W środku tygodnia, w pracy, rozmawialiśmy o kolejnym dobrym
pod względem pogodowym weekendzie. To niesłychane, że po trzydziestu jeden, pod
rząd deszczowych sobotach, trend się odwrócił i teraz zapowiadali trzeci pod
rząd słoneczny weekend. Obowiązkowo zarządziliśmy wyjazd w góry. Wpadliśmy na
pomysł, że zaraz po drugiej zmianie wsiadamy do samochodu Roberta i jedziemy w
Tatry. Zebraliśmy się w grupie Ja – czyli Michał, Ania, Robert, Ewa i Brygida.
Ewa po bardzo długiej przerwie postanowiła odwiedzić jakiekolwiek góry, dlatego
dla niej wybraliśmy Szpiglasowy Wierch ze względu na piękno przyrody. Wiedziałem,
że będzie zachwycona tą trasą. Do naszej grupy dopisał się jeszcze Piotr, jego
dziewczyna i koledzy. Oni jechali w drugim samochodzie. Ja i Robert znaliśmy
możliwości Ani, dlatego mieliśmy duże obawy o jej tempo, czy da radę dotrzymać
nam kroku, bo po poprzednich wyjazdach w tym miesiącu zauważyliśmy, że
kondycyjnie mocno odstaje od grupy. Mimo wszystko chcieliśmy ją zabrać ze
względu na dobre towarzystwo i jej niepowtarzalny śmiech. Spod zakładu pracy
wyruszyliśmy o godzinie 22.10 z myślą, by na około 1.00 w nocy dojechać na
Palenicę Białczańską, skąd dalej ruszylibyśmy na Morskie Oko i dalej – na
Szpiglasowy Wierch. Zejście planowaliśmy Doliną Pięciu Stawów i przez Dolinę
Roztoki. Kiedy mijaliśmy drugie bramki na autostradzie A4 w Balicach Piotr i
jego ekipa pogubili się i przejechali zjazd do Zakopanego. Nasz samochód
zatrzymała policja do rutynowej kontroli. W tym momencie dzwonił Piotrek aż
osiem razy, ale nie odebraliśmy, bo w tym czasie mieliśmy kontrolę. Dopiero po
wypuszczeniu nas Robert zadzwonił do Piotrka, ale ten obraził się, że nie odbieraliśmy
telefonu. Na nic były tłumaczenia, że w tym czasie zatrzymała nas policja i nic
z tym nie mogliśmy zrobić. Po kontroli pojechaliśmy dalej, a ekipa Piotrka
pojechała na Kasprowy Wierch zupełnie inną drogą. W samochodzie powiedziałem
tylko tyle, że nie ma co roztrząsać sprawy, tylko róbmy swoje, bo kto odwraca
się do tyłu, ten nigdzie nie dochodzi. Powiedziałem tak po tym, jak żadne
argumenty nie miały siły przebicia. Z natury lubię konkrety i dla mnie istnieje
tylko „tak”, albo „nie”. Jeśli coś jest po środku, to odrzucam i robię swoje.
Dzięki temu mogę iść ciągle do przodu i działać. Teraz nie inaczej – trzymałem
się tej prostej, ale jakże skutecznej zasady…
Jadąc dalej dziewczyny jeszcze przez chwilę wspominały o tym
zdarzeniu, a ja myślami byłem już przy wschodzie słońca nad Morskim Okiem.
Koniecznie go chciałem zobaczyć, dlatego teraz tylko to zajmowało moje myśli. Na
miejsce dojechaliśmy po 1.30 w nocy. Obliczyliśmy, że dojście nad Morskie Oko
powinno nam zająć jakieś dwie godziny lub może minimalnie więcej. Mieliśmy więc
dużo czasu. Niespiesznym tempem przygotowywaliśmy się do wyjścia. Dziewczyny
ubrały kurtki i buty górskie, Robert pozamykał samochód i w końcu wyruszyliśmy
do góry. Na tempo Ani policzyliśmy 2h 30min, gdyby potrzebowała odpoczynku.
Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy w środku nocy. Rozmawialiśmy ze sobą i
wspominaliśmy osławiony już moduł 4A od Eli, o którym to Robert, Ania i Brygida
rozmawiały dwa tygodnie temu na szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem, kiedy to
razem poszliśmy w góry w podobnym składzie, tylko bez Ewy. Spoglądaliśmy też na
rozgwieżdżone niebo i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy lasu. Od czasu do czasu
ciszę przerywał cichy szelest opadających igieł, czy też bardzo lekkie podmuchy
wiatru. Wiedzieliśmy, że ten dzień będzie idealny do wędrówki, i że z pewnością
dużo dziś zobaczymy. W połowie nocnego szlaku stanęliśmy przed skrótami składającymi
się z czterech odcinków kamiennych schodów, dość stromo ułożonych pod górę.
Ania przez chwilę odpoczywała i zjedliśmy po jednej bułce. Wchodziliśmy wolnym
tempem, żebyśmy wszyscy razem doszli do ostatniego podejścia. Na górze również
odpoczęliśmy, żeby Ania i Ewa mogły nabrać sił. Ewa odczuwała, że dawno nie
była w górach, ale mimo wszystko nie narzekała. Od teraz – według znaków,
pozostało nam pięćdziesiąt minut ciągłej wędrówki równą drogą asfaltową. Niebo
rozjaśniało się coraz bardziej. Następny postój zarządziliśmy przy parkingu
Włosienica. Jest to miejsce, do którego dojeżdżają wozy konne. Tutaj
podziwialiśmy spokój okolicy oraz coraz wyraźniejsze góry. Mięguszowieckie
Szczyty wydawały się być tak blisko nas. Po dłuższej chwili wstaliśmy i poszliśmy
nad Morskie Oko.
Ewie szczególnie tu się podobało, ponieważ lustro wody było niczym niezmącone oraz powierzchni wody nie zdążył pomarszczyć jeszcze lekki wiatr. Oczekiwaliśmy na wschód słońca. Ania znała ten widok z naszego wspólnego wypadu na Przełęcz pod Chłopkiem, ale mimo wszystko oczekiwała wschodu z ciekawością. Jeszcze tylko chwilka i doczekaliśmy wschodu słońca. Podziwialiśmy, jak ciepłe światło promieni słonecznych oświetlało najwyższe szczyty Tatr. Najpierw rozświetlały się Mięguszowieckie Szczyty na czerwono. Później zapłonął Mnich i w oddali podejście na Szpiglasowy Wierch. Dziewczyny obowiązkowo chciały zrobić sobie zdjęcie na tle odbicia gór w Morskim Oku w porze wschodzącego słońca. Wyciągnąłem w tym czasie lubiane już przez wszystkich nadziewane rurki z Biedronki, które zniknęły w pięć minut. Zeszliśmy jeszcze schodami do poziomu stawu, aby przyglądnąć się odbiciom w wodzie. Później zawróciliśmy i poszliśmy przed schronisko, gdzie swój początek bierze żółty szlak na Szpiglasowy Wierch (2h 25min). Długość szlaku nie martwiła nawet Ewę, bo przecież przechodziliśmy dłuższe odcinki. Taki był właśnie nasz cel. Nie zniechęcać nowych lub rozpoczynających przygodę z górami. Podchodząc pierwszym odcinkiem w lesie Ania zwróciła uwagę na powyginane świerki na zakręcie. Nieco dalej jarzębiny kłaniały się na szlak z ich czerwonymi owocami. Tuż po przekroczeniu pierwszego potoku dziewczyny jadły jagody. Do zdjęcia na tle Mnicha pokazały niebieski język od owoców. Ani bardzo przypadł do gustu ten rejon, dlatego za każdym zakrętem chciała, żeby fotografować ekipę na tle wysokich gór. Z upływem czasu Mnich „stawał się” coraz mniejszy – a to za sprawą, obchodzenia go dookoła, a jednocześnie podchodziliśmy kamiennymi schodami do góry. W międzyczasie zauważyłem kwiaty w kształcie fioletowych dzwoneczków w trawie, po czym je sfotografowałem. Brygida i Ania od razu przypomniały sytuację z modułem 4A z wyjazdu na Przełęcz pod Chłopkiem.
Ewę puściliśmy z przodu, bo szła równomiernie i dobrze. Ania
utrzymała nasze tempo. Mnich już schował się na tle Mięguszowieckich Szczytów i
„malał” z każdym trawersem. Teraz wyglądał jak szpica złożona z wielu kamieni. W
końcu dotarliśmy do połowy szlaku. Połowę trasy wyznacza skrzyżowanie szlaków:
żółtego na Szpiglasowy Wierch i czerwonego na Wrota Chałubińskiego. Stąd
mogliśmy obejrzeć 52 trawersy prowadzące na przełęcz Wrót Chałubińskiego oraz
małe Wyżnie Mnichowe Stawki i Staw Staszica. Ten drugi raczej utrzymuje się
okresowo, dlatego w jego miejscu zobaczyliśmy tylko ciemne osady. Właśnie w tym
miejscu wspomniałem o jednym dużym kamieniu, który leży w pobliżu Stawu
Staszica. Jego nadepnięcie powoduje, że wydaje brzęczący dźwięk słyszany w
całej dolince. Stawy Mnichowe teraz błyszczały od promieni słonecznych. Na
Szpiglasowy Wierch pozostała nam około godzina marszu. Z tego względu
zatrzymaliśmy się tu, żeby odpocząć i podziwiać piękno natury. Wiedzieliśmy
też, że od tego momentu będziemy mieli przed sobą długie trawersy – na szczęście nie tak bardzo strome.
Za skrzyżowaniem ścieżek poszliśmy wyżej. Teraz szlak prowadził trawiastym
zboczem i widzieliśmy jej dalszy przebieg. Kamienna ścieżka przecinała trawę
bardzo wyraźnie. Na chwilę wyprzedziłem dziewczyny, żeby zrobić im zdjęcie, jak
podchodzą, mając w tle wysokie góry oraz Wyżnie Stawki Mnichowe. Idąc
trawersami, nie wymagającymi żadnych dodatkowych umiejętności, szliśmy
rozmawiając ze sobą. Ania trochę odstawała od grupy, dlatego na przemian
najpierw szła z nią Brygida, później Robert i na końcu ja – przez większą część
szlaku. Jako, że tą trasę odwiedzałem kolejny raz, nie skupiałem uwagi na
czasie, ale raczej podziwiałem tatrzańską przyrodę i widoki na Mięguszowieckie
Szczyty. O godzinie 8.43 dotarliśmy do Przełęczy Szpiglasowej. To bardzo
wcześnie, jak na lato. O tej porze dopiero tłumy szykowały się do wyjścia w
góry, stąd wiedziałem, że będziemy mieli piękne widoki w zupełnej ciszy. Robert
doszedł jako pierwszy na przełęcz. Brygida i Ewa razem, a ja z Anią jako
ostatni. Brygida usiadła nad urwiskiem na kamieniu i zrobiłem jej zdjęcia.
Później Robert chciał taką samą sesję. Po nich dołączyła Ewa i Brygida razem.
Na końcu byłem ja i Ania, choć za chwilę dołączyła do nas jeszcze Brygida. Ania
miała duży lęk wysokości, ale bardzo chciała mieć takie samo zdjęcie, dlatego
trzymała się nas. Na przełęcz dotarła jeszcze inna para. Dziewczyna była ubrana
w niebieską bluzkę a chłopak w szary sweter. Razem siedzieli i podziwiali
widoki.
Po dłuższym odpoczynku wpadliśmy na ten sam pomysł, żeby
założyć nasze zakładowe koszulki i zrobić sobie wspólne zdjęcie, jakiego nikt w
pracy nie ma. Wszyscy założyliśmy nasze niebieskie bluzki i poszliśmy na
Szpiglasowy Wierch. Ania trochę miała obawy, bo pod szczytem teren jest
bardziej eksponowany. Mimo wszystko ją zaprowadziliśmy, ponieważ bardzo chciała
zobaczyć te widoki latem. Poszedłem jako pierwszy, dzięki czemu mogłem zrobić
serię zdjęć jak „niebiescy” podchodzą wśród wystających skał. Na szczyt mieliśmy
tylko 15min drogi, więc szybko przeszliśmy ten fragment. Na bardzo ciasnym
wierzchołku rozsiedliśmy się tak, żebyśmy mogli zrobić sobie wspólne zdjęcie.
Jako, że był tu też pewien chłopak poprosiliśmy go o zdjęcie. Zapytał nas, czy
nie jesteśmy z Providenta, ale na szczęście szybko zauważył, że nie. Ta firma
chyba każdemu źle się kojarzy… Teraz po wspólnym „rodzinnym” zdjęciu przyszedł
czas na indywidualną sesję w koszulkach zakładowych. Robert nawet położył się
na skałach, a Ania pozowała jak modelka. Brygida również usiadła na kamieniu
mając za sobą widok na Grań Hrubego. Na
szczycie mieliśmy piękną pogodę, wspaniałą ciszę, a ludzie z dolin jeszcze nie
zdążyli dojść do nas. Zaglądaliśmy do Doliny Pięciu Stawów, jak również do
Niżnego Ciemnosmreczyńskiego Stawu o bardzo charakterystycznych kształtach.
Mięguszowieckie Szczyty z tej perspektywy wyglądały jak kaldera wygasłego
wulkanu. Po długiej przerwie na szczycie, która trwała około godzinę, zeszliśmy
na przełęcz do naszych plecaków, bo tam je zostawiliśmy. Ania miała problem
przy schodzeniu z kopuły szczytowej, ponieważ bała się pośliźnięcia i nie czuła
tutaj pewności stawianych kroków. Wskazywałem jej którędy ma schodzić. Za
chwilę dołączyła do nas. Na Przełęczy Szpiglasowej spotkaliśmy jakiegoś chłopaka
z założonym brązowym kapturem na głowie. Prawdopodobnie usnął wśród skał przy
znaku żółtego szlaku.
Teraz myśleliśmy o zejściu do Doliny Pięciu stawów Polskich.
Ania powiedziała „ja tędy nie schodzę!”, kiedy zobaczyła, jak bardzo stromo
ścieżka prowadzi płytami skalnymi ubezpieczonymi łańcuchami. Przez chwilę ją
uspokajaliśmy i mówiliśmy, że da radę. Powiedziałem, że ją poprowadzę. Ewa,
która nie chodziła po takich szlakach poszła jak wszyscy – bez problemów i co
najważniejsze – z radością. Złapała się łańcuchów i schodziła bez strachu.
Bardzo płynnie pokonywała kolejne etapy. Jedynie ja i Ania schodziliśmy bardzo
długo, bo wskazywałem jej, każdy krok, gdzie ma stawać stopę, żeby czuła się
bezpiecznie. O tej porze jeszcze nie nagromadziły się tłumy, dlatego nie blokowaliśmy
ruchu. Między innymi z tego względu wybrałem bardzo wczesną porę wyjścia w
góry. Ewa w swojej radości powiedziała „zrób mi zdjęcie na tle tych łańcuchów,
bo nikt mi nie uwierzy, że to przeszłam”. Obowiązkowo musiałem to uwiecznić. W
międzyczasie podziwiałem zielone stoki dookoła. Ewa wróciła do ostatniego
łańcucha i tam pozowała do zdjęć. Ania trochę podziwiała Ewę z jaką lekkością
pokonywała odcinki z łańcuchami, jako osoba nieobyta z Tatrami. Po przejściu
trudności na płytach skalnych zaczęliśmy schodzić kamiennymi schodami.
Początkowo jeszcze zalegały na nich drobne kamyczki i ziemia, dlatego nie
trudno było o upadek. Za około piętnaście minut kamienne schody stały się bardziej
bezpieczne, bo nie leżały już na nich warstwy piasku, czy ziemi, tak jak to
było powyżej. Z tego miejsca podziwialiśmy wielkie dwa rowy wyżłobione w 2008
roku przez nadmiar spływającej wody, po obfitych ulewach oraz Wielki Staw
Polski, który wyróżniał się swoją barwą na tle całej panoramy gór. Każdy z nas przystanął,
by go sfotografować. Jedni robili zdjęcia aparatami, a drudzy telefonami
komórkowymi. Kiedy dotarliśmy do małego usypiska kamieni, Ania zaczęła pozować
jak modelka na tle stawu. Nieco dalej, na wielkim kamieniu dziewczyny zrobiły
sobie całą sesję. I ja dołączyłem na chwilę na ich prośbę. Brygida rozmawiała z
Robertem zwanego przez nas Bobcikiem. Robert zatrzymał się trochę poniżej, na
zakręcie szlaku przy wystającej skale, gdzie kazał sobie zrobić zdjęcie. Ania
stanęła za nim trochę powyżej.
W tym miejscu najbardziej zachwycałem się piękną zielenią
traw. Od wilgoci i słońca wyrastały tu dorodne kępy. Pokrywały całe północne
zbocza Liptowskich Kosturów. Wśród traw wypatrzyliśmy nawet samotny krzew
kosodrzewiny rosnący obok dużego kamienia. Kiedy zeszliśmy znacznie niżej – na
około 10-15min drogi do poziomu Wielkiego Stawu Polskiego – Brygida zauważyła
wielki kamień wystający ponad nachylenie stoku. Obowiązkowo wszyscy tam chcieli
mieć sesję na tle stawu. Rzeczywiście to miejsce wyróżniało się pięknem
otoczenia i kolorami. Tutaj powstały między innymi moje zdjęcia z Brygidą,
gdzie wyglądamy, jak jakieś postacie na nakręcanej pozytywce z uniesionymi
nogami. Bardzo spodobało nam się to ujęcie. Każdy chciał mieć tu swoje wyjątkowe
zdjęcie. Po około piętnastu minutach, po sesji zdjęciowej dotarliśmy do potoku,
którym spływały wody z Czarnego Stawu Polskiego do Wielkiego Stawu.
Przystanęliśmy na chwilę, by nacieszyć oczy tymi pięknymi widokami. Piliśmy
nawet wody z tego potoku, a później schłodziliśmy stopy. Po dłużej przerwie
poszliśmy szlakiem wzdłuż Wielkiego Stawu. W międzyczasie przyglądaliśmy się
Koziemu Wierchowi 2290 m n.p.m. – najwyższej górze w Polsce, w całości
należącej do jej terytorium. Tutejsza okolica zachwycała każdego. Mogliśmy stąd
podziwiać rozległe równiny trawiaste, a dookoła nich piękne tatrzańskie
szczyty. Przy szlaku zauważyliśmy nawet duże skupisko kwitnących wrzosów na
stromym stoku przy ścieżce. Wyglądało tu jak na pocztówce. W tym miejscu
przyszedł mi pomysł, żeby jeszcze wejść na Kozi Wierch. Szukałem chętnego.
Robert chciał, ale czuł zmęczenie, Ewa odpadła z powodu dużego zmęczenia, Ania –
tym bardziej. Pozostała mi tylko Brygida. Nie zdecydowała się na początku, ale
ciągle rozmyślała o tej propozycji. Kiedy doszliśmy do skrzyżowania szlaków
niebieskiego do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich i czarnego na Kozi
Wierch powiedziała „idę!”. Szybko obliczyliśmy czas, jaki potrzebujemy na
wejście na wierzchołek oraz zejście i dojście do schroniska. Daliśmy sobie trzy
i pół godziny, ale Brygidzie powiedziałem, że trochę przyciśniemy tempo, żeby
być szybciej.
Tak, jak powiedzieliśmy, Robert, Ania i Ewa mieli zaczekać
na nas w schronisku. Ja i Brygida wystrzeliliśmy szybkim tempem do przodu,
przed siebie. Przeszliśmy naszą dolinkę kwitnących wrzosów i co jakiś czas
spoglądaliśmy za siebie na piękne widoki. Tylko stąd mogliśmy zobaczyć
wspaniale mieniący się od promieni słonecznych Wielki Staw i jego błękit. Na
Kozi Wierch szły grupy ludzi, ale wiele z nich wyprzedzaliśmy. Brygida
przyznała, że idziemy bardzo szybkim tempem i że brakuje jej czasem tchu. Mimo
wszystko powiedziała, że da radę i będzie szła tak szybko. W trakcie
podchodzenia widzieliśmy coraz bardziej odsłaniającą się Grań Hrubego oraz
stawy Doliny Pięciu Stawów Polskich z coraz większej wysokości. Nawet wypatrzeliśmy
Krywań – górę widoczną z każdego szczytu tatrzańskiego. Na szczyt dotarliśmy w
pięćdziesiąt minut, a czas przewidywany na wejście wynosił 1h 30min. Brygida
bardzo cieszyła się nie tylko z tak szybkiego wejścia, ale również z powodu
sił, że była wstanie wytrzymać tempo po Szpiglasowym Wierchu. Najbardziej
jednak podobały jej się piękne widoki na Orlą Perć i surowość grani.
Obowiązkowo chciała mieć ze mną zdjęcie na dowód, że tu byliśmy. Od teraz jej długiej
trasy pokonanej w ciągu jednego dnia dziewczyny nie mogły zakwestionować. Ze
szczytu schodziliśmy szybkim tempem, ale uważaliśmy na kamienne schody,
ponieważ w wielu miejscach zalegała na nich ziemia i drobne kamyczki. Nie
trudno pośliznąć się w takim miejscu. Zeszliśmy w około 40min i resztę czasu
poświęciliśmy na przejście do schroniska. Tam spotkaliśmy się z resztą ekipy.
Brygida opowiadała o swoich wrażeniach, widokach, szybkim tempie i o tym, jak co
teraz czuje. Ania trochę jej zazdrościła, bo też chciała tam być. Robert z góry
wiedział, że nie da rady, dlatego nawet nie wspominał o Kozim Wierchu.
Ewę bolały stopy i myślała o tym, że do samochodu pozostało
nam niewiele. Kiedy jednak opowiedzieliśmy jej o legendarnej Dolinie Roztoki,
która ciągnie się niemożliwie po każdej tatrzańskiej wędrówce, to zwątpiła.
Najpierw czekało nas zejście bardzo stromymi schodami, idąc czarnym szlakiem
przez około 30min, gdzie szlak łączy się z zielonym, biegnącym przez Dolinę
Roztoki. Ewa i Ania bardzo odczuwały piekące stopy. Schodząc stromymi schodami
musieliśmy przedzierać się przez bardzo wielkie tłumy ludzi idących w
większości w dół. Wiele osób jednak jeszcze podchodziła do góry. Dodatkowo na
nasz szlak nałożyła się impreza „Ultramaraton Granią Tatr 2013”, gdzie
zawodnicy biegli od Doliny Chochołowskiej aż do Kuźnic granią Tatr i różnymi szlakami.
Łączna długość trasy wynosiła 70km. Co chwilę musieliśmy ustępować miejsca
podbiegającym zawodnikom, żeby nie tarasować im przejścia. Przy tylu turystach
w Tatrach powstawały zatory. Z tego względu nasze zejście bardzo wydłużało się.
Odcinek w Dolinie Roztoki słynie z wystających kamieni na całej długości w
lasach, przez co, jak na ironię losu, na sam koniec wędrówki, przez ponad 1h
20min, stopy dodatkowo męczą się i właśnie w tym miejscu osoby mające odciski
odczuwają je najbardziej. Ten szlak często dla stóp jest „na dobitkę”. Ania i
Ewa szukały zejścia do Rybiego Potoku, który przekraczaliśmy trzykrotnie drewnianymi
mostami. Koniecznie chciały schłodzić stopy, żeby odciski nie piekły tak mocno.
Dopiero za trzecim mostem znaleźliśmy dobry punkt na odpoczynek, z czego
dziewczyny skorzystały. Ania na tym odcinku nagle zwiększyła tempo, idąc bardzo
szybko i prosto przed siebie. Robert też zwiększył tempo. Po dłuższej chwili
doszliśmy do drogi asfaltowej przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Wiedzieliśmy, że
do samochodu pozostało nam jeszcze 1/3 drogi na Morskie Oko, czyli jakieś 3km. Przejście
drogą asfaltową zawsze dodatkowo męczyło stopy, dlatego staraliśmy się przejść
ją jak najszybciej. Przy wodogrzmotach Mickiewicza Brygida wypatrzyła jeszcze
osobę podobną do naszego byłego leadera z pracy (Roberta Frączka). Brygida i
Ania rozpoczęły jeszcze dyskusję na temat bryczek i powozów konnych, że powinni
tego zabronić ze względu na nieprzestrzeganie przepisów przez woźniców
dotyczących ilości zabieranych ludzi. Brygidę i Anię bardzo irytowało, że co
roku zdychał na tej trasie jakiś koń. Myślę, że to każdego irytuje, bo niestety
zwierzęta wykonują pracę ponad siły. Brygida nawet należy do jakiejś
organizacji broniącej tych zwierząt.
W drodze powrotnej dużo rozmawialiśmy, żeby dziewczyny nie
myślały o bólu. Ewa wyglądała najgorzej ze względu na zmęczenie i brak
kondycji. Nie dziwiliśmy się, ponieważ od ponad dziesięciu lat nie chodziła po
górach. Ania zwiększyła swoje tempo ponownie. Wszyscy dziwiliśmy się, bo w
górach odstawała od nas najbardziej, a w lesie w Dolinie Roztoki i teraz – na
drodze asfaltowej – nagle miała siły, by iść ciągle jako pierwsza. Szliśmy z
tłumami, dlatego obserwowaliśmy obuwie niektórych ludzi, a w szczególności buty
na obcasach... Wsłuchiwaliśmy się również w niektóre bardzo dziwne rozmowy. Największą
radość mieliśmy, gdy dotarliśmy do samochodu. Przy aucie stała już Ania. Brygida
zdenerwowała się na nią, bo w górach nie miała siły, żeby iść, a teraz nagle
skądś na ostatnim odcinku je miała. Na to Ania odpowiedziała jej, że chciała
sprawdzić swoją wytrzymałość i tempo. Z tej sytuacji wyniknął niemały konflikt
między nimi i Ewą, która stanęła po stronie Brygidy. Jak to zwykle bywa, facet
nawet nie pomyślałby o takich kwestiach i nie byłoby tematu. Przy samochodzie
myśleliśmy o tym, że jeszcze musieliśmy wrócić, a Bobcik zasypiał ze zmęczenia.
Kierował przecież autem. Stąd postanowiliśmy, że wyjedziemy z parkingu i
zatrzymamy się na najbliższej stacji, żeby mógł choć trochę odpocząć.
Obowiązkowo po naszym wypadzie zatrzymaliśmy się w Rdzawce, w domowej
restauracji „Harnaś” obok stacji. Naszym zwyczajem, po udanej wyprawie w Tatry,
jemy tam obiad. Serwują tam typowo domowe dania, ale w dużych ilościach i
bardzo dobre. W ten sposób zakończyliśmy naszą wyprawę pełną pięknych wrażeń...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz