piątek, 5 sierpnia 2016

Rimpfischhorn 4199 m n.p.m. - Alpy

Monte Rosa z Pfulwe droga na Rimfischhorn

Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Jak dojechać z Polski do Zermatt komunikacją publiczną dowiesz się z relacji Breithorn.

WĘDRÓWKA Z ZERMATT
Znajdowaliśmy się pod Winkelmatten w lesie, ponad zabudową Zermatt. Rozbiliśmy tam namiot po udanym wejściu na Breithorn, Dufourspitze i Nordend. Teraz planowaliśmy wejście na Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Długo wybieraliśmy kolejną górę za nasz cel, ponieważ nie opracowaliśmy w domu żadnych tras oprócz tego, co sobie założyliśmy i już zrealizowaliśmy, a zostało nam jeszcze dużo wolnego czasu. Cieszyliśmy się, że mieliśmy więcej dni i mogliśmy myśleć o jeszcze jednej górze. Patrząc na mapę, próbowaliśmy ocenić, na który czterotysięcznik możemy jeszcze wejść i jaka góra może być ciekawa. Porównywaliśmy Zinalrothorn 4221 m n.p.m. i Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Wybór padł na ten drugi, ponieważ z naszego aktualnego miejsca mogliśmy wyruszyć bezpośrednio w stronę Rimpfischhorn. Tego dnia zeszliśmy z zielonej równiny trawiastej pod Gornergrat (wracaliśmy z Dufourspitze i Nordend), gdzie szlak prowadzi bezpośrednio na lodowiec Gornergletscher. Zatrzymaliśmy się w lasach pod Winkelmatten, ponieważ znaleźliśmy duży i płaski teren pod namiot z dala od ludzi. Niewielką równinę w lesie znajdziemy około 100m drogi pieszej od stacji Stn. Findelbach pociągu na Gornergrat. Pomimo bliskości stacji, dookoła panuje zupełna cisza. Jako, że tydzień temu zostawiliśmy nasze rzeczy w krzakach obok namiotu, kiedy wyruszaliśmy na Dufourspitze i Nordend, to musieliśmy wrócić do tego samego miejsca. Teraz myśleliśmy o pięknej pogodzie, która ciągle utrzymywała się od kilku dni. Chcieliśmy wykorzystać ją na kolejne podejścia. Rafał zaproponował Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Z powodu bezpośredniej trasy z naszego miejsca noclegu zdecydowaliśmy jednogłośnie, że pójdziemy na Rimpfischhorn. Nikt z nas nie wiedział, jakie trudności nas spotkają, ale z drugiej strony, jak mieliśmy się dowiedzieć nie widząc tej góry na oczy?

Następnego dnia wstaliśmy wypoczęci i pełni sił po obfitym śniadaniu, ponieważ wczoraj w Zermatt uzupełnialiśmy prowiant. Teraz planowaliśmy wyruszyć wzdłuż potoku Findelbach, po jego prawej stronie, idąc ciągle do góry modrzewiowym lasem. Na wysokości 2022 m n.p.m. mieliśmy przekraczać potok, gdzie dalej wyszlibyśmy ponad górną granicę lasów. Dość szybko poskładaliśmy nasze rzeczy. Jako, że wybraliśmy po raz kolejny wyjście z lasów pod Winkelmatten, to ponownie ukryliśmy nasze rzeczy w tych samych krzakach, żeby nie nosić niepotrzebnych ciężarów. Wyruszyliśmy przy pięknej, słonecznej pogodzie. Nikt z nas nie patrzył na zegarek, dlatego nawet nie wiem o której godzinie mogliśmy wyjść. Z naszego miejsca musieliśmy pójść na stację kolejową Stn. Findelbach, skąd szlak nieznacznie skręcał w lewo, prowadząc ścieżką wzdłuż potoku o tej samej nazwie. Trasa prowadziła praktycznie w linii prostej, bez trawersów. Ciągle mieliśmy widok przez drzewa na potok Findelbach. Wśród modrzewiów wszędzie kwitły róże alpejskie. Wyglądały fenomenalnie, ponieważ zdobiły okolicę różowymi kwiatami. Podchodziliśmy jednostajnym tempem, aż doszliśmy do potoku Balmbrunne na wysokości 1950 m n.p.m. Szlak prowadził przez mały mostek, gdzie obok niego rozstawiono przestrzenne znaki ostrzegawcze z wykrzyknikiem informujące, że w razie opadów potok jest silny i jego nurt może porwać. Za potokiem przeszliśmy w pobliże skał, gdzie na chwilę mogliśmy odpocząć od ciężkich plecaków zwanych przez nas „za ciężkimi dziadami”. Na poziomie 2200 m n.p.m. dotarliśmy do znacznie większego potoku o nazwie Findelbach, który płynął dość szerokim korytem. Widzieliśmy jaką ma siłę. Co ciekawe, spotkaliśmy dwie dziewczyny, które rozdawały ulotki informacyjne, mówiące o zagrożeniu podczas wędrówki przez potoki. Widocznie jest to większy problem, skoro prowadzi się zorganizowaną kampanię. Szczególnie kładziono nacisk na fale, które powstają po opadach, będące bezpośrednim zagrożeniem dla życia. Zabraliśmy jedną ulotkę w języku angielskim.

 
Przejście nad potokiem w lesie


Znaki ostrzegawcze przed dużą falą

Przejście przez potok nie sprawiło żadnych problemów. Szlak prowadził na właściwą drogę, gdzie przeszliśmy mostem na drugą stronę, po czym, za nim, wyszliśmy ponad górną granicę lasów. Przed nami ukazała się pierwsza niewielka miejscowość o nazwie Findeln na zboczu Ze Gassen. Panowała tu zupełna sielanka. Wszędzie dookoła dominowała zieleń, kwitły wiosenne kwiaty i mieliśmy widok na biały Matterhorn! Miejsce wyglądało bajecznie! Szlak prowadzi dokładnie przez środek niewielkiej zabudowy, wśród starych wiejskich chat. Dachy pokrywały kamienne dachówki położone kilkadziesiąt lat temu, według zwyczajów tamtych czasów. Klimat miejsca jest niesamowity! Drogowskazy kierowały na Flue – większe schronisko przydatne w drodze na Rimpfischhorn. My jednak planowaliśmy ciągle spać w namiocie, bo widzieliśmy na własne oczy, że można zobaczyć znacznie więcej i ma się kontakt ze zwierzętami, co przy noclegu w schronisku z pewnością ominęłoby nas. Podchodziliśmy coraz wyżej, aż wyszliśmy ponad pierwsze budynki. Teraz mogliśmy poczuć wspaniały klimat Alp! Szlak prowadził drogą wśród alpejskich łąk, znanych z folderów turystycznych i przewodników. Wszędzie kwitły kolorowe kwiaty. Dodatkowo mieliśmy widok na kilka czterotysięczników. Taka sceneria zachęcała do dalszej wędrówki. Co chwilę odwracaliśmy się za siebie, żeby spoglądać na rozległe panoramy. Powyżej zabudowy wypatrzyliśmy nawet większą powierzchnię, która zakwitła bardzo gęsto żółtymi kwiatami. Powyżej żółtego pola podziwialiśmy inne kwiaty Alp we wszystkich kolorach. Najbardziej podobały mi się „marcinki” oraz różnego gatunku sasanki. Przypominały nam o wczesnej wiośnie. Pomimo dużego wysiłku związanego z wnoszeniem za ciężkich plecaków, w tutejszym terenie wypoczywaliśmy, patrząc na wszystko dookoła.


W okolicach wioski Findeln

  
W Findeln

WKRACZAMY DO ZAPOMNIANEGO ŚWIATA
Szliśmy coraz wyżej. Dotarliśmy do drugiej niewielkiej, ale zwartej zabudowy. Ta miejscowość nazywała się Eggen. Położona jest na wysokości około 2170 m n.p.m. Tworzą ją dwa równe rzędy drewnianych chat z kamiennymi dachami. Pomiędzy rzędami przebiega utwardzona droga. Widzieliśmy domowe prace w jednej z chat. Przyznam, że to miejsce ma swój klimat. Jako, że mieliśmy czas, Rafał zaproponował, żebyśmy zboczyli z głównej trasy i poszli nad staw Leisee. Do niego jest co najwyżej 15min drogi. Zgodziłem się. Nie chcąc niepotrzebnie wnosić „za ciężkich dziadów” rzuciliśmy je w pokrzywy za jedną z chat. Poszliśmy „na lekko” do góry. W drodze przyglądaliśmy się sasankom i coraz szerszej panoramie Alp. Widok niezmiennie zachwycał. Chcieliśmy być jeszcze wyżej, aby mieć szersze spojrzenie na góry. W końcu dotarliśmy nad staw. Jego otoczenie jest piękne, ale trochę skomercjalizowane. Prowadzą tu liczne wyciągi i nawet zauważyliśmy betonowy tunel. Na szczęście po jego drugiej stronie można usiąść w zielonej części na trawie i rozkoszować się spokojem alpejskich łąk, mając tym samym widok na czterotysięczniki. Po obejściu stawu wróciliśmy po nasze plecaki i poszliśmy zaplanowaną trasą w stronę Flue. Planowaliśmy gdzieś w pobliżu schroniska Flue rozbić namiot. Kiedy przechodziliśmy ponownie przez Eggen, w jednej z chat usłyszeliśmy muzykę techno, co bardzo zadziwiało w takim miejscu z górskim klimatem…. Za niecałą godzinę wędrówki dostrzegliśmy w oddali i w dole inny staw z niezwykle błękitnymi wodami. Zastanawiał nas ich kolor, ponieważ wyglądały, jakby sztucznie zabarwione. Staw nazywa się Mossjesee. Starałem się oddać barwę wód na zdjęciach najlepiej, jak tylko mogłem. Powyżej jego poziomu rozpoczynał się zupełnie inny świat… Ścieżka prowadziła w rejon Findelalp. To zupełnie bezludne i można rzec – zapomniane miejsce. Jedynie wydeptany szlak wskazywał właściwą drogę. Patrząc za siebie, podziwialiśmy całkowicie odsłoniętą panoramę Alp. Po ponad godzinnej wędrówce dotarliśmy do stawu Stellisee.

