejsca. Poszliśmy więc spać po pięknym i
dość słonecznym dniu…
DZIEŃ 10.
Największa z widocznych szczelin podczas całej wyprawy na Denali - 4300 m n.p.m. Ma ponad 30m głębokości i dwa piętra
Każdy z nas wstał dużo szybciej w porównaniu do
wcześniejszych dni. Przez dwie ostatnie doby moja ekipa nigdzie nie wyruszała w
góry, więc wszyscy byli wypoczęci. Jedynie, albo i aż, musieli walczyć z
objawami choroby wysokogórskiej. Ja wstałem trochę później niż reszta, ponieważ
po całodniowym ataku szczytowym z Base Camp III czułem duże zmęczenie.
Obudziłem się o godzinie 9.16, ale nikt z nas jeszcze nie wyszedł na zewnątrz,
ponieważ oczekiwaliśmy godziny 9.28, kiedy to słońce wychodzi zza skalistej
grani i pierwsze promienie docierają do bazy. Wtedy też z namiotu odpadają
zamarznięte kawałki śniegu, czy odmarza para wodna, którą wydychaliśmy przez
całą noc. Dzisiaj nie mogliśmy cieszyć się pełnym słońcem, ponieważ pod
szczytem Denali i grani okalającej Base Camp III, powyżej wysokości 5200 m
n.p.m. powstała wielka „czapka” z chmury. Miała kształt równego dysku, gdzie na
jego obrzeżach występowały drobne chmurki ułożone w równoległych rzędach.
Wiedziałem, że to altocumulus lenticularis, więc huraganowe wiatry zostały
zapowiedziane po raz drugi. Dla mnie ta chmura wyglądała złowieszczo, bo
wiedziałem co ona oznacza, stąd zależało nam na szybkim opuszczeniu bazy i
zejściu jak najniżej. Najważniejsze, żeby przejść Windy Corner, ponieważ tam
podczas burzy wiatry z pewnością jeszcze bardziej dają o sobie znać. Słońce
bardzo słabo przebijało się przez chmurę w kształcie dysku, dlatego zamarznięta
para wodna na namiocie tylko nieznacznie odpuszczała. W tym czasie
przetapialiśmy śnieg oraz gotowaliśmy obiady i napełnialiśmy termosy
przygotowanymi napojami. Inne ekipy pomału wstawały w przedziale godzinowym
9.30-10.30 i zaczęły przygotowywać się do wyjścia na 5210 m n.p.m. a inne do
powrotów. Grupa zajmująca miejsca około 30m od naszej bazy za nami szybko
składała namioty, a jeden z ich członków zapytał nas, czy chcemy jedzenie, bo
mają go za dużo, a wracają już do domu. My też wracaliśmy. Liofilizatów
mieliśmy naprawdę mnóstwo, więc Agnieszka odpowiedziała, że nie potrzebujemy,
ale dziękujemy, bo sami mamy duże zapasy. W trakcie wszelkich przygotowań do
opuszczenia bazy obserwowałem ekipę przed nami, która wybudowała wysokie mury
dookoła wszystkich swoich namiotów. Dzisiaj wzięli się za rozkopywanie dalszych
terenów i umacnianie budowli. Jednak nadal pozostali przy jednej warstwie i
ciągle odpadały cegły przynajmniej na ostatnich trzech rzędach od góry... Silny
wiatr z łatwością przewróci tę część konstrukcji.
Nasze rzeczy zebraliśmy do godziny 11.30. Nawet
składanie namiotów przebiegało bardzo sprawnie. W składaniu namiotów miałem
bardzo dużą wprawę, ponieważ opracowałem swoją technikę pakowania go, żeby za
każdym razem zmieścił się w małym pokrowcu. O 11.30 widzieliśmy, że pogoda na
razie nie ulega zmianom. Ciągle panowały stabilne warunki. Jedynie wielki dysk
chmury altocumulus lenticularis raz się powiększał, a raz pomniejszał. Na
szczęście mieliśmy na razie spokój. Base Camp III opuściliśmy po godzinie
11.30. Początkowo wiedzieliśmy, że pójdziemy ścieżką w płaskim terenie, więc
tymczasowo wpięliśmy sanie do tylnych szpejarek w uprzęży. Znaną mi techniką,
ciągnąłem je za sobą, mając ręce odchylone do tyłu. Wiedzieliśmy przecież, że
po przejściu najbardziej spektakularnej szczeliny rozpoczniemy zejście nr 4,
które w drodze do tego miejsca dłużyło nam się w nieskończoność, a Agnieszka
mówiła, że nie ma sił na dalszą wędrówkę. Kiedy wyszliśmy z terenu Base Camp
III popatrzeliśmy jeszcze za siebie, żeby podziwiać po raz ostatni piękne góry
otaczające to miejsce oraz całą bazę, na tyle, na ile była widoczna z poziomu
naszych platform namiotowych. Widzieliśmy też, że tylko nieliczne dwu- lub
czteroosobowe grupy wyszły na zbocze Icy Slope, by spróbować dojść do bazy
czwartej, położonej na wysokości 5210 m n.p.m. Ciągle myślałem, że swoją
przygodę zakończą co najwyżej na poziomie przełęczy 4907 m n.p.m., ponieważ
warunki pogodowe nie pozwolą na więcej. Idąc dalej, ostatecznie pożegnaliśmy to
miejsce i teraz przechodziliśmy w prawie płaskim, ale szerokim terenie aż
dotarliśmy do znanego nam kwadratu o wymiarach około 30m x 30m, gdzie po
przekątnej przecinała go wydeptana ścieżka. W połowie widniała znana nam
spektakularna szczelina lodowcowa. Słońce w tym czasie wyszło zza wielkiego
dysku, a być może przez to, że my zmieniliśmy swoje położenie. Promienie
„zaglądały” do samego dna rozpadliny. Wyglądało niesamowicie, ponieważ gdy
przeszliśmy na jej drugą stronę, powiedziałem, że muszę zrobić zdjęcia, bo jej
wysokie ściany śnieżne, tworzące układ dwóch pięter przybierały intensywną
barwę błękitu. Teraz wyglądały, jak morze na Krecie w Grecji tyle, że pod
powierzchnią śniegu. Wrażenie jest tak niesamowite, że każdy z nas stanął w
bezpiecznej odległości za szczeliną i spoglądaliśmy do środka, żeby zobaczyć
samo dno. Wysokość śnieżno-lodowych ścian wręcz przerażała…
Na samym końcu rozpadliny, za dwoma mostami
śnieżnymi, gdzie szczelina zwęża się, widzieliśmy wydeptane ścieżki tworzące
trójkąt z wbitą trzymetrową, pomarańczową tyczką oznaczającą miejsce, gdzie
można wyrzucać fekalia. Na szczęście wybrano takie miejsce, gdzie nic nie
widać, i dlatego mogliśmy w pełni cieszyć się pięknem tego miejsca. Zrobiłem
wiele zdjęć, a w szczególności przybliżeń na błękitne ściany, które najbardziej
zachwycały. Czasami myślałem, żeby założyć stanowisko asekuracyjne i zjechać do
jej wnętrza na linie. Oczywiście tylko o tym myślałem, bo nikt z nas nie chciał
tego robić. Nie mieliśmy po prostu na to czasu, wiedząc, jakie warunki pogodowe
mają nadejść. Po serii zdjęć wyruszyliśmy dalej, na drugą stronę naszego
kwadratu. Odtąd weszliśmy na kopułę szczytową czwartego stromego zbocza
śnieżnego. Stanęliśmy na chwilę, żeby przygotować sanie do prowadzenia ich
przed sobą. Jeszcze w bazie zawiązaliśmy po jednej taśmie wspinaczkowej z
przodu i z tyłu. Miały ułatwić nam kierowanie nimi, w razie wypadnięcia z
głównej ścieżki. Na przedniej taśmie zawiązałem nawet uchwyt w połowie taśmy,
dzięki czemu, na bardziej stromych zejściach miałbym większą kontrolę nad
saniami. Tylna taśma służyła raczej do utrzymywania właściwego kierunku i na
niej również zawiązałem pętelkę, służącą jako uchwyt. Najpierw jednak
przygotowałem Agnieszce cały taki zestaw. Taśmy miały po 3,5m długości, więc mieliśmy
na czym wiązać uchwyty. Agnieszce za pierwszym razem przygotowałem idealnie
długie taśmy z uchwytami dopasowanymi dla niej. U mnie wyszło to znacznie
gorzej, bo o ile przednia taśma spełniała swoje założenia, to tylną poprawiałem
wiele razy, bo albo brakowało 10cm, albo o 5cm była za długa… Podczas
prowadzenia sani uchwyt przesunięty nawet o 5cm w jedną, albo drugą stronę miał
wielkie znaczenie, ponieważ jedna ręka przejmowała znacznie większe obciążenie
i przez to szybko się męczyła. Stąd ponawiałem tyle prób, żeby w końcu dobrać
odpowiednią odległość. Sztuka ta udała mi się dopiero poniżej Windy Corner…
PROWADZENIE SAŃ PODCZAS SCHODZENIA
Na co warto jeszcze zwrócić uwagę podczas
prowadzenia sań ze stromizn? Na pewno na krótką linkę z repsznura, którą mamy z
przodu i z tyłu sani, służącą jako punkt do przypięcia sań do liny
asekuracyjnej. Ta dłuższa z przodu służy do ich prowadzenia. Kiedy będziemy
chcieli wpiąć taśmę, to najważniejsze, żeby sztywno uwiązać ją na samym środku
linki prowadzącej, bo nawet nieznaczne odchylenie na którąś ze stron spowoduje,
że sanie będą wypadać ze ścieżki i co chwilę będziesz musiał je naprowadzać.
Jeśli znowu węzeł jest po przeciwnej stronie ciebie, patrząc od środka linki
prowadzącej, to sanie będą bardzo wywrotowe. Oczywiście będą również wypadać z
trasy, ale każda próba ich naprowadzenia, będzie je podnosić na każdej
nierówności i będą się wywracać wzdłuż długiego boku. Z tego względu
wykorzystałem węzełki na lince prowadzącej, rozmieszczone co około 10-15cm.
Jeden z nich był przygotowany idealnie na środku, dlatego taśmę zawiązałem tak,
żeby jedna z jej części przebiegałą po lewej stronie tego węzełka, a druga po
prawej. Zapewniłem sobie w ten sposób stabilność mocowania taśmy. Krótkie
linki, które mamy z przodu i z tyłu sani mają takie same węzełki i w zależności
od obciążenia warto na nie zwrócić uwagę. Jeśli idziemy w technice
„depozytowej”, to rzecz jasna mamy mniej do ciągnięcia, przez co nie warto
wiązać taśm do głównej linki prowadzącej. Mając mniej rzeczy, warto przywiązać
ją do krótkiej linki z przodu, przez co będziemy mieli o wiele lepszą kontrolę.
Nasze sanie były mocno obładowane, dlatego musieliśmy prowadzić je z
wykorzystaniem głównej linki. Tylną taśmę zawiązaliśmy do krótkiej linki
asekuracyjnej, przez co o wiele łatwiej nam było utrzymywać je na właściwym
torze. Tutaj należy zwrócić szczególną uwagę, ponieważ, kiedy taśmę zwiążemy
nie na środku, to częste wywrotki, nawet podwójne, będą gwarantowane…
W większych grupach, szczególnie 4-8 osobowych
widziałem, że ekipy podchodząc do wyższych baz wiązały sanie na sztywno z obu
stron do liny asekuracyjnej pomiędzy ludźmi, dzięki czemu nie wpadały one pod
nogi, ale za to ciągnęły główną linę. Nie widziałem natomiast żadnych
wracających grup przez cały ten czas, bo wiele schodziło albo przed nami, albo
po nas. Początek mieliśmy dobry. Za kopułą szczytową stromizny nr 4
schodziliśmy, mając ekwipunek wysunięty przed sobą. Bardzo pięknie sunął przed
nami, przez co rękoma utrzymywaliśmy jedynie kierunek i prędkość zjazdu, żeby
czasem nie pojechał za szybko. Kiedy za jakieś 10min zaczęliśmy bardziej strome
zejście powstały pierwsze problemy, które ciągnęły się nieprzerwanie aż do Base
Camp II. Właśnie z tego względu cały dzień był dla nas równie wyczerpujący, jak
ten, gdy podchodziliśmy z Base Camp II do Base Camp III. Byliśmy na to
przygotowani, ponieważ skoro podchodziliśmy do Base Camp III i sanie wypadały
co chwilę ze ścieżki, to dlaczego teraz miało by być inaczej?... Po pierwszych
dziesięciu minutach schodzenia pierwszy raz moje sanie wywróciły się tak, że
zrobiły jeden pełny obrót wzdłuż długiego, lewego boku. Jako, że wszystkie
rzeczy miałem powiązane linkami i bardzo mocno je naciągnąłem, to wszystko
trzymało idealnie. Wybrałem ze środka tylko grubsze bryły śniegu i poszliśmy
dalej. Za chwilę sanie Agnieszki koziołkowały. Miała słabiej związane rzeczy,
ale jako, że woziła wszystko w dufflu, to nic jej nie wypadło. Szymonowi za
chwilę też wywróciły się sanie. Oni nie mieli taśm, bo w trakcie przygotować
tylko ja i Agnieszka stwierdziliśmy, że je weźmiemy. Szymon i Wojtek prowadzili
ekwipunek przy pomocy linki prowadzącej i teraz widzieli, że przydałoby się
jakieś jej przedłużenie, żeby iść za nim, ponieważ teraz musieli cały czas iść
poza ścieżką, tylko po to, żeby sanie mogły sunąć po ścieżce. Zużywali więcej
sił, bo teraz musieli jakby na nowo przecierać szlak. O tyle dobrze, że
mieliśmy „z górki”. Nierównomierne ustawienie uchwytów na taśmach powodowało,
że najczęściej sanie wywracały się mi. Przeszedłem niewielki odcinek, a te
ponownie zrobiły pełny obrót i ugrzęzły w głębokim śniegu. Wydostawanie 30kg
ekwipunku z zasp powodowało, że traciłem dużo sił.
Kiedy wychodziliśmy ze strefy głębszego śniegu,
rozpoczęliśmy schodzenie zboczem, gdzie ścieżka prowadziła pod ukosem. Szlak
opadał w kierunku południowym – w stronę lodowca. Odtąd każdy z nas walczył o
utrzymanie sań na ścieżce, ale z marnym rezultatem… Na odcinku tylko 100m moje
sanie koziołkowały aż trzy razy! Wypadały ze ścieżki, ciągnąc jednocześnie w
stronę lodowca. Z powodu ich wagi, my sami musieliśmy bardzo mocno się z nimi
„naszaprać”. Samo ich przywrócenie na ścieżkę nie wiele dawało, ponieważ po
przejściu kilku kroków, ponownie wypadały z trasy. W tym właśnie miejscu
największe znaczenie ma sposób przywiązania taśm do linek. Kiedy tylna taśma
miałaby węzeł założony bliżej nas, patrząc od środka tylnej linki
asekuracyjnej, to sanie wywracałyby się co kilka kroków. Nasze zaliczały
„dachowanie” głównie z powodu stromizny. Teraz walczyłem o ich ciągłe utrzymanie.
Najbardziej męczyły się ręce i miałem wrażenie, że schodzimy dłużej niż
wchodzimy… Ale co mieliśmy zrobić?... Innego wyjścia nie mieliśmy. Szliśmy
dalej. Przy kolejnej wywrotce, gdzie sanie zrobiły pełny obrót, wypadł mi
aparat i puszka CMC oraz śmieci. Przy tylu wypadkach, linki trzymające rzeczy w
końcu poluzowały się w jakimś stopniu. Mając czekan w ręce, założyłem
stanowisko asekuracyjne i wpiąłem do niego najpierw siebie, a później
ekwipunek, po czym poszedłem po rzeczy, które leżały jakieś 2-3m poza saniami.
Wszystko ułożyłem na nowo, choć jeszcze nie naciągnąłem linek utrzymujących
sprzęty, bo wiedziałem, że i tak co chwilę będę musiał to robić. Szymon i
Wojtek również walczyli ze swoimi saniami. Nie mieliśmy już głębokich śniegów,
dlatego oni przeszli na prawą stronę wydeptanej trasy i szli bokiem, ciągnąc je
za główną linkę. Ich ekwipunek zjeżdżał bokiem i ciągle dużo poniżej poziomu
ścieżki, więc ich walka była chyba jeszcze bardziej uciążliwa... Wystarczyło,
że trafili na jakąś małą nierówność terenu i wszystko koziołkowało w powietrzu…
Każdy z nas szybko tracił siły w tym nierównym pojedynku… Marzyliśmy o dotarciu
do płaskiego terenu, gdzie w jednym miejscu założono mnóstwo depozytów.
Widzieliśmy ten punkt z daleka i dlatego szliśmy jak najszybciej, żeby coś
zjeść i trochę odpocząć.
Najbardziej musiały odpocząć ręce, bo nogi
wytrzymywały ten wysiłek bez problemu. Jeszcze… Zanim dotarliśmy do znanych nam
depozytów moje sanie przekoziołkowały jeszcze cztery razy. Przez całą pozostałą
drogę utrzymywałem je przy pomocy dwóch taśm, łapiąc za obie jednocześnie, idąc
bokiem do ścieżki. Czułem, że tylny uchwyt jest źle wyregulowany, bo brakowało
jakieś 5cm, żeby lewa ręka nie była tak mocno obciążona. Postanowiłem, że
poprawię węzeł na „depozytach”, czyli na naszym upragnionym płaskim miejscu.
Stamtąd pozostało jeszcze jakieś 35min drogi do przełęczy, na której
odpoczywaliśmy, schodząc z trasy, skąd widać całe zejście przez niżej położony
lodowiec do ostrej grani, gdzie wiał silny wiatr (Windy Corner). Wiedzieliśmy,
że za tym 35min zejściem dopiero zobaczymy niżej położony lodowiec ze stromym
zejściem nr 3, który zaprowadzi nas do Windy Cornera. Nasza droga była więc
bardzo długa i uciążliwa… Na „depozytach” odpoczęliśmy przez chwilę oraz
zjedliśmy kilka garści mieszanek orzechowych i napiliśmy się z naszych
termosów. Teraz rozpoczęliśmy jeszcze gorszy odcinek. Z równie dużą
częstotliwością każdy z nas walczył o utrzymanie sani jadących bokiem… Za
„depozytami” początkowo ścieżka opadała nieznacznie, ale jej nachylenie w
stronę lodowca powodowało, że już od pierwszego kroku musieliśmy ciągnąć je
poniżej nas, wzdłuż długiego boku. Ja i Agnieszka, mając taśmy, musieliśmy iść
bokiem do ścieżki, trzymając za oba uchwyty. Zarówno jeden, jak i drugi sposób
był dla nas bardzo męczący… Przez kolejne dziesięć minut moje sanie
koziołkowały aż sześć razy. Wściekałem się przy tym, bo ileż można wytrzymać…
Za chwilę ciągnięte rzeczy przeszły na „wyższy poziom”, bo teraz „dachowały”
podwójnie! Przy takiej wywrotce linki znacznie szybciej się luzowały… Co chwilę
więc musiałem wychodzić po puszkę CMC i po śmieci. Od tamtego czasu aparat
przymocowałem stabilnie przywiązując go do linki trzymającej wszystkie inne
rzeczy. Kiedy doszliśmy do końca ścieżki prowadzącej w linii prostej, trasa
przebiegała przez zbocze zakręcające w prawą stronę. Po przeciwnej stronie –
jakieś 5-6m od nas widzieliśmy dość duży krater będący szczeliną lodowcową.
Agnieszka przeprowadziła sprawnie swoje sanie poza zakręt, Szymon i Wojtek też.
Ja szedłem jako ostatni. Niestety moje sanie wyjątkowo utrudniały mi przeprawę,
dlatego na tym zakręcie „dachowały” po raz kolejny dwa razy. Wypadły z nich
oczywiście puszka CMC i nawet aparat. Śmieci też poleciały...
CHWILA GROZY
W trakcie wywrotki sanie szarpnęły mną bardzo
mocno i przewróciłem się wraz z nimi. Zacząłem zjeżdżać do tego krateru…
Wszyscy poczuli strach, ponieważ pomimo powiązania liną asekuracyjną zakręt
powodował, że zjeżdżałem po łuku, a nie bezpośrednio w dół. W takim wypadku
nawet naprężona lina nie gwarantowała, że nie wpadnę do środka. Gdyby to
wszystko działo się na prostym odcinku drogi, to lina zdałaby egzamin, a tutaj
sunąłem łukiem po zboczu bokiem, mając cięgle naprężoną linę. Aparat i puszka
CMC zatrzymały się na szorstkim śniegu, jakieś 2m przed kraterem. Sanie zaś,
wpadły do niego w całości… Zawisły w powietrzu pionowo na lince prowadzącej
wpiętej bezpośrednio do mojej uprzęży. Śmieci niestety zjechały w całości na
skraj szczeliny i wiatr sam im dopomógł, żeby wpadły do środka. Pusta butelka
plastikowa poleciała gdzieś daleko poza krater, w dół lodowca, a inną jako
pierwszą, pochłonął krater. Na szczęście miałem czekan w ręce, co pozwoliło mi
gwałtownie zahamować i zatrzymać lot na dwa metry przed krawędzią „bramy” do
otchłani. Nawet stąd słyszałem bardzo ciężki oddech Agnieszki. Wojtek tylko
zaklął bardzo głośno, ale stanął nieruchomo, żeby utrzymać naprężenie liny.
Próba podejścia do mnie pogorszyłaby sprawę, ponieważ zjeżdżałbym jeszcze
niżej... Co prawda lina nie zapewniła mi wyhamowania przed kraterem, ale w
razie wpadnięcia do niego, zawisnąłbym na niej, a trzy osoby, czyli Wojtek,
Szymon i Agnieszka mogli utrzymać mój ciężar. Najwidoczniej byli na to
przygotowani, bo kiedy zjeżdżałem w stronę krateru, wszyscy od razu przykucnęli
jak najbliżej twardego śniegu, żeby złapać dobry punkt podparcia. Po ustaniu
mojego zjazdu szybko wbiłem mój długi czekan na całą jego długość do twardej
lodoszreni i śniegu, po czym wpiąłem najpierw siebie do niego. Spojrzałem za
siebie i teraz musiałem wydostać wiszące pionowo sanie z krateru.
Najpierw poszukałem dobrego punktu podparcia dla
siebie. Wbiłem głęboko raki do twardego śniegu i zacząłem podciągać wiszący
ekwipunek obiema rękami. Najtrudniejszy był moment, kiedy przeciągałem go przez
krawędź, ponieważ tutaj musiałem użyć znacznie większej siły – podobnie, jak w
drodze do Base Camp III, gdzie przeciągaliśmy sanie przez 20-30cm skarpy
śnieżne. Tutaj powstawał ten sam efekt, ale ze znacznie większą siłą. Dopiero
po wciągnięciu ich ponad krawędź przepaści, wpiąłem je do czekana i na chwilę
odpocząłem. Wiszący ciężar w szczelinie działał tak samo, jak ładunek
przewieszony przez krążek na dźwigu tyle, że tutaj mamy dodatkowo duży opór
wytartego śniegu na skraju przepaści. Taki ładunek działa na linę z dwukrotnie
większą siłą, niż gdyby ten sam ciężar zawiesić na swobodnie wiszącej linie.
Cały efekt robi przewieszenie ładunku przez krawędź. Dlatego musiałem użyć
siły, jak gdybym wciągał w linii prostej do góry ciężar o wadze 60kg. Ekipa nie
mogła nic zrobić, bo musiała utrzymywać, w razie czego, stałe napięcie liny
asekuracyjnej. Uznałem w tym momencie, że poradziłem siebie z całą sytuacją i
teraz musiałem pozbierać porozrzucane rzeczy i wrócić na ścieżkę. Po tym
wypadku aparat przywiązałem znacznie mocniej i puszkę przywiązałem do linek
tak, żeby i ona nie wypadała za każdym razem. Ważne, żeby podczas schodzenia
najcięższe rzeczy ułożyć z przodu, bo wtedy nie wypychały tych lżejszych.
Najlepiej z nas wszystkich radziła sobie Agnieszka, bo jej sanie najmniej się
wywracały. Miała bardzo dobrze przygotowane taśmy. Ja po raz kolejny próbowałem
wyregulować uchwyty, przesuwając je o kilka centymetrów dalej. Kiedy wszystko
ponownie ułożyłem, najpierw wpiąłem ekwipunek do uprzęży, a później poprawiłem
mocowanie raków do twardego śniegu. Usunąłem stanowisko asekuracyjne i zacząłem
podchodzić do ścieżki pozostałe trzy lub cztery metry. Kiedy wyrównałem do
trasy, nie mogłem nawet na chwilę odpocząć, ponieważ nadal czułem cały ciężar
sań ciągnących z powrotem do krateru. Na ścieżce ponownie usiadłem, żeby rękoma
podciągnąć je do mojego poziomu wysokości. Dopiero wtedy wstałem i poszliśmy
dalej.
POWRÓT NA TRASĘ I KONTYNUACJA WĘDRÓWKI
Teraz i ja mogłem przejść cały zakręt i znaleźć
się po tej stronie, co reszta ekipy. Odtąd trasa prowadziła bardziej stromym
zejściem w stronę przełęczy. Byliśmy w komplecie, więc rozpoczęliśmy dalsze
schodzenie. Poniżej krateru dalej wszyscy walczyliśmy z koziołkującymi saniami,
ponieważ ścieżka nadal prowadziła ukośnie nachylonym zboczem. Do połowy zejścia
do przełęczy każdy z nas przynajmniej dwa razy musiał zbierać rzeczy i próbować
wrócić na właściwą trasę, ponieważ niezmiennie sanie ciągnęły nas na lewo – w
stronę lodowca. Gorzej mieliśmy w miejscu, gdy zobaczyliśmy przełęcz. To jest
to samo miejsce, gdzie w drodze do Base Camp III dołączyliśmy do odpoczywającej
trójki. Poza nachylonym szlakiem w stronę lodowca dodatkową trudnością była
dość gruba warstwa świeżego śniegu. Jako, że przechodziły tędy inne ekipy, to w
wielu miejscach przy ścieżce mijaliśmy głębsze ślady po butach. W takich
miejscach niewiele wystarczyło, żeby sanie „dachowały”… Cały fragment wspominam
jako jeden z najgorszych. Agnieszka przebrnęła ukośne zbocze w miarę sprawnie,
ale też zbierała kilka razy swoje rzeczy. Pozostała trójka z naszej ekipy
niestety nie miała tak dobrze. Moje sanie tyle razy koziołkowały, że nawet nie
mogłem już tego zliczyć… Co chwilę stawałem, żeby wyciągać je z głębokich dziur
powstałych po przejściu innych ludzi. Czułem sfrustrowanie… bo ileż można…? Po
ciągłym „dachowaniu” linki trzymające rzeczy w końcu popuściły. Postawiłem
sobie za cel, żeby chociaż dojść do przełęczy. Nie mogłem nawet tam dotrzeć, bo
zbyt często wszystko gubiłem. Musiałem stanąć na dłużej na stromiźnie i
wszystko powiązać na nowo. Wówczas ułożyłem dokładnie moje rzeczy i jeszcze raz
przeciągałem linkę przez każde oczko w saniach, po czym naciągałem ją za każdym
punktem mocowania.
Teraz wszystko trzymało nie do ruszenia. Mniejsze
sprzęty takie, jak puszka CMC, czy też aparat przywiązałem jeszcze raz, bo w
razie koziołkowania, nie mogły mi wypaść poza sanie. Agnieszka musiała trochę
poczekać na nas. Ona zresztą też stanęła z powodu innych ekip podchodzących do
Base Camp III. Co ciekawe, nadal mieliśmy słoneczną pogodę. Najbardziej
ciekawiły nas chmury, ponieważ czym niżej schodziliśmy, tym bardziej one
obniżały swój poziom. Dla nas na korzyść, bo ciągle mieliśmy piękne widoki i
przede wszystkim słońce, dające ciepło. Mając wszystko solidnie związane,
ruszyłem dalej, w stronę przełęczy. Po drodze zaliczyłem jeszcze około trzy,
cztery „dachowania”, ale teraz nie musiałem już zbierać rzeczy, tylko
ustawiałem ekwipunek na właściwej ścieżce i pomału dochodziłem do przełęczy.
Nieustanna walka z saniami męczyła tak bardzo, że każdy z nas usiadł, żeby
odpocząć fizycznie i psychicznie od tego zejścia. Liczyliśmy, że od miejsca
odpoczynku będzie trochę lżej i nadrobimy zaległości… Tylko częściowo mogliśmy
coś nadrobić, ponieważ schodziliśmy stromizną nr 3. Ścieżka prowadzi ze
stromego zbocza na dość płaski lodowiec, który zakańcza słynny Windy Corner. Na
bardziej pochyłym odcinku moje sanie koziołkowały „tylko” trzy razy, po tym,
jak za każdym razem wpadały do głębszego śladu w śniegu. Na szczęście droga
prowadziła stokiem o niewielkim nachyleniu, co ułatwiało kierowanie ekwipunkiem
przede mną. W mniej pochyłym terenie mogliśmy nieco przyspieszyć, chociaż
czuliśmy duże zmęczenie. Stwierdziliśmy, że zejście jest równie wyczerpujące,
co wejście na górę. Od samego początku nastawiliśmy się na morderczy wysiłek,
po tym, jak „walczyliśmy” w drodze z niżej położonej bazy do Base Camp III.
Kiedy zeszliśmy na bardziej płaską część lodowca, poszliśmy w miarę szybko.
Wiatr wywiał śnieg w wielu miejscach, a to co pozostało, utworzyło lodoszreń.
Mogliśmy więc iść szybko. Na końcu lodowca nawet zobaczyliśmy błękitne pola,
ponieważ na przewianych częściach trasy patrzeliśmy na goły lodowiec. Jeśli
ktoś wcześniej nie wiedział, dlaczego ten zakręt nazwano Windy Cornerem, to
teraz mógł zobaczyć, jak wiatr tworzy bezśnieżne pola…
W okolicy ciekawił nas fakt, że chmury ciągle
obniżały swój poziom, pozwalając ciągle cieszyć się wspaniałymi widokami.
Pomimo nieustannej walki z saniami stawałem w wielu miejscach i robiłem
zdjęcia, ponieważ w drodze do Base Camp III mieliśmy praktycznie mgły i przez
dwa dni przebijaliśmy grubą warstwę chmur. Chciałem pokazać przebieg całej
trasy w słońcu, żeby wszystko lepiej było widoczne i najwyraźniej ta sztuka
mogła się dzisiaj udać. Dookoła nas podziwialiśmy wysokie góry i lodowo-śnieżne
granie, które ograniczały nas z obu stron. Nawet gdyby nikt tędy nie przeszedł,
intuicyjnie mogliśmy wybrać właściwą drogę zejścia ze względu na ukształtowanie
terenu. Za Windy Cornerem zobaczyliśmy stromiznę nr 2 – to ta, na której
zdzieraliśmy skórę na biodrach od zbyt ciężkich sań. Nie mieliśmy lekko i
wiedzieliśmy, że teraz będzie równie ciężko, albo jeszcze gorzej. Każdy z nas
marzył o jak najszybszym przejściu tego fragmentu. Co gorsza, chyba wszystkie
utrudnienia skumulowały się w jednym czasie. Na całej długości zejścia nr 2 wystąpiły
takie trudności jak: nachylona pod ukosem w prawo, szeroka, wydeptana ścieżka,
co oznaczało, że sanie będą wypadać poza trasę; świeży i głęboki śnieg z bardzo
głębokimi śladami poza główną drogą przejścia, co oznaczało, że gdy sanie
wypadną poza trasę, to wywrotka będzie nieunikniona; strome zejście, co
oznaczało dla nas siłowanie się z saniami na każdym kroku, żeby utrzymać je na
właściwym torze, oraz 20-30cm skarpa śnieżna ciągnąca się wzdłuż ścieżki po
prawej stronie, co oznaczało morderczy wysiłek, gdy sanie wypadną poza ścieżkę,
ponieważ żeby je wciągnąć na tak, wydającą się niską skarpę, trzeba użyć bardzo
dużej siły. Gdy zobaczyliśmy wszystkie utrudnienia w jednym miejscu, od razu
pomyśleliśmy: lekko nie będzie… Za Windy Cornerem rozpoczęliśmy zejście.
Agnieszka poszła jako pierwsza, Szymon jako drugi, Wojtek jako trzeci i ja na
końcu. Nie liczyłem na to, że będzie łatwo, dlatego od razu wolałem zostawić
sobie miejsce na ciągłe wywrotki i zbieranie rzeczy. W połowie stromizny
musieliśmy dodatkowo przejść przez śnieżny garb. Rozpoczęliśmy zejście.
Wystarczyło kilkanaście kroków, by po raz pierwszy koziołkowały sanie. Ciągle
ściągały nas do prawej strony, dlatego używaliśmy dużej siły, żeby utrzymać na
trasie ok. 30kg ekwipunek.
Kiedy zbocze stało się bardziej strome, moje sanie
od razu wyjeżdżały poza trasę i wpadały w głębokie ślady. Przy każdej okazji
(czytaj: nierówności) sanie wywracały się i musiałem je z powrotem obracać na
właściwą stronę… Agnieszka też nie miała lekko, bo jej sanie również wiele razy
koziołkowały. Szymon i Wojtek schodzili bokiem, trzymając za linkę prowadzącą i
za linę asekuracyjną. Pozwalało im to utrzymywać ekwipunek na ścieżce. Pomimo
tego ciągnął ich w prawą stronę, na grząski śnieg. Ja schodziłem bokiem, żeby
obiema taśmami móc regulować trasę przejazdu sań. Czasami udawało mi się
przejść większy odcinek. Za jakieś 5min główna ścieżka nieznacznie zakręcała w
lewo i ciągle prowadziła pod skalistą granią. To ciągłe odbijanie drogi w lewo
stworzyło kolejny problem, ponieważ ekwipunek wypadał z trasy i odtąd
rozpocząłem najgorszą walkę z saniami. Kiedy te spadły z niskiej skarpy
śnieżnej, nawet nie mieliśmy już sił, żeby walczyć z nimi i wciągać je na
właściwą ścieżkę, bo wiedzieliśmy, że za chwilę znów wypadną i utracimy w ten
sposób niewielkie, pozostałe siły… Stromizna po prawej prowadziła śnieżnym
zboczem, które kończyła skalista przepaść. Od głównej ścieżki do przepaści
mieliśmy około 30m na całej długości, więc według nas to dość duży dystans.
Sanie wielokrotnie wyjeżdżały poza ścieżkę i wpadały w ślady (trzeba pamiętać,
że inne ekipy wydeptały je na szerokości przynajmniej 10m od trasy, na całej
szerokości). Wystarczył sam przejazd przez skarpę, by spowodować wywrotkę.
Kiedy je poprawiałem po raz kolejny, te za dwa kroki wywróciły się ponownie.
Moja frustracja narastała i byłem już bardzo wyczerpany tą nierówną walką i nie
ukrywam – byłem bardzo zdenerwowany, bo ileż można…? Postanowiłem więc, że nie
będę nawet próbował dorównywać do ścieżki, ale raczej pójdę równolegle do niej
w głębokim śniegu, żeby nie tracić sił na powracanie na podejście ze skarpą
przebiegające wzdłuż głównej drogi. Skarpa działała trochę jak ciężar
zawieszony na linie przez krążek – żeby wciągnąć ekwipunek przez skarpę
musieliśmy użyć blisko dwukrotnej siły w porównaniu do normalnego wyciągania
ich z głębokich śladów. Właśnie dlatego ja i Szymon zrezygnowaliśmy z dalszej
wędrówki utartą ścieżką. Idąc przez grząski śnieg nie mieliśmy wcale lżej,
ponieważ od teraz nasze sanie co chwilę „dachowały” podwójnie…
Każda próba zbliżenia się do głównej trasy
powodowała, że uderzały one długim bokiem o nierówności głębokich śladów w
połączeniu ze stromizną i dość dużą siłą rozpędu musiały w końcu koziołkować...
Podwójny obrót teraz należał do „codzienności”. Mieliśmy nawet na swoim koncie
potrójne wywrotki. Przy tylu obrotach w powietrzu linki mocujące popuściły i
musiałem koniecznie stanąć, żeby je przewiązać jeszcze raz. Naciągnąłem je z
powrotem najmocniej, jak tylko mogłem, żebym po drodze nie zgubił jakichś
sprzętów. Wiązanie ekwipunku zajęło mi około 10min, ale warto było, ponieważ
odtąd rzeczy nie przemieszczały się na saniach pomimo ciągłych wywrotek.
Niestety zauważyłem też, że z każdym krokiem odchodzę coraz dalej od
wyznaczonej trasy, dlatego postanowiłem stopniowo i na wydłużonym odcinku
minimalnie dorównywać do niej. Wystarczył tylko delikatny zakręt w lewo, żeby
sanie podwójnie koziołkowały... Nawet nie mogłem zakręcić o kilkanaście
centymetrów, bo od razu czekała mnie wywrotka. Czułem wielką frustrację… Kto by
pomyślał, że człowiek jadący na urlop będzie się denerwować… Urlop przecież
miał służyć odpoczynkowi i relaksowaniu myśli… No cóż – innym razem… Jak to
ktoś w pracy u mnie powiedział: „urlop masz cięższy niż robotę pod względem
fizycznym”. Co mogłem powiedzieć?... „nic dodać, nic ująć”… Ciągle próbowałem
dorównywać do szerokiej ścieżki, żeby przynajmniej iść około 5m poza nią.
Widząc, że nic nie mogę zrobić, a sanie co chwilę podwójnie koziołkowały,
postanowiłem, że spróbuję podejść do ścieżki bezpośrednio –prostopadle do niej.
Również ten pomysł szybko musiałem porzucić, ponieważ praktycznie co dwa metry
sanie „dachowały” po dwa, trzy razy… Jako, że nie mogłem dorównać w żaden
sposób do ścieżki, chwyciłem za taśmy i nerwowo ciągnąłem je w śniegu na siłę.
Nie zważałem w jakiej pozycji były. Sunęły po śniegu do góry nogami, a czasem
tą właściwą stroną. Tylko tak mogłem wyrównać do głównej trasy. Zużyłem mnóstwo
sił, ale wytarłem porządne koryto w śniegu…
Zejście z Windy Corner i Squirrel Hill. Wyczerpujące zejście. Sanie wywracają się po kilkadziesiąt razy z powodu ukośnego nachylenia ścieżki
W końcu wróciłem na drogę, dzięki czemu przez
dłuższy odcinek mogłem schodzić znacznie szybciej. Niestety moja radość trwała
bardzo krótko… Za kilkadziesiąt kroków, ekwipunek ponownie wypadł poza skarpę.
Starałem się iść jak najbliżej ścieżki. Każdy z nas walczył z podobnymi
problemami, dlatego nie tylko ja opadałem z sił. Nikt z nas nie mógł
powiedzieć, że miał lżej, ponieważ każdy z nas prowadził przed sobą ciężkie i
pełne sanie różnych sprzętów i jedzenia. Agnieszka miała odrobinę lżej, bo
miała idealnie wyregulowane taśmy, więc mogła równomiernie rozłożyć obciążenie.
Mimo wszystko, na nierównościach sanie wywracały się jak każdemu. W wielu
miejscach musiała schodzić bokiem, żeby utrzymać je na ścieżce. Kiedy szliśmy w
dół, równolegle do nachylonej pod ukosem ścieżki, dodatkowych problemów przysporzyły
nam komercyjne ekipy, które wchodząc stromizną zajmowały szerokość całej
wydeptanej drogi i przez to wypadaliśmy z ekwipunkiem poza nią. Nieustanna
walka w głębokich śladach w świeżym śniegu niestety ciągle męczyła… Jeszcze
przed garbem śnieżnym moje sanie wywróciły się i przekoziołkowały dwukrotnie,
przez co wiązanie puszki CMC i aparatu w końcu puściło… Aparat staczał się w
stronę skalistej przepaści, ale tu nie mogłem nic zrobić, ponieważ ciężar
sprzętów powodował, że musiałem stanąć, wbić czekan do głębokiego śniegu, wpiąć
je do niego, i dopiero mogłem wypiąć ekwipunek i poczuć chwilową wolność od
ciężaru. To trwało o wiele za długo, ponieważ sanie zawsze ciągnęły w dół z
dużą siłą. Zanim zrobiłem wymienione czynności, aparat zdążył zjechać kilkanaście
metrów niżej. Czułem wielką frustrację i jednocześnie bezradność, że nic nie
mogłem zrobić, ani przyspieszyć. Mogłem tylko patrzeć, co wypadało z sań i
dokąd doleci… Głębokie ślady w śniegu uratowały puszkę oraz aparat, bo w pewnym
momencie zatrzymały się w jednej z większych dziur. Kiedy cały ekwipunek
wpiąłem do czekana, poszedłem po leżące rzeczy i ponownie przywiązałem je do
linki mocującej cały sprzęt. Po wszystkim ponownie sanie wpiąłem do uprzęży.
Schodziliśmy dalej. Wróciliśmy na właściwą ścieżkę i dzięki temu mogliśmy
pokonać trochę większy odcinek. Przejście przez garb powodowało, że ekwipunek
rozpędził się i ponownie wypadł poza trasę. Dodatkowo mijaliśmy kolejne
komercyjne grupy. Za garbem mieliśmy już nieco lżej, bo chociaż nadal walczyliśmy
z nierównościami w terenie, to podwójne wywrotki ustały i odtąd mieliśmy coraz
mniej pojedynczych. Stromizna malała w miarę dalszego schodzenia. Za około
15min dochodziliśmy do pierwszej przełęczy, gdzie w drodze do Base Camp III
spotkał nas pierwszy silny wiatr przed skalistymi graniami.
Poziom chmur nadal się obniżał i ciągle mieliśmy
piękną, słoneczną pogodę. Najbardziej cieszyły mnie widoki, ponieważ teraz
mogłem zobaczyć skalisto-śnieżną grań oraz błękitne seraki wiszące wysoko ponad
nami. W drodze na szczyt niestety nie mogliśmy ich zobaczyć. Z przełęczy
zobaczyliśmy nawet lodowiec Peters przez cienką warstwę chmur. Poniżej nas
nieustannie powstawały chmury kłębiaste, ale z każdą godziną ubywało ich i co
najważniejsze nadal obniżały swój poziom. To dobrze, bo mogliśmy zobaczyć
przebieg całej trasy w prawie idealnej pogodzie. Najefektowniej wyglądała grań
śnieżna na wprost, opadająca ostrymi jak brzytwa stromiznami poza naszą trasę.
Właściwa ścieżka zakręcała pod kątem prostym w lewo, gdzie mieliśmy przejść
ostatnią stromiznę, która w drodze do Base Camp III kosztowała nas wiele sił ze
względu na duże nachylenie i poprowadzenie ścieżki w linii prostej, niezależnie
od stopnia pochyłości stoku… Mieliśmy nadzieję, że od przełęczy, będzie lżej,
ponieważ nikt nie pamiętał ukośnej ścieżki wzdłuż zbocza na tym odcinku, więc
teoretycznie za pomocą taśm lub linek powinniśmy prowadzić sanie przed sobą i
tylko nadawać im właściwy kierunek. Jako, że przeszły tędy liczne, komercyjne
wyprawy, to liczyliśmy na przetartą i wyraźną ścieżkę, gdzie w świeżym śniegu
musiał powstać mocno ubity tor ułatwiający prowadzenie sań. Zanim wyruszyliśmy
w dalszy etap powrotny, przez chwilę siedzieliśmy na przełęczy, żeby odpocząć i
przede wszystkim podziwiać niecodzienne widoki. Teraz mogliśmy patrzeć na
potężną grań West Buttress, gdzie wysoko ponad nami i w oddali zalegała bardzo
gruba warstwa lodu. Kończyło ją pionowe urwisko nad skalistą przepaścią, co
wyglądało bardzo efektownie. Obowiązkowo musiałem zrobić serię zdjęć, żeby później
móc pokazać to miejsce. Każdy z nas czuł wyczerpanie organizmu spowodowane
wielogodzinną walką o utrzymanie sań na trasie. Ciągłe szarpanie się z 30kg
ciężarem potrafiło nas porządnie wymęczyć…
Po krótkim posiłku w postaci mieszanki orzechów,
czekolady i ciepłego napoju zaczęliśmy zejście ostatnią stromizną. Z każdym
krokiem widzieliśmy, że lodoszreń powoli zamienia się w warstwy świeżego
śniegu, przez co zejście stawało się o wiele łatwiejsze. Tutaj już nikt nie
musiał zbierać swoich rzeczy, ani przywracać sań na właściwy szlak. Nikomu też
one nie koziołkowały. Odtąd widzieliśmy wyraźny i głęboki na około 30cm kanał,
w którym sanie zjeżdżały perfekcyjnie. Wystarczyło wysunąć je przed siebie i
tylko przednią taśmą lub linką hamować ich pęd. Cieszyliśmy się, że największa
stromizna dzisiejszego dnia ułatwiła nam sprawę. Za jakieś 3min idealnej
wędrówki musieliśmy przystanąć, ponieważ przechodziła tędy ośmioosobowa
komercyjna wyprawa powiązana linami, co oznaczało, że musieliśmy zejść z
wytyczonej rynny w śniegu i usiąść na saniach poza nią. Czekanie dłużyło się
bardzo, ponieważ zanim każdy z członków tamtej ekipy przeszedł fragment trasy
równoległej do nas, to upłynęło trochę czasu. Usiadłem na saniach, Agnieszka
stała w śniegu, Szymon też stanął nieco poniżej, a Wojtek usiadł podobnie, jak
ja. Wtedy za moimi plecami piąta osoba w komercyjnym zespole nagle wpadła do
szczeliny. Powstało poruszenie. Dużo starszy pan ode mnie, walczył, żeby wyjść
stamtąd. Miał tylko kijki w rękach, dlatego nie za bardzo mógł sobie pomóc.
Próbował wbijać je w śnieg, ale w takiej chwili idealny byłby czekan. Szybko
zszedłem z sań i podbiegłem w jego stronę, żeby mu pomóc. Inni utrzymywali
naciąg liny asekuracyjnej, żeby nie wpadł głębiej. Jeden z członków komercyjnej
grupy również podszedł do niego. W dużej mierze ten pan sam sobie poradził i
wyszedł na trasę, zanim ktokolwiek zdążył udzielić mu pomocy. Całe szczęście,
że zanim usiadłem na saniach, to przy pomocy czekana założyłem stanowisko
asekuracyjne i wpiąłem siebie i ekwipunek do niego, a potem uwolniłem się od
ciężaru. Dopiero wtedy odkryłem, że na miejsce odpoczynku wybrałem mały
fragment pola śnieżnego w odległości około 30-50cm od szczeliny, a nawet
nieświadomie przechodziłem przez nią... Kiedy facet wyszedł na ścieżkę, otrząsnął
śnieg i reszta ekipy mogła iść dalej. Minęło jakieś 10min zanim wszyscy
przeszli obok nas.
Jako, że pogoda sprzyjała wędrówkom, poniżej
widzieliśmy dwie kolejne komercyjne ekipy. W obu grupach wszyscy mieli na
nogach buty La Sportiva, wszyscy związani byli podręcznikowo w tym samym stylu,
i nawet używali tych samych duffli, czy taśm. Komercyjne grupy różniły się od
tych zorganizowanych na własną rękę, że „podręcznikowy” styl rzucał się w oczy
na każdym kroku. Dla nas obecność podobnych ekip oznaczał długie przestoje.
Najbardziej jednak ogarniała nas radość, ponieważ nie walczyliśmy już z
saniami. Nawet na zakrętach same zakręcały w wydeptanym i wyślizganym torze
tak, jak chcieliśmy. Schodząc niżej, podziwialiśmy ogromne seraki po lewej oraz
granie po obu stronach, które jednocześnie wymuszały aktualną drogę przejścia.
Zdążyliśmy przejść może kolejne 5min drogi i musieliśmy ponownie stanąć, żeby
przepuścić trzy kolejne komercyjne grupy korzystające z wyślizganego toru. Z
racji zwiększonego ruchu na trasie usiedliśmy na saniach poza ścieżką jeszcze
raz. Oczekiwanie znacznie się wydłużyło, ponieważ ekipy liczyły od czterech do
ośmiu osób. W trakcie przymusowego odpoczynku wyciągnąłem mieszankę orzechów i
zapijałem je ciepłym napojem z termosu. Wojtek, Szymon i Agnieszka też poszli w
moje ślady. Po przejściu wszystkich grup nasza ścieżka najpierw prowadziła
bliżej lewej grani, a później skręcała nieznacznie w prawo, prowadząc w środku
szerokiej rynny. Za zakrętem przeszliśmy przez wąską szczelinę, którą ktoś
oznaczył skrzyżowanymi chorągiewkami. Na całej trasie stromizny widzieliśmy
Base Camp II i miejsce, gdzie wkopywaliśmy depozyty. Rozpoznawałem stąd nawet
głęboki dół z murem z cegieł śnieżnych, który otaczał mój namiot. Za zakrętem
pozostała nam do przejścia tylko prosta droga aż do samej bazy. Schodziliśmy
nią ciągłym i równym tempem, dzięki czemu do Base Camp II pozostało tylko 30m.
Wtedy Agnieszka wypatrzyła podwójną szczelinę z kraterem po prawej stronie.
Przechodziliśmy tędy w drodze na szczyt, ale teraz miała wrażenie, że obie
równoległe do siebie szczeliny, połączone lichym mostkiem śnieżnym, poszerzyły
się.
Zapytała nawet: „jak my to przejdziemy?”. Wtedy
odpowiedziałem: „musimy wypiąć sanie. Najpierw będziemy przeskakiwać bez
niczego, a potem będę po kolei przerzucał linki prowadzące nad szczelinami i
musicie je przeciągać na drugą stronę. Tak będzie najbezpieczniej”. Agnieszka
przeskoczyła jako pierwsza. Przerzuciłem przednią taśmę nad rozpadlinami.
Przeciągnęła sanie przez wrota do błękitnych otchłani i mostek. To samo
powtórzyli Szymon i Wojtek. Jako, że mi nie miał kto przerzucić taśmy, więc mój
ekwipunek przeprowadziliśmy jako pierwszy, a ja skakałem na samym końcu. W
końcu wszyscy znaleźliśmy się po tej samej stronie obu szczelin. Teraz wystarczyło
dojść do bazy. Dotarliśmy do niej o godzinie 16.05, a jeszcze wiele drogi
mieliśmy przed sobą. Agnieszka zapytała, czy tutaj się rozbijamy, bo czuliśmy
ogromne zmęczenie i wyczerpanie, ale każdy z nas stwierdził, że pójdziemy
dalej, ponieważ pogoda na to pozwala i lepiej być niżej. Po krótkim odpoczynku
powiedziałem, że lepiej nam będzie schodzić do Base Camp I, bo odtąd droga
powinna być znacznie łatwiejsza. Wspominaliśmy, jak szliśmy na szczyt i
rozmawialiśmy o stromiźnie, którą właśnie zeszliśmy i czy zostawić sanie w Base
Camp II, a może w Base Camp III, czy może jednak pójść z nimi jeszcze wyżej...
Widząc, że w okolicy zalega mnóstwo śniegu, a liczne komercyjne ekipy
wyślizgały saniami bardzo dobry tor, stwierdziliśmy, że lepiej będzie nam schodzić
tam, gdzie panuje pogodowy spokój. Co prawda mieliśmy w tutejszej bazie gotowe,
bardzo głębokie doły na namioty wraz z murem z cegieł śnieżnych – wystarczyło
tylko je odśnieżyć i moglibyśmy już bezpiecznie spać. Agnieszka powiedziała, że
ma jeszcze siły, więc i my postanowiliśmy iść dalej. Zaproponowała nawet, żeby
od razu pójść do Base Camp tam, gdzie lądują awionetki na lodowcu, ale
przerwałem jej myśl, ponieważ wszystko zależało od tego, o której godzinie
zajdziemy do Base Camp I. Równie ważne było nasze samopoczucie – w końcu do
góry szliśmy dwa dni, więc niezależnie od kierunku marszu, musieliśmy zużyć
znacznie więcej sił.
Długość trasy między bazami zniechęcała do
jednorazowego, całodziennego wysiłku. Patrząc na głęboki dół, w którym miałem
kilka dni temu rozbity namiot, widziałem ile przybyło śniegu przez kilka dni.
Wcale mnie to nie dziwiło, ponieważ na Denali ciągle zalegały chmury, a tutaj z
każdej chmury padał śnieg… Dobrze, że przynajmniej nie wiało, bo szybko
powstałyby zaspy, przez które droga powrotna na pewno umęczyłaby nas za dwóch…
Słoneczna pogoda ciągle dopisywała, dlatego bardzo cieszyliśmy się z tego, co
mamy. Widzieliśmy też, że poniżej bazy widać górną granicę chmur.
Spodziewaliśmy się odtąd schodzenia we mgle. Mając takie same myśli [a mieliśmy
dość chmur i wędrówce podczas opadów śniegu], każdy z nas chciał opuścić bazę i
za jednym ciągiem spróbować przebić grubą warstwę chmur, by jak najszybciej
wędrować poniżej ich poziomu. Tak naprawdę mieliśmy dość ciągłych opadów
śniegu, które pomiędzy bazą pierwszą a drugą ani na chwilę nie ustawały. W Base
Camp III podszedłem do chorągiewki, która oznaczała depozyt i zacząłem jego
wykopywanie. Musiałem przerzucić około 70cm warstwę śniegu zanim dokopałem się
do naszych rzeczy. Wydobyłem rakiety śnieżne, kartusze z gazem i obiady, które
wystarczało na dwa dni, gdyby coś poszło nie tak. Założyliśmy, że w trakcie
wyprawy mogło zabraknąć nam jedzenia i depozyt ten miał być ostatnią deską
ratunku, pozwalającą na powrót do lądowiska, gdzie awaryjnie moglibyśmy opuścić
lodowiec. Po odbiorze depozytu pozostał głęboki dół, który zawiał śnieg w
krótkim czasie podczas kolejnych dni. Widząc, jaka jest piękna pogoda, jeszcze
przez chwilę odpoczywaliśmy na miejscu, jedząc suchy prowiant, po czym
poszliśmy dalej. Zrobiłem kilka zdjęć. Utrwaliłem widok na pierwszą stromiznę
widoczną z bazy i na szczelinę, przez którą przeskakiwaliśmy. Patrząc w stronę
stromego stoku, po lewej stronie widzieliśmy ogromne, błękitne seraki; po
prawej zaś, gładkie pole śnieżne o stopniowo zwiększającym się nachyleniu.
Niektórzy chętni narciarze, chodzili tam wieczorami, by zaliczać długi zjazd. Z
drugiej strony omawiany teren wyglądał na lawiniasty, o czym była mowa nawet na
szkoleniu ze strażnikami. Najgorzej miały ekipy rozbijające swoje namioty w
najwyżej położonych miejscach bazy pod wspomnianym polem śnieżnym, ponieważ
wystawiały się na ewentualną lawinę. Mój namiot w drodze na szczyt miałem
również rozbity w najwyższym miejscu Base Camp II, ale w pobliżu dwóch
szczelin, gdzie lawiny nie schodziły – tak przynajmniej mówiono na szkoleniu.
Wszystkie rzeczy, które wykopaliśmy ze śniegu
przywiązaliśmy na saniach bardzo starannie, żebyśmy nie musieli zbierać ich po
drodze. Zauważyliśmy, że chmury ciągle obniżają swój poziom i nawet stają się
coraz rzadsze. W wielu miejscach prześwitywały, przez co mogliśmy zobaczyć
przebieg dalszej trasy. Po 16.30 opuściliśmy Base Camp II. Ścieżka prowadziła
przez nieznacznie opadający lodowiec na bardzo długim odcinku. Nie czuliśmy
przez to zmęczenia, ponieważ sanie zjeżdżały same i nie musieliśmy używać dużej
siły do ich hamowania. Za pomocą taśm lub linek nadawaliśmy im tylko kierunek.
Lodowiec w kilku miejscach nawet był płaski tak, że czasami musieliśmy
wychodzić przed sanie i ciągnąć je za sobą. Na szczęście nie musieliśmy z nimi
„walczyć”, jak podczas zejścia do Windy Cornera. Szliśmy tak około godzinę, aż
w końcu zobaczyliśmy mnóstwo komercyjnych ekip. Naliczyłem co najmniej 17 osób,
a za nimi podchodziły kolejne grupy w rakietach śnieżnych i na nartach. Czekał
nas długi postój… Ponownie usiedliśmy na ekwipunku w grubej warstwie świeżego
śniegu i czekaliśmy aż wszystkie grupy przejdą obok nas. Nie mogliśmy schodzić
obok kanału wydrążonego przez sanie, ponieważ świeży śnieg powodował, że sprzęt
zakopywał się w puchu. Nie mogliśmy nic z tym zrobić, dlatego cierpliwie
czekaliśmy aż wszyscy przejdą. Na czekaniu upłynęło nam aż pół godziny. Na
szczęście słońce ciągle świeciło, więc mieliśmy ciepło. Kiedy wszystkie grupy
już przeszły, wstaliśmy i poszliśmy dalej. Na większości odcinków sanie sunęły
gładko przed nami. Nie musieliśmy używać wiele sił, by je prowadzić. Zanim
doszliśmy do miejsca, gdzie zakopaliśmy depozyt, minęliśmy jeszcze jedną,
amerykańską grupę. Jako, że szedłem pierwszy w tym miejscu, jeden z ich
członków zapytał mnie, czy wracam ze szczytu?, i jakie są warunki?
Odpowiedziałem tak: „niestety nikt, kto jest w
obozie trzecim nie wszedł jeszcze na szczyt. Widziałem tylko dwie grupy, które
dotarły do obozu czwartego [zwanego High Campem]. Może więcej ludzi tam doszło,
ale na miejscu są tylko dwa depozyty i nic więcej. Obóz czwarty praktycznie nie
istnieje. Widziałem tam tylko jeden mur z cegieł śnieżnych. Droga na szczyt
również nie jest przetarta. Moim zdaniem nikt tam nie był, bo nie widać w ogóle
żadnych śladów ani nawet bambusowych tyczek. Ja szedłem do wysokości 5800 m
n.p.m. i przecierałem całą trasę. Zawiało tam mnóstwo śniegu. Wychodziłem od
razu z bazy trzeciej w stronę szczytu, bo moja ekipa się rozchorowała, więc
szedłem ile mogłem”. Na tych słowach zakończyłem naszą rozmowę.
Idąc nieco dalej, dotarliśmy do miejsca, gdzie
spaliśmy pomiędzy Base Camp I i Base Camp II. Agnieszka przegapiła to miejsce i
pędziła dalej. Wtedy głośniej powiedziałem: „nasz depozyt!”. Agnieszka na to
odpowiedziała: „dobrze, że czuwasz. Nie poznałam tego miejsca”. Przysypane mury
i platformy namiotowe wydawały mi się znajome, Widziałem też, że w międzyczasie
dwie inne ekipy, jakieś 15m od nas, zakopały swoje rzeczy. Dojście do
pozostawionych rzeczy nie było łatwe i umęczyło mnie bardzo mocno, ponieważ po
całodziennej szarpaninie z saniami chyba każdy z nas odczuwał wielki głód i
wyczerpanie. Mimo wszystko nikt z nas nie chciał odpoczywać w tych okolicach,
ponieważ widzieliśmy ile ekip idzie jeszcze do góry i na dodatek wszystkie
rzeczy do gotowania mamy w dufflach, które bardzo dobrze powiązaliśmy linkami
mocującymi. Zauważyłem, że z dwóch platform namiotowych pozostało niewiele –
tyle napadało śniegu. Ledwo rozpoznałem nasze miejsce i ubikację za przysypanym
murem. Tyczka z opisem depozytu stała na swoim miejscu. Wiele brakowało, żeby
ją przysypało, dlatego bez problemu dotarłem do naszego składu. Zejście z
głównej ścieżki było dla mnie bardzo męczące, ponieważ warstwa świeżego śniegu
miała około 70-80cm. Wędrówka odbywała się przez głębokie zaspy, niejednokrotnie
sięgające mi powyżej pasa. Stawiałem krótkie, ale bardzo wysokie kroki, torując
zwały śniegu. Wydeptywałem zupełnie nową ścieżkę, ponieważ tamta już dawno nie
istniała. Kilka minut zajęło mi przejście odcinka o długości około 60m. To
jeszcze nie koniec atrakcji, bo depozyt oznaczyłem tyczką, ale nie zapamiętałem
po której stronie chorągiewki wkopywałem rzeczy. Pamiętałem jedynie, że
wkopałem je bardzo głęboko – na około 1m. Rozpocząłem kopanie. Musiałem
przerzucić wiele warstw śniegu, zanim dotarłem do depozytu – tym bardziej, że
podczas kilku dni dopadało bardzo dużo puchu na tej wysokości. Zbędny śnieg
wyrzucałem poza mur i zasypaną ubikację. Wykopałem dół na około 1m głębokości i
wszedłem do niego, ale nadal nic nie znalazłem. Tyczkę pozostawiłem nadal w tym
samym miejscu, żeby mieć punkt odniesienia. Wtedy zacząłem poszerzać granice
wielkiej dziury w lewą stronę.
Agnieszka widziała, że długo szukam naszych
rzeczy, więc zapytała, czy coś widzę. Powiedziałem tylko tyle, że zaraz je
znajdę. Przekopując kolejne zwały śniegu dotarłem aż za tyczkę. Pojawił się w
końcu worek ze śmieciami, więc wiedziałem że w pobliżu jest reszta sprzętów.
Zanim dotarłem do nich, musiałem jeszcze przez 10min przerzucać duże ilości
puchu. W końcu zobaczyłem trzylitrowy bukłak termiczny Agnieszki, który
wyglądał jak sztywna bryła lodu. Zostawialiśmy go tutaj w drodze na szczyt,
ponieważ zamarzł więc nie był jej potrzebny. Za chwilę odkopałem śmieci oraz
nasze zamarznięte tatrzańskie buty trekkingowe. Zabrałem wszystko ze sobą i
ponownie przedzierałem się przez zaspy w stronę głównej ścieżki. Agnieszka
wyszła w moją stronę, żeby odebrać rzeczy. Przyznałem, że samo dojście do
depozytu jest bardzo męczące, z powodu nowych warstw świeżego śniegu. Warunki
nie zachęcały do dalszej wędrówki. Było źle. W międzyczasie obok Wojtka i
Szymona przechodziły dwie czteroosobowe ekipy idące w kierunku szczytu.
Wszystkie odebrane sprzęty ułożyliśmy na saniach i ponownie przewiązywaliśmy
linki mocujące, żeby ekwipunek trzymał się stabilnie. Jeszcze przez chwilę
podziwialiśmy tutejsze widoki, ponieważ po prawej stronie widzieliśmy długą
grań śnieżną, zakończoną bardzo wysoką górą. Wzdłuż grani powstał długi, ale
bardzo niski i okrągły, zmieniający kształty wał chmur wyglądający. Był bardzo
dynamiczny, przez co widok zachwycał! Zobaczyliśmy nawet, że chmury zalegające
nad lodowcami całkowicie się rozpadały i wszędzie niebo przybrało bardzo
wyraźną barwę błękitu. Taki widok bardzo cieszył nasze oczy. Nawet w oddali,
poniżej naszego poziomu widzieliśmy, że pogoda jest coraz lepsza. Myśleliśmy
nawet o zapowiadanych burzach - gdzie one są? Z drugiej strony wiedzieliśmy, że
nie ominą ekip wchodzących na szczyt, ponieważ mogły się tylko opóźniać. Idąc
do góry, nie widzieliśmy nic i nie mogliśmy zobaczyć ani jednego szczegółu. Nie
spodziewaliśmy się, że tutaj jest tak pięknie i że dookoła są tak ogromne
przestrzenie. We mgle wszystko wyglądało zupełnie inaczej…
Patrząc przed siebie, widzieliśmy dalszy odcinek
łagodnie opadającego lodowca i ścieżki go przecinającej. Poszliśmy więc dalej
do przodu, naszym tempem. Półgodzinny odcinek, którym teraz szliśmy był prawie
płaski. Sanie prowadziliśmy raz przed nami, a raz ciągnęliśmy je za sobą.
Wydeptana ścieżka delikatnie raz skręcała w lewo, a raz długim łukiem w prawo.
Nieznacznie zmienialiśmy kierunek, ale ogólnie szliśmy w dół lodowca. Kiedy
szliśmy tak ponad 50min, ścieżka zaczęła zakręcać bardzo długim łukiem w lewo,
wzdłuż śnieżnej grani z licznymi serakami. W oddali, za nią zobaczyliśmy wielki
krater w śniegu, a przed nim trzy namioty i dwie wydeptane ścieżki prowadzące
do nich. Pomyśleliśmy: kto rozbija namioty pod tak wielką szczeliną? A może to
jakaś ekipa badawcza? Wszędzie dookoła wisiały potężne, błękitne seraki.
Schodziliśmy coraz niżej, aż dotarliśmy do dużego, płaskiego terenu, który
mogliśmy nazwać polem piłkarskim. Wiedzieliśmy, że za nim rozpoczniemy ostatnią
stromiznę prowadzącą bezpośrednio do Base Camp I. Na równinie każdy z nas robił
zdjęcia otaczającego terenu, ponieważ góry wyglądały stąd bardzo efektownie i
przy tak czystym niebie panoramy były wręcz bajeczne! Kiedy zeszliśmy poniżej
poziomu wielkiego krateru z namiotami, otwarł się przed nami rozległy widok na
lodowiec Kahiltna. Poniżej nas jeszcze zalegały chmury, ale i tam pomału
zanikały, pozwalając zobaczyć znacznie więcej. Przeszliśmy wielkie równiny za
wielkim kraterem z trzema namiotami, zakręcając jednocześnie bardzo długim
łukiem w lewo. Przed nami otwarł się widok na ostatni etap zejścia. Czekało nas
bardziej strome zbocze, ale już stąd wiedzieliśmy, że sanie nie będą nam
sprawiać żadnych problemów. Pomimo dużych ilości śniegu sanie prowadziły się
idealnie, a to dlatego, że przez cały dzień przechodziły tędy komercyjne (a
więc liczne) ekipy w stronę szczytu Denali. Od momentu wykopania depozytu nie
mijaliśmy już nikogo po drodze. Zaczęliśmy schodzić ostatnią stromizną. Raczej
odczuwaliśmy ją jako rozciągniętą w terenie i dlatego nie musieliśmy używać
więcej sił na utrzymanie sań na właściwym torze. Wysunęliśmy je tylko do
przodu, przed nas i jedną linką lub taśmą nadawaliśmy im kierunek. Nie ciągnęły
mocno w dół, więc cieszyliśmy się, że ostatni odcinek przebiega równie łatwo.
W międzyczasie podziwialiśmy przepiękne widoki na
rozległy lodowiec Kahiltna. Każdy z nas przyznał: jak tu jest pięknie!
Rzeczywiście góry po lewej i po prawej stronie wyglądały jak w Himalajach, a
łączył je potężny lodowiec, wypełniając każdą wolną przestrzeń pomiędzy nimi.
Jeszcze dość duża ilość chmur pokrywała wierzchołki gór, ale mimo wszystko
panorama niezwykle zachwycała! W miarę schodzenia widzieliśmy, że ubywa chmur.
Stawały się coraz mniejsze i dzięki temu promienie słoneczne zaczęły oświetlać
wszystkie góry po lewej oraz około dwie trzecie lodowca. Linia światła i cienia
przebiegała wzdłuż niego. Do Base Camp I promienie docierały przez szczeliny w
chmurach, przez co ten obóz był „pocięty” światłem na kilka kawałków. Patrząc
po okolicy, zauważyliśmy, że wszystko jest oświetlone, a tylko do bazy
pierwszej nie docierały promienie… Chcieliśmy mieć jeszcze słońce w Base Camp
I, żebyśmy mogli jeszcze odpocząć po całodziennym przejściu. Czuliśmy ogromne
zmęczenie po walce z saniami na odcinku Base Camp III – Base Camp II. Dodatkowo
doskwierało nam silne uczucie głodu. Nikt nie chciał stawać na zboczu, którym schodziliśmy,
bo widzieliśmy przed sobą bazę. Chcieliśmy dojść tam jak najszybciej.
Postanowiliśmy, że idziemy do końca i dopiero po rozłożeniu namiotów ugotujemy
obiad, a nawet dwa… W trakcie dalszego schodzenia rozpoczęliśmy typowo polską
rozmowę, gdzie marzyliśmy o kotlecie schabowym, czy też o największym,
niezdrowym, amerykańskim hamburgerze… Wtedy przypomniał mi się najbardziej
niezdrowy hamburger z Ameryki o nazwie „poczwórny by-pass”. Sama nazwa już
wiele mówiła… Według właściciela restauracji hamburger zapewniał 9000 kcal i
właśnie o czymś takim teraz myśleliśmy. Podejrzewam, że nawet nie zaszkodziłby
nam w żaden sposób, ponieważ i tak codziennie szliśmy na „deficycie” kalorii. W
końcu nie jedliśmy więcej niż podczas normalnego dnia w domu, a wysiłek mieliśmy
naprawdę ciężki. Pomimo stromizny szliśmy szybko. Od czasu, do czasu droga
nieznacznie zakręcała, a sanie zjeżdżały same. Od połowy zejścia, patrząc w
dół, w wielu miejscach przechodziliśmy przez utwardzony śnieg, więc tym
bardziej było nam łatwiej. Nie musieliśmy prowadzić już sań utartym korytem,
ale raczej mogliśmy iść w linii prostej. Tam, gdzie ponownie zalegały świeże
warstwy, wracaliśmy na wydeptaną ścieżkę i prowadziliśmy ekwipunek w szerokim
przetartym torze. Do bazy pozostało nam nie wiele. Nie poznawaliśmy jej,
ponieważ w drodze na szczyt widzieliśmy dziesiątki namiotów, a teraz stało ich
zaledwie kilka... Wyglądała na bardzo opustoszałą. Dlaczego tak było,
dowiedzieliśmy się dopiero za dwa dni…
Nasza stromizna stawała się coraz mniejsza i
pomału dorównywaliśmy do poziomu bazy. Szliśmy mocno przedeptaną ścieżką,
ciągnąc sanie za sobą. Wtedy Agnieszka nagle wpadła do ukrytej szczeliny jedną
nogą do wysokości pasa. Słyszeliśmy tylko pisk i Agnieszka zaczęła się z niej
sama wydostawać. Kiedy wyszła z dziury i stanęła po jej drugiej stronie
powiedziała, że noga wisiała jej w powietrzu. Przez moment czuła przerażenie i
powiedziała: „nawet tutaj są szczeliny”. Patrząc na to, ile ekip przeszło tędy
chociażby dzisiejszego dnia, ścieżka wydawała się normalną trasą przez
lodowiec. Droga wyglądała wszędzie jednakowo i przynajmniej na tutejszym zboczu
była bardzo wyraźna i utwardzona. Przypomniała nam raz jeszcze, że nad zasypaną
szczeliną może przejść nawet sto osób, a sto pierwsza może wpaść... Do bazy
pozostało nam jakieś 15min wędrówki. Stromizny praktycznie nie odczuwaliśmy i
od teraz dzielił nas od niej dłuższy odcinek, a nie jak dotychczas – duża
wysokość. W trakcie wędrówki po lewej stronie podziwiałem zbocze górskie pełne
błękitnych seraków, którym w drodze na szczyt robiłem mnóstwo zdjęć. Teraz
mieliśmy znacznie lepszą pogodę, dlatego mogłem wykonać jeszcze lepsze ujęcia
wielkich brył lodu. Seraki wyglądały bajecznie, ponieważ wszędzie dookoła
widzieliśmy tylko biel, a one, jak błękitne, drogocenne kamienie ozdabiały
okolicę. Kiedy dotarliśmy do wielkiej równiny lodowca Kahiltna zauważyliśmy, że
chmury rozpadły się dosłownie na pojedyncze strzępki. Błękit nieba zachwycał.
Ponownie popatrzyłem za siebie, do tyłu i na lewą stronę, na zbocze pełne seraków,
ponieważ teraz słońce w pełni je oświetlało. Wcześniej, w dużej mierze pokrywał
je cień. Stanąłem na chwilę, by zrobić kolejne ujęcia.
Kiedy zeszliśmy poniżej zbocza lodowych brył,
zobaczyliśmy niesamowity widok. Wszędzie dookoła nas, z ogromnych lodowych
powierzchni wyrastały wysokie, a w niektórych miejscach, monumentalne góry.
Patrząc przed siebie, widzieliśmy jeszcze strzępy chmur zalegające pomiędzy
górami odległymi od nas o około cztery godziny wędrówki. Każdy z nas stawał co
chwilę, żeby fotografować odległe miejsca, bo dzięki chmurom, podziwialiśmy co
chwilę zupełnie inną panoramę. Promienie słoneczne oświetlały również inne
miejsca, tworząc piękne, pomarańczowo-żółte pasy. Zmienność krajobrazu była
niesamowita! Do bazy dotarliśmy po godzinie 21.12. Kiedy stanęliśmy na miejscu
bardzo powolnym tempem przelatywał wielki, czarny kruk nad nami, przecinając
góry w połowie ich wysokości. Widok dużego ptaka, z rozpostartymi skrzydłami na
tle białego świata na każdym wywarł duże wrażenie. W bazie powiedziałem, że już
więcej nie dam rady pójść, a to z powodu ciągłej walki z saniami do Windy
Cornera. Czułem wyczerpanie sił, a do Base Camp mieliśmy jeszcze około 5 godzin
wędrówki, więc zaszlibyśmy tam w środku nocy. Przy naszym zmęczeniu pewnie
wędrówka trwałaby znacznie dłużej, a wzniesienie Heartbreak Hill z pewnością
dałoby nam popalić… Z tego powodu postanowiłem, że zostaniemy tutaj na noc i
jutro pójdziemy dalej. Zastał nas dość późny wieczór, chociaż wiedzieliśmy, że
dzień potrwa jeszcze dwie godziny. W bazie panowała zupełna cisza. Inna ekipa w
oddali odśnieżała wokoło swoich namiotów, ale chyba raczej z chęci wypełnienia
czasu jakimś zajęciem, bo widzieliśmy ich już z dużej wysokości. Ja tak samo
robiłem, że gdy miałem za dużo czasu, to zawsze chwytałem za łopatę i mogłem
wyrównywać teren, odśnieżać, czy też umacniać mury od dwóch do czterech godzin
nieprzerwanie. Takie zajęcia pozwalały wypełnić czas i poprawić komfort spania
w bazie. Po 21.00 światło nie docierało do nas, ponieważ po prawej stronie
mieliśmy wysokie góry i podłużne granie, za którymi słońce zdążyło się schować.
Czuliśmy też, że pomimo obniżenia wysokości o
ponad 2000 m mróz nadal trzymał dość dobrze. Teraz mieliśmy -7˚C i powoli
temperatura spadała do -10˚C. Kiedy szliśmy na szczyt, było tu znacznie
cieplej. Mrozy nam nie przeszkadzały, ponieważ po całodniowej wędrówce i walce
z saniami byliśmy bardzo rozgrzani od środka. Teraz w bazie szukaliśmy
odpowiedniego miejsca na namiot. Dookoła widzieliśmy kilka opuszczonych
platform, które ktoś wcześniej wykopał. Wybraliśmy jedną z nich po prawej
stronie, odległą o około 5m od głównej drogi przecinającej Base Camp I na dwie
części wzdłuż. Wystarczyło odśnieżyć równe miejsce i zebrać zawiany śnieg
dookoła muru, żeby mieć jeszcze więcej miejsca. Na przygotowanie terenu i
rozbicie namiotu nie poświęciliśmy wiele czasu. Praca zajęła nam może
dwadzieścia minut. Wszyscy marzyliśmy o ciepłym i dobrym obiedzie, dlatego po
postawieniu namiotów wrzuciliśmy na szybko do środka tylko srebrną karimatę, materace
i spakowany śpiwór. Za chwilę wyciągnęliśmy kuchenki i wszyscy
przygotowywaliśmy jedzenie. Przetapianie śniegu na wysokości 2314 m n.p.m.
trwało o wiele szybciej niż na 4330 m n.p.m. Gaz spalał się znacznie lepiej i
to nas bardzo cieszyło. Wszyscy czuliśmy taki głód, że po zjedzeniu pierwszego
obiadu przygotowywaliśmy drugi… Siedząc na zewnątrz przed namiotem, zaczęliśmy
prowadzić rozmowy podsumowujące. Mówiliśmy o tym, co nas spotkało, co mogło
pójść lepiej oraz o tym, czy czujemy jakieś niezadowolenie związane z nieudaną
próbą wejścia na szczyt. Zebrałem kilka najważniejszych myśli w pamięci i
stwierdziłem, że całe przejście było wielką wyprawą życia. Chociaż inni ludzie
wchodzą na wyższe góry i osiągnęli znacznie więcej, to dla nas Denali stało się
największą górą, o największym podejściu i drodze na szczyt, jaką do tej pory
próbowaliśmy osiągnąć. Każdy z nas powiedział kilka ciekawych słów.
Nasza rozmowa wyglądała mniej, więcej tak:
Agnieszka: jak tu jest pięknie! Pomyśl, że nikt z
naszych znajomych nie je teraz obiadu w tak pięknym miejscu.
Wojtek: i pomyśl, że nikt z naszych znajomych nie
był na Denali i zdecydowana większość na pewno nie będzie, bo góry nie są ich
pasją.
Szymon: nie ma nic lepszego niż odpoczywać przy
takich pięknych widokach.
Ja: może inni widzieli więcej niż ja, ale dla mnie
to jest wyprawa życia, bo kiedy sobie pomyślę ilu z moich znajomych widziało to
miejsce, to przyznaję, że Denali jest wyjątkowe. Już sam lot samolotem na
lodowiec dostarczył nam tylu emocji, że mało kto miał okazję takie coś przeżyć.
Widok na Alaskę, gdzie w 30min wiosna zmienia się w surową zimę jest
niesamowity!
Szymon: masz rację – lot awionetką był piękny!
Najbardziej zapamiętałem, jak przelecieliśmy nad przełęczą Nadziei [nasza nazwa
nadana podczas wyprawy, gdy czekaliśmy na samolot powrotny] i spojrzałem w dół,
a tam widziałem Base Camp. Wszystko było takie malutkie! A później jak samolot
zaczął zataczać koło nad lodowcem, żeby móc wylądować. To były wrażenia!
Agnieszka: u mnie w pracy to nikt na pewno nie był
na takiej wyprawie. Byłam na Kilimandżaro, ale tam się idzie z przewodnikiem i
wszystko jest takie komercyjne. Bez żadnego porównania. Nigdy nie próbowałam
wchodzić na szczyt, gdzie trzeba wejść tak głęboko w góry. Tu jest jak w
Himalajach.
Ja: a mnie na Denali zachwyciło mnóstwo rzeczy, bo
już sam dolot na lodowiec był czymś wyjątkowym. Jak sobie pomyślę, ile ludzi
miało okazję zobaczyć góry z awionetki, a tym bardziej Alaskę, to właśnie
chociażby z tego względu uważam naszą wyprawę za wyprawę życia. Jak zobaczyłem
naszą bazę pod nami i jakie wszystko jest malutkie, to pomyślałem jakie te góry
muszą być wielkie. Mnie najbardziej zachwycił widok, jak samolot zaczął obniżać
lot za przełęczą [Nadziei], kiedy zataczał krąg, żeby wylądować to, gdy
patrzeliśmy przez okna pilota, to góry widoczne przed nami tak nagle „urastały”
i wydawały się nieskończenie wysokie.
Naszą rozmowę ciągnęliśmy jeszcze długo, ponieważ
podsumowywaliśmy wiele rzeczy, które przytrafiły nam się podczas całej wyprawy.
Najbardziej wspominaliśmy szczeliny lodowcowe. Najwięcej w tej kwestii miałem
do powiedzenia ja i Agnieszka. Wtedy zacząłem:
Ja: są dwie szczeliny, które zapamiętam
najbardziej. Jak schodziliśmy z trzeciej bazy i sanie pociągnęły mnie do
krateru, to wtedy się naprawdę wystraszyłem. Nie zapomnę tego widoku, jak sanie
wisiały pionowo na dwóch linkach w tej dziurze i tylko czekałem co będzie
dalej. Pomimo, że wy staliście na ścieżce, to słyszałem ciężki oddech
Agnieszki. Nie wiem kto bardziej się wystraszył, ale chyba wszyscy czuliśmy
przerażenie. A druga szczelina to ta dwupiętrowa, jak zaczęliśmy schodzić z
4330 m, co śnieg ma kolor jak morze z Krety. Nigdy nie widziałem, żeby śnieg
miał taką barwę i żeby szczelina była tak głęboka. Przecież, jak szliśmy, to ze
ścieżki nawet nie widzieliśmy jej dna.
Agnieszka w tym czasie dopowiedziała: tutaj
wszędzie są szczeliny. Trzeba wszędzie uważać. Jak dochodziliśmy do tutejszej
bazy, to myślałam, że jest już po wszystkim, a tu na sam koniec wpadłam do
dziury. Czułam, że tam jest wielka otchłań, bo noga wisiała mi w powietrzu i
nią machałam. A druga szczelina to ta, gdy szliśmy od samolotu do tutejszej
bazy. Po rozbiciu namiotu poszłam się przejść i wszyscy przeszli, a oczywiście
ja musiałam wpaść do szczeliny. Mieliśmy pecha do szczelin. Z tego co czytałam,
to ten lodowiec słynie ze szczelin.
W końcu nadszedł temat, który już trochę wcześniej
podsumowywaliśmy, bo chodziło przecież o najważniejszą kwestię: czy jesteśmy
zadowoleni z wyprawy i czy satysfakcjonuje nas miejsce, do którego doszliśmy?
Tutaj miałem mnóstwo do opowiedzenia, dlatego powiedziałem tak:
ja jestem bardzo zadowolony i mimo wszystko uważam
Denali za udaną wyprawę życia. Dlaczego? Bo po raz kolejny mogłem przesunąć
swoje granice wytrzymałości. Na Denali było dużo rzeczy, których nigdzie
wcześniej nie mogłem przeżyć. Cieszę się z tego, że pozwoliliście mi pójść
samemu na atak szczytowy, jak was trzymała choroba wysokościowa. Muszę to
powiedzieć, że nie przyjechałem tak daleko tylko żeby wejść na 4000 m. Czułem
się idealnie, dlatego nie mogłem pojechać do domu, nie próbując nawet wejść na
szczyt. Źle bym się z tym czuł. Z drugiej strony nie chciałem nic robić na
siłę, dlatego nakreśliłem sobie granice, do których mogę się zbliżyć, a kiedy
miało być coś niebezpiecznego, to miałem zawrócić. I tak robiłem. Wtedy jak
poszedłem sam, za licznymi ekipami, to starałem się iść za nimi, żeby w razie
czego zawsze ktoś był do pomocy. A gdy dołączyłem do trzech Amerykanów, to
mogłem pójść jeszcze wyżej. Koniecznie chciałem dojść do poziomu 5210 m n.p.m.,
bo to ostatnia baza. Chciałem zobaczyć jak ona wygląda i jak daleko jest
jeszcze od niej na szczyt. Spać na takiej wysokości – to by było kolejne nowe
przeżycie. No i takiego morzu -40˚C nigdzie bym nie doświadczył i teraz wiem,
jak jest – że mam dość duży zapas pod względem wytrzymałości. Mogłem też siebie
sprawdzić na nietypowej wysokości – na 5800m – jak się czuję, bo tego nikt nie
wie, dopóki tam nie wejdzie. Pomimo rozrzedzonego powietrza czułem, że mam
jeszcze duży zapas, ponieważ od 4330 m wraz z wysokością przyspieszałem, a
powinno być odwrotnie. Myślałem, że będzie gorzej, bo na Elbrusie na 5300m
czułem silne zmęczenie z powodu rozrzedzonego powietrza, a tutaj po prostu
szedłem bez większego wysiłku. Szkoda tylko, że pogoda i późna pora dnia
„kazała” mi schodzić. Ale i tak mam wielką radość, bo nic się nie stało, a do
szczytu pozostało tak nie wiele. Wiem, że jeszcze pozostała cała śnieżna grań
do pokonania, ale gdybyśmy szli wszyscy, to kto wie, czy nie dałbym radę?... Z
innych rzeczy, to bardzo mi się podobało zjeżdżanie na linach na 4750 m nad
błękitną otchłanią i ta wielka, dwupiętrowa szczelina ze śniegiem w kolorze
morza na Krecie w Grecji. Dużo rzeczy mi się podobało i uważam, że dla tych
wszystkich przeżyć warto było przyjechać i spróbować, bo jak sobie pomyślę, że
w tym czasie swojego wejścia próbowało 277 osób i jeszcze nikt nie rozbił nawet
namiotu w High Campie, i jak zobaczyłem tam tylko dwa depozyty, to
wywnioskowałem, że ja doszedłem najdalej, bo aż do poziomu 5800 m, idąc
przecież z trzeciej bazy. Nikt tak nie robi ze względu na zbyt dużą odległość i
siły potrzebne do wejścia. Właśnie przez to uważam, że pokonałem swoje granice
wytrzymałości. Wiedząc, że teraz mają przyjść trzy dni z burzami śnieżnymi, to
nie spodziewam się, żeby w ciągu tego tygodnia komuś udało się wejść na szczyt.
Z tego powodu uważam, że w aktualnych warunkach podjęliśmy najbardziej słuszne
decyzje i zrobiliśmy chyba nawet więcej niż można było. Każdy z nas przecież
pamięta, jak się szarpaliśmy z saniami, gdy szliśmy od bazy drugiej do
trzeciej. Wszyscy robili tą trasę na dwa razy, zakładając depozyty, a my
poszliśmy „na Polaka”, czyli „do zajechania jeden krok” – wzięliśmy wszystko
naraz i męczyliśmy podejście 12 godzin. Byliśmy wyczerpani, ale wzięliśmy ten
odcinek na jeden raz i to pozwoliło sprawdzić każdego z nas, czy jesteśmy
gotowi na duży wysiłek.
Agnieszka dopowiedziała swoje słowa: pomimo, że
weszłam tylko na 4300m, to czuję wielką radość, bo nigdy nie byłam w górach,
gdzie trzeba wejść tak głęboko i tyle dni spędzić na lodowcach i na takich
mrozach. Przez to, że zachorowałam najbardziej, to zrobiłam wszystko, co
mogłam. Nie przyjechałam tu, żeby robić coś na siłę, bo zdrowie jest
najważniejsze i dlatego uważam, że i dla mnie wyprawa jest udana. Czasami sobie
myślę jednak, a co by było, gdybyśmy jeszcze u góry przeczekali te trzy dni i
spróbowali. Czasami biję się ze sobą w myślach, czy można było zrobić więcej,
ale fajnie mówi się tutaj, jak jesteśmy na dole zdrowi i pełni sił, a co
innego, jak tam czułam się fatalnie… Kiedy myślę o tym, jakbyśmy zostali, to
wiem, że mogłoby nam zabraknąć czasu, bo musielibyśmy przeczekać trzy dni burz
i ze trzy, cztery dni poświęcić na wejście na szczyt, bo jeden dzień, to
dojście do ostatniej bazy, założenie depozytu i powrót, drugi dzień, to
złożenie namiotu i wniesienie drugiej części rzeczy. Później odpoczynek i atak
szczytowy. No i trzeba jeszcze wrócić do Base Camp. Wrócilibyśmy pewnie na
początku czerwca, a zanim wrócilibyśmy, to pogoda znowu zdążyłaby się zepsuć i
kto wie, czy samoloty by latały.
Faktycznie, biorąc pod uwagę wszystkie te rzeczy,
też pomyślałem, że raczej czasowo nie wyrobilibyśmy się. Trzy dni zapowiadanych
burz śnieżnych zabrałoby nam zbyt wiele czasu… Wszyscy pamiętaliśmy, że gonitwa
z czasem w górach oznacza wypadek, dlatego nikt z nas nie przyjmował takiej
wersji podczas całej wyprawy. Nie chcieliśmy robić nic na siłę. Po prostu nie
mogliśmy zwiększać prawdopodobieństwa zaistnienia wypadku, bo przecież w
normalnych warunkach było już kilka miejsc, gdzie mogłoby się coś stać.
Rozpoczęliśmy więc omawiać kwestię wypadków z udziałem Polaków, którzy
najczęściej doznają urazów i innych ciężkich wypadków na skutek ścigania się z
czasem, ponieważ np. w 4-5 dni chcą wejść na jakiś czterotysięcznik i robią to
na siłę. Podobnie z Mt. Blanc, na którym nie brakuje ekip z ewidentnym brakiem
czasu na taką wyprawę. No cóż – tego nie zmienimy, dlatego my jako ekipa,
mogliśmy znacznie wcześniej pomyśleć o potrzebnym czasie i tak właśnie zrobiliśmy,
dając sobie duży zapas, między innymi na załamania pogody, które w górach są
przecież normalną sprawą. Każdy z nas miał jeszcze wiele do powiedzenia i
wszyscy zgadzaliśmy się, co do tego, że podejmowaliśmy słuszne decyzje, że jako
ekipa współpracowaliśmy ze sobą bardzo dobrze i że nikt na nikogo nie miał
prawa być obrażonym ani zdenerwowanym, ponieważ nikt nie nalegał na drugiego,
żeby zrobić coś więcej. Nikt z nas też nie czuł rozczarowania. Najważniejsze,
że każdy uznał ten wyjazd jako wyprawę życia i że w bazie mieliśmy teraz
uśmiechy podsumowując to wszystko. Widząc, jak piękny mamy wieczór, gdzie
błękit nieba i białe góry zachwycały w każdym calu myśleliśmy, że jutro
będziemy mieli idealną, spokojną pogodę, która pozwoli nam wrócić do Base Camp.
Dopiero wtedy, gdy usiedliśmy i porozmawialiśmy, stwierdziliśmy, że podjęliśmy
najbardziej słuszną decyzję, że nie
poszliśmy dalej – do Base Camp –
ponieważ z braku sił stanęlibyśmy gdzieś w połowie drogi. Teraz czuliśmy
jak bardzo jesteśmy „połamani”. W końcu położyliśmy się spać, po godzinie
22.00. Zaczął prószyć lekki śnieg. Każdy z nas spał nieprzerwanym snem. Wszyscy
czuliśmy bardzo wielkie zmęczenie.
DZIEŃ 11.
SŁYNNE BURZE ŚNIEŻNE NA DENALI I JAKĄ OBRAĆ TAKTYKĘ NA PRZETRWANIE
SŁYNNE BURZE ŚNIEŻNE NA DENALI I JAKĄ OBRAĆ TAKTYKĘ NA PRZETRWANIE
Agnieszka wstała jako pierwsza i wyjrzała na
zewnątrz. Nasza nadzieja na powrót do Base Camp niestety prysła bardzo szybko.
Teren od początku nocy aż do teraz spowijały bardzo gęste mgły takie, że nawet
nie widzieliśmy ścieżki prowadzącej przez lodowiec. Dodatkowo od kilku godzin
nieprzerwanie padał śnieg. Mieliśmy jeszcze jakąś nadzieję, że może w ciągu
dnia poprawą się trochę warunki. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że trzydniowy
okres burz i tak mocno opóźnił wielkie załamanie pogody, więc kiedyś musiał
nadejść. Dobrze, że byliśmy nisko, bo w wyższych partiach Denali z pewnością
zagrożeniem byłby dla nas bardzo silny wiatr. Tutaj też byliśmy wystawieni na
jego działanie, ale mieliśmy zabezpieczenie w postaci muru. Co godzinę
sprawdzaliśmy, jakie są warunki, ale nic nie zapowiadało odmiany na lepsze...
Cieszyliśmy się z tego, że przynajmniej wiatr nie wieje w ogóle. Panowała
zupełna cisza. W ciągu dnia wychodziliśmy, żeby ugotować coś na śniadanie, a
później na obiad. Teraz odrabialiśmy utracone kalorie i mieliśmy dużo czasu na
odpoczynek. Zupełna cisza tego dnia oznaczała przysłowiową „ciszę przed burzą”…
O godzinie 16.00 tak nagle, w ciągu kilku sekund zaczął wiać dość silny wiatr,
a o 16.55 przerodził się w burzę śnieżną. Teraz słyszeliśmy, jak bardzo mocno
wieje i jak szybko powstają zaspy. Śnieg padał nieprzerwanie od początku nocy,
a przy tej prędkości wiatru, mieliśmy wrażenie, że opadu jest coraz więcej.
Wystarczyła godzina porywistego wiatru i początek opadów, żeby zobaczyć, co
oznaczają burze na Denali. Nie raz czytałem, że w ciągu jednej nocy można
zostać zasypanym i to się zdarzało, a teraz my musieliśmy się zmierzyć z
dokładnie takim samym problemem.
Podsumowaliśmy, że Denali na każdym kroku utrudnia
nam powrót do bazy początkowej, bo co dziennie coś nas spotyka i zawsze musimy
się „naszarpać”, żeby gdzieś dojść dalej. Burza śnieżna trwała od 20min, a
wiatr wiał od ponad godziny. Zauważyliśmy, że zasypuje nas bardzo szybko.
Agnieszka wyjrzała ze swojego namiotu i zapytała: „nic z tym nie zrobimy?” Za
chwilę wyszedłem na zewnątrz, żeby zobaczyć, jak jest na zewnątrz. Dobrze, że
Agnieszka nie miała widoku na stronę, z której wiał wiatr, bo tam wyglądało
tragicznie... Odgłos silnego wiatru i śniegu uderzającego o namiot z dużą
prędkością nie zachęcał do wychodzenia z ciepłego namiotu, ale niestety
musieliśmy. Szymon i Wojtek też szybko wyszli na zewnątrz i najpierw
rozejrzeliśmy się po okolicy. Wielki mur w kształcie półokręgu, który okalał
nasze namioty zapewniał ochronę od strony zachodniej aż do wschodniej. Wiatr
wiał z południowego zachodu (bardziej jednak z południa), co powodowało, że
omijał cały mur! Od tej strony mieliśmy ustawiony tylko bardzo niski, ułożony z
trzech warstw cegieł śnieżnych murek, który szybko zasypało i teraz zamienił
się w rampę, od której podbijało śnieg do góry. Zawiewany opad skutecznie
zatrzymywał nasz namiot, przez co zasypywało go bardzo szybko. Również od
spodu, pod tropikiem powstawały zaspy. Strona południowo-zachodnia wyglądała
najgorzej, ponieważ w ciągu jednej godziny powstała około jednometrowa zaspa na
wysokość, o długości również ponad jeden metr i w bardzo szybkim czasie
poszerzała swoje granice w kierunku naszego namiotu. Pomyślałem, że to wiatr
tak szybko nawiewał śnieg, że przez niski mur piętrzył się w jednym miejscu w
znacznie szybszym tempie, ponieważ sam opad nie był intensywny ani duży.
Prędkość wiejącego wiatru powodowała, że potrafił przerzucać ogromne masy
śniegu w krótkim czasie. Jeszcze wieczorem, od strony niskiego murku, a teraz
rampy, mieliśmy około półtorej metra odśnieżonej i płaskiej powierzchni od
namiotu. Teraz pozostało zaledwie… 20cm, a sama zaspa wyglądała jak nawis nad
przepaścią ostrych grani śnieżnych. Widok był przerażający i wiedzieliśmy, że
jeśli nic z tym nie zrobimy, to za kilkanaście minut zacznie na nas napierać
warstwa o grubości 1m.
Masy śniegu mogły nas dosłownie zasypać i
przygnieść w całości. Sanie, plecaki i wszelki sprzęt dosłownie zniknęły w
obozie. Wtedy chwyciłem za łopatę i zacząłem odśnieżać teren najpierw dookoła
mojego namiotu. Pomimo ciężkich warunków musieliśmy wszyscy to zrobić – każdy
swoją część. Odśnieżanie namiotu trwało aż 1h 40min. Zakończyłem o godzinie
18.55. Dlaczego tak długo? Na początku rozbijałem wielką zaspę od strony
południowo zachodniej i przerzucałem zwały śniegu poza wysoki mur, za namiotem.
Odtąd wykorzystywałem wiatr do tego zadania. Stał się moim sprzymierzeńcem.
Duże bryły podrzucałem energicznymi ruchami za pomocą łopaty do góry i za
siebie. Wichura rozbijała je w powietrzu na mniejsze kawałki i przez to wywiewało
je daleko, nawet kilka metrów poza naszą ubikację. Około 8m od namiotu za murem
była wbita tyczka oznaczająca czyjś depozyt. Wiatr miał taką siłę, że głównie
tam spadały kawałki brył, które wyrzucałem wysoko w powietrze. Pomyślałem, że
komuś przysypuję sprzęty, ale w takich warunkach, to nie miało teraz znaczenia.
Ważne, żeby tyczka stała na swoim miejscu, żeby ekipa, która zostawiła sprzęty,
mogła bez problemu je odnaleźć. Podczas normalnej pogody z łatwością odkopią sobie rzeczy. Kiedy rozbiłem wielką zaspę do poziomu płaskiej
i utwardzonej powierzchni, na której stał namiot, zacząłem wydobywać plecak i
sanie spod zasp. W końcu mieliśmy tam jedzenie i sprzęt do gotowania. Tutaj też
wykorzystałem silne podmuchy i wyrzucałem śnieg w powietrze, a resztę robił za
mnie wiatr. Kiedy opanowałem mój kawałek terenu, poszedłem za namiot, by
dookoła wysokiego muru zebrać wszystko, co nawiało. Wysoki mur był wielką
zaporą dla śniegu i opad gromadził się nie od tej strony, co trzeba. Lewy,
krótszy bok odśnieżyłem bardzo szybko, ale powstał problem, gdy chciałem to
samo zrobić wzdłuż długiego boku.
Pomiędzy namiotem, a murem ciągle wirowało
powietrze, które podrzucało sypki śnieg do góry, tworząc wielką kurzawę. Nie
mogłem tam podejść, bo od razu zatykało płuca i nie mogłem nawet złapać oddechu.
Musiałem się wycofywać i próbować po raz kolejny. Wtedy pomyślałem: wstrzymam
oddech i w ciągu tej krótkiej chwili przerzucę poza mur jak najwięcej śniegu,
żeby go nie wywiewało w powietrze. Wtedy nie zatykałoby mnie z powodu kurzawy.
Na jednym bezdechu przerzucałem około 4-5 łopat i wracałem. W około 10min
opanowałem również ten teren. Kiedy zdjąłem warstwę około 30cm śniegu spomiędzy
namiotu a muru, kurzawa ustała. Wtedy mogłem oddychać normalnie i zacząłem
zeskrobywać zmrożony śnieg z muru oraz z namiotu. W końcu wyczyściłem teren
dookoła namiotu. Wtedy zauważyłem, że pomiędzy częścią sypialną, a tropikiem
gromadzą się większe zaspy niż poza namiotem. W trakcie panującego wiru
powietrza wiatr podwiewał śnieg pod tropik i w ten sposób znacznie szybciej
powstawały duże bryły pomiędzy dwoma materiałami. W trakcie odśnieżania terenu
mogłem zobaczyć, jak szybko powstaje nowa zaspa pomiędzy warstwami namiotu.
Wystarczyło 10min, żeby bryła miała około 40-50cm wysokości. Na zewnątrz, od
tej samej strony nawiało tylko 5cm. W tym samym czasie, od strony
południowo-zachodniej kolejne masy śniegu nacierały w moją stronę. Przez 20min
zdążyło nawiać już 30cm nowej warstwy! Wtedy musiałem od nowa przerzucać je na
drugą stronę. Widząc, jak szybki jest postęp postanowiłem, że od strony
największych zasp muszę wykopać szerszy dół, sięgający poza obręb niskiego
murku. Dzięki temu nawiewany śnieg miałby więcej terenu do zasypywania. Tak też
zrobiłem. Bambusowymi tyczkami oznaczyłem granicę, którą chcę osiągnąć i do
wyznaczonego miejsca musiałem kopać. Na początku rozbijałem zamarznięty mur i
wyrzucałem jego bryły na prawo, w stronę drugiego depozytu – od strony
zachodniej. Mając w końcu dostęp do świeżych warstw, zacząłem je rozbijać na wielkie
bryły i podrzucać w powietrze. W ten sposób poszerzałem granice mojej bazy.
Szymon i Wojtek podpatrzyli, jak w szybki sposób opanowuję nowy teren.
Próbowali w ten sam sposób zabezpieczyć swoje namioty. Mimo wszystko nie
chciało im się tak dokładnie odśnieżać, więc stwierdzili, że tyle ile zrobili
zupełnie im wystarczy. Po pracy poszli spać do namiotu. Ja dalej kopałem, żeby
dokończyć swój dłuższy plan.
Do godziny 18.30 przewalałem wielkie bryły
nawianego śniegu i na koniec jeszcze raz odśnieżyłem dookoła namiotu,
zgarniając kolejną 20cm warstwę. Patrząc na tempo zasypywania, pomyślałem, że
wykonuję syzyfowe prace, bo na początku miałem wrażenie, że śnieg jest szybszy
niż moje „szuflowanie” łopatą. Szybko jednak to się zmieniło, od momentu, gdy
poszerzyłem granice mojego obozu. Jako, że dolna część niskiego muru zamieniła
się w wielką, lodową bryłę, nie mogłem jej rozbić. Pozostawiłem więc wysoki na
20cm długi stopień w kształcie łuku, o długości około 3m. Namiot miałem rozbity
w najniżej położonym miejscu, a za stopniem śnieg gromadził się na poziomie
położonym wyżej o 20cm. Wszystko za nim było zmrożone, dlatego nie mogłem
dokopać się poniżej poziomu pozostawionego lodowego łuku. Po zakończonej pracy,
stwierdziłem, że poszerzony teren wystarczy mi na jakieś dwie godziny burzy i
kiedy za ten czas wstanę, to ponownie zobaczę „wielki nawis” napierający na
namiot. O 18.55 porzuciłem dalszą pracę i poszedłem spać. Chciałem trochę
odpocząć, żeby znowu mieć siły do kolejnego kopania. W namiocie jadłem jeszcze czekoladę,
żeby nie opaść z sił. Próbowałem zasnąć, ale nie mogłem. Ciągle nasłuchiwałem
wiatru i śniegu uderzającego o namiot. Leżenie raczej zamieniło się w czuwanie
i rozmyślanie o tym, jak długo będzie trwała jeszcze ta burza. Kiedy byliśmy na
zewnątrz, Agnieszka zapytała ile może trwać taka burza? Odpowiedziałem, że
różnie – w zależności od warunków. Może trwać od kilku godzin do nawet trzech
dni. Nie to chciała usłyszeć, ale tak niestety było... W końcu prognozy mówiły
o trzech dniach burz. Nastawiałem się w umyśle na długą i ciężką walkę ze
śniegiem, dlatego, kiedy leżałem w namiocie po pierwszym odśnieżaniu wymyśliłem
plan, jak dać sobie jeszcze większe szanse na dłuższy sen i co zrobić, żeby w
środku nocy nas nie zasypało.
Pomyślałem tak: skoro co dwie godziny muszę
wstawać, żeby walczyć z zaspami i półtorej godziny zajmuje mi odśnieżenie, to
co trzy i pół godziny będę poszerzać teren od strony południowej, żeby dół do
zasypywania stawał się coraz większy, co dałoby mi możliwość dobrego snu. Miałbym
wtedy więcej czasu. W końcu to nie opad był zagrożeniem, ale prędkość
zawiewania śniegu. Liczyłem na trzy dni takich burz, dlatego musiałem mieć
pewność, że przez cały czas będę miał siły. Musiałem więc dobrze wypoczywać.
Zasypanie raczej nam nie groziło, gdybym zrealizował mój plan. W trakcie
pierwszego odśnieżania powiedziałem ekipie – nie zamartwiajmy się, bo damy
radę. Musieliśmy jedynie regularnie wstawać i odśnieżać. Z drugiej strony
pokazałem im inne namioty i powiedziałem: „tam też ktoś jest. Skoro oni dają
radę, to my też damy radę”. W ekipie, która rozbiła się 100m przed nami
słyszeliśmy nawet muzykę i śmiechy. Z powodu silnego wiatru nie mogliśmy
rozpoznać ani jednego słowa, ale przynajmniej słyszeliśmy, że nie stracili
poczucia humoru. Tamta grupa miała postawiony mur od właściwej strony i być
może dzięki niemu nie musieli poświęcać tyle czasu na odśnieżanie. Co prawda
oni też musieli co jakiś czas wstawać, ale my mieliśmy znacznie gorzej z powodu
braku muru od właściwej strony. Teren dookoła mojego namiotu od strony
południowej poszerzyłem do około 2,5m. Jak łatwo sobie policzyłem, powinno to
wystarczyć na jakieś 3-4 godziny. Chociaż zaspa przesuwała się średnio z
prędkością 1m/godzinę, to w trakcie odśnieżania rozbiłem jeszcze zmrożoną
warstwę za murem (podobnie jak w bazie drugiej) i pogłębiłem teren. Szeroki dół
pozwalał na gromadzenie większej ilości śniegu i przez to spowolnienie
przesuwającej się zaspy, bo ta musiałaby najpierw wypełnić cały odśnieżony
teren, żeby dalej mogła powiększać swoje rozmiary. W namiocie cały czas
czuwałem, ponieważ nie mogłem zasnąć z powodu hałasu, jaki powstawał podczas
huraganowego wiatru.
O 22.05 musiałem wstawać ponownie, ponieważ zaspa
dotarła pod mój namiot. Brakowało jakieś 20-30cm, więc chciałem jeszcze raz
przygotować teren na kolejne kilka godzin. Teraz miałem znacznie więcej terenu
do odśnieżenia, ponieważ w ciągu dnia poszerzyłem go. Z drugiej strony
wiedziałem, że świeży śnieg można znacznie szybciej przerzucać w postaci
większych brył, niż stare warstwy, które najpierw trzeba rozbijać siłowo.
Świeży śnieg zbijał się w mało stabilne bryły, przez co na łopatę mogłem
nabierać znacznie więcej niż wynosiła jej powierzchnia. Podrzucając je do góry
i za siebie, ponownie spadały dopiero gdzieś w okolicach depozytu. Kiedy
Agnieszka odśnieżała swój teren, wyrzucała śnieg na główną drogę w bazie.
Obrała gorszą metodę, ponieważ nie opanowała nic więcej poza małym skrawkiem
dookoła namiotu i przez to musiała wstawać częściej. Podczas drugiego
odśnieżania szybko zabrałem się za rozbijanie wielkiej zaspy i ponownie
wyznaczyłem sobie nowy teren do poszerzenia. Teraz myślałem o zapasie około
6-ciogodzinnym, co pozwoliłoby mi zasnąć na dłużej i mieć spokojny sen. Nowe
warstwy przerzucałem w okolice depozytu. W końcu odsłoniłem starą zmarzlinę.
Rozbijałem ją z użyciem dużej siły. Duże bryły wyrzucałem ręcznie za mur,
ponieważ były za ciężkie. Poszerzyłem w ten sposób granice mojego terenu
kolejny metr. Tyczkami zaznaczyłem nowe „ziemie” do opanowania i pomału
realizowałem założony plan. Odśnieżenie namiotu dookoła zostawiłem na sam
koniec. Wiedziałem, że w okolicach wysokiego muru będzie mocno podwiewało.
Dopiero po 23.00 przerzucałem świeży śnieg spod muru. Pomimo ponad godziny
spędzonej na zewnątrz, za namiotem nawiało co najwyżej 30cm śniegu. Tam
gromadził się znacznie wolniej, ponieważ od strony południowej wszystko
zatrzymywał sam namiot, albo wcześniej, wielka zaspa. Przed nim miałem
przygotowany wielki dół, szeroki na jakieś 3,5-4m, co dawało mi kolejne godziny
na odpoczynek. Teren wokół sań i plecaków odśnieżyłem tylko „z grubsza” tak,
żebym tylko wiedział gdzie są sprzęty i inne rzeczy. Zasypane sanie
przeciągnąłem na nowo odkopany teren pod zaspę, żeby przed namiotem mieć więcej
miejsca. Teraz czułem się znacznie spokojniej, bo wiedziałem, że za każdym
razem daję sobie jeszcze więcej czasu na dobry sen i pewność, że śnieg mnie nie
zasypie w środku nocy.
W końcu pracę zakończyłem o godzinie 23.15, więc
teraz marzyłem o spaniu i o zakończeniu burzy. Chyba właśnie zdobyty komfort
psychiczny pozwolił mi na szybkie zaśnięcie i na długi sen. Przebudziłem się
tylko na chwilę po 3.00 w nocy, ale przez ścianki namiotu widziałem, że śnieg
nie dotarł jeszcze w ich pobliże. Wtedy od wewnątrz potrząsałem namiotem, żeby
zalegający śnieg na górze zsuwał się na dół i sprawdzałem w ten sposób, czy
wielka zaspa jest już wyczuwalna. Na szczęście nie zdążyła aż tak zwiększyć
swoich rozmiarów. Pomimo środka nocy, niebo przyjmowało ciemnoniebieski kolor i
przez to przy słabym świetle mogłem rozpoznać, czy na południowej stronie jest
ciemniej, czy tak samo, jak dookoła. Ciemniejszy teren oznaczałby obecność
zaspy tuż za tropikiem. Widząc, że na razie jest tak samo, zasnąłem ponownie na
godzinę. Około godziny 4.15 nagle w jednym momencie burza ustała! Jeszcze przez
chwilę czuliśmy porywiste, pojedyncze podmuchy, które równie szybko wygasły.
Teraz panowała zupełna cisza… Wszyscy wyszliśmy na zewnątrz, żeby zobaczyć, jak
jest dookoła nas. Na szczęście wielka zaspa nie zdążyła przez 5 godzin dotrzeć
do namiotu. Najwidoczniej przed czwartą opad musiał słabnąć i przez to
nawiewało mniej śniegu. I tak były jego ogromne ilości, ale przynajmniej nie
zdążyły dotrzeć do samego wejścia, jak ostatnio. Dodaliśmy sobie otuchy,
mówiąc, że dzisiaj uda nam się wyruszyć do Base Camp i kto wie, czy nie wrócimy
do Talkeetny… Chyba każdy z nas tego chciał, bo wyprawę i tak już zakończyliśmy
pod względem wchodzenia na szczyt Denali. Mając długą chwilę spokoju, poszliśmy
z powrotem do namiotu, żeby wyspać się do porządku po nocnej walce z
nacierającym śniegiem.
Wstałem po godzinie 8.08 rano i pierwsze co
zrobiłem, to wyszedłem na zewnątrz, żeby sprawdzić jakie panują warunki.
Świeciło słońce, ale powiedziałem, że są chmury i nie ma już takiej gęstej
mgły. Najwięcej chmur zalegało nad nami i w oddali – w stronę Base Camp.
Mieliśmy więc nadzieję, że skoro przez noc szalała taka burza, a teraz ucichła
i nawet mgły ustąpiły, to będziemy mieli w miarę dobrą pogodę na wyjście. Na
razie nic nie zwiastowało polepszenia warunków, ponieważ przez większą część
czasu chmury tak nisko opadały, że co chwilę z powrotem spowijały bazę gęstymi
mgłami. Czasami mieliśmy krótkie przebłyski, dzięki czemu mogliśmy spojrzeć do
połowy stromego podejścia za bazą pierwszą i w drugą stronę – w głąb lodowca
Kahiltna, na tyle, na ile pozwalała widoczność. O tej porze raczej nikt nie
wyruszał w góry, bo było zbyt wcześnie, a warunki niestabilne. O godzinie 8.08,
kiedy wstałem, nie zrobiłem sobie nawet śniadania, tylko od razu chwyciłem za
łopatę i zacząłem odśnieżać zwały śniegu. Przerzucenie wszystkiego, co
nagromadziło się przez ponad 5 godzin w nocy, licząc od ostatniego odśnieżania,
zajęło mi jakieś dwie godziny. Nie poprzestałem na tym, bo kiedy widziałem, że
pogoda jest stabilna, chciałem wykorzystać ten fakt, żeby wzmocnić naszą
platformę. Początkowo wyznaczyłem nowy teren do poszerzenia, ale tutaj
zagarnąłem kolejne 2m naraz i poszerzyłem też łuk będący granicą naszej
platformy, sięgający znacznie dalej, poza wysoki mur okalający częściowo
namioty. Odśnieżyłem też wokoło mojego namiotu, bo to miejsce zawsze
zostawiałem na sam koniec. Wtedy zobaczyłem, że dookoła niego warstwa śniegu
nie jest za wielka, bo miała tylko jakieś 20-30cm grubości, ale za to śnieg,
który wiatr wcisnął pomiędzy część sypialną a tropik, długo wyciągałem łopatą.
Musiałem po trochu rozbijać warstwę, żeby spadała na dół i później podbierałem,
co opadło. Teraz mogłem zobaczyć, jak wir powstający za namiotem potrafił
wysoko wcisnąć śnieg do góry.
Szymon i Wojtek wstali po 9.30. Najpierw musieli
odśnieżyć sanie i plecaki, a dopiero potem zaczęli gotować ciepłe obiady.
Agnieszka wstała po 10.00 i od razu mogła przygotowywać śniadanie, bo jej sanie
i częściowo teren dookoła namiotu zdążyłem już odśnieżyć. Udało mi się nawet
utworzyć nowy chodnik pomiędzy namiotami oraz wykopać zupełnie nowe przejście
do ubikacji, którą mieliśmy za wysokim murem z cegieł śnieżnych. Pogłębiłem też
sam dół w WC, bo prawie go zasypało. Teraz mieliśmy odśnieżone przejścia i
mnóstwo miejsca dla czterech sań. Widzieliśmy jednak, że wszędzie dookoła
przybyło około 30cm świeżego śniegu plus miejscowe zaspy. Trasa powrotna
zupełnie gdzieś zniknęła… W trakcie odśnieżania, w miarę upływu czasu,
zaobserwowałem, że mamy naprzemienną pogodę – raz świeciło słońce, a raz
gromadziły się chmury. Najciekawiej wyglądało powyżej grani West Buttress,
gdzie na jej szczycie powstała chmura w kształcie dysku, czyli altocumulus
lenticularis. To ta sama, co zapowiada bardzo silne wiatry i pogorszenie
pogody. Mając na względzie, że ponownie, w ciągu kilku sekund może zaatakować
kolejna burza śnieżna, zacząłem od godziny 8.08 poszerzać dół. Prognozy mówiły w
końcu o trzech dniach, a chmura w kształcie dysku, wysoko ponad nami
potwierdzała, że to jeszcze nie koniec wichur. Po godzinie 10.10 zauważyłem we
mgle idącego samotnie narciarza. Trochę dziwił mnie kierunek, z którego
przyszedł, bo szedł zupełnie poza ogólnie przyjętą drogą. Wybrał raczej trasę
wzdłuż grani, które widzieliśmy po prawej stronie, patrząc w kierunku Base
Camp. Wydeptywana przez niego ścieżka wydawała mi się zupełnie niewłaściwa, tym
bardziej, że pod długimi graniami widzieliśmy mnóstwo szczelin i spękanych
fragmentów lodowca. Nie wiem, czy komuś tak się spieszyło, że bez względu na
panujące warunki chciał wyjść już w góry, albo zbyt długo czekał na odpowiednie
i bez względu na wszystko postanowił wyjść na lodowiec. Wyglądało to trochę,
jakby właściwą drogę całkowicie zasypało i narciarz szedł na zasadzie: iść
lodowcem, byle do góry. Chyba nie do końca wiedział, co ma robić dalej, bo
kiedy dotarł do Base Camp I, czyli do nas, przeszedł w odległości około 10m od
naszej platformy i co kilka kroków zatrzymywał się, jakby nie miał pewności,
czy ta trasa jest bezpieczna. W końcu stanął jakieś 40m od nas i zaczął kopać
dół pod namiot. Po jego wykopaniu jeszcze długo myślał, co zrobić dalej.
Siedział w nim bez namiotu i być może czekał na poprawę pogody.
Ja tymczasem odśnieżałem dalej, bo chciałem
przygotować nas na kolejną burzę. Zagarniałem jak największy teren, co
pozwoliłoby na spokojny sen i brak konieczności wstawania w środku nocy, żeby
przerzucać kolejne zwały śniegu. Skoro stary dół wystarczał na 6 godzin biorąc
pod uwagę słabnącą burzę pod koniec, to ten aktualny musiał zapewnić
bezpieczeństwo na więcej niż 8 godzin. Po godzinie 10.20 ugotowałem obiad i
przygotowałem wodę do zrobienia napoju owocowego, który piłem podczas całej
wyprawy. W międzyczasie dalej przekopywałem kolejne warstwy śniegu. O godzinie
11.10 zauważyliśmy osiem osób, idących tą samą trasą co narciarz. Zza
wzniesienia na lodowcu wyłaniali się jeden po drugim. Wszyscy byli związani
liną i skręcili w stronę bazy, dorównując do starej ścieżki, która przecinała
Base Camp I na dwie części. Trasa, którą wytyczył narciarz prowadziła zupełnie
poza obrzeżami tutejszego obozu. Ośmioosobowa grupa stanęła na skrzyżowaniu
ścieżek i spotkała się z inną amerykańską grupą obozującą w tym miejscu. Bardzo
długo prowadzili rozmowy. W szczególności o warunkach, które były, delikatnie
mówiąc, fatalne. Miałem wrażenie, że w tych zaspach trzeba „naszarpać” się za
dwóch, żeby gdziekolwiek dojść. Samo wyrównanie do głównej ścieżki bazowej z
naszej platformy wymagało użycia większej siły, żeby przeciągnąć sanie. No cóż
– nie mogliśmy na to nic poradzić. Musieliśmy iść ciągle do przodu, jeśli
marzyliśmy o opuszczeniu tego miejsca. Dopóki ósemka z komercyjnej grupy nie
skończyła rozmów, nikt nie mógł pójść dalej, ponieważ stanęli w świeżo
utworzonym torze po przejściu narciarza a później ich samych. Raczej nikt nie
planował przecierania nowego szlaku w tak dużych zaspach... Wszyscy byli
związani linami, więc zanim wszyscy stanęli w jednym miejscu musieliśmy trochę
poczekać. Czwórka, z którą rozmawiali zadecydowała, że pakują namioty i idą
wyżej.
Zegarek wskazywał godzinę 11.53. Chmur na niebie
ubywało, a słońce świeciło coraz mocniej. Wtedy Agnieszka powiedziała: „nawet
samoloty latają, a teraz słyszę kolejny. Idziemy! Nie chcę tu być dłużej!”.
Wszystkim spodobała się ta myśl. Szybko dorzuciła: „jaki mamy czas operacyjny?
Do 13.00 musimy się wyrobić, to może na samolot zdążymy, bo w tą stronę pod
górkę szliśmy 4 godziny, to teraz z górki powinno być tyle samo”.
Podchwyciliśmy wyznaczony czas i zaczęliśmy wszystko pakować w pośpiechu.
Powiedziałem tylko tyle: „cztery godziny kopałem i teraz na nic nam się to nie
przyda, ale przynamniej wracamy!”. Agnieszka dodała: „przyda się innym, bo kto
wie, czy nie będzie drugiej burzy”. Jako, że przed podjęciem decyzji zdążyliśmy
zjeść już obiad, to pakowanie poszło nam znacznie szybciej. O godzinie 12.55
byliśmy gotowi do opuszczenia bazy. Chcieliśmy wyjść ale ośmioosobowa grupa
skutecznie tarasowała całe przejście – i starą i nową drogę. Stara trasa
kończyła się praktycznie za ostatnim namiotem. Dalej widzieliśmy tylko zaspy.
Jeszcze przez chwilę wybieraliśmy, którędy pójdziemy. Nie wiedzieliśmy, jak
przebiega nowa droga, a starą musielibyśmy w całości przetrzeć na nowo. Mieliśmy
na uwadze zasypaną szczelinę, do której na początku wpadła Agnieszka, a teraz
była bardzo dobrze zamaskowana. Nie mieliśmy żadnej pewności, że oznaczenia,
które tam pozostawiliśmy jeszcze będą widoczne. Największą obawę przed tą
rozpadliną budził fakt, że patrząc w stronę zachodu, poszerzała się ona nawet
do trzech metrów… Nieciekawie by było jeszcze na sam koniec wpaść do takiej
wielkiej dziury… O równej 13.00 ośmioosobowa grupa poszła w końcu do góry, bo
wcześniej dużo dyskutowali między sobą. Czteroosobowa ekipa wyruszyła kilka
minut wcześniej, przed nimi. Do góry poszło zatem 12 osób.
Obie ekipy szły w niewielkim odstępie. Widząc po
tym, jakie zaspy mieliśmy na trasie przed burzą, aż bałem się pomyśleć, jakie
zaspy muszą być teraz powyżej Base Camp I... Podczas naszego powrotu z Base
Camp II widzieliśmy jak bardzo inne ekipy „męczyły” kolejne podejścia, a co
dopiero teraz, po przejściu śnieżyc… Dobrze, że ten etap mieliśmy już za sobą.
Kiedy grupy wyruszyły do góry, my przepchnęliśmy nasze sanie na starą ścieżkę,
żebyśmy mogli zaciągnąć je na nową drogę. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy nową
trasą, bo niezależnie od tego, jak ona prowadzi, będziemy szybciej niż gdybyśmy
mieli przecierać zupełnie nowy szlak o długości około 8km. Trochę czasu by to z
pewnością zajęło… Z drugiej strony mieliśmy na względzie, że w takich
warunkach, ponownie moglibyśmy walczyć z wywracającymi się saniami, czego każdy
z nas miał już dość. Od momentu opuszczenia bazy nasz ekwipunek ciągnęliśmy za
sobą. Na szczęście nie musieliśmy używać do tego dużo sił. Agnieszka poszła
jako pierwsza, bo widzieliśmy przed sobą całą drogę i nie musiała przecierać
trasy. Kiedy opuściliśmy bazę, zobaczyliśmy, jak 12 osób próbuje wejść na
pierwszą, większą dla nich stromiznę podczas ich wyprawy. Tworzyli sznur, który
stąd wyglądał jak dwanaście czarnych punktów. Nad nami chmury szybko zanikały.
Większe skupiska i kłęby widzieliśmy tylko wzdłuż grani i wysokich szczytów.
Naszą drogę oświetlało już słońce. Widzieliśmy równą granicę chmur, która kończyła
się poniżej poziomu Base Camp I nad lodowcem. Ze starej ścieżki skręciliśmy w
prawo na nową drogę i obserwowałem, w którym kierunku ona prowadzi. Najbardziej
ciekawił mnie kierunek, ponieważ trasa cały czas odbiegała w przeciwną stronę w
porównaniu do starej. Granie po prawej stronie stawały się coraz bliższe i
większe. Nie ufałem nowej ścieżce, ponieważ kierunek wędrówki nie pasował do
niczego. Pomyślałem: skoro ktoś tędy przyszedł, to znaczy, że powinna prowadzić
do właściwego miejsca.
Szybko zauważyłem o co chodzi. Narciarz skorzystał
z przysypanych śladów po kimś innym, czyli jeszcze wcześniej ktoś wybrał taką
opcję. Za około 10min, od momentu, kiedy opuściliśmy bazę, znowu weszliśmy w
chmurę, mając przed sobą gęstą mgłę. Od czasu do czasu, w trakcie krótkich
przebłysków widzieliśmy równą granicę chmur. Dążyliśmy do niej, ponieważ nawet
gdyby powstały nowe chmury, to poniżej niej mgły już by nas nie dosięgły. Przy
słabej widoczności szliśmy wytyczoną nową drogą, ale ta co kilka minut skręcała
dłuższymi łukami, raz w lewo, a raz w prawo. Najbardziej zadziwiał mnie fakt,
że wędrowaliśmy od pół godziny, a sanie musieliśmy bez przerwy ciągnąć. Czasem
nawet musieliśmy użyć większej siły, ponieważ w wąskim torze, pozostałym po
przejściu ośmioosobowej grupy, dość często wystające rzeczy haczyły o śnieg i
blokowały ekwipunek. Wyglądało na to, że narciarz szedł najwyższymi
wniesieniami po lewej stronie wzdłuż lodowca, patrząc od strony jego przyjścia
do Base Camp I. Cały czas próbowałem zrozumieć, kto wytyczył taką trasę i
dlaczego tak bardzo odbiegaliśmy od prawidłowej drogi, która w większość
przebiega środkiem lodowca Kahiltna, a nie jego obrzeżami. Nawet nie
widzieliśmy ani jednej tyczki. Może to dobrze, bo kiedy nastałaby lepsza
pogoda, ktoś mógłby wydeptać prawidłową drogę przez lodowiec tak, jak była
dotychczas oznaczona tyczkami. Szliśmy ciągle nową ścieżką, aż w końcu
dotarliśmy do granicy podstawy chmur. Odtąd mieliśmy mieć zagwarantowaną
widoczność. Mimo wszystko tak się nie stało, ponieważ ścieżka prowadziła
wzniesieniami, dlatego czasami nieznacznie podchodziliśmy i przebijaliśmy
podstawę chmur. Z tego powodu jeszcze nie raz musieliśmy iść w gęstych mgłach.
Po około dwóch godzinach wędrówki nieznaną drogą zauważyliśmy w oddali kilka
namiotów. Od razu pomyślałem, że tutejsze ekipy wczoraj musiała złapać burza
śnieżna. Mieli wymuszony długi postój, ponieważ burza i silny wiatr musiał ich
dorwać w ciągu kilku sekund – tak nagle. Podobnie jak nas.
Na miejscu widzieliśmy sześć namiotów, więc
nazwaliśmy pośredni obóz Base Camp 0,5. Warunki były tak złe, że normalną trasę
musieli jeszcze podzielić na pół. W trakcie wędrówki w stronę namiotów
widzieliśmy, że ślady zanikają i dalej urywa się ścieżka… Teraz poskładałem
wszystko w myślach i powiedziałem: „ci co są w namiotach musieli iść wczoraj,
ale zastała ich burza i musieli się schronić przed wiatrem, dlatego przymusowo
zostali na całą noc i pół dnia. Droga, która właśnie tutaj miała swój koniec
oznacza, że dzisiaj rano wyruszył najpierw samotny narciarz, a później
ośmioosobowa ekipa, która utrwaliła tę trasę. Dalej nie ma żadnej drogi, tylko
widać same zaspy”. Kiedy doszliśmy do namiotów chmury podniosły się o
kilkadziesiąt metrów i przez to ponownie mieliśmy widoczność. Teraz mogliśmy
zaglądać nawet kilka kilometrów w głąb lodowca, aż po same granie. Patrzyłem na
góry w oddali, i szukałem charakterystycznych punktów, czy czegoś nie poznaję.
Przed nami wyrastał cały ciąg grani, ale uznałem je raczej za te, które w
drodze na szczyt mieliśmy po lewej, więc nie mogliśmy pójść w ich stronę.
Daleko, daleko przed nami, słońce oświetlało spękany lodowiec i właśnie to
miejsce wydało mi się bardzo znajome. Agnieszka szła jako pierwsza aż do czasu
zakończenia wydeptanej ścieżki. Teraz ja wyszedłem naprzód i zacząłem wytyczać
nową trasę tak, żeby dorównać do głównego ciągu lodowca Kahiltna. Dopiero stąd
mogliśmy zobaczyć, jak bardzo zeszliśmy z ogólnie przyjętej drogi wejścia… W
końcu tak prowadziła ścieżka po narciarzu, więc musiała doprowadzić nas w dobre
miejsce. Schodząc coraz niżej, w oddali zobaczyłem najpierw samotny czarny
punkt idący w naszą stronę. Postanowiłem, że najpierw dorównamy do niego i się
spotkamy, ponieważ będzie to z pewnością inny narciarz, za którym będzie
wydeptana wyraźna ścieżka i ta powinna nas doprowadzić na środek lodowca.
Od tego momentu szedłem w jego kierunku w linii
prostej. Po około 20min dotarliśmy do niego. Wymieniliśmy kilka uwag o
warunkach i podziękowaliśmy sobie za przetarcie trasy. Od miejsca spotkania,
ponownie mieliśmy wyraźną drogę, ale po przejściu tylko jednego człowieka nadal
wymagała ciągłego przecierania. Wszędzie zalegały bardzo grube i świeże warstwy
śniegu i na dodatek w wielu miejscach przecinaliśmy nawiane zaspy. Patrząc w
dal zauważyłem coś jeszcze. Najpierw daleko, daleko w dole, na lodowcu,
zauważyłem dwa czarne punkty, duży odstęp i kolejne osiem punktów.
Stwierdziłem, że przed nami idą grupy związane linami, sądząc po równych
odstępach pomiędzy czarnymi punkcikami. Z powodu odległości nie mogłem jednak
jednoznacznie powiedzieć, że czarne punkty to są ludzie. Mimo wszystko – teraz
mieliśmy cel! Najgorszą ścieżkę mieliśmy ciągle przed nami, ponieważ po
przejściu narciarza pozostała tylko wąska bruzda, zbyt wąska na nasze sanie.
Powodowało to, że często jechały bokiem i musieliśmy cały czas patrzeć, czy
czasem nie wywracają się. Co kilkadziesiąt kroków stawałem, ponieważ warstwa
świeżego śniegu była za gruba i przez to w wielu miejscach wpadałem głębiej lub
sanie „tonęły” w zaspach. Wiedziałem, że zanim dotrzemy do lodowca, czeka nas
bardzo ciężka przeprawa. Szliśmy około pół godziny. W końcu poczuliśmy, że
obniżamy wysokość. Dotąd przez cały czas okrążaliśmy lodowiec lokalnymi
wzniesieniami. Widząc duży dystans do niego i w jakim terenie aktualnie idziemy
pomyślałem, jak bardzo go okrążyliśmy… Ciekawiło mnie tylko, ile niepotrzebnej
drogi nadrobiliśmy. Wędrówka skrajem lodowca przez lokalne wzniesienia była
zupełnie niepotrzebna... Porównując naszą trasę w drodze na szczyt,
wiedzieliśmy, że powinniśmy tylko i wyłącznie schodzić aż do początków
Heartbreak Hill.
Minęły już 3 godziny, a my ciągle szliśmy w
płaskim terenie, albo nieznacznie opadającym lub wznoszącym – tak
naprzemiennie. Ścieżka do miejsca spotkania z narciarzem ciągle odbiegała w
prawo, czyli w przeciwną stronę niż powinna. Sprawdzałem nawet czas przejścia
mojej grupy. Szybko zauważyłem, że na czterech godzinach nie zakończymy naszej
przeprawy. Dodałem tylko: „dobrze, że przedwczoraj nie poszliśmy dalej za
jednym ciągiem, bo wędrówka w takim terenie wykończyłaby nas i zajechała do
końca, a przecież w Base Camp I czuliśmy już wyczerpanie. Na pewno nie
znaleźlibyśmy więcej sił na męczarnie tą bezsensowną drogą”. Teraz przecierałem
jedyną drogę wydeptaną przez narciarza i czułem, że tutaj potrzeba bardzo dużo
sił… Czasami zastanawialiśmy się nawet, czy gdzieś nie występuje szczelina,
ponieważ mijaliśmy kilka głębszych miejsc z błękitnym śniegiem. Przechodząc
przez takie „dziury” wpadaliśmy trochę głębiej niż standardowo. Przeszliśmy
około 2/3 długości „łącznika” pomiędzy Base Camp 0,5, a początkiem właściwej
trasy przez lodowiec. W przeciwną stronę do nas szła czteroosobowa grupa,
której celem na dziś była baza pierwsza. Cieszyliśmy się bardzo, ponieważ
wędrówka czterech osób oznaczała dla nas wyraźną ścieżkę oraz przetarty tor dla
sań. Oni również wypatrywali innych ludzi, ponieważ tylko wtedy mogli mieć
pewność, że idą właściwą drogą. Nie mieliśmy łatwo. Odtąd przechodziliśmy
takimi odcinkami trasy, gdzie droga przebiegała prostopadle do kierunku
wiejącego wiatru. Wystarczyło, że przeszliśmy mały kawałek i za 10 min, cała
trasa była zawiana już śniegiem. Nie mogliśmy nawet rozpoznać żadnych śladów...
Cały „łącznik”, którym teraz wędrowaliśmy jest nachylony pod niewielkim kątem
do głównego zbocza, przez co absorbował każdą ilość nawiewanego puchu.
Mieliśmy świadomość, że przejście czteroosobowej
ekipy oznacza tylko chwilową radość z dobrze przygotowanej ścieżki, bo za 10min
od miejsca spotkania ponownie będziemy ją przecierać. Pomimo ustania burzy w
nocy, wiatr ciągle wiał z południowego-zachodu, ale ze znacznie mniejszą siłą.
Na szczęście porywy chłodnego powietrza dawno ustały. Wiatr jednak ciągle
powiewał i to wystarczało, żeby pomału przerzucać lekki i świeży śnieg. W
zagłębieniach po przejeździe sań bardzo szybko gromadził się śnieg. Najpierw
powstawały równoległe pasy pod ukosem do ścieżki, które ją przecinały.
Wystarczyło kilka minut i tworzyły już one jedną zaspę… W ten sposób trasa
stopniowo zanikała. Po przejściu czteroosobowej ekipy nie stawaliśmy ani na chwilę,
żeby nie tracić czasu. Chcieliśmy jak najwięcej skorzystać z widocznej ścieżki,
a przede wszystkim, korzystaliśmy z przetartego toru. Liczyliśmy, że sanie
ponownie mogą koziołkować. Za 20min pomału dochodziliśmy na lodowiec Kahiltna i
w końcu zobaczyliśmy tyczki znaczące przebieg oficjalnej trasy. Dziwiło mnie
fakt, że na całej długości lodowca, po lewej stronie, nie widziałem ani jednej
tyczki na drodze „po staremu”. Czyżby wszystkie tak bardzo zawiał śnieg podczas
burzy? Teraz mogłem zobaczyć, dlaczego inne ekipy wybrały aktualną drogę
przejścia. Idąc we mgle, łatwo można było zasugerować się szeroką rynną
śnieżną, którą teraz schodziliśmy. Podpowiadała, że właśnie tędy trzeba iść.
Nawet przy słonecznej pogodzie, jaką mieliśmy teraz, nie widzieliśmy żadnej
możliwości, żeby pójść dalej przed siebie, środkiem lodowca, gdzie swój
początek miało znane nam jego przewężenie. Weszliśmy na zakręt, gdzie nowa
droga łączyła się ze starą. Teraz mogłem zrozumieć, jak powstał błąd i dlaczego
inni go powielali. No trudno – musieliśmy przejść ten fragment, bo innej
możliwości przecież nie mieliśmy.
W końcu rozpoczęliśmy wędrówkę lodowcem Kahiltna w
jego głównym ciągu, dlatego poczuliśmy dużą ulgę. Ekipy, które widzieliśmy tak
bardzo daleko, teraz nas mijały. Do Base Camp pozostało nam około 3-3,5 godziny
marszu, więc jeszcze sporo. W normalnych warunkach powinna nam zostać około
godzina. Na szerokim lodowcu wiatr przewiewał trochę w inny sposób śnieg, bo
chociaż zalegały grube warstwy, to nie tworzyły one zasp luźnego puchu. Śnieg
raczej stopniowo zamarzał i w wielu miejscach powstawała cienka skorupa. Liczne
ekipy, które podchodziły do góry bardzo dobrze utrwalały ścieżkę. Tuż po
wejściu na właściwą trasę mijała nas pierwsza ośmioosobowa grupa. Przejście
każdej takiej ekipy oznaczał przymusowy postój w zaspach, ponieważ musieliśmy
się wyminąć. Jako, że wracaliśmy do głównej bazy, to my byliśmy ustępującymi
miejsca dla idących w stronę szczytu. Za każdym razem wchodziliśmy w duże zaspy
i wciągaliśmy nasze sanie do śniegu, żeby ekwipunek osób wymijanych mógł
przejechać w utrwalonym torze. Idąc dalej, dotarliśmy na środek i tak
szerokiego przewężenia lodowca, skąd mieliśmy wspaniały widok do wnętrza odnogi
East Fork Kahiltna Glacier. Widzieliśmy stąd dość duże skupisko szczelin i
najwyraźniej z tego powodu pierwsza ekipa idąca jeszcze przed burzą musiała
skręcić w lewo, w obawie przed wędrówką obok licznych rozpadlin.
Najprawdopodobniej tak powstała aktualna wersja wydłużonej drogi do Base Camp
I. Chyba nikomu nie przypadła ona do gustu, bo zataczaliśmy bardzo duże koło. Z
drugiej strony, nie mając słonecznej pogody, trudno było coś innego wymyślić.
Schodziliśmy dalej lodowcem. Ścieżka zakręcała bardzo długim łukiem w prawo,
omijając tym samym wysuniętą, wspólną część grani gór Mount Crosson i Kahiltna
Dome. W trakcie wędrówki zobaczyliśmy, że coś jest na rzeczy, ponieważ do Base
Camp I wyruszyły w tym samym czasie głównie ekipy ośmioosobowe i rzadziej
czteroosobowe. Już sama ilość ludzi w jednej grupie świadczyła, że wchodzili w
skład komercyjnych ekip. Co ciekawe, wszyscy posiadali ten sam sprzęt, w ten
sam sposób mieli przywiązane sanie i wszyscy byli „podręcznikowo” spięci liną
po osiem osób.
Za chwilę musieliśmy ustąpić miejsca trzeciej
takiej grupie. Kiedy odchodziłem na lewą stronę ścieżki, lewa rakieta zakopała
się w zaspach i wpadłem cały do śniegu. Nie mogłem wstać, dlatego najpierw
musiałem wypiąć sanie, a później próbować inaczej ułożyć stopę, żeby potem móc
stanąć na rakiecie. Jeden z członków komercyjnej grupy pomógł mi wstać. Wtedy
ponownie wpiąłem sanie do uprzęży i czekałem aż wszyscy nas miną. Przejście
trzech pierwszych ekip jakoś przeżyliśmy, ale gdy uszliśmy zaledwie 50m,
zobaczyliśmy całe tabuny ośmioosobowych grup idących do góry. Wtedy zeszliśmy w
prawo w kolejne zaspy i usiedliśmy na ekwipunku tak, żeby nie przeszkadzać
przechodzącym. Wiedzieliśmy, że zanim wszyscy nas miną upłynie wiele czasu.
Agnieszka usiadła całkiem na przodzie, ja w odległości około 15m od niej, i w
takich samych odstępach za mną, Szymon i Wojtek. Widząc, jak dużo mamy
„wolnego” czasu postanowiłem umilić sobie oczekiwanie. Wyciągnąłem chyba
najlepszą rzecz, jaką miałem w dufflu – rodzynki w białej czekoladzie o smaku
jogurtowym. W czasie półgodzinnego, przymusowego postoju zdążyłem zjeść całą
paczkę. Agnieszka też coś zajadała i popijała herbatą z termosu. Szymon dojadał
czekoladę, a Wojtek leżał na saniach, opalając się w słońcu. Z zegarkiem w ręku
widzieliśmy, że przejście wielu grup zajęło aż pół godziny. W tym czasie
niektóre osoby z różnych ekip wypytywały nas o warunki i o miejsce, do którego
doszliśmy. Pytali również o zaspy, ale niestety nie mogliśmy powiedzieć nic
dobrego, jak tylko to, że będzie bardzo ciężko… Kiedy mijała nas ostatnia ekipa
wstaliśmy i skomentowaliśmy to, co się przed chwilą stało, ponieważ nikt z nas
nie mógł przewidzieć takiego „zmasowanego ataku” ludzi.
Trochę wcześniej, jedna osoba z przedostatniej
grupy wyjaśniła nam, że od czterech dni w Base Camp zalegają chmury i przez to
nikt nie mógł wyruszyć. Cztery dni temu w jednym czasie wylądowało dużo
samolotów i wszyscy czekali na możliwość rozpoczęcia wyprawy. Dzisiaj był
dopiero pierwszy dzień ze słońcem i dlatego ekipy masowo rzuciły się do
wędrówki, bo nikt nie chciał dalej „kiblować” na samym początku. Zorganizowane
grupy szły z wielką nadzieją. Obecność tylu komercyjnych grup bardzo męczyła...
Schodząc nieco niżej, gdzie w około 25min okrążyliśmy wysuniętą wspólną część
grani obu gór, musieliśmy po raz kolejny stanąć i przepuścić następne ekipy. W
międzyczasie podziwialiśmy wielkie wybrzuszenie na terenie lodowca, pocięte
dosłownie w kratę głębokimi szczelinami. Na początku naszej przygody omijaliśmy
rozpadliny szerokim łukiem i szliśmy po prostu dalej przed siebie. Na tym
odcinku lodowiec znacznie szybciej opadał, dlatego powstało więcej szczelin,
niż w innych jego częściach. Na niższym poziomie, za wspólną granią dwóch gór,
dotarliśmy do wielkiej równiny, która ciągnęła się praktycznie po sam horyzont.
Pamiętaliśmy, że musieliśmy skręcić przy Heartbreak Hill w lewo i wtedy
rozpoczniemy wędrówkę ostatnim wzniesieniem aż do Base Camp. Agnieszka
stwierdziła, że całe podejście powinno
nam zająć jakieś pół godziny. Widząc zaspy, wyceniłem wejście na około godzinę
lub trochę ponad. Idąc wielką równiną lodowca, po lewej stronie widzieliśmy
trójwierzchołkową górę, która przypominała tą znaną z Patagonii. Skaliste
granie wieńczyły śnieżne kopuły, które na tle błękitnego nieba z białymi
chmurami wyglądały fenomenalnie! W międzyczasie mijaliśmy jeszcze inne pojedyncze
ekipy, raz ośmio-, a raz czteroosobowe. W końcu minęła nas inna grupa niż
amerykańska komercyjna. Przed nami szło czterech Japończyków, a za nimi jeszcze
kolejna dwójka z tego samego państwa. Dziwił nas fakt, że dzisiaj przeszły tędy
hordy ludzi, a 10min po przejściu ostatniej z grup wiatr ponownie zawiał drogę…
Ponownie przecierałem trasę.
Odcinek ten dłużył się niesamowicie, ponieważ
ponad godzinę zajęło nam obejście trójwierzchołkowej góry z Patagonii. Przed
sobą widzieliśmy powoli wznoszące się zbocze i ledwo widoczną ścieżkę, która
oznaczała początek Heartbreak Hill. Odtąd wiedzieliśmy, że będziemy szli do
góry i w pełni poczujemy, co oznacza ta nazwa... Zanim doszliśmy do jego
początków, musieliśmy najpierw przejść pod ukosem pochyłe zbocze lodowca u stóp
gór z Patagonii, żeby móc je ominąć. Szybko zauważyłem, że i tutaj
zmodyfikowano drogę przejścia, bo w drodze na szczyt trasa prowadziła środkiem,
pomiędzy granią tutejszych gór, a granią widoczną daleko przed nami. Nic nie
mogliśmy zrobić, ponieważ wszędobylskie zaspy utrudniały jakąkolwiek zmianę
trasy. Wszyscy doceniali każdy widoczny ślad i fakt, że ktoś zaczął wyprawę i
wydeptał jakąś ścieżkę. Nie ważne jaka ona jest, bo i tak każda źle wytyczona
trasa będzie lepsza niż przecieranie grubych zasp śniegu. Przebieg mocno
skróconej drogi widzieliśmy na kilkaset metrów do przodu. Szkoda tylko, że ktoś
poszedł tuż przy grani „gór z Patagonii”, a nie wydłużył trasy, idąc środkiem
lodowca. Z pewnością zwiększyło to stromiznę podejścia, ale też
niebezpieczeństwo podejścia. Dlaczego? Dlatego, że lodowiec Kahiltna słynie z
ukrytych szczelin i ścieżka prowadziła praktycznie krawędzią jego odnogi.
Najwięcej szczelin zawsze można spotkać na obrzeżach lodowców, jak i na
przełamaniach, stąd powinno się unikać takich miejsc. Widzieliśmy w oddali, że
ku nam idzie jeszcze jedna i ostatnia czwórka Japończyków. Późna pora dnia (a
zegarek wskazywał 17.00 godzinę) nie zachęcała inne ekipy do rozpoczynania
wyprawy. Z tego powodu nieustające podmuchy wiatru w szybkim tempie zasypywały
ścieżkę przed nami. Japończycy bardzo cieszyli się, że szliśmy w ich stronę, bo
nawet schodząc na lodowiec, męczyli się ciągłym przecieraniem trasy. My
ułatwiliśmy im to zadanie. Szedłem ciągle na przodzie, żeby torować jeszcze
widoczną drogę. Nieco dalej, za Japończykami przechodziliśmy dosłownie nad
szeroką szczeliną lodowcową. Wiele z niej nie mogliśmy zobaczyć, ponieważ
zasypał ją śnieg podczas wczorajszej burzy i powstały słabe mosty śnieżne nad
otchłanią. Jak najszybciej chcieliśmy opuścić to miejsce i przejść na drugą
stronę. Teraz mogliśmy zobaczyć, dlaczego żałowałem, że ktoś wytyczył trasę
obrzeżem lodowca...
Za szczeliną ścieżka prowadziła bardziej na środek
zbocza, gdzie tym samym rozpoczęliśmy najbardziej znienawidzone przez wszystkie
ekipy podejście Heartbreak Hill. Drogę wytyczono szerokim łukiem, stopniowo
zakręcając w lewo. Dopiero za nim trasa przebiegała tak, jak powinna. W
miejscach, gdzie ścieżkę wydeptano prostopadle lub prawie prostopadle do
kierunku wiejącego wiatru, zaspy szybko opanowywały drogę i przez to już po
10min pytaliśmy: gdzie jest trasa? Przecież przed chwilą tędy przechodziły inne
ekipy… Problem w tym, że od szczeliny, aż po wyjście na środek zbocza,
praktyczne całą ścieżkę zdążyło przysypać... Od wielkiej rozpadliny znacznie
zwolniliśmy tempo, ponieważ na nowo musiałem przecierać po części widoczną
drogę. Szedłem w kierunku widocznych chorągiewek, ale ciągnąc za sobą ciężkie
sanie i mając założony równie ciężki plecak, nie mogliśmy ani trochę
przyspieszyć. Rakiety śnieżne pomagały w dużym stopniu, bo przynajmniej
zapadaliśmy się mocno, a nie bardzo mocno… Czuliśmy wyczerpanie. Wynikało ono z
nastawienia psychicznego. Dzisiaj nie mieliśmy przecież jakiegoś morderczego
wysiłku. Owszem – szliśmy mocno okrężną drogą przez zaspy już od ponad 5-ciu
godzin, ale mimo wszystko nie czułem, że to była siłowa wędrówka. Raczej
działała świadomość, że podejście powinno trwać 30-45min, a my dosłownie
męczyliśmy je i nikt do końca nie wiedział ile jeszcze potrwa... Idąc jako
pierwszy, wyglądałem kolejnych tyczek, a te wyrastały jedna za drugą, wzdłuż
ciągle wznoszącego się zbocza. Co ciekawe, zbocze Heartbreak Hill nie jest
strome, ale rozciągnięte na dużym
odcinku. Wzniesienie męczyło pod względem psychicznym, ponieważ ciągnęliśmy za
sobą pełne sanie i nieśliśmy ciężkie plecaki, a postępu brakowało… Blisko
godzinę zajęło nam obejście brązowej grani „gór z Patagonii”. Dopiero wtedy, w
oddali zobaczyłem boje, które oznaczają pas startowy dla awionetek. Każdy
chciał tam być. Najpierw pomyśleliśmy, że musimy dojść do ostatniej boi, czyli
szóstej. Długo musieliśmy czekać na tą chwilę. Ciągle szedłem jako pierwszy i
chociaż tempa nie zwiększyłem, to zmniejszyłem ilość przerw.
Na Heartbreak Hill nie szliśmy związani linami,
ponieważ każdy miał inne tempo. Wtedy poszedłem znacznie do przodu, żeby dalej
przecierać trasę. Zostawiłem odstęp co najmniej 300 kroków. Średnio za jednym
razem przechodziłem odległość równą około 150 kroków. Pod koniec zatrzymałem
się dopiero po czterech tyczkach, które rozstawiono co 50m. Do Base Camp
liczyłem kroki, żeby mieć odniesienie, ile pozostało nam do końca. Kiedy
dotarłem do poziomu szóstej boi ucieszyłem się, bo widziałem, że nie muszę iść
do pierwszej, ponieważ bazę założono na wysokości boi od drugiej do trzeciej.
Wystarczyło, że przejdziemy połowę wymaganej trasy i będziemy na miejscu. Widoczność
mieliśmy bardzo dobrą. Mgły dawno odpuściły. Ciągle świeciło słońce zza dość
wąskich szczelin pomiędzy chmurami. Wisiały one wysoko ponad nami, dlatego nie
mieliśmy obaw przed złą pogodą. Pomału docierałem do bazy. Reszta ekipy szła
jakieś 200m za mną. Tuż przed obozem pochyliłem się, upadłem na śnieg,
zrzuciłem wszystko z siebie i zacząłem odpoczywać psychicznie i fizycznie...
Teraz w pełni mogłem poznać, co oznacza nazwa Heartbreak Hill… Rzeczywiście to
wzniesienie jest idealnym łamaczem serca… Po sześciu i pół godzinach dotarliśmy
w końcu na miejsce. Kiedy położyłem się na śniegu, żeby odpocząć, z namiotu
pospiesznie wybiegł strażnik Parku Narodowego Denali i zapytał mnie, czy
wszystko w porządku, bo kiedy leżałem, uznał, że coś mi jest.
Po dwukrotnym powtórzeniu pytania odpowiedziałem,
że wszystko jest OK. Zapytał mnie, skąd idę i na jakiej wysokości byłem. Wtedy
powiedziałem, tak: „wracam ze swoją ekipą. Oni już idą za mną. Udało mi się
dojść do wysokości 5800m, czyli 19000 stóp. Od czterech dni przebywaliśmy w
trzeciej bazie na wysokości 14000 stóp, ale warunki nie pozwalały na atak
szczytowy. Rano świeciło słońce, a po 11.00 chmury podbijało do góry i dopiero
wieczorem odpuszczały. Ostatniego dnia poszedłem samemu z poziomu 14000 stóp
bezpośrednio w stronę szczytu. Tylko dwie ekipy zostawiły dwa depozyty na
wysokości 17000 stóp, po czym zawróciły. High Camp nie istnieje, bo nie ma tam
nikogo, nawet ani jednego namiotu. Jest tylko śnieżny murek i to wszystko.
Dalej nawet nie ma drogi. Ja poszedłem dalej w stronę szczytu. Doszedłem do
5800m i zrezygnowałem tuż przed Football Field (płaskie pole lodowcowe
rozpoczynające się na wysokości 5859m n.p.m., za którym widać drogę na grań
szczytową), bo była już 21.00 i po chmurach widziałem, że pogoda ulegnie
zmianie. Wiedziałem też, że od następnego dnia zapowiadali trzy dni burz
śnieżnych, dlatego chciałem spróbować przed nimi. Trasę od 5200 m n.p.m., czyli
14000 stóp, do 5800 m n.p.m., czyli 19000 stóp oznaczyłem tyczkami, żeby innym
było łatwiej. Na tej wysokości jest silny mróz i oceniam go na -35˚C [wartości
temperatur w różnych miejscach odczytałem z automatycznych baz
meteorologicznych rozmieszczonych na Denali po powrocie do domu – w
rzeczywistości z powodu późnej pory dnia, ponad ostatnią bazą miałem już -37˚C,
a na 5800m było -40˚C]. Kiedy spaliśmy w nocy, w trzeciej bazie, na poziomie
14000 stóp, w nocy mieliśmy od -25˚C do -30˚C i przez to w namiocie wszystko
zamarzało. Nawet para wodna, którą wydychaliśmy tworzyła szron na śpiworze”.
Po wysłuchaniu całej historii strażnik
pogratulował mi samotnej próby ataku szczytowego i wysokości jaką udało mi się
osiągnąć. Powiedział też, że zaszliśmy najwyżej, bo nikt od tygodnia nie
przekroczył granicy 17100 stóp, czyli 5210 m n.p.m. W tym czasie doszła do mnie
reszta ekipy. Ten sam strażnik podszedł do Agnieszki, bo i ona podobnie opadła
z sił i zapytał, czy wszystko jest w porządku. Agnieszka odpowiedziała, że jest
bardzo zmęczona, ale wszystko jest OK. Strażnik również jej pogratulował.
Powiedziała, że dotarła do bazy trzeciej, bo warunki na więcej nie pozwalały.
Wiedział, że mówiliśmy prawdę, ponieważ strażnicy mają ze sobą łączność,
przebywając w poszczególnych bazach. Faktycznie w tym tygodniu nie było ani
jednej osoby, która założyłaby bazę w High Campie. Bardzo chciałem, ale
wiedziałem, że przed nami są zapowiadane i spodziewane trzy dni burz, które
musielibyśmy przeczekać. Będąc w trzeciej bazie od czterech dni i jednocześnie,
gdy ekipa odchorowywała „wysokościówkę”, nie mieliśmy już ochoty zostawać dłużej
u góry, nie widząc żadnego postępu. Dodatkowo burza miała przedłużyć pobyt
ciągle w tym samym miejscu. Mrozy nam nie przeszkadzały, ponieważ przynajmniej
pod tym względem przygotowaliśmy się wszyscy bardzo dobrze. Ze strażnikiem
wymieniliśmy jeszcze kilka zdań na temat, gdzie można rozłożyć namiot.
Wypatrzyłem dwie platformy po namiotach, ponieważ wiele komercyjnych ekip
wyruszyło dzisiaj i pozostawiły one mnóstwo przygotowanego miejsca. Wybrałem tą
prawą, ponieważ wydawała się bardziej równa i wystarczyło ją tylko lekko
odśnieżyć.
Od razu zabraliśmy się za rozkładanie namiotów, co
zajęło nam tylko kilka minut. Wrzuciliśmy do środka materace, śpiwory i
elektronikę, po czym od razu zaczęliśmy gotować obiady. Kiedy dosypywaliśmy
kolejne porcje śniegu na przetop, nagle usłyszeliśmy mocny, kobiecy głos. Z
dużego namiotu, wyszło dwóch strażników i trzy kobiety z wielkim garem. Wtedy
kobieta idąca z przodu, będąca dużo poniżej poziomu naszego namiotu głośno
zapytała, czy lubimy makaron z serem. Nie do końca zrozumieliśmy o co jej
chodzi, ponieważ z powodu odległości nie usłyszeliśmy w pełni wszystkich słów,
dlatego poczekaliśmy aż cała piątka przyjdzie do nas. Kiedy wszyscy stanęli
przy naszym namiocie, kobieta otwarła pokrywę i powiedziała: „macie jakieś talerze
lub jakiś pojemnik? Wyciągnijcie co macie największego”. Ja nie miałem talerza
ani nic podobnego, bo jedyny pojemnik, jaki posiadałem, to menażka, w której
właśnie przetapiałem śnieg. Agnieszka wyciągnęła składaną do płaskiej postaci
miskę, lub nazwijmy to naczynie głębokim talerzem, i wtedy kobieta zaczęła
nakładać nam do pełna ciepłego makaronu z serem i bekonem. Agnieszka
podsumowała to: „co za piękny gest! To jest bardzo miłe! Tak właśnie wyglądają
ludzie gór, gdzie jeden pomaga drugiemu”. Chyba wszyscy mieliśmy takie
odczucia, bo chociaż w komercyjnych grupach mogliśmy zauważyć dość duży brak
kultury, to tutejsza grupa zachwyciła nas bardzo. Jako, że Agnieszka zna bardzo
dobrze angielski, to porozmawiała więcej z pozostałymi kobietami. Taki obiad na
koniec wyprawy był czymś zupełnie niespodziewanym, ale i czymś niezwykłym dla
nas! Wszyscy razem podsumowaliśmy, że to są prawdziwi ludzie gór… Grupa
zachęciła nas, żebyśmy przyszli po dokładkę, gdy już zjemy, ponieważ makaronu
zostało dużo.
W międzyczasie gotowaliśmy nasze jedzenie. Po
zjedzeniu tak dobrego obiadu Agnieszka poszła do Sandry, która zawiadywała
lotami na lodowcu, żeby zgłosić nas na powrót. Byliśmy dopiero 11. i 12. w
kolejce oczekujących. Sandra powiedziała, że polecimy dopiero trzecim samolotem.
Idąc lodowcem Kahiltna, mieliśmy cichą nadzieję, że po godzinie 18.00 jeszcze
coś będzie latać i nas zabiorą. Dopiero tutaj mogliśmy zobaczyć, jak wygląda
cała sprawa naprawdę. Grupa, która poczęstowała nas bardzo dobrym obiadem
składała się z dziesięciu osób, stąd tak długa lista oczekujących. Po powrocie
Agnieszka powiedziała, że ma złe wieści, mówiąc o trzecim samolocie. Mieliśmy
cichą nadzieję, że polecimy jutro, ponieważ kiedy zaczynaliśmy wyprawę, K2
Aviation wysyłało kilka samolotów naraz, więc powinno pójść szybko. Wieczorem
niestety chmur przybywało, ale wysoko ponad nami, dlatego nie powstawały mgły.
Zauważyliśmy, że na około 100m przed bazą śnieg jest utwardzony i nie ma zasp.
Wiatr wiał ciągle z tego samego kierunku, czyli z południowego-zachodu. Grań
ciągnąca się po prawej stronie, patrząc z punktu widzenia osoby dochodzącej do
bazy, osłaniała bazę przed wiatrem i dlatego nie powstawały nowe zaspy. Po
rozbiciu namiotów poczuliśmy, że zawiewało z przeciwnej strony, czyli z
północnego-wschodu. Nie mieliśmy postawionego muru dookoła platformy, ponieważ
tutaj go już nie potrzebowaliśmy. Gruba warstwa śniegu naturalnie broniła nas
przed silnymi podmuchami. Resztę wieczoru spędziliśmy na rozmowach i
podsumowywaniu tego, co zobaczyliśmy. Rozważaliśmy ponownie kwestię, czy można
było zrobić coś więcej, ale każdy z nas przyznał, że wszyscy zrobili wszystko,
na co było ich stać według swoich najlepszych możliwości. Najbardziej
omawialiśmy niesamowite widoki, mróz, niebezpieczne sytuacje, szczeliny
lodowcowe, „ptaśki” oraz zepsutą pogodę, która statystycznie w tym czasie nie
powinna się zdarzyć.
Oglądając dane z lat 2001 – 2016, we wszystkich
latach okres 15 maja – 10 czerwca zawsze był wymarzonym, a w tym roku wszystko
się odmieniło… Strażnik, który nas przywitał powiedział, że nie pamięta kiedy
od połowy maja było tak źle. Stwierdził, że zmienił się klimat. Po długich
rozmowach w trakcie sytego obiadu cieszyliśmy się, że najprawdopodobniej jutro
polecimy do Talkeetny, kończąc tym samym zimową część wyprawy. Nie bez powodu
każdy marzył o prysznicu i o ubraniu czegoś świeżego, choć jak to przywykłem
mówić: „smród zamarza przy -13˚C”. Aktualnie mieliśmy co najwyżej -10˚C. Pogoda
była znacznie gorsza niż na początku, ponieważ pierwszego i drugiego dnia w
Base Camp mogliśmy opalać się na całego, pomimo pełnej zimy. Teraz dość mocno
mroziło i od czasu do czasu zawiewał śnieg. W międzyczasie obowiązkowo
komentowaliśmy okrężne zejście do Base Camp, które powinno zająć cztery, a nie
6,5 godziny. Trudno dopuścić do umysłu fakt, że schodząc, szliśmy półtora razy
dłużej niż idąc do góry... Nikt nie umiał uwierzyć, jak to jest możliwe…
Wiedzieliśmy jednak, że wszystkiemu winne są zaspy, których nie brakowało na
całej długości trasy powrotnej. Przed namiotami spędziliśmy jeszcze ponad
godzinę. Po 21.30 poszliśmy spać, ponieważ nie mieliśmy nawet co odśnieżać, ani
poprawiać dookoła nas. Jedną platformę dalej, w lewo, wypatrzyliśmy bardzo
ciekawy depozyt. Jakaś ekipa wykopała jaskinię, ze schodami do niej, gdzie powrzucali
swoje duffle i torby do środka. Z naszej perspektywy ten skład wyglądał jak
szczelina lodowcowa, ale po bliższym przyjrzeniu się sprawie widzieliśmy o co
chodzi. Ktoś miał bardzo dobry pomysł na skład, któremu zasypanie raczej nie
groziło. Przygotowane miejsce na torby idealnie nadawało się nawet jako miejsce
noclegowe dla dwóch osób, ponieważ tam na pewno nie zawiewał wiatr, a jak
wiadomo, w igloo jest ciepło.
DZIEŃ 12 i 13.
PRZEŁĘCZ NADZIEI I PRZYGOTOWANIE PASA STARTOWEGO
PRZEŁĘCZ NADZIEI I PRZYGOTOWANIE PASA STARTOWEGO
Noc upłynęła bardzo szybko. Wszyscy mieliśmy
bardzo dobry sen przynajmniej do połowy nocy, z powodu wczorajszego wysiłku.
Przez drugą część szalała burza śnieżna, ale tutaj nie obawialiśmy się
zasypania, ponieważ świeży opad sunął po platformie w niższe partie lodowca.
Rano wystarczyło tylko nieznacznie odśnieżyć teren. Grań bardzo dobrze chroniła
nas przed wiatrem. Wstaliśmy, gdy pierwsze promienie przebiły chmury, czyli po
godzinie 8.00 rano. Mieliśmy wielką nadzieję, że zachmurzenie w ciągu dnia
zmaleje i około godziny 10.00 wylądują pierwsze samoloty. Jako, że w nocy
zawiewał śnieg, to pas startowy zupełnie zniknął. Samoloty nie mogły więc
przylecieć. Gruba warstwa świeżego śniegu musiała zostać najpierw utwardzona.
Jedna z kobiet dziesięcioosobowej ekipy zwoływała każdego, kto w nocował w Base
Camp, ponieważ wszyscy musieliśmy przygotować pas startowy i ten do lądowania,
żeby mogły pojawić się pierwsze samoloty. Ekipa kobiet wstała dużo wcześniej
niż my, dlatego w czasie kiedy my przygotowywaliśmy śniadanie, one już
udeptywały śnieg. Po naszym śniadaniu również dołączyliśmy na około dwie
godziny do tamtejszej grupy, żeby pomóc w pracy, która służyła przecież nam
wszystkim. Łącznie nazbieraliśmy dwanaście osób.
Pas do lądowania musiał być dobrze przygotować,
dlatego jeden z panów będący członkiem licznej ekipy koordynował pracę, ale
tak, jak pozostali, brał w niej udział. Wyznaczył on granice dwóch pasów –
długość i szerokość oraz podał metodę jaką mamy iść, żeby pomagać. Wszyscy
mieliśmy założyć na buty cokolwiek – narty lub rakiety śnieżne po to, żeby
zwiększyć powierzchnię nacisku na śnieg. Podzieliliśmy się na trzy grupy po
cztery osoby i w takich składach szliśmy do przodu jeden przy drugim. Pomiędzy
każdą czwórką ustanowiliśmy kilka metrów odstępu. Chodziło o to, żeby stawiać krok
przy kroku, i żeby kolejna grupa za nami ponownie utwardzała powstałe ślady.
Wymiary zostały ustalone na około 100m długości i 7-8m szerokości dla pasa
startowego i tego do lądowania. Oba na końcach miały być połączone łukiem o
dużym promieniu i szerokości 15m, wykorzystywanym do nawracania samolotów.
Kobiety najpierw przygotowały pas do lądowania, a kiedy dołączyliśmy do nich,
utwardzaliśmy pas do rozbiegu awionetek. Szliśmy jeden przy drugim, w trzech
grupach czteroosobowych, dzięki czemu za jednym razem mogliśmy trzykrotnie
przedeptać i utwardzić świeży śnieg. Potem zawracaliśmy i poszerzaliśmy pas
wzdłuż, obok tego wydeptanego. W ten sposób poszerzaliśmy pas startowy.
Musieliśmy jeszcze nieco poprawić łuk do zawracania, ale z tym zadaniem
uporaliśmy się bardzo szybko. W trakcie udeptywania śniegu, Agnieszka kręciła
film i rozmawiała z kobietami. Dwie z nich również mnie wypytywały o samotne
przejście z poziomu 14000 stóp do 19000 stóp i o mróz jaki tam panuje. Były
zaciekawione całą historią, ponieważ ich ekipa nie przyjechała z myślą o
wejściu na Denali, ale raczej stanowili grupę szkoleniową do wędrówek w
warunkach zimowych. Program szkolenia mogłem przyrównać do naszych kursów
zimowych w Tatrach z tym, że tutaj dochodziła praktyczna wiedza o poruszaniu
się po lodowcach i wyciąganie ze szczelin. Chciałem jak najlepiej opowiedzieć
wrażenia i przeżycia, ponieważ mój angielski nie jest dobry i raczej potrafię
rozmawiać tylko prostymi zdaniami. Myślę jednak, że wiele mogły wywnioskować z
tego, co mówię.
Trzeba przyznać, że na dziesięciodniowe szkolenie,
wybrali wyjątkowo piękny teren i warunki. Po godzinie 10.30 zakończyliśmy
przygotowywanie pasa startowego i odtąd mogliśmy czekać na samoloty. Po
godzinie 9.20 zauważyliśmy pierwszy samolot z Talkeetna Air Taxi, który po
wykonaniu okręgu nad lodowcem wylądował. Pas przeznaczony do startu dopiero
kobiety rozpoczynały udeptywać. W trakcie prac, łuk do zawracania miał jakieś
7m szerokości, przez co pilot wypadł poza niego. Zakręcił znacznie dalej.
Dobrze że nie wkopał się w głęboki śnieg, bo wtedy miałby większy problem.
Widząc, jak wylądował i jak zawraca, koordynator postanowił poszerzyć
dwukrotnie łuk. Po zakończonej pracy, mogliśmy zobaczyć jak wygląda tutejsze
„lotnisko”. Z dużej odległości wszystko wydawało się bardzo równe, jakby
ułożone z betonowych płytek. Obowiązkowo musieliśmy zrobić zdjęcia w stronę
pasów i łuku. W oczekiwaniu na następną awionetkę postanowiliśmy, że złożymy
śpiwór, wszelkie płachty i zostawimy tylko namioty oraz materace, żeby w razie
lotu móc szybko wszystko spakować bez zbędnego przedłużania. Kiedy skończyliśmy
przygotowania, obowiązkowo podsumowywaliśmy nasze wrażenia z Denali.
Ponad godzinę dyskutowaliśmy na temat polskiej i
słowackiej turystyki oraz nad kulturą i przygotowaniem ludzi do wycieczek.
Poruszyliśmy również kwestię trochę „większych” wyjść w góry. Od razu
zauważyliśmy, że całe rzesze Polaków są nieprzygotowane do górskich wędrówek.
Stwierdziliśmy, że duża część nawet nie wie gdzie jest i nie potrafi określić
swojego położenia, ani omówić celu swojego wyjazdu. Próbowaliśmy zrozumieć, jak
robią to Słowacy, że każdy w Tatrach jest przygotowany i wie po co idzie.
Czyżby to była zasługa płatnych ubezpieczeń, które każdy sam sobie musi
wykupić? Można powiedzieć, że to praktycznie dwa podobne państwa, a jakże mamy
odmienne podejście do turystyki górskiej… Drugą sprawą oczywiście jest kultura
w górach, gdzie podzieliliśmy Polskę na siedem rejonów. Zachwycaliśmy się
Bieszczadami i Beskidem Niskim, gdzie dzika natura przyciąga niezmiennie od lat
do wędrówek górskich. W tych pasmach górskich ludzie się pozdrawiają na
szlakach i dlatego musieliśmy koniecznie opowiedzieć o tym. Zauważyliśmy, że w
Beskidzie Śląskim pozdrawianie ludzi na szlakach praktycznie zanika, a Sudety
nastawione są w pewnej mierze na turystów z Niemiec i często liczy się tylko
pieniądz. Nie wrzucaliśmy wszystkich „do jednego wora”, ponieważ wiadomo, że
wszędzie spotkamy prawdziwych ludzi gór, którzy doceniają naturę, nie są za
komercjalizacją dzikich terenów, przejawiają pokorę, czy też poznawanie pasm
górskich jest ich prawdziwą pasją. Musieliśmy stwierdzić, że pewne rodzaje
zachowań są bardziej widoczne dla danej grupy pasm górskich.
Najbardziej podobało mi się podsumowanie
Agnieszki, która zacytowała słowa jej taty: [jako pilot poznał dużą część
świata i bywał w wielu krajach] „ciesz się, że mieszkasz w Polsce, bo to jeden
z najpiękniejszych krajów świata. Mamy morze i góry, piękną i ciekawą historię,
najlepszy klimat oraz niesamowitą przyrodę”. W pełni poparłem jej słowa,
ponieważ 8 lat temu w podobnym tonie wypowiedziałem się publicznie o Polsce.
Krótko opowiedziałem ekipie moją historię przejścia 1047km samotnie przez
wszystkie pasma górskie południowej Polski naraz, za wyjątkiem Tatr, gdzie po
31 dniach wędrówki podsumowałem: „Polska jest mała i nudna, dla tych którzy
przejeżdżają ją samochodem, a ogromna i piękna, dla tych, którzy przeszli ją
pieszo”. W ten sposób rozpoczęła się długa wymiana zdań na temat miejsc wartych
odwiedzenia w Polsce. Każdy z nas omawiał jakieś ciekawe miejsca nie tylko
górskie. Wtedy zaczęliśmy je zestawiać z różnymi krajami świata, gdzie albo
wszystko było spalone słońcem, albo zasypane śniegiem, czy też groziły w
jednych miejscach trzęsienia ziemi i tajfuny, a w drugich wybuchy wulkanów i
zarazy. Każdy z nas tęsknił za zielenią, dlatego wszyscy wracaliśmy myślami do
Beskidów i ich przepięknych polan pełnych czerwcowych kwiatów. W trakcie rozmów
powstał pomysł, by po powrocie do kraju pojechać w nie i ujrzeć omawiane
piękne, naturalne ogrody. W międzyczasie zobaczyliśmy drugi samolot, który
wylądował po godzinie 11.40. Niestety później chmury przykryły część lodowca
Kahiltna, a przełęcz, z nad której przylatywały samoloty zanikała gdzieś w
kłębach chmur. Z powodu długiego oczekiwania nazwaliśmy ją „Przełęczą Nadziei”.
Od Lisy, bo teraz kobieta o takim imieniu zawiadywała lotami, dowiedzieliśmy
się, że w mieście jest słońce, a w górach chmury, dlatego awionetki już nie
mogły latać. Musieliśmy czekać. Na zewnątrz siedziałem do godziny 16.40, po
czym przeszedłem się po okolicy.
Chmury ciągle zalegały nad nami i tylko do czasu
do czasu widzieliśmy słońce. Wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie, a tym
bardziej, że mieliśmy polecieć dopiero trzecim samolotem. Przy aktualnym tempie
nie liczyliśmy, że szybko opuścimy główną bazę. Każdy miał dość „kiblowania”,
bo przecież nie przybliżało nas ono ani do szczytu, ani do powrotu. Najbardziej
komentowała to Agnieszka mówiąc: „jak to jest, że z Talkeetna Air Taxi
przyleciały dwa samoloty a z K2 ani jeden?”. No cóż… Talkeetna Air Taxi ma po
prostu lepszy system nawigacji (z podczerwienią), dzięki czemu mogą latać w
chmurach. Musieliśmy poczekać na kolejny dzień. W międzyczasie, na trzech
platformach powyżej nas rozłożyła się inna pięcioosobowa grupa, która rozbiła
trzy namioty. Od teraz zakłócali nasz spokój, bo za dnia zachowywali się dość
głośno. Nie mając nic więcej do roboty, po godzinie 22.00 poszliśmy spać z
nadzieją, że nazajutrz zobaczymy zieleń... Noc przebiegała spokojnie, a burze
ustawały. Oczekiwaliśmy więc pięknej pogody. Obudziliśmy się, mając wspaniały
błękit nieba. Tylko, gdzieniegdzie zalegały pojedyncze chmury i ich strzępki. W
szczególności spoglądaliśmy na Przełęcz Nadziei. Pas mieliśmy przygotowany,
dlatego liczyliśmy, że dzisiaj na pewno stąd polecimy. Agnieszka po godzinie
8.30 rano poszła jeszcze raz do Lisy. Tym razem dowiedziała się, że w mieście
zalegają chmury, a w górach jest słońce – czyli odwrotna sytuacja do
wczorajszej. Zdenerwowała się i powiedziała: „ile można czekać? Na idealną
pogodę możemy czekać nawet dwa tygodnie”. Miała w tym trochę racji, ale
wytłumaczyłem Agnieszce, że kiedy tutaj jest piękny błękit nieba, to na dole, w
Talkeetnie, nie mogą być inne chmury niż stratocumulus stratiformis perlucidus.
Jest to płaska warstwa, która rozpada się w dwie lub trzy godziny po wschodzie
słońca. Chociaż minęło więcej czasu, to znaczyło, że musiały później powstać.
Wiedziałem, że jeśli nad dolinami „wisiały” takie chmury, to na pewno będą
zanikać.
Na zewnątrz siedzieliśmy do godziny 10.30. W
międzyczasie wylądowały dwa samoloty Talkeetna Air Taxi. Wtedy Lisa
powiedziała, że K2 szykuje trzy samoloty naraz i za pół godziny będą. W obozie
zapanowała wielka radość, ponieważ dziesięcioosobowa grupa też czekała na swój
lot. Mieli ostatni dzień pobytu w ramach szkolenia. Kobiety wykorzystywały czas
wolny na zjazdy na sankach w stronę pasa startowego. Zjeżdżając, prowadziły
ranking, kto najdalej zajedzie. My w tym samym czasie popakowaliśmy prawie
wszystko, żeby nie przedłużać postoju awionetek. Pozostał tylko namiot i
materac. Agnieszka leżała jeszcze w środku namiotu. Powiedziała tylko: „jak
będzie jakiś ruch w tej ekipie [dziesięcioosobowej], to dawaj znać, bo oni coś
wiedzą”. Ja w tym czasie siedziałem na pokrowcu z łopaty położonym na zwiniętej
linie. Teraz oczekiwałem jakiegoś ruchu i okrzyku radości wśród kobiet. W
trakcie czekania na samolot, trochę powyżej nas zdążyła się rozłożyć
kilkuosobowa grupa, która przyleciała pierwszym samolotem. Zajęli miejsce
głośnej ekipy z wczoraj, bo tamta grupa spakowała wszystkie rzeczy i wyruszyła
w drogę. Agnieszka nawet podsłuchała, że w jednym z namiotów przebywała ważna
osobistość z Wielkiej Brytanii. Wywnioskowała tak, po słowach przewodnika,
który powiedział: „to dla mnie wielki zaszczyt, że mogłem pana osobiście
poznać…”. Dalej kontynuował swoją przemowę, z której Agnieszka wiedziała, że
jego celem nie jest wejście na Denali. Kiedy Agnieszka zasnęła, starałem się
wyłapać inne wątki poruszane podczas rozmów między nimi. Dowiedziałem się, że
wszyscy oprócz „ważnej osoby” wyjdą do godziny 17.00 na trening i potem wrócą z
powrotem do namiotów. Ich podręcznikowe, pomarańczowo-białe namioty z firmy
Hardware Mountain idealnie komponowały się z błękitem nieba, pięknym słońcem i
śnieżną granią „gór z Patagonii”. Obowiązkowo musiałem zrobić zdjęcia tych
trzech namiotów na tle gór i błękitnego nieba. Najbardziej zadziwił mnie
sprzęt, który zabrała ze sobą ekipa. Mieli nawet domowe garnki, wszelkie
naczynia, patelnie, itp. rzeczy.
Wystarczyła chwila, żebym mógł poznać prawdziwy
cel podróży tej grupy… Wtedy podsłuchałem słowa przewodnika: „zdecydowana
większość tutejszych ekip to komercyjne wyprawy amerykańskie. Przed nami
wyrusza taka grupa, jak my. Mamy za zadanie przejść do ostatniej bazy i
wszystko przygotować ekipie, która zapłaciła za wejście na szczyt. My mamy
pozakładać depozyty i w miarę możliwości przygotować platformy pod namioty.
Mamy oznaczyć trasę, żeby przewodnikowi było łatwiej”. Te słowa dały mi wiele
do myślenia… Teraz wiedziałem, dlaczego tak wiele ekip poszło przedwczoraj, gdy
tylko nadarzyła się chwila dobrej pogody. Większość grup liczyła 8 osób i
wszyscy mieli ten sam sprzęt. Czyżby połowa z nich przygotowywała teren pod
komercyjną ekipę?, albo komercyjne wyprawy szły już po przejściu ekip
przygotowawczych? Tego nie wiedzieliśmy. Kiedy Agnieszka wyszła z namiotu,
powiedziałem jej o całej rozmowie, a później Szymonowi i Wojtkowi, którzy nieco
później wyszli na zewnątrz. Wtedy poczuliśmy duży niesmak do gór najwyższych,
ponieważ zbyt wiele wkradło się w nie komercji… Przykładem jest Mt. Everest,
gdzie w 2017 roku wydano około 734 pozwolenia na wejście na szczyt. Widzieliśmy
zdjęcia, jak ponad stu ludzi tworzy jeden wielki sznur i jednocześnie zator, co
pokazywało, że nie takie chodzenie po górach nas interesowało… Agnieszka
wspomniała jeszcze o Aconcagui, jako najwyższym szczycie Ameryki Południowej,
gdzie na poziomie 4300 m n.p.m. można nawet zamówić hamburgera, a ilość
komercyjnych ekip po prostu przerażała.
Wielki zgiełk w wysokich górach niestety powodował
niesmak. Agnieszka podsumowała Denali, że tutaj też zbyt wiele komercji
zobaczyła. Ubolewała nad tym, że niestety w świecie gór to zjawisko będzie się
rozrastać, dlatego rozmawiając o kolejnych celach na najbliższe lata wspomniała
o niekomercyjnych szczytach takich, jak grupa Śnieżnej Pantery i
siedmiotysięczne piki w poradzieckich państwach. Trudno było nie przyznać jej
racji. Jednogłośnie wytypowaliśmy Pik Lenina 7123 m n.p.m., na którym nie
spotkalibyśmy wielkich tłumów. Z pewnością i tam można spotkać komercyjne
wyprawy. Sam przecież widziałem ogłoszenia różnych agencji ogłaszających się z
tym szczytem, ale Denali pod względem płatnych grup przerosło nasze
wyobrażenia. Z drugiej strony pomyśleliśmy tak: w czasie całego naszego wejścia
tylko dwie ekipy poszły jako samozorganizowane, gdzie wszystko zrobiono na
własną rękę. Tylko takie wejście dawało pełną satysfakcję, ponieważ musieliśmy
sami sobie zorganizować logistykę, przestudiować trasę przejścia, czy też
dobrać sprzęt i jedzenie na tak długi czas. Pod tym względem czuliśmy się w
pewnym sensie zwycięzcami, bo chociaż nie weszliśmy na sam szczyt, to wszystko
– od A do Z – zrobiliśmy sami. W trakcie dalszych rozmów ekipa nad nami
wyruszyła w ramach treningu na lodowiec Kahiltna z tym samym sprzętem, co
reszta innych grup. W międzyczasie przed namiotem, od godziny 8.30 rozkładany
panel słoneczny ładował dwa telefon. Chcieliśmy mieć łączność po wylądowaniu w
Talkeetnie.
Po godzinie 11.00, kiedy słońce mocno
przygrzewało, kobiety na dole zaczęły głośno cieszyć się, więc powiedziałem do
naszej grupy – jest jakiś ruch!. Agnieszka jako pierwsza wyszła z namiotu i z
radości krzyczała w stronę kobiet. Teraz wiedzieliśmy, że wyprawa dobiega końca
i że za chwilę opuścimy Base Cam. Pół godziny w zupełności wystarczyło, żeby
spuścić powietrze z materaców oraz, żeby poskładać namioty i pozostałe rzeczy
wrzucić do plecaków i duffli. Jeszcze na szybko oddzieliliśmy ostry sprzęt od
pozostałego (bo taki w awionetkach jest kładziony na jednych saniach i
zabezpieczany). Wszystko wrzuciliśmy do wielkiego wora turystycznego Agnieszki
i zawiązaliśmy. W trakcie pakowania namiotu z nad Przełęczy Nadziei wyleciał
nagle jeden samolot K2 Aviation. Zatoczył długi okrąg i przygotowywał się do
lądowania. Ten jeszcze nie skończył, a znad przełęczy wyleciał kolejny!
Wiedzieliśmy, że mało mamy czasu, choć mieliśmy polecieć dopiero trzecim.
Minęły kolejne trzy minuty i już trzeci krążył nad bazą. Po dłuższej chwili
wszystkie trzy ustawiły się w trójkątnym szyku. Najpierw powychodziły z nich
nowe ekipy, które zaczynały przygodę z Denali. Po piętnastu minutach
podeszliśmy z bagażami w pobliże samolotów. Część kobiet z dziesięcioosobowej
grupy poleciała z nami, ponieważ my wsiedliśmy do trochę większego samolotu –
sześcioosobowego. Ekipa z obsługi awionetek starannie zapakowała sprzęt na
pokład i po prawej stronie owinęła go w siatkę usztywniającą. Po lewej
siedzieliśmy my i z tyłu dwie osoby. To był moment, kiedy chciało się płakać,
bo wiedzieliśmy, że pewien rozdział zakończył się w naszym życiu – w końcu
opuszczaliśmy Denali… Patrzeliśmy jeszcze przez kilka minut w panoramiczne
okna, po czym pilot zaczął rozgrzewać silnik do startu. W międzyczasie jeden
samolot wystartował, a my czekaliśmy na naszą kolej. Kiedy nasza awionetka
sunęła pierwsze dwa metry, pilot zatrzymał się, ponieważ stwierdził, że śnieg
jest za głęboki. Wyszedł na zewnątrz, udeptał go trochę przed płozami i z
powrotem wsiadł za stery.
Odtąd zwiększył moc silnika i śmigło wirowało z
pełną prędkością. Powstał tak duży ciąg, że za skrzydłami unosiły się tumany
śniegu. Po chwili sunęliśmy po wydeptanym przez nas pasie startowym. Na
poziomie czwartej boi awionetka wystartowała w powietrze i zaczęliśmy myśleć,
że to już naprawdę koniec naszej wyprawy. Pełni nostalgii opuszczaliśmy piękny
świat zimy, w którym spędziliśmy aż 13 dni… Pierwsze sekundy lotu pozwalały nam
podziwiać niesamowite widoki, ostre grani i nieokiełznaną biel – ciągnącą się
aż po horyzont. Największe wrażenie na nas wywierał zdecydowanie lodowiec
Kahiltna, któremu nie było końca. Kiedy samolot opuścił jego odnogę, zakręcił
pod dużym kątem w lewo i lecieliśmy już dalej ponad jego płaskimi i rozległymi
powierzchniami. Z góry widzieliśmy mnóstwo szczelin, a przez okna mogliśmy
popatrzeć bezpośrednio na ostre i poszarpane, skaliste granie, które przerywały
nieskończoną biel. W trakcie lotu podziwialiśmy niesamowite widoki na Alaskę,
które z każdą minutą poszerzały się wraz z osiąganą wysokością. Pogoda
dopisywała, więc kręciłem długi film widokowy, pokazujący piękno miejscowych
gór. Najbardziej zapamiętałem dwa wielkie i cudowne miejsca. Pierwsze to, kiedy
samolot przelatywał obok kłębiastej chmury i nagle zza niej ujrzeliśmy ostre,
jak brzytwa granie. Drugie, odległe o kilka minut lotu, to niesamowite dwa,
przebiegające równolegle względem siebie lodowce. Nigdy nie widziałem, żeby dwa
potężne lodowce „spływały” obok siebie. Odgradzał je tylko wąski pas niższych
grani. Przyrównałem je dwóch potężnych rzek, które płynęły obok siebie. Trudno
sobie wyobrazić coś podobnego, dlatego chyba każdego zachwycił bardzo rzadki i
niespotykany widok dwóch lodowców obok siebie. Za nimi mijaliśmy coraz niższe
góry, a my ciągle lecieliśmy na tym samym pułapie. Widzieliśmy coraz mniej
śniegu na wierzchołkach i w pewnym momencie białą strefę śniegu zakończyła
równa granica, od której nagle zaczynały się rozległe równiny zarośnięte lasem.
Tuż za górami podziwialiśmy wypływające rzeki z
lodowców oraz surowy, morenowy teren (morena lodowca to skalisty i kamienisty
teren, który powstaje podczas wędrówki lodowca. W tym czasie przenosi on
materiał skalny, który najczęściej uwalniany jest po obu jego stronach. Wzdłuż
topniejących lodowców najczęściej po obu stronach widać kamieniste równe linie,
które tworzy naniesiony materiał. Lodowce mają tę właściwość, że w ciągu roku
potrafią przesuwać się w dół z prędkością od kilkunastu centymetrów aż do kilku
metrów. Podczas tych ruchów powstają pęknięcia i szczeliny. Morena boczna to
nic innego, jak ciemna linia po obu stronach lodowca złożona tylko i wyłącznie
ze skał, kamieni i ewentualnie fragmentów lodu.). Nieco dalej, za morenami i
jałowym terenem nagle rozpoczynały się… zielone lasy. Zadziwiający dla nas był
fakt, że wiosna dotarła tak szybko i tak daleko na północ kuli ziemskiej.
Zatrzymały ją tylko nagle wyrastające góry z wielkich równin. Można powiedzieć,
że w ciągu kilku chwil przechodziliśmy ze świata zimy do świata wiosny. Już od
początku terenów opanowanych przez wiosnę podziwialiśmy równą linię śniegów i
góry, których końca nie widzieliśmy. Przelot nad równinami dostarczył nam wielu
wspaniałych widoków, ponieważ w lasach często występowały polodowcowe stawy
oraz czasami w środku dziczy zauważaliśmy pojedyncze chatki. Widząc na
Discovery, jak ludzie mieszkają na Alasce, pomyślałem, że być może to jedna z
takich chat, gdzie odległości pokonuje się pieszo i nie prowadzą tam żadne
drogi. Ilość stawów zachwycała, a tym bardziej, że wiele z nich miało inny
kolor lub odcień. Nad równinami lecieliśmy około 20min. Dopiero na sam koniec
przelatywaliśmy nad szeroką rzeką Susitna, która przypominała raczej kilka
mniejszych łączących się ze sobą rzek w jednym, wielkim korycie. Od rzeki
pozostało nam jakieś 2,5km do lotniska w Talkeetnie.
Pilot ciągle obniżał lot, aż w końcu
przelatywaliśmy dosłownie nad koronami zielonych brzóz, topoli oraz jodeł. Cały
czas kręciłem film widokowy, żeby pokazać piękno Alaski. Wylądowaliśmy bardzo
miękko tak, że nawet nie odczuliśmy tego manewru. Przez chwilę słyszeliśmy pisk
opon, po czym za moment kołowaliśmy w stronę hangaru. Kiedy wyszliśmy na
zewnątrz zadziwiło nas ciepło. Pomimo pochmurnej pogody w Talkeetnie dla nas
panował upał… Od trzynastu dni mieliśmy temperatury od -5˚C do -32˚C w bazie
trzeciej, a teraz termometry wskazywały +15˚C. Stąd poczuliśmy wręcz buchnięcie
ciepła, gdy wyszliśmy na zewnątrz. Nadal mieliśmy założone wyprawowe buty,
ponieważ startowaliśmy z lodowca. Teraz marzyliśmy o dobrym miejscu noclegowym
oraz o prysznicu. Zanim jednak opuściliśmy hangar, upłynęły jeszcze ponad dwie
godziny. Agnieszka poszła do biura załatwiać formalności z zakończonym lotem i
odbiorem zdeponowanych rzeczy, bo znała bardzo dobrze angielski. My tymczasem
przepakowywaliśmy rzeczy tak, żeby wszystko wrzucić do jednego wora oraz, żeby
rozdzielić ostre sprzęty pomiędzy nas. Widzieliśmy jak przywieziony śnieg
dosłownie spływał z pokładu samolotu.
Po wyładowaniu wszystkich rzeczy obsługa naziemna
nas opuściła, a my długo przepakowywaliśmy nasze rzeczy. Na szczęście firma K2
Aviation jest bardzo pomocna i nie pobiera żadnych opłat za dojazd do hangaru,
ani nawet po zakończonym locie, gdy chcemy żeby zawieźli nas do Talkeetny lub
do wybranego hotelu w okolicy. Są bardzo pomocni i jak słyszałem, wszystkie
ekipy zawsze były tak samo traktowane. Nawet gdy pogoda nie dopisywała, to
przez cztery dni wozili pewną polską ekipę, którą spotkaliśmy z hangaru do
wioski, bo spali w hangarze. Kiedy trzeba było przewieźć duże ilości bagażów i
sprzętu oni zawsze zawozili pod hotel. Podczas naszego przepakowywania,
Agnieszka szukała jakiegoś miejsca do spania. Pewien pan z K2 Aviation dzwonił
wszędzie po wszystkich kwaterach Talkeetny. Na samym końcu znalazł ostatni
wolny pokój w Hostelu „House of Seven Trees”. To miejsce jest naprawdę dobre,
bo znajduje się w ścisłym centrum Talkeetny i do najważniejszych punktów mamy
po kilkanaście, kilkadziesiąt metrów… Centrum nie oznacza hałasu, ponieważ
Talkeetna jest wioską położoną w środku bezkresnego lasu, gdzie ponad połowę
zabudowań stanowią sklepy z pamiątkami. Kiedy wyszliśmy po ponad dwóch
godzinach spędzonych w hangarze, ten sam pan podjechał wielkim dwunastoosobowym
samochodem i wrzuciliśmy wszystkie nasze rzeczy. Podwiózł nas do hostelu „House
of Seven Trees”.
Gdy tylko przejechaliśmy tory i może w całości z
70 metrów, nagle zobaczyliśmy rzesze ludzi, całe tłumy! Agnieszka zapytała: co
to jest? Zadała takie pytanie, ponieważ gdy byliśmy na początku wyprawy w
wiosce, to nie widzieliśmy ani jednego człowieka. Wtedy pan powiedział, że
dzisiaj [29 maja] mamy Memorial Day. Jest to amerykańskie święto, gdzie ludzie
mają długi weekend. Święto przypominało mi bardzo polską majówkę, gdzie wszyscy
„rzucają się” naraz w podróż. Przez wioskę jechaliśmy bardzo powoli, mijając
ogromne tłumy z obu stron. Teraz wiedzieliśmy, dlaczego wszystkie pokoje są
zajęte. Stanęliśmy przy zabytkowej, żółtej limuzynie, która z kolei stała przed
hostelem House of Seven Trees. Kiedy przekroczyliśmy próg chaty, z powrotem
poczuliśmy się, jak w lesie. Pan z K2 Aviation wszedł do środka, zawołał
właścicielkę i powiedział, że przyprowadził nas, mówiąc, że to on dzwonił.
Podziękowaliśmy mu za szybkie załatwienie sprawy i wszelką pomoc. Z
właścicielką umówiliśmy się na 50$ za noc. Ceny wcale nie dziwiły, ponieważ na
Alasce ogólnie wszystko jest drogie. Z drugiej strony opłata nie była wysoka,
bo musieliśmy przyznać, że dom jest bardzo komfortowy i mieliśmy udostępniony
go cały dla nas. Mieszkaliśmy w pokoju Driftwood na poddaszu. Mieliśmy ładny
widok na Talkeetnę z poziomu porównywalnego do połowy wysokości tutejszych
drzew. Na dole znajdował się piękny pokój z fortepianem i wszelkimi
informatorami turystycznymi. Nawet na małej półeczce leżał wielki atlas Alaski
z bardzo dokładnymi mapami i opisami atrakcji. W korytarzu wisiała mapa świata
z pozdrowienia różnych ekip z wielu państw, próbujących wejść na Denali. Nawet
widzieliśmy flagę RPA, co jest godne podziwu. Europejskie kraje były raczej
„standardem”. Przypadło nam do gustu to miejsce. W pokoju mieliśmy trochę mało
miejsca, bo jak wnieśliśmy wszystkie rzeczy, to zajęły one większą jego część.
Najbardziej podobało mi się położenie hostelu,
ponieważ pomimo sąsiedztwa z główną drogą, wejście umiejscowiono z boku, a sam
budynek ze wszystkich stron otaczały drzewa. Dlatego mogliśmy powiedzieć, że
mieszkamy w chacie w środku lasu. Weranda przed wejściem, również miała swój
klimat, ponieważ na wysłużonych deskach stały dwa krzesła, a nad nimi dwie
budki dla ptaków. Dosłownie nad głowami przelatywały co chwilę piszczące,
niebieskie jaskółki! Takich jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Agnieszka uchwyciła
je nawet na zdjęciu zrobionym telefonem. Gdy tylko wrzuciliśmy wszystkie rzeczy
do pokoju, Agnieszka powiedziała: „teraz pójdziemy na takiego amerykańskiego,
niezdrowego hamburgera, bo mam ochotę na coś niezdrowego”. Każdemu jej pomysł
się spodobał i po prysznicu w kilka chwil byliśmy gotowi, żeby wyjść do którejś
z restauracji. Wybraliśmy jedną z nich, naprzeciwko naszego domu i zamówiliśmy
pełny obiad z hamburgerem w roli głównej. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo
smakował tego dnia… Po powrocie skorzystaliśmy z idealnego zasięgu Wi-fi w
obiekcie, dlatego po wejściu do pokoju od razu zaczęliśmy łączyć się z naszymi
bliskimi. Zapewnialiśmy ich, że wszystko jest dobrze i że zakończyliśmy już
wyprawę oraz że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi. Problem w tym, że bliscy i
znajomi chcieli, żeby teraz opowiadać im jak było, ale fizycznie było to
niemożliwe, ponieważ musielibyśmy rozmawiać lub pisać całymi godzinami, stąd
np. ja opowiedziałem tylko kilku wybranym
najbliższym osobom, co przeżyliśmy. I tak opowiedzenie wszystkiego
zajęło mi łącznie dwie godziny… Agnieszka jeszcze dłużej rozmawiała. Po opisach
zadzwoniła jeszcze do swojego narzeczonego i prowadziła na werandzie długą
rozmowę, siedząc na drewnianych schodach. Resztę dnia spędziliśmy na
odpoczywaniu i na obserwacji wielkich tłumów z poziomu poddasza. Ciągle nie
wierzyliśmy, że w cichej na co dzień wiosce przechodziło tyle ludzi... W końcu
pamiętaliśmy zupełnie inaczej tę miejscowość z początku naszej wyprawy…
W pokoju ciągle nastawialiśmy się psychicznie na
wielkie przepakowywanie wszystkich rzeczy. Wiedzieliśmy, że będziemy
potrzebować wiele godzin. Na pewno mieliśmy co robić... Naprzeciwko naszego
domu, za drogą, jakieś 50m dalej w prawo, jest dom o nazwie „Roadhouse”, gdzie
oprócz bardzo dobrej restauracji znajdziemy pokoje do wynajęcia oraz… pralnię
na monety. Kiedy zobaczyliśmy, że można wyprać nasze rzeczy od razu Agnieszka
zarzuciła temat: „można by było wszystko wyprać, to wtedy moglibyśmy spakować
świeże rzeczy na stałe do walizek i nie musielibyśmy się dwa razy
przepakowywać”. Oprócz duffla miałem jeszcze ze sobą zdeponowaną „szmacianą”,
bardzo lekką torbę podróżną, do której wrzuciliśmy wszystkie brudne ubrania.
DZIEŃ 14.
Następnego dnia z rana, po godzinie 10.00
poszliśmy z pełną torbą do pralni, gdzie za 5,5$ mogliśmy zrobić porządne
pranie do 10kg. W „Roadhouse” mają 4 pralki i 4 suszarki, dzięki czemu za
półtorej godziny mogliśmy odebrać wyprane i wysuszone ubrania. Pranie wygląda
tak, że w automacie pralki układamy dwudziestopięciocentówki w rządku i za 3
dolary robimy pranie, które trwa 45min (kobieta w recepcji zamienia nam 5,5$ na
dwudziestopięciocentówki. W trakcie prania możemy wyjść „na miasto” i odwiedzić
sklepy z pamiątkami, po czym wracamy i przerzucamy rzeczy z pralki do
automatycznej suszarki, gdzie za 2,5 dolara wysuszymy wszystko. Ponownie
wychodzimy „na miasto” i wracamy po 45min. Właśnie w ten sposób odświeżyliśmy
sobie większą część rzeczy i dzięki temu pakowanie mieliśmy w pewnej mierze
ułatwione, ponieważ nie musieliśmy odkładać lub oddzielać brudnych ubrań. W
domu o nazwie „House of Seven Trees” spędziliśmy trzy noce. Mieliśmy więc dużo
czasu, dlatego drugiego dnia po południu wziąłem się za przepakowywanie
dosłownie wszystkiego. Nawet szybko mi poszło. Ubrania i sprzęty ułożyłem tak,
jakbym miał za chwilę wracać na lotnisko. Resztę drugiego dnia wykorzystaliśmy
na zakupy w sklepach z pamiątkami, gdzie naprawdę jest z czego wybierać. W
jednym z nich bardzo sympatyczna i ładna dziewczyna wypytywała mnie o szczegóły
wyprawy, bo dla niej wejście na Denali było w ogóle poza jakimikolwiek
granicami możliwości (tak przynajmniej powiedziała). Właśnie w tym sklepie
udało mi się kupić bardzo piękne zdjęcie panoramy na Denali widzianej z jeziora
Wonder Lake. Rano zaś i późnym wieczorem poszliśmy nad rzekę Susitna do
miejsca, gdzie trzy mniejsze rzeki łączą się w jedną. Na prawym dopływie
wybudowano stalowy most kolejowy, którym obowiązkowo musieliśmy przejść na
drugą stronę. Mieliśmy stamtąd nieco szersze widoki na okolicę i przyznaliśmy,
że Alaska jest piękna i dzika. Tablice informowały, że nawet w Talkeetnie można
spotkać niedźwiedzie i łosie. Po spacerze wzdłuż brzegu rzeki chodziliśmy
jeszcze w leśnej części Talkeetny – tej zarośniętej i niewidocznej z ulicy.
Znaleźliśmy nawet kilka domów na sprzedaż.
Po powrocie do domu intensywnie myśleliśmy, co
zwiedzić jeszcze na Alasce. Widząc jakie są duże odległości do interesujących
nas punktów oraz ceny za wynajem samochodu lub transportu publicznego,
stwierdziliśmy, że nie mamy tyle pieniędzy. Przejazd pociągiem do miejscowości
Huricane (najdalej na północ dostępną miejscowość koleją z pięknymi widokami)
kosztowałaby nas 98$ w obie strony za osobę, a np. rejs w okolice lodowca
„spływającego” bezpośrednio do oceanu to koszt 149$ za osobę. Nie
przygotowaliśmy się na Denali i zwiedzanie Alaski, bo wtedy potrzebowalibyśmy
drugie tyle pieniędzy. Zbyt wcześnie wróciliśmy z gór i dlatego pozostało nam
za wiele czasu. Myśleliśmy jak go wykorzystać. Wtedy do wielkiego pokoju,
przyszła inna czteroosobowa ekipa z Polski, która dopiero co przyjechała na
wyprawę Denali. Jej członkowie składali się z dwóch kobiet i dwóch mężczyzn.
Obie kobiety były bardzo miłe i naprawdę czuliśmy, że to są prawdziwi ludzie
gór. Dwaj panowie niestety sprawiali wrażenie przemądrzałych i koniecznie
chcieli pokazać, że są lepsi... Młodszy z panów wszedł na Mt. Everest, a
kobieta o miłym głosie była kilka razy w Himalajach. Jedna z nich – blondynka –
wyglądała bardzo delikatnie i nawet miała taki głos. Mimo wszystko widać w niej
było wielką pasję i pokorę wobec gór. Druga z nich – Olga, wyglądająca na
kobietę w wieku 50 lat, również przyciągała swoją rozmową i podejściem do
tematu gór. Jak bardzo różniły się od swoich współtowarzyszy… Z Olgą
rozmawiałem najwięcej, opowiadając jej wszystkie nasze doświadczenia oraz
trudności na trasie. Trzy lata temu była na Denali i nie weszła na szczyt,
dlatego teraz chciała poprawić swoje osiągnięcie. Chociaż wszyscy byliśmy razem
– tamta ekipa i nasza – to praktycznie tylko z nią rozmawiałem, bo mieliśmy
bardzo dużo do opowiedzenia – i ona i ja. Wtedy poruszyliśmy temat wielkiej
rozpadliny na wysokości 4750 m n.p.m. i tego, że trzy lata temu jeszcze jej nie
było… Ich ekipa była nieco podłamana, ponieważ maj dobiegał końca, a 11-stego
czerwca musieli wracać do domu. Druga połowa grupy wracała 9. czerwca… Z powodu
słabej pogody spędzili już cztery noce w hangarze w Talkeetnie i nadal czekali
na swój wylot... Takie oczekiwanie najbardziej frustrowało, bo mając 11 dni na
wejście i zejście nie liczyłem, że jeszcze im się uda… Kiedy mamy cztery dni
dobrej pogody pod rząd można wiele zdziałać, ale po niej następuje kolejne
załamanie, więc wejście na szczyt zostanie przeniesione z pewnością na następne
dni. Jeszcze musieli wrócić i dodatkowo czekać na przylot samolotu…
Rozmowy prowadziliśmy bardzo długo. Agnieszka
najwięcej z blondynką, a ja z Olgą. Szymon i Wojtek wymieniali uwagi z dwoma
pozostałymi panami. Po rozmowach z nimi czuliśmy, że panowie byli o wiele bardziej
doświadczeni w górach ale też i o wiele starsi od nas… Szkoda tylko, że okazali
się tacy nieprzystępni… Najbardziej podobało nam się pożegnanie Olgi, bo na
koniec powiedziała: „do zobaczenia w Tatrach, na pewno się spotkamy”. To było
miłe dla każdego z nas i pokazywało, co te kobiety miały w sercu. Sądząc po
rozmowie widziałem, że Olga jest załamana, ponieważ przyjechała drugi raz,
czekała piąty dzień w Talkeetnie na poprawę pogody, a termin powrotu gonił,
pomimo, że jeszcze nawet nic nie zaczęli… Pożegnaliśmy się bardzo ciepło i
powróciliśmy do naszych ustaleń, jak wykorzystamy pozostały czas na Alasce.
Obliczyliśmy, że wystarczy nam co najwyżej pieniędzy na trzy noclegi w
Anchorage i dojazd do tego miasta. Zarezerwowaliśmy więc hotel w Anchorage i we
wtorek, 30-stego maja, pojechaliśmy autobusem do Anchorage. Musieliśmy jeszcze
oddać rakiety śnieżne pożyczone trzy tygodnie temu.
W Talkeetnie - drewniane domy we wiosce; Roadhouse - najbardziej znany dom we wiosce. Tutaj wypierzemy rzeczy po zakończonej wyprawie; maszyna do wytwarzania lodów, żółta; zabytkowa limuzyna przed obiektem noclegowym "House of Seven Trees".
DZIEŃ 15.
Trzeciego dnia w Talkeetnie, z samego rana
poszliśmy do lokalnej kawiarni serwującej tylko i wyłącznie śniadania oraz
kawy. Zamówiliśmy ręcznie robione jogurty ze świeżymi owocami i mieszanką
orzechów. Bardzo smakował nam taki mix. Później wróciliśmy nad rzekę. Kiedy
nadeszła pora obiadowa, koniecznie musieliśmy spróbować dań w innej
restauracji, która istniała w Talkeetnie od ponad 70-ciu lat. W trakcie
jedzenia bardzo dobrego dania fish & chips, podsłyszeliśmy rozmowę
przypadkowych ludzi, gdzie jeden facet do drugiego powiedział: „córka mojego
przyjaciela co ma 8 lat, wczoraj zastrzeliła swojego pierwszego niedźwiedzia”.
Kiedy to usłyszeliśmy oczy „wyszły” nam ze zdziwienia. Dla nich, na Alasce, to
przecież takie normalne… Po obiedzie wróciliśmy do hostelu, gdzie pomału
przygotowywaliśmy się do wyjazdu. Dojazd z Talkeetny autobusem do Anchorage nie
jest taki łatwy, jakby się mogło wydawać. W Talkeetnie jest mały plac dla
autobusów, który z łatwością rozpoznamy, bo zawsze stoi tam jakiś bus. Jednak,
autobus do Anchorage nie jeździ bezpośrednio z centrum wioski. Trzeba wsiąść do
darmowego busa jeżdżącego piętnaście minut po każdej godzinie i za piętnaście
minut przed każdą godziną, który zawiezie nas do bardzo wielkiego hotelu,
odległego o 2km stąd, o nazwie Talkeetna Alaskan Lodge, gdzie znajduje się
Connection Park. Jest to wielki parking przed hotelem, gdzie przyjeżdżają
wszystkie duże autokary. Ciekawostką jest fakt, że do darmowego busa nie wolno
wnosić bagażów… Mając tak dużo rzeczy musieliśmy znaleźć inny transport.
Poszliśmy wówczas do Roadhouse, żeby zadzwonić z ich telefonu stacjonarnego po
taksówkę. Niestety nikt nie odpowiadał.
Pewna kobieta jedząca obiad w restauracji
powiedziała: „ja was zawiozę, dajcie mi tylko 10min, to skończę obiad”. Czasu
mieliśmy mnóstwo, bo do odjazdu autobusu mieliśmy 2,5 godziny. Kobieta
podjechała wielkim, białym pick-upem i na środku ulicy w Talkeetnie wrzucaliśmy
cały nasz bagaż na tył samochodu. Daliśmy jej 10$ za kurs. Na 170m przed bramą
wjazdową do hotelu Talkeetna Alaskan Lodge jest punkt widokowy na całe pasmo
górskie i Denali. Kobieta zawróciła i zaparkowała w punkcie obserwacyjnym,
żebyśmy mogli wyjść i zrobić zdjęcia. Na niebie z każdą chwilą chmur ubywało.
Widok stąd jest tak piękny, że aż trudno sobie wyobrazić całą panoramę gór!
Pasy zieleni, które tworzą rozległe lasy ciągną się aż po horyzont. Na końcu
lasów „wyrastają” potężne, białe, śnieżne góry. Pomimo dużej odległości wydają
się bliskie. Po dotarciu na miejsce największą obawę budziły nasze bagaże i fakt
ile za nie dopłacimy. Całe szczęście, bo kierowca nie wziął od nas żadnej
dodatkowej opłaty (a mieliśmy 3 wielkie torby/walizki na osobę). Zapłaciliśmy
jedynie 65$ za cały kurs na osobę. W trakcie jazdy kierowca opowiadał
ciekawostki o mijanych miejscach. W szczególności zafascynował nas łoś widziany
po prawej stronie autostrady oraz białe góry za wielką wodą, w których zalegają
największe ilości śniegu na świecie.
W ANCHORAGE
Wyjeżdżaliśmy o godzinie 17.20. Do Anchorage
dotarliśmy po 20.10. Mimo wszystko nadal trwał piękny, słoneczny dzień, jakby
było popołudnie. Szukaliśmy naszego hostelu, ale mieliśmy tyle bagażów, że nie
wiedzieliśmy, jak to wszystko zabrać za jednym razem. Przypadkowa osoba pomogła
mi nieść najcięższą torbę. Miasto poznawaliśmy pokonując je pieszo.
Zobaczyliśmy też, że tutejsi mieszkańcy mają bardzo dużo zieleni i że
codziennie mogą odpoczywać w zupełnej ciszy.
Na czwartek zaplanowaliśmy długi spacer na 16km
wzdłuż wybrzeża, gdzie mieliśmy wyjść poza miasto 5,6km, idąc cały czas lasem.
Dosłownie w kilka minut mogliśmy wyjść z centrum miasta na piękne i spokojne
zielone tereny. Na końcu trasy doszliśmy do punktu widokowego, gdzie
podziwialiśmy Denali z odległości ponad 200km. Trzeba przyznać, że pomimo tak
dużego dystansu góra wyróżnia się bielą i swoim ogromem. Z tego samego miejsca
można obserwować również startujące samoloty pasażerskie, bo dochodzimy do
końca pasa startowego międzynarodowego lotniska w Anchorage. Dla miłośników
lotnictwa z pewnością punkt widokowy na Denali byłby wielką atrakcją. W ten
sposób mogliśmy spędzić bardzo dobrze czas, nie musząc wyjeżdżać poza miasto.
Około 1,5km wędrówki od centrum miasta przechodziliśmy jeszcze wzdłuż pięknego
stawu z wysepką na środku, gdzie w tle mieliśmy widok na bajecznie piękne góry.
Widok utkwił nam bardzo w pamięci jako typowa panorama z Alaski, pokazywana w
telewizji. Najciekawszy był jednak licznik przejeżdżających rowerzystów, który
zliczał każdą taką osobę przejeżdżającą drogą rowerową. Licznik pokazywał za
pomocą diodowego słupa i elektronicznie wyświetlanych cyfr ile osób przejechało
tędy w ciągu jednego dnia i w ciągu roku. Przyglądałem się dłużej temu
urządzeniu i faktycznie precyzyjnie zliczał każdą osobę będącą na rowerze.
Pieszych w ogóle nie ujmował do statystyk.
Widoki z 16-sto kilometrowej ścieżki rekreacyjnej wzdłuż wybrzeża w Anchorage; na ostatnim zdjęciu góra Denali widoczna z odległości ponad 200km
W Anchorage bardzo podobała nam się bogata sieć
ścieżek pieszych i rowerowych poprowadzonych przez piękne tereny zielone pełne
ptactwa i kwiatów. Aż przyjemnie było iść fragmentami tych tras. Widząc na
mapie ile wytyczono pieszych szlaków turystycznych, chciałem pójść gdzieś
jeszcze dalej. Dwie z tras prowadziły nawet w góry widoczne w tle nad brzegiem
stawu. W piątek, 2-ego czerwca pojechaliśmy taksówką na lotnisko, gdzie
spędziliśmy całą noc. Z lotniskowych krzeseł mogliśmy podziwiać, jak zachodzi
słońce i jak jasno jest jeszcze o 2.00 w nocy. O 4.45 wyczekiwaliśmy już
wschodu słońca. Mieliśmy wracać tydzień później, ale Agnieszka wyszukała tani
lot do Niemiec i wszyscy zdecydowaliśmy się, że poniesiemy jakieś straty, ale
anulujemy lot przewidziany na 10-ego czerwca, a kupimy na nowo bilety na lot
tydzień wcześniej. Straciliśmy w sumie 1000zł, ale mimo wszystko było warto, bo
tygodniowy pobyt na Alasce kosztowałby nas znacznie więcej i dodatkowo
zyskaliśmy tydzień wolnego czasu w Polsce. Każdy od razu podjął męską decyzję i
Agnieszka kupiła nowe bilety. Po powrocie mieliśmy jej tylko oddać pieniądze,
ponieważ zapłaciła kartą kredytową. Lot do Niemiec z firmą Condor przebiegał
bardzo spokojnie. Chcąc znacznie obniżyć koszty zdecydowaliśmy, że z Frankfurtu
pojedziemy autokarem Sindbad do Katowic. Takich kursów nie brakowało każdego
dnia. Taksówka z lotniska na dworzec autobusowy kosztowała 29 EUR, a bilety
autokarowe 275zł. Za nadbagaż zapłaciliśmy tylko 5 EUR, więc naprawdę niewiele.
Jedyny minus to czas jazdy, bo 900km jedziemy w 14h 10min, co daje średnią
62km/h. Mimo wszystko mieliśmy mnóstwo czasu wolnego, dlatego 14 godzin jazdy
było do przeżycia. Przejazd uważałem nawet za całkiem komfortowy, ponieważ od
połowy trasy część ludzi wysiadła i zrobiło się luźniej. My jechaliśmy do
samego końca – do Katowic.
IV. PODSUMOWANIE
Wyprawa na Denali wymaga obycia z wysokimi górami,
a minimum to Alpy i wejścia na czterotysięczniki. Na Denali wchodzimy znacznie
głębiej w góry, przez co odczuwamy ich surowy klimat zimowy. Wędrówka w jedną
stronę może trwać od około sześciu do piętnastu dni, stąd trzeba być
przygotowanym na bardzo silne mrozy, ponieważ wraz z wysokością mróz staje się
coraz silniejszy. Jeśli Twoim mottem nie jest powiedzenie „nadzieja przymarza
ostatnia”, to Denali nie jest dla Ciebie. W sezonie temperatury w ostatniej
bazie wahają się w okolicach około -25˚C. My mieliśmy niższe wartości, ponieważ
trafiliśmy na dłuższe załamanie pogody, które trwało ponad tydzień. Dla nas
spanie przy -32˚C nie było problemem, bo uznaliśmy, że jedną z najważniejszych
rzeczy jest dobry śpiwór. Naprawdę warto w niego zainwestować, jeśli myślimy o
wysokich górach, ponieważ od komfortu spania zależy pomyślność całej wyprawy.
Seryjnie przeciągane niedospanie osłabia organizm i wraz z osiąganą wysokością
będziemy odczuwać to coraz bardziej.
Powrót do: DENALI - JAK PRZYGOTOWAĆ WYPRAWĘ, PORADY I FORMALNOŚCI
Powrót do: DENALI - JAK PRZYGOTOWAĆ WYPRAWĘ, PORADY I FORMALNOŚCI
Piękna i szczegółowa relacja, zdjęcia przepiękne -podziwiam i gratuluję (jeszcze raz) zdobycia DENALI-kochany Michasiu, bardzo bardzo bardzo...............
OdpowiedzUsuńCzekam na relacje z Rodos....*)
OdpowiedzUsuńBędzie. Jeszcze trochę potrwa żeby to spisać, ale będzie. Będzie w tym samym stylu, co ostatnio, czyli "co warto zobaczyć na Rodos".
UsuńNo i właśnie na to czekam, na piękne zdjęcia i opis wyspy*)
OdpowiedzUsuńI tak będzie opracowane *)
Usuń