Findeln wioska Findeln
W Eggen


Staw Mossjesee

  staw Stellisee
Staw Stellisee


Otoczenie stawu Stellisee


Gotowanie zupy przy brzegu Stellisee

Staw jest znany ze swojego piękna i „podręcznikowego” odbicia Matterhornu w jego wodach. Przyszliśmy tu około godziny 15.00, więc jego powierzchnia była nieco pofalowana. Mimo wszystko czystość stawu zachwycała! Pływały nawet ławce ryb! Dookoła niego widzieliśmy tylko zielone równiny trawiaste. Takie miejsce zachęcało do postoju. Postanowiliśmy, że obejdziemy staw i zatrzymamy się po jego drugiej stronie. Panowała zupełna cisza. Spotkaliśmy tylko jedną osobę. W tak pięknym otoczeniu usiedliśmy i zaczęliśmy gotować zupę. Wody mieliśmy pod dostatkiem, bo dodatkowo przy brzegu, wybijała ze źródełka. Widok na Alpy zachwycał, ponieważ ciągle mieliśmy bezchmurną pogodę. Czego nam więcej potrzeba?... Gotowaliśmy nad brzegiem najciekawszego fragmentu stawu. Z dna wystawał kamień, a wokół niego wody przybierały zielony kolor od porostów. Po ponad godzinie opuściliśmy to miejsce. Chcieliśmy przybliżyć się do kolejnego celu naszej wyprawy i tak naprawdę myśleliśmy już o założeniu ostatniej bazy, gdzie moglibyśmy od razu próbować ataku szczytowego. Czekała nas z pewnością bardzo długa droga dnia następnego, ale jak zawsze, było warto! Chcieliśmy dojść do ostatniego płaskiego miejsca z potokiem, żebyśmy mieli dostęp do wody. Po około 15min dotarliśmy do Berghaus Fluhalp, co na wszystkich drogowskazach oznakowano jako Flue. Schronisko jest małym, piętrowym domkiem, którego o tej porze właściciele jeszcze nie przygotowali do sezonu. Mieli najwidoczniej rację, ponieważ nie widzieliśmy tumów ludzi pomimo tak znakomitej pogody. Poszliśmy w jego rejon, żeby obejrzeć budynek, po czym wróciliśmy na właściwą drogę. Po prawej stronie mieliśmy długie, zielone wzniesienie, które zasłaniało widok na lodowiec Findelgletscher. Za drewnianym schroniskiem rozpoczynał się zupełnie inny świat. Nawet szlak ginął gdzieś w trawach… Od czasu do czasu mogliśmy wypatrzeć nieznacznie wydeptaną ścieżkę wśród gęstych, zielonych traw. Musieliśmy przejść nawet przez niewielkie, płytkie zalewisko. Ledwo widoczna ścieżka prowadziła w zielonej rynnie, pomiędzy wzniesieniami. Wiedzieliśmy, że to właściwa droga, bo inaczej nie dało się iść. Tak przynajmniej pokazywała mapa. Szliśmy wzdłuż małego potoku, poniżej zbocza Zerlauenen.

 
Za drewnianym schroniskiem Berghaus Fluhalp (Flue) nawet ścieżka się urywa. Szliśmy przez mokradła i uschnięte trawy. Wędrujemy cały czas doliną.
W tle widoczny biały szczyt Adlerspitze 3970 m n.p.m. Po lewej stronie od tej góry znajduje się Rimpfischhorn 4199 m n.p.m.

ZAKŁADAMY BAZĘ NA ATAK SZCZYTOWY
Po 35min wędrówki, licząc od schroniska „Flue”, dotarliśmy do kolejnego pięknego stawu bez nazwy. Najbardziej zachwycała nas idealnie równa i wielka powierzchnia trawiasta, jakby przygotowana specjalnie pod namioty! Dziwiliśmy się, że znaleźliśmy tak piękne miejsce! Nie szukaliśmy już nic innego. Rzuciliśmy wszystko i wybraliśmy odpowiedni kawałek terenu pod namiot. Czuliśmy się jak na końcu świata. Nikt tędy nie przechodził. Myśleliśmy, że dawno zapomniano o szlaku na Rimpfischhorn... Nawet w środku czuliśmy obawę, jakbyśmy byli o kilka dni drogi pieszej od najbliższej cywilizacji. Leżały tu pojedyncze kamienie, które wykorzystaliśmy do umocowania linek namiotowych. Mieliśmy dzięki temu zabezpieczenie przed deszczem. Rafał nie krył zadowolenia, bo znaleźliśmy bardzo dobre miejsce i mieliśmy nieograniczony dostęp do czystej wody. Zostało nam jeszcze ponad cztery godziny z dnia, dlatego postanowiliśmy wykorzystać je na rozpoznanie terenu. Na początku poszliśmy na długie, ciągnące się wzniesienie po prawej stronie od stawu. Jest to ściana wielkiego koryta lodowca Findelgletscher. Widok dosłownie wgniata w ziemię! Po jej lewej stronie znajduje się piękny staw i zielona „oaza”, gdzie rozbiliśmy namiot, a po jej drugiej stronie patrzeliśmy na surowy świat lodowców. Widzieliśmy stąd wielki jęzor lodowcowy, który kończył się naniesionym materiałem skalnym. Z jęzora wypływał potok Findelbach, którego pokonywaliśmy w żlebie. Długo cieszyliśmy oczy tym widokiem, ponieważ wystarczyło zrobić tylko kilka kroków, by przejść do zupełnie innego świata zimy… W końcu wróciliśmy do namiotu. Teraz przyszedł czas na rozpoznanie jutrzejszego szlaku, Rafał zauważył wyraźną ścieżkę biegnącą zboczem, stromo do góry z drogowskazem w oddali. Niebieska strzałka kierowała na Pfulwe 3154 m n.p.m. Dzisiejszej nocy mieliśmy przechodzić przez tę górę. Rafał zaproponował, żeby pójść chociaż kawałek na szlak i sprawdzić, czy droga przejścia będzie widoczna nocą, kiedy użyjemy latarek. Poszliśmy zostawiając wszystko tak, jak jest, ponieważ i tak nikt nie chodził w to zapomniane miejsce. Szliśmy coraz wyżej, daleko poza drogowskaz. Ścieżka wydawała się dobrze widoczna. Powyżej spotkaliśmy nawet kilka owiec, które mogliśmy pogłaskać.

skąd atak szczytowy na Rimpfischhorn
Na tych zielonych trawach rozbiliśmy namiot


Skrzyżowanie na Pfulwe


Odnoga odbiegająca od głównego stawu, obok którego rozbiliśmy namiot

morena boczna lodowca Findelgletscher
Ściana odgradzająca zielony świat od lodowcowego

 
Za skarpą widzieliśmy zupełnie inny świat - lodowiec Findelgletscher


Usytuowanie naszego namiotu na płaskiej polanie


Widok na Matterhorn 4478 m n.p.m. z poziomu stawu w pobliżu naszego namiotu


Widok z tego samego miejsca w kierunku Adlerspitze 3970 m n.p.m.

Teren mieliśmy rozpoznany, więc wróciliśmy do namiotu. Usiedliśmy przed stawem i chłonęliśmy wszechobecną ciszę. W jego wodach dostrzegłem piękne odbicie Matterhornu. Trzeba było podejść nad brzeg, gdzie wody spływały potokiem w niższe partie, tworząc zalewisko, z którego przyszliśmy. Zostałem w tym punkcie na wieczór sam, by uchwycić widok na zdjęciach. Kiedy wróciłem w pobliże namiotu, zauważyliśmy ogromną chmurę burzową tworzącą wielki grzyb, jak po wybuchu atomowym. Rafał zapytał, czy będzie z tego burza. Wiedziałem, że nic z tego nie będzie, ponieważ wieczorem nie mogła powstać burza przy bezchmurnym niebie. Wielka chmura powstawała tylko dzięki wysokim górom, które blokowały masy powietrza od strony włoskiej. Dzięki temu mogliśmy popatrzeć na coś niezwykłego, jednocześnie nie musząc martwić się o bezpieczeństwo. Resztę dnia wykorzystaliśmy na gotowanie pomidorówek, wody do termosu, itp. rzeczy. W końcu mieliśmy czas, żeby zrobić porządek w plecaku i wszystko poukładać tak, jak należy. Teraz zastanawialiśmy się nad jutrzejszą trasą. Na mapie widzieliśmy, że oficjalny szlak prowadzi tylko do Pfulwe, a później trzeba iść skałami i lodowcem według własnego uznania. Próbowaliśmy wybrać odpowiednią porę na wyjście z namiotu, żeby nie wyruszyć ani za wcześnie, ani za późno. Najbardziej martwił nas fakt, że w środku nocy możemy pogubić szlak. Z tego względu zdecydowaliśmy się na wyruszenie o drugiej w nocy. Zanim doszlibyśmy do Pfulwe, niebo zdążyłoby pojaśnieć i dzięki temu, moglibyśmy iść przez lodowiec pod Langfluejoch w świetle dziennym. Jak założyliśmy, tak zrobiliśmy. Zasnęliśmy dopiero po zachodzie słońca, ponieważ wychodziłem jeszcze podziwiać odbicia Matterhornu w stawie, oraz przyglądałem się ogromnej chmurze burzowej, która stopniowo wygasała.


Potężna chmura burzowa po stronie Włoch

ATAK SZCZYTOWY
Wstaliśmy wypoczęci, bo jak zresztą mieliśmy się czuć w tak pięknej scenerii, mając dosłownie wszystko, czego potrzebowaliśmy? O drugiej w nocy wyruszyliśmy w stronę Pfulwe, zostawiając nasze rzeczy bez zbędnego ukrywania ich w skałach. Nie spodziewaliśmy się ani jednej osoby w tych rejonach. Początkowo ścieżka prowadziła bardzo czytelnie, ale kiedy weszliśmy na pierwsze płaty śnieżne, długo musieliśmy wyszukiwać jej właściwego przebiegu. Na szczęście śnieg dobrze przymarznął przez noc, dzięki czemu od samego początku mogliśmy założyć raki i niejako iść na skróty. Przez około godzinę kluczyliśmy wśród płatów śnieżnych, trzymając się zagłębienia pomiędzy stromymi stokami po obu stronach. To był nasz główny wyznacznik wyboru trasy. Takim sposobem po piątej rano dotarliśmy na przełęcz pod Pfulwe i weszliśmy na jego szczyt 3313 m n.p.m. Od tego momentu trasa prowadziła stromą granią w dół. Nie czułem pewności tego przejścia. Rafał zdecydowanie lepiej znajdował chwyty w skałach. Zauważyliśmy, że na zlodowaciałej grani rosną niebieskie kwiaty, których w Alpach nigdzie nie spotkałem. Poniżej nich weszliśmy na najgorszy fragment szlaku. Jest w całości ubezpieczony linami, ale o tej porze dnia trzeba najpierw je wypatrzeć, żeby wiedzieć którędy iść. Wschód słońca rozświetlił nieco okolicę. Ciepłe promienie rozpoczęły oświetlać najwyższe góry takie, jak: Dufourspitze, Nordend, czy Castor i Pollux. Już wkrótce, całe pasmo Monte Rosy pokryło się ciepłymi odcieniami pomarańczowej barwy. Widowisko przyciągało wzrok, dlatego przystawaliśmy co chwilę, by móc podziwiać ten spektakl. Szedłem pierwszy. Nie zauważyłem lin, dlatego szukałem własnej drogi przejścia wśród ostrych skał. Rafał powiedział, że w dole wiszą jakieś liny i tam trzeba iść. Poszedłem więc za nim, i takim sposobem mogliśmy przyspieszyć zejście z grani. Doszliśmy do końca grani na granicy małego lodowca pod Langfluejoch.


Biała igła to Nordend 4609 m n.p.m., a w tle widać grań Dufourspitze 4634 m n.p.m.

Nordend widziany z Pfulwe Monte Rosa z Pfulwe
Słońce pięknie oświetla najwyższe szczyty Alp (Nordend  4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m., Castor 4228 m n.p.m., Pollux 4092 m n.p.m., pięcioszczytowy Breithorn - najwyższy wierzchołek ma 4164 m n.p.m.)

Nie musieliśmy dalej wytyczać drogi w skałach. Rozważaliśmy raczej, czy nie wystarczy zejść na lodowiec i pójść nim do następnej grani. Z mapy wynikało, że najkrócej będzie jeśli wejdziemy na niewielką grań przed nami i wejdziemy nią na rozległy lodowiec Lanfluegletscher. Trochę martwiło mnie, że podejście na szczyt będzie odbywać się długą grzędą skalną, ale innej drogi nie znaleźliśmy. Z lodowca pod Langfluejoch w kilkanaście minut, podeszliśmy pod niewielką grań, gdzie wśród kamieni i skał doszliśmy do poziomu 3406 m n.p.m. Na zegarkach była dopiero 7.20 rano. Od teraz trasa wiodła naprzemiennie wśród śniegów i skał. Po kilkunastu minutach szlak wyprowadził nas na wielkie pole śnieżne, na lodowiec Lanfluegletscher. Na tym odcinku mogliśmy odpoczywać idąc… Od poziomu 3406 m n.p.m. aż do 3680 m n.p.m. stok ma tylko nieznaczne nachylenie, dzięki czemu mogliśmy pokonać dużą odległość, nie zyskując zbyt wiele na wysokości. Na tym drugim zależało nam bardziej… Kiedy doszliśmy do poziomu 3680 m n.p.m. Rafał zapytał którędy pójdziemy. Marzyła mi się jak największa wędrówka lodowcem, bo w skałach nie czułem pewności chwytów, ale i tak nie mieliśmy za bardzo wyboru. Przed nami wyrastała ponad trzystumetrowa skalista grań, którą musieliśmy podejść. Rafał poprowadził trasę. Nie oznaczono w ogóle właściwej drogi. Kierowaliśmy się raczej na zasadzie „iść w stronę szczytu”. W trakcie podchodzenia szukaliśmy dobrych chwytów. Trasa nie jest trudna, ale trzeba szukać powyżej możliwego przebiegu trasy, bo można dojść w miejsca, gdzie dalej nie ma przejścia. Rafał dobrze wytyczał drogę, dlatego pozostawiłem to zdanie w całości jemu. Szedłem posłusznie za jego krokami. Dwie godziny zajęło nam pokonanie całej grani. Przypomina ona bardzo tą znaną z Mt. Blanc, podczas podchodzenia do Gouter’a. Wejście na ostatnią skałę grani oznacza przekroczenie granicy 4000 m n.p.m. Takim sposobem ponownie doszliśmy do naszego ulubionego poziomu wysokości w Alpach.

droga klasyczna na Rimpfischhorn
Piękne widoki z górnej części kamienistej grani


Piękne widoki z pola śnieżnego na wysokości 4001 m n.p.m. (widok na pasmo Monte Rosa - Nordend  4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m., Castor 4228 m n.p.m.)


Widok na Adlerspitze 3970 m n.p.m.

Pozostało nam wejście na szczyt. Widzieliśmy inne ekipy atakujące górę od strony włoskiej. Sprawa wygląda bardzo podobnie do Punta Gnifetti, gdzie główna droga prowadzi od strony włoskiej, a innymi trasami wchodzą tylko nieliczni. Przed nami widniało bardzo stromo pochylone zbocze góry. Przypominało bardziej wchodzenie lawiniastym żlebem niż stromo nachylonym stokiem. Widzieliśmy, że ci, którzy idą wzdłuż głównej grani doszli na szczyt, ale ci co próbowali zejść z niego drogą, którą my zaplanowaliśmy wejść, nie potrafili pokonać skał znajdujących się ponad żlebem… Ten widok nas trochę martwił, bo dla nas oznaczało, że jest trudno. Rafał chciał spróbować. Przyglądaliśmy się licznym ekipom próbującym wejścia na szczyt. Tylko jedna grupa przeszła przez trudną warstwę skał ponad śnieżnym żlebem w drodze zejściowej. Dodatkowo zauważyłem, że pogoda pomału nawala... Za nami powstały dwie chmury altocumulus lenticularis oznaczające nadejście fenu w ciągu jednego dnia, oraz cirrus floccus, informujące o nadejściu frontu z deszczem w ciągu 6-12 godzin. Tylko tyle czasu mieliśmy na powrót. Niestety Rafałowi musiałem powiedzieć, że nie mamy zbyt wiele czasu i musimy już wracać. Zrobiliśmy sobie tylko pamiątkowe zdjęcie pod szczytem na lodowcu spływającym do Lanfluegletscher, na poziomie 4001 m n.p.m. Dalej nie mogliśmy pójść, ze względu na pogodę. Długo patrzeliśmy w stronę Adlerspitze 3970 m n.p.m., gdzie trzech narciarzy próbowało wejść na jego wierzchołek. Dwa czarne punkty nie zmieniły swojej pozycji co najmniej od kilkunastu minut, stąd Rafał pomyślał, że coś się stało. Na szczęście ludzie wstali i poszli wyżej.

  
Wielkie pole śnieżne na wysokości 4001 m n.p.m. oraz grań szczytowa

trudności na Rimfischhorn
droga na Rimfischhorn   
Piękne widoki z wielkiego pola śnieżnego


Chmura altocumulus lenticularis

POWRÓT Z WYSOKOŚCI 4001 m n.p.m.
Tymczasem my musieliśmy wracać. Szczęśliwi, że podczas niepełnych trzech tygodni weszliśmy na kilka szczytów alpejskich i zobaczyliśmy piękno, którego wcześniej nie doświadczyliśmy. Na wysokości 4001 m n.p.m. cieszyliśmy się z widoku na przepiękne czterotysięczniki oraz wspaniałe morze chmur po stronie włoskiej. Panorama na góry wręcz wgniatała w ziemię! Długo podziwialiśmy ten widok i ze smutkiem rozpoczęliśmy zejście, bo ograniczał nas czas i pogoda. Z lodowca poszliśmy w stronę grani, którą Rafał prowadził. Ponownie martwiłem się o zejście, ale jak nieraz już bywało, droga zejściowa okazała się przyjemna. Dość szybko pokonywaliśmy kolejne etapy trasy. Żadne przejście nie sprawiało nam większych problemów, dzięki czemu po godzinie 11.40 doszliśmy do niżej położonego lodowca pod granią góry Lanfluejoch. Teraz jeszcze raz musieliśmy pokonać ostrą grań z linami. Na szczęście podchodzenie nie sprawiało nam żadnych problemów. Zejście było znacznie gorsze. Dzięki szybkiemu tempu doszliśmy do Pfulwe po godzinie 12.20. Ostatni raz rzuciliśmy okiem na najwyższe szczyty, a w szczególności na panoramę Monte Rosa. Ponownie wracaliśmy do zielonego świata. Jeszcze tylko kilka płatów śnieżnych i mogliśmy zdejmować raki. Przed nami otworzyły się zielone przestrzenie pełne kwitnących kwiatów! Po 14.00 doszliśmy do naszego namiotu. Wokoło panowała zupełna cisza. Na niebie powstawało coraz więcej chmur z rodzaju cirrus floccus.

STADO OWIEC
Kiedy zaczęliśmy przygotowywać obiad przed namiotem, nagle usłyszeliśmy odgłos kopyt i biegnącego stada. Próbowaliśmy odgadnąć, co biegnie, jak dużo tego jest i od której strony słychać tętent kopyt... Ścieżką, którą właśnie wróciliśmy nadbiegało wielkie stado owiec! Rafał wystraszył się. Powiedziałem tylko: Rafał mamy najazd! Nagle na trawiastą równinę, przybiegło kilkadziesiąt owiec z młodymi! Kiedy podbiegły do nas, zatrzymały się i zaczęły wypas na równinie. Najwidoczniej szukały bezpieczeństwa w pobliżu człowieka i jeśli kogoś zobaczyły, to podbiegały, bo w ciągu kilku dni widziały tylko nas. Ciekawskie młode owce podchodziły do plecaków i czekanów, które rzuciliśmy pod skałami. Zaczęły je skubać. Wtedy ucieszyliśmy się z całej sytuacji, bo naszą niewielką bazę otoczyło duże stado, a my mieliśmy z tego wiele radości. Po raz kolejny mogłem zobaczyć, że warto spać w namiocie, bo przeżywam dzięki temu znacznie więcej. Resztę dnia spędziliśmy na uzupełnianiu kalorii i odpoczynku. Jeśli chodzi o pogodę, nie myliłem się. Po południu na niebie zaczęło przybywać chmur. Najpierw powstały szare chmury przepuszczające promienie słoneczne (altostratus translucidus), a później warstwa stawała się coraz grubsza. Niestety padał deszcz. Co prawda nie liczyłem na ulewę, ale mimo wszystko musieliśmy siedzieć w namiocie, żeby nie zmoknąć. Opad trwał bardzo długo, ponieważ deszcz padał równomiernie i spokojnie. Rafał myślał jeszcze o jutrzejszym dniu, bo wiedział, że jego czas w Alpach dobiega końca. Chciał jeszcze wejść na Oberrothorn 3414 m n.p.m. Góra nie wymagała żadnego sprzętu. Wystarczyło iść trawersami do góry. Warunki, jak na razie, nie pozwalały na wejście na Oberrothorn. Postanowiliśmy, że jutro podejmiemy decyzję w zależności od tego, co zobaczymy na niebie. Teraz myśleliśmy, czy nadejdzie burza. Po upływie dwóch godzin widzieliśmy, że ciągle pada i spodziewaliśmy się, że opad będzie miał raczej spokojny charakter. Najbardziej zależało nam na tym, żeby dobrze spać i mieć dużo sił na kolejny dzień.

 owce pod Pfulwe     
Nieoczekiwany najazd owiec

Zasnęliśmy tuż po zachodzie słońca. Kropelki deszczu wydawały lekki odgłos, kiedy opadały na namiot. W środku mieliśmy sucho. Deszcz w nocy powoli ustawał i dzięki temu mogliśmy dobrze spać. Wstaliśmy o godzinie 5.55 rano. Obudziło nas głośne chrupanie… Rafał zapytał: co to jest? Powiedziałem, że pewnie jakieś zwierzęta chrupią trawę i są bardzo blisko nas. Rafał na to: sprawdź co to jest. Słyszeliśmy i widzieliśmy cienie tych zwierząt na naszym namiocie, ponieważ jadły trawę tak, że czasami złapały zębami o zieloną osłonę przeciwdeszczową. Wychyliłem głowę z namiotu i zobaczyłem dookoła mnóstwo owiec! Te same owce ponownie zeszły do nas i pasły się dookoła w pobliżu! Pierwszy widok cieszył najbardziej, ponieważ owce otoczyły namiot ze wszystkich stron i zaczęły jeść największe kępy traw. Jedna z nich zaglądnęła do środka. Rafał odetchnął z ulgą. Szybko wyszliśmy na zewnątrz, by popatrzeć na nie z bliska. Owce miały grube, kręcone rogi, ale nie takie, jakie można zobaczyć u ich polskich „znajomych”. Rafał chciał zrobić sobie z nimi zdjęcia. Przyszło wiele małych owieczek, dlatego widok był jeszcze piękniejszy. Kiedy zaczęliśmy przygotowywać śniadanie, powodowane ciekawością podchodziły do nas. Wszystkie rozpierzchły się w najbliższym sąsiedztwie namiotu i wyjadały świeżo zieloną trawę. Wody nie brakowało, bo piły ją ze stawu. Długo cieszyliśmy się tym spotkaniem ze zwierzętami. A skąd wzięły się owce? Zostawiane są one na dłuższy okres czasu (nawet dwa miesiące) wysoko w górach. Ponad nami, pod ścianą skalną, wśród traw utworzono małą zagrodę, do której owce zbiegają na noc i same opuszczają ją o wschodzie słońca. Nie brakuje im niczego, ponieważ w tutejszych górach nie żyją żadne zagrażające im drapieżniki, trawa rośnie dosłownie wszędzie, a wody w stawie nie brakuje. Mogą więc czuć się bezpiecznie. Na widok człowieka podchodziły myśląc najprawdopodobniej, że to pasterz. Nie dziwiliśmy się temu, ponieważ rejon Pfulwe wyglądał na zapomniany, a ścieżki i szlak zarastały trawą. Czuliśmy, że wypoczywamy, jak nigdy, będąc w głuchej ciszy. Tego potrzebowaliśmy najbardziej…

POWRÓT DO TASCH I ZAKOŃCZENIE WYPRAWY
Po godzinie 13.00 opuściliśmy naszą bazę. Owce poszły w rejon zagrody, a my rozpoczęliśmy schodzić niżej położonym szlakiem. Ścieżka rozdziela się pod Zerlauenen na wysokości 2169 m n.p.m., gdzie można iść wyżej położonym szlakiem przez schronisko Flue, albo niżej – wzdłuż potoku, mijając wodospad i dwa stawy po drodze: Grindjesee 2334 m n.p.m. i Mosjesee 2140 m n.p.m. Wodospad wyglądał na wąski, ale jest bardzo wysoki, dzięki czemu słyszeliśmy jego wody w oddali. Na niebie ciągle wędrowały szare chmury, ale na szczęście nie padał z nich deszcz. Przechodziliśmy obok stawu Mosjesee, którego wody przypominały sztucznie zabarwiony zbiornik. Przyjmowały kolor jasnoniebieski, bardziej błękitny. Zachwycaliśmy się tą barwą i żałowaliśmy jedynie, że zabrakło słońca, bo z pewnością uwydatniłoby ten dziwny kolor. Na tabliczce informacyjnej jest informacja, że „dziwną” barwę zawdzięcza materiałowi naniesionemu przez lodowce. Teraz musieliśmy wrócić po nasze rzeczy. Po drodze nie czekało na nas wiele atrakcji, dlatego mogliśmy przyspieszyć tempa. Doszliśmy do znanego nam mostku na potoku Findelbach. Nie chcieliśmy iść tą samą drogą, dlatego Rafał zaproponował, żeby w wiosce iść dalej na wprost i schodzić lasem po przeciwnej stronie potoku, w stosunku do ścieżki, którą przyszliśmy do niej. Zastanawialiśmy się tylko, jak przejdziemy na drugą stronę potoku i czy znajdziemy odpowiednie do tego miejsce, czy raczej będziemy musieli iść przez Zermatt i znowu podchodzić do góry... Przejście lasem mijało nam szybko. Minęliśmy nawet kilkoro ludzi. W dolnej części Rafał zauważył, że szlak przecinają tory kolejowe pociągu na Gornergrat. Wtedy zaproponował, żebyśmy poszli wzdłuż nich i wielkim mostem przeszli na drugą stronę i odebrali nasze rzeczy. Przejście mostem dostarczyło wielu emocji, ponieważ był wąski, ale bardzo wysoki, bo wybudowano go aż kilkadziesiąt metrów ponad potokiem! Trochę śmiesznie to wyglądało, gdy Rafał przeszedł przez most i wracał z dwoma czarnymi worami na śmieci… Najbardziej obawialiśmy się, żeby w tym momencie nie pojechał żaden pociąg…

Mossjesee 
Błękitne wody stawu Mosjesee

Nie wracaliśmy już w znane nam miejsce pod namiot w lesie pod Winkelmatten. Postanowiliśmy, że spakujemy wszystkie rzeczy i zejdziemy do Zermatt, a stamtąd pójdziemy gdzieś w stronę Tasch – nieznanej nam wioski. W moim worku były słodycze i ciastka. Jedną paczkę markizów dałem Rafałowi. Teraz przydały się jak najbardziej, bo czuliśmy, że brakuje nam sił i kalorii. Zanim weszliśmy do miasta Zermatt, usiedliśmy na betonowym murku, gdzie odpoczywaliśmy i zjedliśmy trochę słodyczy. Po krótkim odpoczynku musieliśmy iść dalej, żeby znaleźć odpowiednie miejsce pod namiot. Rafał zaproponował, żeby kupić jeszcze kiełbasy w pobliskich sklepach i na koniec zrobić ognisko pożegnalne. Szybko podchwyciliśmy temat i kupiliśmy kiełbasy. Późnej przeszliśmy całe Zermatt, skąd dalej udaliśmy się szlakiem prowadzącym do Tasch i Randy, wytyczonym ponad torami pociągu do Zermatt. Ścieżka łączy wszystkie miejscowości wielkiej doliny i można nią dojść za Randą aż do St. Niklaus. Wykorzystaliśmy odcinek prowadzący do Tasch, bo dzięki niemu mogliśmy dojść szybko do celu. Idąc tą drogą czuliśmy, że opuszczamy najwyższe góry i zrobiło nam się trochę smutno, bo nasza wyprawa dobiegała końca... Rafał w oddali wypatrzył drewniany most z zadaszeniem, dlatego koniecznie chciał nim przejść. Znajdował się przed Tasch, dlatego rzuciliśmy plecaki w trawę i poszliśmy na lekko, żeby zobaczyć to miejsce. Zegarki wskazywały 19.35, stąd mieliśmy niewiele czasu na znalezienie odpowiedniego miejsca pod namiot. Powoli rozglądaliśmy się za jakąś równą trawiastą. Ostatecznie doszliśmy aż za Tasch, w rejon pola golfowego „Matterhorn”. Tuż przed nim widzieliśmy wielki staw i tutaj zaplanowaliśmy nasz ostatni nocleg. Widzieliśmy, że nad stawem ludzie palili ogniska, dlatego my również nazbieraliśmy w pobliskich krzakach trochę drewna i rozpaliliśmy niewielki ogień. Upiekliśmy kiełbasy. Teraz miały wyjątkowy smak, bo zaczęliśmy wspominać wszystkie szczyty, na których stanęliśmy podczas tej wyprawy. Słońce już zaszło, a nad górami widzieliśmy jedynie białe chmury, bo tam, wysoko, docierały jeszcze ostatnie promienie słońca. W pobliżu jeziora jest większy teren zarośnięty niskimi krzakami, pomiędzy którymi nic nie rośnie. Zdecydowaliśmy się tutaj rozbić namiot i oficjalnie zakończyć wyprawę. Nad stawem mieliśmy nawet drewniany stół i ławki. Ogień palił się w ich pobliżu. Po zakończonym ognisku poszliśmy rozbijać namiot.


Drewniany most przed Tasch

Ognisko pod Tasch 
Nasze ognisko pożegnalne po udanej wyprawie 'Crema di Pomodoro I'

 
Nad tym stawem rozpaliliśmy ognisko

Namiot rozbiliśmy w pobliskich krzakach tak, że nikt nas nie widział. W trakcie nocy bardzo dobrze odpoczywaliśmy. Nastał nowy dzień. Rafał musiał odjeżdżać tego samego dnia z rana, dlatego przygotował się do wyjazdu. Na miejscu chciał pozostać do godziny 10.00. Świeciło słońce, toteż wyszliśmy szybko na zewnątrz i usiedliśmy przy drewnianym stole. Na jednej z desek rosła piękna, czerwona huba. Dojadaliśmy resztki naszego prowiantu. Rafał musiał jeszcze się umyć, ale na szczęście w pobliżu znaleźliśmy publiczną ubikację i prysznic, bo ludzie przyjeżdżali tu kamperami. Rafał na sam koniec miał „luksusy”. Jako, że jeszcze nie panował wielki ruch turystyczny, nikogo o tej porze nie spotkaliśmy. Do godziny 10.00 prowadziliśmy rozmowy i podziwialiśmy piękny staw z błękitnymi wodami. Później Rafał pożegnał się ze mną i poszedł w stronę ulicy. Powiedział, że pójdzie i spróbuje stopem dojechać do Visp. W ogóle jego plan zakładał jeżdżenie stopami, ponieważ trzy dni jechał z Polski w Alpy i teraz tak samo chciał wrócić... Widać, że był w tym dobry, bo potrzebował dosłownie dwóch minut i już odjeżdżał w stronę Visp… Zostałem sam. Trochę zrobiło mi się smutno, bo pozostały jeszcze trzy dni wolnego, ale teraz nie miałem kompana do wspólnych wędrówek. Musiałem coś wymyślić, żeby wypełnić pozostały czas na poznawanie kolejnych gór. Szybko wpadłem na pomysł poznania kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Koniecznie chciałem zobaczyć jego najpiękniejsze i rozsławione odcinki, bo tyle o nich czytałem. Rozpocząłem ostatni rozdział naszej, a teraz mojej wyprawy… - piątą część: Tour de Monte Rosa....

Wyprawa Crema di Pomodoro I:
POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
        Alpejskie kwiaty  staw Mossjesee w drodze do Fluealp                    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl