Minęło już 28 dni od momentu, kiedy pożegnałem
Tatromaniaka i Iwon, lub też 27 dni od kiedy pożegnałem Otylię, zakańczając tym
samym ostatnią uczestniczkę naszego długiego, zimowego wyjazdu. Brak
pogody lub pracujące soboty uniemożliwiły mi jakiegokolwiek wyjazdu w góry, a
przecież tyle jeszcze pozostało energii do spalenia, którą nagromadziłem przez
całą zimę… W czwartym tygodniu tego roku dowiedziałem się, że nie będzie
pracującej soboty, więc od razu pomyślałem, że trzeba bardzo szybko wymyślić
cel i miejsce górskiego spotkania. Kilka dni wcześniej z Tatromaniakiem
dogadałem się w sprawie zimowego Zawratu, ale równie szybko dowiedzieliśmy się
o panujących tam warunkach – mam na myśli duży stopień zagrożenia lawinowego.
Szybko padały pytania: Co robimy?, Gdzie jedziemy?, Jaki szczyt wybieramy?
Takich myśli było mnóstwo. Bardzo podobało mi się ubiegłoroczne podejście na
Starorobociański Wierch, którego ostatecznie nie udało się osiągnąć. Pomyślałem
sobie… „Stary Robot – Rewanż?” – czemu nie. Zaproponowałem to miejsce jako nasz
główny cel. Omówiliśmy różne warianty podejść (a było ich cztery) w zależności
od warunków, jakie mogły tam panować. Zdecydowaliśmy się na podejście przez
Ornak i przejście Doliną Starorobociańską – do wyboru na miejscu. Piątek, 28
stycznia 2011 był najgorętszym dniem, ponieważ sam nie wiedziałem, czy pojedzie
pracujący jeszcze tej doby Daniel. Początkowo umówiliśmy się, że jeśli nie
pojedzie, to ja dojadę do Nowego Targu autobusem na godzinę 5.06 i stamtąd
wyruszymy w Tatry. W pracy, dobijając ostatniego end cap’a do stojana
servosilnika usłyszałem znajomego mi Andy Bluemana o 21.33, co oznaczało, że
dzwoni Daniel. Miał bardzo dobre wieści. Powiedział, że jedzie z nami.
Umówiliśmy się, że pojedziemy o 0.30 w nocy w stronę Nowego Targu, skąd
mieliśmy zabrać Iwon.
Tymczasem, tego samego dnia Tatromaniak
przygotował już wszystko dla Iwon, która miała przyjechać do niego, aby u niego
przenocować, co uskuteczniłoby nasz wspólny dojazd w Tatry, oszczędzając blisko
godzinę na przejazdy na trasie Czarny Dunajec – Nowy Targ – Czarny Dunajec,
wraz z manewrami załadunkowo-przeładunkowymi. Z Danielem uzgodniliśmy, że
pojedziemy po Iwon do Nowego Targu, a później dojedziemy razem do Czarnego
Dunajca. Tak też zrobiliśmy. Tatromaniak był trochę zdezorientowany, bo co
chwila plany dojazdu zmieniały się, aż do godziny 21.33, gdzie dopracowaliśmy i
uzgodniliśmy ostateczną wersję naszej wyprawy. Po przyjeździe do domu z drugiej
zmiany nie zostało mi zbyt wiele czasu, bo zdążyłem tylko dorzucić brakujące
rzeczy do plecaka, coś zjeść i czas już było ruszać.
Daniel i ja wyruszyliśmy spod bloku o 0.30 –
według planu. Standardowo mijaliśmy stacje paliw, które zawsze kojarzyły nam
się ze wspólnymi wyjazdami w góry. Chodziło oczywiście o stacje Orlenu, które
zawsze są częścią naszych wypraw. Teraz nie było inaczej, bo po wyjeździe z
Krakowa obowiązkowo zaliczyliśmy jedną z nich, ponieważ zorientowaliśmy się, że
w Nowym Targu będziemy za szybko. Po krótkim postoju pojechaliśmy dalej,
przejeżdżając przez kolejne miejscowości, aż dotarliśmy do Rdzawki –
miejscowości, gdzie podczas naszego dojazdu na Małą Wysoką zgłaszaliśmy na
Policję prawdopodobnie pijanego kierowcę, jadącego wówczas przed nami. Na
granicy administracyjnej Rdzawki i Nowego Targu zatrzymaliśmy się na kolejnej
stacji paliw Orlenu. Na tej stacji zatrzymujemy się zawsze, od momentu, kiedy
jeździmy w góry. Z Iwon byliśmy umówieni na 4.00 rano, a była… 2.45.
Pomyślałem, że mamy dwie opcje: albo poczekać do czwartej nad ranem, albo
zadzwonić i powiedzieć: „przyjedziemy trochę wcześniej”. Trochę się pospieszyliśmy.
Do Nowego Targu wjechaliśmy dopiero po 3.40, gdzie bez problemów dojechaliśmy
na adres wskazany przez Iwon. Co prawda byłem tam miesiąc temu, ale w miastach
do niczego nie przywiązuję uwagi, więc i tak nie wiedziałem, gdzie ona mieszka.
Jak zawsze pomogła mi papierowa mapa, która nigdy nie zawodzi.
Bardzo się uśmiałem dzwoniąc na domofon o 3.53 w
nocy, bo gdyby zobaczył to jakiś sąsiad, czy mieszkaniec tego bloku, z
pewnością pomyślałby sobie coś… O dziwo Iwon była gotowa, bo bardzo szybko
otwarła drzwi, gdzie również powiedziałem jej o tym, że gdyby zobaczył to jakiś
sąsiad, że do jej mieszkania wchodzi ktoś młodszy wiekiem o 3.54 nad ranem (a
była to przecież pierwsza weekendowa noc z piątku na sobotę), to sobie mógłby
pomyśleć wiele… W domu Iwon, jak zawsze, przywitał mnie jej piękny kot, który
nieraz nie wiedział, gdzie się podziać widząc nowe osoby – a choinka, która
stała tu 28 dni temu – już jej nie było, a przecież to tam było najlepsze
miejsce ukrycia się. Po krótkim przywitaniu i przeładowaniu się pojechaliśmy w
strony Tatromaniaka.
Iwon wskazała nam prostą drogę do Janka, ale mgła
uskuteczniała kamuflaż jego domu. Przez chwilę szukaliśmy tej
charakterystycznej bramy wjazdowej, która jest zawsze otwarta. Dotarliśmy na
miejsce. Przywitaliśmy się, a nowe osoby poznały się w domu Tatromaniaka, gdzie
równie szybko przeładowaliśmy wszystko do samochodu Daniela. Już po kilkuset
metrach zapytałem: „to gdzie jedziemy?”. Szybko ustaliliśmy po raz kolejny, że
naszym celem będzie Starorobociański Wierch. Teraz było -20°C… Temperatura
zachęcała wręcz do tak długich wędrówek. Ja i Tatromaniak standardowo
dyskutowaliśmy o możliwościach osiągnięcia tego szczytu, o stopniach zagrożenia
lawinowego i o sprawach pogodowych – bo to właśnie pogoda odgrywała tu pierwsze
skrzypce. Dzisiaj miało być idealne, bezchmurne niebo. Tak też było, bo z
samochodowych okien oglądaliśmy tysiące gwiazd.
Na parking w Dolinie Chochołowskiej dotarliśmy
szybko i sprawnie, wspominając jeszcze przystanek, który odśnieżyłem miesiąc
temu… Nareszcie nadeszła część górska… Wylot Doliny Chochołowskiej
przekroczyliśmy o godzinie 4.55, mając tym samym jeszcze 2h 30min do wschodu
Słońca. Idąc drogą, dzielącą szeroką Siwą Polanę na dwie równe części,
podziwialiśmy wspaniałe niebo, na którym widniały już nie tysiące, ale miliony
małych, białych punktów i punkcików ledwo dostrzegalnych gołym okiem. Ponownie
zachwycaliśmy się tak ugwieżdżonym niebem. Gwiazdy tworzyły różne formacje, a
najciekawszą z nich była zdecydowanie biała linia ciągnąca się od południa, ku
północy. Było to skupisko dziesiątków tysięcy gwiazd „upakowanych” tak gęsto,
że nie sposób było określić kształtów poszczególnych formacji na tym kawałku
nieba, a raczej wszystko zlewało się w jedną linię – taką samą, jak gdyby na
stole wysypano worek pojedynczych ziarenek piasku o takim samym kształcie.
Zachwycałem się tym widokiem, bo za chwilę wróciły wspomnienia ze spotkania
sylwestrowego, gdzie tą samą dolinę przechodziliśmy w całkowitych ciemnościach
z powodu niskiego pułapu chmur. Sytuacja, którą mieliśmy dzisiaj, była
dokładnym przeciwieństwem tego, co widzieliśmy cztery tygodnie temu.
Wspominając tamten widok, Iwon szybko dodała, że chodziło mi o tę czerń, którą
zachwycałem się wówczas z Otylią. Właśnie to miałem na myśli, bo wtedy nie
można było zobaczyć nic, co było przed nami, a teraz w oddali majaczyły czarne
sylwetki szczytów górskich na tle nocnego, nieba rozświetlonego milionami
białych punkcików.
Wędrówka przebiegała spokojnie, bo był to czas na
wspomnienia. Każdy z nas wspominał jakieś widoki, wyprawy te udane i te mniej
udane, ale to nadawało górskiego klimatu do naszej wyprawy. Idąc tak,
wspomnieliśmy również nową nazwę polany, która obowiązuje nas od 31 grudnia
2010. Chodzi o Polanę Pojednania, na której pojawiły się nowe, drewniane
słupki, przy głównej drodze. Wspominaliśmy ją ze względu na to, że właśnie tam
zaplanowaliśmy krótki odpoczynek. Iwon nadawała szybkie tempo, dzięki czemu w
rejonie tej polany znaleźliśmy się już po 40min, co zwykle zajmowało nam około
godziny. Iwon i ja szliśmy na przodzie, a Daniel i Tatromaniak za nami. Choć
rozmowom nie było końca, to ich prowadzenie skutecznie utrudniał mróz, bo nasze
brody zamarzały, przez co słowa zamieniały się w bełkot. Chwilowy postój szybko
nas rozgrzał i można było iść dalej. Dochodząc do Polany Pojednania moją uwagę
zwróciły dwa świerki – jeden rosnący po lewej stronie ścieżki, a drugi po
prawej stronie. Oba tworzyły piękną bramę wejściową do tej polany, przez co
bardzo szybko powstała nazwa „Brama Pojednania” – od nazwy polany. Świerki
rzeczywiście były piękne w tutejszej okolicy, ponieważ na każdej z gałęzi
zalegały wielkie płaty i skupiska śniegu – nie tylko na tych dwóch, ale na
wszystkich znajdujących się dookoła. Na polanie zrobiliśmy krótką przerwę,
wspominając wczesne wstawanie Iwon, którego tak nie lubiła. Za 1h 45min
zmieniła zdanie... ale o tym później.
Z Polany Pojednania poszliśmy dalej – w stronę
leśniczówki, gdzie tuż za nią znajdowało się wejście na żółty szlak prowadzący
na Iwaniacką Przełęcz i czarny – prowadzący Doliną Starorobociańską na Siwą
Przełęcz. Wchodziliśmy na czarny szlak, ale… no właśnie… coś mi nie grało.
Przerażała mnie możliwość przejścia ciągnącym się czarnym szlakiem przez Dolinę
Starorobociańską, bo nie ukrywam, że jest to mój najgorszy szlak w całych
Tatrach (biorąc pod uwagę szlaki nieasfaltowane). Innym osobom również ta
wersja się nie podobała. Iwon cały czas coś majaczyła o Krowim Żlebie… Właśnie
ta opcja odpowiadała nam najbardziej, że względu na cudowny widok na Bobrovec
podczas podchodzenia na Trzydniowiański Wierch. Tutaj inną „atrakcją” było
strome podejście, dające się odczuć już na samym początku. Biorąc pod uwagę
stopnie zagrożenia lawinowego, widoki i zdania naszych uczestników, wybraliśmy
jednogłośnie przejście czerwonym szlakiem na Trzydniowiański Wierch.
Podeszliśmy pod rozwidlenie ścieżek, skąd dalej, za czerwonymi znakami
poszliśmy według ustalonego planu tutaj, na miejscu. Iwon prowadziła, ze
względu na wyrównanie tempa do jej kroku. Daniel i ja szliśmy „na tyłach”.
Przecież na XI klubowym zjeździe mówiło się, że tyły nastawiają się
psychicznie… Już od samego początku Krowi Żleb rozpoczął się śnieżnym i
widokowym podejściem, które szybko męczyło Iwon. Równym i dość szybkim krokiem
podchodziliśmy coraz wyżej. Mając widok na Babrovec pokazałem Danielowi jego
szczyt mówiąc, że nasze podejście skończy się dopiero wtedy, kiedy tamten
szczyt [szczyt Bobrovca] będzie na wysokości naszych oczu. Nie było to
zachęcające, bo stąd Bobrovec wyglądał ogromny ze swoim jakże białym i wąskim
żlebem, na końcu którego rósł wytrzymały świerk najwidoczniej „nie sprzątnięty”
jeszcze przez żadną lawinę. Właśnie ze względu na to drzewo lubię spoglądać w
tamtą stronę, bo choć sama góra jest piękna, ale to jedno drzewo wyglądające
przecież tak samo, jak tysiące innych, rosnących na zboczach tej samej góry
jest wyjątkowe… Zawsze sobie myślę, że to świerk opierający się lawinom.
Można było zachwycać się bez końca otaczającym nas
terenem. Bobrovec to tylko jedna z atrakcji tego miejsca. Dookoła nas rosły
dziesiątki tysięcy dorodnych świerków, których gałęzie uginały się od ciężaru
śniegu, którego znacznie przybyło dopiero kilka dni temu. Cóż za wspaniałe
widoki! Oglądając się za siebie w chwilach odpoczynku, spoglądało się na
fioletowo-czerwone niebo, które sygnalizowało nam zbliżający się wschód Słońca.
O dziwo taką barwę niebo przyjmowało po stronie zachodniej a nie wschodniej,
jak to by się mogło wydawać, a to ze względu na światło słoneczne, które
docierało już do wysokich partii atmosfery, a do nas, nawet na najwyższe
szczyty Tatr, jeszcze nie. Czym dalej na zachód, tym bardziej niebo przybierało
fioletowej barwy. Część wschodnią przysłaniał nam stok, po którym wchodziliśmy,
więc nie mogliśmy jednoznacznie określić, gdzie Słońce wzejdzie i powiedzieć:
„tam będzie wschód”. Na niebie nie było ani jednej chmury, ale czym wyżej się
znajdowaliśmy, tym nasz termometr wskazywał mniej stopni. Teraz już było
„tylko” -15°C. Po dłuższym podejściu śnieżnobiałym Krowim Żlebem znaki
czerwonego szlaku skierowały nas do lasu, gdzie wysokimi i serpentynowato
ułożonymi stopniami bardzo szybko pięliśmy się do góry. Co chwila oglądaliśmy
się za siebie, przystając na tak zwane „cyk pauzy” czyli na zdjęcia. Było co
fotografować, bo oprócz wspaniałych świerków czerwień nieba z każdą minutą
stawała się coraz bardziej intensywna. Dłuższy czas szliśmy odcinkiem leśnym,
nie mogąc dojrzeć innych szczytów. Iwon przystawała co jakąś chwilę, a
Tatromaniak równym tempem szedł za pierwszego, przez co wyprzedził nas na dosyć
długim odcinku. Idąc tutaj przez chwilę z Iwon wspominałem stare, dobre czasy,
kiedy to z Cowboy’em biwakowaliśmy pod starym, uschniętym świerkiem, który był
„wieżowcem” dla ptaków, ponieważ było tu ponad 40 dziupli ułożonych piętrowo.
Nieco niżej testowaliśmy wówczas nową łopatę lawinową RafałaS. A było to
podczas Świąt Wielkanocnych 2008 roku. Las dłużył mi się, dlatego postanowiłem,
że teraz dojdę do Tatromaniaka. Wyprzedziłem Daniela i Iwon, którzy na tym
odcinku szli razem. Szedłem szybkim tempem, aż zabrakło mi tchu, ale doszedłem
do Janka. Słońce jeszcze nie zdążyło „zahaczyć” o żaden szczyt, za to po
wschodniej stronie, niebo przybierało już błękitnej barwy a obrzeża linii
szczytów – Suchy Ornaczański Wierch – Ornak – Siwe Skały – Gaborowa Przełęcz
mieniły się biało-żółtym, świetlistym odcieniem. Oznaczało to tyle, że Słońce
zaczęło już „zaglądać” za tamtymi szczytami.
Nie mogąc złapać tchu dobiegałem wręcz do
Tatromaniaka. Wychyliłem głowę zza ostatniego skupiska dorosłych świerków, za
którymi znajdowała się już tylko częściowo przysypana kosodrzewina i
zachwyciłem się widokiem, który tam ujrzałem. Promienie słoneczne właśnie
zaczynały „budzić” szczyty tatrzańskie. Zaczęło się od Ostrego Rohacza. Jego
charakterystyczny, podwójny wierzchołek powoli „zalewało”
pomarańczowo-ciemnożółte światło, wypełniając nawet szczelinę pomiędzy dwoma
szczytami. Co za widok! Nie mogliśmy nacieszyć naszych oczu tym widokiem, a
tymczasem Daniel i Iwon podchodzili jeszcze w odcinku leśnym. Szukaliśmy
najlepszego miejsca na zdjęcia. Iwon i Daniel do nas dołączyli. Wtedy
Tatromaniak powiedział: „To teraz wiesz Iwon, po co się wstaje tak wcześnie?”.
Tutaj Iwon zmieniła zdanie na temat wczesnego wstawania, bo widok „wstającego”
Ostrego Rohacza wręcz powalał na ziemię.
Gdzieś tam w oddali wstawał drugi szczyt, a był
nim niejaki Rohacz Płaczliwy i Banikov. Były to najodleglejsze szczyty, które
mogliśmy wówczas zobaczyć. Wpatrzeni w „pobudkę” Ostrego Rohacza oczekiwaliśmy
przebudzenia się kolejnego szczytu. To właśnie wysokość szczytów ustanawiała
kolejność „wstawania” poszczególnych gór. Chwila ciszy i znowu dało się
słyszeć: „teraz wstaje Starorobociański Wierch!”. Jego przebudzenie się było
bardzo skromne, bo tylko na wierzchołku pojawiła się niewielka pomarańczowa
plama. Spektaklu z udziałem Bystrej nie dane nam było zobaczyć ze względu na
kąt, z którego mogliśmy na niego spoglądać. Nie martwiło to nas, bo już kolejna
góra szykowała się do przywitania słonecznej części doby. Tym razem Wołowiec ze
swoim szerokim szczytem widocznym od tej strony przebudził się z rozmachem. W
krótkiej chwili pomarańczowe i ciemnożółte światło zalało dużą część
wierzchołka, tworząc tym samym wielką plamę. Spoglądając w tamtą stronę właśnie
teraz mieliśmy najładniejsze widowisko, ponieważ Wołowiec tworzył pierwszą
linię, Ostry Rohacz i majaczący w oddali Banikov drugą linię światła. Można
było już powiedzieć: dwutysięczniki już wstały! Czas na ich mniejsze
odpowiedniki. Kominiarski Wiech – marzenie Iwon – „wstał” po cichu za naszymi
plecami. Zanim spostrzegliśmy się, już jego skaliste, południowo-wschodnie
zbocze było skąpane w pomarańczowym świetle. W oddali, za Bobrovcem, ośnieżony
szczyt Osobitej dał sygnał, że i ta góra jest gotowa do przebudzenia się. W
ciągu kilku minut światło dotarło i tam czyniąc tę górę najbardziej
dostrzegalną ze względu na swój kopułowaty kształt. W ciągu kilku chwil
nienaruszona porywa śnieżna odbijała duże ilości światła. Spoglądaliśmy również
w stronę Starorobociańskiego Wierchu, bo choć wstał jako jeden z pierwszych, to
Trzydniowiański Wierch i Czubik miały teraz swoje „pięć minut”. To właśnie na
tych rozległych i równo pochylonych stokach utworzyły się największe plamy
światła. Pomarańczowa barwa pomału zamieniała się w ciemnożółtą, co dodawało
uroku temu zjawisku, bo zmieniało się to, co oglądaliśmy przed chwilą. Patrząc
w stronę Starorobociańskiego Wierchu widzieliśmy „warstwy” światła i cienia, co
tworzyło niesamowitą „przekładankę”. Nierówna grań rozpoczynająca się od
Trzydniowiańskiego Wierchu aż po Starorobociański sprawiała, że stoki były
oświetlone, a przełęcze wcinające się w grań główną linii Trzydniowiański –
Kończysty Wierch – Starorobociański Wierch były przysłonięte przez inne lokalne
wzniesienia. Równocześnie spoglądaliśmy w stronę Osobitej. Właśnie tam ciemnożółte
światło słoneczne zalewało już praktycznie całą górę do poziomu lasów
górnoreglowych, których to granica była bardzo wyraźna.
Czym dłużej staliśmy wpatrzeni w tą tatrzańską
„pobudkę”, tym więcej szczytów stawało się oświetlonych. Najpiękniej jednak o
tej porze prezentował się Wołowiec z linią w tle Ostry Rohacz – Banikov,
tworzący drugą linię światła, którą teraz przedłużały Rakoń i Grześ. Każda z
tych gór była zalana światłem tylko w strefie szczytowej, co dawało piękne
widowisko ze względu na jednokolorowe plamy jakie utworzyły się na stokach.
Wstawanie poszczególnych gór trwało dosyć szybko, przez co musieliśmy iść
dalej, aby nie tracić za wiele czasu. Podziwiając „pobudkę szczytów” małymi
krokami kierowaliśmy się w stronę Trzydniowiańskiego Wierchu. Zanim jednak tam
dotarliśmy, musieliśmy podejść pod nieco niższe wzniesienie, które porastała
kosodrzewina. Ten rodzaj sosny trochę nas denerwował, bo uskuteczniał nam
niemożność wykonania dobrego zdjęcia. Z tego względu z Tatromaniakiem
podjęliśmy decyzje zawartą zresztą bezsłownie, że przyspieszymy kroku. Tak się
stało, bo dość szybkim krokiem doszliśmy na szczyt Trzydniowiańskiego Wierchu.
Obserwowaliśmy stąd nie tylko wspaniałe widoki, ale i dochodzących z dołu
Daniela i Iwon. My tymczasem obserwowaliśmy już dziesiątki szczytów, których
nie sposób było wymienić wszystkich. Widoczne stąd były: Wołowiec,
Starorobociański Wierch, Grześ, Ostry Rohacz, Banikov, Osobita, Ornak,
Kominiarski Wierch, Tomanowy Wierch, Kamienista i w oddali Ciemniak, Krzesanica,
Giewont, Świnica, Krywań. To tylko kilka szczytów, które można wymienić „na
szybko”.
Tutaj, na szczycie, obowiązkowo trzeba było
uzupełnić nasze siły. Daniel i Iwon dołączyli do nas. Choć Tatry już wstały w
całości, to naszą uwagę zwróciło z pewnością kolejne zjawisko naturalne. Był to
cień, który utworzył się za Jambrowym Wierchem i Bobrovcem. Właśnie te oba
szczyty rzucały ogromną plamę cienia na zalesione doliny, znajdujące się za
tymi górami. Jako, że było tam dosyć duże zagłębienie terenu, a dookoła widać
było tylko gęste, ciemnozielone lasy, całe zjawisko tworzyło kolejną grę barw.
Zachwycaliśmy się nie tylko tą plamą, która przesuwała się z każdą minutą na
północny zachód, pnąc się do góry po zalesionych stokach, ale również
wspaniałymi żlebami w rejonie Bobrowca, bo nigdzie indziej jak właśnie tam,
tworzyły one równe i białe linie kreślące naturalne granice lasów. Nie ukrywam,
że wspomniał mi się ósmy klubowy zjazd, gdzie właśnie tam nie wiedzieliśmy jaki
poziom trudności szlaku nas czeka i wówczas potraktowaliśmy tę górę bardzo
lekko, a kondycyjnie dała nam się odczuć. Na szczęście teraz podziwialiśmy ją z
przeciwnie położnego szczytu, na którym to teraz staliśmy. Podziwianie widoków
oraz wszelkich szczegółów otoczenia przerywała nam co jakiś czas Iwon
wyciągając małe pudełko z kolorowymi, orzeźwiającymi żelkami. Każdy się nimi
zajadał, bo pomimo mrozu chyba jako jedyna rzecz do jedzenia jeszcze nie
zamarzła. Bułki Daniela już dawno „poddały się”, ponieważ były twarde i trudno
je było zjeść. Moja czekolada – no cóż, może i była dobra, ale z połamaniem jej
też nie szło najlepiej… Jedynie herbata w termosie była jeszcze gorąca, którą
to każdy każdemu (oprócz mnie, bo jej nie miałem) sobie proponował.
Na co jeszcze można było zwrócić uwagę? Naprawdę na
wiele rzeczy, bo któż z nas nie widział równych żeber na wschodnich stokach
Rakonia, które tworzyły zaspy śnieżne ułożone w kierunku dół-góra. Oprócz żeber
moją uwagę zwróciła niewielka wioska znajdująca się gdzieś na północy, położna
za większymi wzniesieniami. Było to kilkadziesiąt domów jednorodzinnych
odosobnionych od czegokolwiek, położonych na wielkiej polanie o znacznej
wysokości – z pewnością wyższej niż te, które otaczały tamtejszy teren. Od
domów odbiegały dwie równoległe ścieżki, czy też zasypane chodniki, a kto wie
czy nie drogi. Trudno było tu oderwać wzrok od czegokolwiek, bo wszędzie można
było zaobserwować coś niezwykłego. Patrząc w stronę Wołowca, na dole, widniały
zaspy śniegu, a raczej zwałowiska po niewielkich lawinach z północno-wschodnich,
mocno nachylonych zboczy, które sprawiały stąd wrażenie pionowych ścian. A
Kominiarski Wierch, Ornak czy inne szczyty? I tam oko tkwiło na dłuższe chwile.
Iwon zaciekawiona starym szlakiem biegnącym niegdyś na Kominiarski, pytała,
którędy można tam wejść. Podziwialiśmy również ośnieżoną grań Jakubiny,
Jarząbczego Wierchu i Starorobociańskiego Wierchu. Co było niezwykłego w tych
trzech szczytach? Najciekawsze było ułożenie grani względem siebie. Na
pierwszym planie widniał Starorobociański Wierch, na drugim – Jarząbczy wraz z
Jakubiną. Właśnie ta odległość sprawiała, że czym grań znajdowała się dalej,
tym śnieg przyjmował bardziej biało-niebieskawą barwę, ze względu na
niedocierające tu światło słoneczne. Ten szczególny układ trzech wierzchołków i
grani ich łączących, wraz z widoczną barwą sprawiał wrażenie jak gdyby tam
znajdowała się wielka grań tworząca okrąg. Zaraz na myśl przyszła mi kaldera
wielkiego wulkanu. Można się było naprawdę rozmarzyć stojąc na tutejszym
szczycie, bo nawet nie trzeba było nigdzie iść, a tyle różnorodnych widoków nas
otaczało.
Po dokładce w postaci żelków Iwon, przyszedł czas
na zdjęcie z Jogobellą Tatromaniaka – to taka mała tradycja Janka, który
wykonuje zdjęcia na szczytach gór właśnie z tym jogurtem. Pojawił się również
banan nawiązujący do „wymiany bananów” z dziesiątego zjazdu klubowego.
Zachwyceni widokami pstrykaliśmy jedno zdjęcie po drugim. Obowiązkowo
musieliśmy wykonać zdjęcia z czekanami w rękach uniesionymi do góry, jak i z
wielkim napisem „Pozdrowienia z gór wysokich!”. Stojąc na szczycie
spostrzegliśmy, że nie jesteśmy sami. Widzieliśmy jak jakaś pięcioosobowa grupa
idzie po bardzo stromym stoku, gdzieś pomiędzy Czubikiem a Kończystym Wierchem.
Wiedzieliśmy, że idą daleko, poza szlakiem. Zastanawiało nas tylko to, kto
wytyczył im taką wersję wejścia na bliżej nieokreślony cel. Po dłuższym
odpoczynku, który przerwał nam przeszywający mróz, zmuszeni byliśmy iść dalej.
Dobrym, nieprzerywanym tempem weszliśmy na zachodni stok Czubika, mijając
nieznaną nam z nazwy przełęcz, która tworzyła charakterystyczne wcięcie w linii
tutejszej grani. Nie docierało tam zbyt wiele światła słonecznego. Będąc na
grani, za szczytem Czubika podziwialiśmy wielką rysę, bądź też pęknięcie na
jego wschodnim stoku. Wyglądało jak pęknięcie na wielkim płacie śniegu, który
miał zaraz wywołać lawinę. Zrobiłem temu miejscu zdjęcie. Powiększając je w
aparacie, mogłem zobaczyć, że są to ślady jakiegoś małego zwierzęcia ułożone w
ścieżkę. Na szczęście nie była to deska, czyli wyjeżdżający, wielki płat śniegu
będący zaczątkiem lawiny. Nie wchodziliśmy na Czubik, ponieważ od grani w
stronę wschodnią wystawały nawisy śnieżne. Szliśmy po śladach, które wcześniej
ktoś wydeptał. Ścieżka przebiegała po zachodniej stronie grani mijając ten
szczyt, ponieważ za nim znajdowała się przełęcz, a sam szczyt był tylko
pośrednim wzniesieniem tej okolicy. Wchodząc na zachodnie stoki tej linii
grani, przekroczyliśmy również granicę światła i cienia. Zrobiło się wówczas
bardzo zimno, a dodatkowo uczucie zimna potęgował bardzo słaby wiatr, zwany
przez nas „lekkim zefirkiem”.
Za Czubikiem, na nieznanej nam z nazwy przełęczy,
spotkaliśmy się z grupą pięciu ludzi forsujących to podejście, po zdawałoby
się, najmniejszej linii oporu. Szli całkowicie poza szlakiem, poza granicami
wszelkich norm bezpieczeństwa obowiązujących w górach. Zaskoczył nas ich widok,
bo o ile pierwszy uczestnik prowadzący tę grupę był dobrze przygotowany
sprzętowo, to ostatni uczestnik tej grupy wywołał u nas mocne zdziwienie. Była
to dziewczyna mająca założone zwykłe dżinsy, lekkie buty zimowe kojarzące się raczej
z miejskim deptakiem niż z górami i czerwone, skórzane rękawiczki, które z
pewnością nie zapewniały dobrego utrzymania ciepła. Jej strój zadziwiał nas tak
mocno, jak również ręce, które miała włożone w kieszeni, sprawiając wrażenie
osoby, którą wyciągnęli „na siłę” czy też na zasadzie „choć, będą fajne
widoki”. Długo przypatrywałem się jej i nie mogłem wyjść ze zdziwienia. Mokre
dżinsy przy tak niskiej temperaturze nie tylko nie zatrzymują ciepła i nie
wysychają w trakcie chodu tak szybko, ale potrafią sprawić wiele bólu podobnego
do rozległego „szczypania” wielu miejsc naraz. Nie łatwo było zamoczyć spodnie
w tych warunkach, bo jak się okazało, cztery godziny później, słońce topiło
górną warstwę śniegu. Wystarczyło tylko potknięcie…
Spotkaliśmy się na omawianej przełęczy,
wymieniliśmy kilka zdań i powoli zaczęliśmy podchodzić na Kończysty Wierch 2002
m n.p.m. Nasza grupa szła jako pierwsza, a ta piątka za nami. Na szczyt
prowadziłem z Tatromaniakiem. Szliśmy równym krokiem. Nikt z nas nie próbował nadawać
szybszego tempa. Badaliśmy teren, który z każdym metrem stawał się coraz
bardziej oblodzony. Będąc mniej, więcej w połowie wysokości podejścia na
Kończysty Wierch, pod śniegiem znajdowała się nieregularna warstwa lodu
pokrywająca drobne kamienie i kępy traw. Powyżej 1900-nego metra, w jednym
czasie ja i Tatromaniak ujechaliśmy i zaczęliśmy zsuwać się po zboczu. Na
szczęście mieliśmy czekany w ręku, dzięki czemu już na pierwszych centymetrach
nieplanowanego zjazdu wyhamowaliśmy nasz upadek. Można powiedzieć, że zdaliśmy
mały egzamin z używania czekana jako hamulca jak i z czasu reakcji na nagłe
sytuacje. Po tym upadku zadecydowaliśmy, że założymy raki. Zanim doszli tu
Daniel i Iwon krzyknęliśmy, że będziemy zakładać raki. Przygotowaliśmy się,
patrząc tym samym na dziwną grupę idącą za nami. Posuwali się wolno, ale
skutecznie. Raki pomogły nam wiele, bo od tego momentu nie traciło się sił na
ujeżdżające stopy. Nasze tempo wyraźnie wzrosło a i sił oraz chęci wspieranych
przez chęć zobaczenia Tatr z wyższej wysokości ciągle nam przybywało. Zanim
weszliśmy na Kończysty Wierch, na 5min przed szczytem „zdobyliśmy” małe,
lokalne wzniesienie, z którego mieliśmy już pełny widok na właściwy
wierzchołek, na którym widniał drewniany słupek z drogowskazami.
Mija dłuższa chwila i wchodzimy na szczyt
Kończystego Wierchu 2002m n.p.m. Widoki stąd dopiero urzekały, bo to, co
widzieliśmy z Trzydniowiańskiego Wierchu, teraz było jeszcze piękniejsze. Jakże
piękny był Jarząbczy Wierch i Jakubina – szczyty tworzące optyczną kalderę
patrząc z Trzydniowiańskiego. Ponownie zachwyciłem się tym miejscem, ponieważ
choć już granie nie tworzyły okręgu, to teraz obie masywne góry stały jak dwaj
bracia, kończące tym samym linię dwutysięczników w stronę południa. Pominąłem
tu tylko Wyżną Magurę 2095 m n.p.m., która znajdowała się dokładnie za tymi
górami, jednak ze względu na wysokość i położenie nie była widoczna dla nas.
Właśnie otoczenie tych gór robiło ogromne wrażenie, bo spoglądając na te
szczyty, gdzie Jakubina rzucała cień na własne, północne stoki i fragmentami na
wschodnie stoki Jarząbczego Wierchu można było odnieść wrażenie gór
niedostępnych, ze względu na ich położenie względem innych szczytów. U stóp
tych gór widzieliśmy wielką półkę skalną faliście pofałdowaną, przysypaną grubą
warstwą śniegu. Poniżej półki znajdowały się zamarznięte Rackove Plesa. Łatwo
można było dostrzec, że pod skalną półką znajduje się staw, ponieważ jak
nigdzie indziej, warstwa śniegu była tu nadzwyczaj równa. Właśnie na tle tych
gór jak i widoków u ich podnóża, które zapierały dech w piersiach, wykonaliśmy
serię zdjęć z „pozdrowieniami” jak i czekanami. Uroku tym zdjęciom dodawały
właśnie oba szczyty, które wystawały ponad naszymi głowami. Również i tu
zatrzymaliśmy się na dłuższy postój obserwując podejście grupy idącej za nami.
Najbardziej patrzyłem jak sobie radzi omawiana dziewczyna. Szli bardzo powoli
wykopując sobie butami stopnie w pokrywie lodowej. Pomału ich położenie
względem szczytu zmniejszało się, ale kibicowaliśmy im, aby nic się nie stało.
Po dłuższych zmaganiach dołączyli do nas. Porozmawialiśmy na wierzchołku
Kończystego Wierchu, bo właśnie tu znajdowaliśmy się, o celu naszej dzisiejszej
wyprawy jak i o celu ich dzisiejszych zmagań. Ich celem był Jarząbczy Wierch i
powrót do Doliny Chochołowskiej, do schroniska, gdzie mieli noclegi. Podczas
odpoczynku na szczycie nie można było zapomnieć o barwach wojennych Iwon. Za
pomocą bliżej mi nieznanego kremu namalowała sobie na twarzy pasy, jak robili
to Indianie…
Nadszedł już czas. Trzeba było iść w stronę
Starorobociańskiego Wierchu, wyglądającego stąd jak piramida. Jego trójkątny
wierzchołek i błyszczące od lodowych pól stoki były charakterystyczne.
Pożegnaliśmy spotkaną grupę, której zrobiłem zdjęcie, a oni nam, po czym
poszliśmy na cel właściwy dzisiejszego dnia. Zaczęliśmy od zejścia na
Starorobociańską Przełęcz, skąd dalej rozpoczęliśmy podejście wymagające tylko
dobrych chęci i raków. W drodze na przełęcz minęliśmy ogromną dziurę pod
10-centymetrową warstwą śniegu, która bez problemu „wchłonęłaby” całego
człowieka! Znajdowała się zaledwie… niecały metr od naszych śladów. Dziura
powstała poprzez nawianie śniegu na większy głaz. Wiatr i śnieg utworzył tutaj
wielką komorę powietrzną, która od góry była przysłonięta zaledwie tą
10-centymetrową warstwą śniegu. Na szczęście ktoś odkrył ją wcześniej i wybił w
niej mały otwór, aby była widoczna dla wszystkich. Co by się stało, gdyby ktoś
wpadł do niej nieświadomie… Woleliśmy o tym nie myśleć. Właśnie ta dziura
przypominała nam o niebezpieczeństwach, które czyhają w zimie na nas.
Wystarczyło tylko postawić krok o kilkadziesiąt centymetrów bardziej na lewo, a
niewiele brakowałoby do nieszczęścia. Przed nami widniał 201-metrowy stok,
którego pokonanie powinno nam zająć według tabliczek, około godziny. Podejście
nie było zbyt forsowne, ale idąc równym tempem i zwartą grupą na szczyt
dotarliśmy w 45min, podziwiając po drodze zmieniające się widoki, których ta
góra udostępniała nam coraz więcej. Tatromaniak będąc gdzieś poza połową
podejścia powiedział, że widzi już szczyt, ale kiedy na niego wszedł
dopowiedział: „eeee to ja myślałem, że już szczyt a tu jeszcze tyle przed
nami”. Trzeba było iść dalej… Warto było, bo za chwilę mijaliśmy niewielką, ale
równą warstwę lodu, na której nawiane były małe fragmenty zmrożonego śniegu
tworzące regularnie odstające występki. Spoglądając na owe występki miało się
wrażenie, jak gdyby to miejsce porastały jakieś „zimowe” kwiaty. Wystawały
tylko na kilka centymetrów nad powierzchnią lodu, ale w bardzo regularnych
wzorach, co czyniło to miejsce wyjątkowym.
Nareszcie wysokość 2176m n.p.m. została
osiągnięta, a góra „udostępniła” nam drugą połowę widoków, czyli wszystko to,
co było widać po przeciwnej stronie stoku, po którym wchodziliśmy. Dopiero
teraz można było powiedzieć, że Wołowiec jest mały, Tomanowy, Kamienista, Ornak
i Rohacze nie są już tak wielkie, na jakie wyglądały z dołu. Z Tatromaniakiem
czekaliśmy na wejście Iwon i Daniela, którzy szli w niewielkim odstępie od nas.
Spoglądaliśmy tymczasem na Tatry Niżne, które teraz było widać bardzo wyraźnie.
Widok na nie mieliśmy ograniczony z lewej strony przez Bystrą a z prawej przez
Jakubinę. Naszym „wizjerem” była Rackova Dolina pozwalająca zajrzeć daleko – aż
po horyzont. Na szczycie również cieszyliśmy się z wejścia na trzeci,
ważniejszy dla nas wierzchołek. Z Danielem mogliśmy powiedzieć oficjalnie:
„Szafneli my to!” Na górze trwała długa sesja zdjęciowa z czekanami w ręku, z
„pozdrowieniami”, jak i z każdym uczestnikiem z osobna. Tylko Tatromaniak
„asekurował” Iwon. Widoki ze szczytu zrobiły na każdym wrażenie, bo choć byłem
tu drugi raz, to właśnie ze względu na nie wybrałem tę górę jako propozycję
naszego wyjazdu. Udostępniona, druga część widoków to nic innego jak Tatry
Wysokie i kilka innych dwutysięczników Tatr Zachodnich, które rozpoczynała
Świnica, a na Słowacji – mocno rzucający się w oczy Krywań. Spoglądając w tamtą
stronę widziało się mnóstwo szczytów „upakowanych” na bardzo małej powierzchni.
Nieraz trudno było określić, gdzie kończy się jeden, a gdzie zaczyna się drugi.
Za plecami, było równie ładnie. Choć szczyty bardziej rozległe, to było ich
tyle, że tworzyły kilka rzędów następujących po sobie, w znacznie większych
odległościach niż te, widoczne w Tarach Wysokich. Tutaj przynajmniej można to
było jakoś „poukładać” w myślach, a na wschodzie i północnym-wschodzie już nie.
Najbardziej charakterystyczna była grań od Kasprowego aż po Świnicę. Była to
bardzo nieregularna i poszarpana linia łącząca przełęcze i „szczyty pośrednie”
o mniejszym znaczeniu.
Stojąc tam, gdzie wyżej już się nie da,
spoglądaliśmy w bezchmurne niebo. Przelatywały tędy samoloty pasażerskie.
Wyglądały na dużo większe niż kiedy obserwuje się je z nizin – w końcu byliśmy
ponad 2km ponad poziomem morza. Jeden z samolotów przelatywał dokładnie nad
nami, a na jego podwoziu można było przeczytać napis (oczywiście ten, kto miał
lepszy wzrok): QATAR. Będąc tutaj od dłuższego czasu Tatromaniak nawiązał do
nieznanej mi osoby z klubu GÓRY-SZLAKI, która zawsze do zdjęć wykonywała
„jaskółkę”. Właśnie teraz Janek ułożył się w takiej samej pozycji z czekanem w
ręku i pozował do zdjęć na tle Tatr Zachodnich, zarówno tych polskich, jak i
słowackich. W naszej pamięci tkwiła również grupa pięciu ludzi z pamiętną
dziewczyną na końcu tego korowodu, podczas podejścia na przełęcz pomiędzy
Czubikiem a Kończystym Wierchem. Z tego miejsca próbowaliśmy podejrzeć, gdzie
znajdują się aktualnie. Byli gdzieś na grani, w drodze na szczyt Jarząbczego
Wierchu, która była bardzo nieregularna, poszarpana i bogata w nawisy śnieżne.
Mimo wszystko grupa szła w zwartym szyku powoli. Czy udało im się wejść na
wierzchołek Jarząbczego czy też nie, nie mogliśmy tego sprawdzić, bo nasz czas
na szczycie dobiegał już końca. Musieliśmy iść dalej.
Pytaliśmy siebie nawzajem: „Idziemy przez Ornak,
czy przez Dolinę Starorobociańską?” Za chwilę zdawało się słyszeć: „a może na
Bystrą jeszcze wejdziemy?”. Nie ukrywam, że już w samochodzie po cichu z
Tatromaniakiem rozważaliśmy tę wersję i po cichu liczyliśmy na jej realizację.
Czas więc było iść, bo jeszcze wiele drogi przed nami, jeśli chcieliśmy wejść
na ten szczyt, który jest przecież najwyższą górą całych Tatr Zachodnich i
liczy sobie 2248m n.p.m. Postanowiliśmy, że zejdziemy do Gaborowej Przełęczy –
nie ważne czy tej Niżnej, czy tej Wyżnej. Chodziło nam raczej o sprawdzenie
warunków, jakie tam panowały, ponieważ przejście pod Przełęcz Bystry Karb tą
poszarpaną granią, znaną nam przecież z sypiących się urwisk, które teraz
skutecznie były zasłonięte przez nawisy śnieżne mogło stać się niebezpieczne.
Samo zejście ze Starorobociańskiego mogło stać się niebezpieczne, gdyby nie
zachować szczególnej ostrożności. Grań ze szczytu aż po Gaborową Przełęcz
słynie z nieregularnej linii brzegowej, kończącej się pionowymi przepaściami.
Całe niebezpieczeństwo polegało na tym, że nie było widać przepaści ani urwisk,
a jedynie łagodnie opadające zbocza, które tworzyły nawisy śnieżne. Ktoś już
pozostawił ślady na tym odcinku i nawet było widać uschnięte kępy trawy w
niektórych miejscach. Dla większego bezpieczeństwa można było poruszać się po
linii łączącej słupki graniczne. Jedyną kwestią była możliwość wystąpienia
dziury, którą widzieliśmy po przeciwnej stronie, bo występowania takiej dziury
nikt nie był w stanie przewidzieć, bo nawet wbijając czekan, czy kijki, pod
śniegiem znajdowała się cienka, ale dosyć mocno utwardzona warstwa lodu.
Rozpoczęliśmy schodzenie według wyznaczonego
planu, trzymając się śladów, kęp trawy i słupków granicznych. Schodzenie
dostarczyło nam wspaniałych widoków, bo teraz widzieliśmy Bystrą w całej
okazałości, jak również całe podejście na ten szczyt. Schodzenie przebiegało
szybko i sprawnie, ale co chwilę robiliśmy przerwę na zdjęcia, ponieważ
odwracając się za siebie podziwialiśmy wspaniałe urwiska tworzące falistą linię
brzegową, na której zawieszone były nawisy śnieżne. Dopiero z tej strony
mogliśmy podejrzeć jak wielkie są to nawisy i jak daleko od nich przebiegała
wydeptana ścieżka, bo z każdym krokiem urwiska i nawisy były coraz wyżej.
Wszystkim nam podobała się ta grań, ponieważ dawała nam wspaniałe możliwości
wykonywania zdjęć, tym bardziej, że celowo schodziliśmy w dwuosobowych grupach,
aby jedna grupa mogła drugiej robić zdjęcia na tle urwisk i białych występów.
Cała grań przypominała kształtem sinusoidę położoną poziomo o bardzo
nieregularnych kształtach. Była po prostu poszarpana. Z letnich wypraw znaliśmy
ten odcinek jako sypką i bardzo szeroką ścieżkę trawersującą strome podejście
poprowadzoną wśród urwistych zboczy. Można tu było zachwycać się bez końca, bo
co chwilę mijaliśmy raz mniejsze, a raz większe występy śnieżne, które
naturalnie tworzyły się na tej nierównej grani. Odcinek Gaborowa Przełęcz –
Bystry Karb nie należał do przyjemnych zarówno w lecie jak i w zimie – w lecie
ze względu na sypiące się krawędzie grani, w zimie ze względu na niewidoczną
granicę grań-nawisy.
Kiedy dotarliśmy do Wyżnej Graborowej Przełęczy,
mijając Siwy Zwornik, oglądaliśmy się za siebie i przed siebie, aby zobaczyć
jakie tu występują warunki. Za Gaborową Przełęczą Wyżnią grań rozdzielała się na
dwie sinusoidalnie biegnące linie równolegle do siebie, raz wznosząc się, a raz
zmieniając kierunek na poziomie tej samej wysokości. Przejście drugą linią
byłoby zbyt niebezpieczne, ponieważ latem w tym rejonie zalegało mnóstwo
kamieni. Wybraliśmy nieco zmodyfikowaną wersję letniego szlaku, który to
prowadził nas raz w górę, a raz w dół. Tutaj po raz pierwszy odezwała się
pachwina Danela, choć nie sprawiała tu jeszcze żadnych problemów. Całą grań na
odcinku Gaborowa Przełęcz Wyżnia – Bystry Karb przeszliśmy szybko, ale dalej
nie widzieliśmy żadnej możliwości przejścia pod zachodni stok Bystrej. Dookoła
nas widniały tylko bardzo strome stoki prowadzące w dół. Samo dojście do tego
momentu sprawiało problemy, bo pomimo założonych raków Iwon ześlizgiwała się na
ujeżdżających kępach trawy. Gdzieś tam na dole widzieliśmy ścieżkę wydeptaną
tylko przez jedną osobę. Faktycznie, na Błyszczu widzieliśmy czarny,
poruszający się punkt zmierzający w stronę Bystrej. Z Tatromaniakiem umówiliśmy
się, że zejdę po stromym stoku, po śladach i dołączymy do ścieżki, którą widać
było tam, na dole. Kiedy zacząłem schodzenie usłyszałem Daniela mówiącego
„panowie nie jest tam zbyt niebezpiecznie?”. Za chwilę dopowiedziałem „sprawdzę
jeszcze kawałek jak się idzie, najwyżej zawrócimy”. Rzeczywiście śnieg topił
się od parzącego słońca, klejąc się tym samym do spodniej części raków. Mokra
ziemia i uschnięte kępy trawy nie były zbyt stabilnym podłożem, bynajmniej dla
raków, które w tym błotnistym miejscami terenie nie zdawały egzaminu. Po chwili
Tatromaniak powiedział „idę na Bystrą!”. I ja dodałem swoje „ja też!”. Minęło
jednak kilka sekund, po czym Janek zmienił zdanie mówiąc „ja tam nie idę”.
Zmieniłem swoje zdanie, gdyż postanowiliśmy zawrócić, bo moje samotne wejście i
powrót reszty grupy nie miałby sensu, bo przecież zawsze mogłoby się coś mi
stać. Nie ukrywam, że miałem wielką, a wręcz ogromną chęć „szafnąć” ten szczyt,
tym bardziej, że już ktoś przede mną tam wchodził i to kilkadziesiąt minut
temu. O zagrożeniu lawinowym nie było nawet mowy, ze względu na bardzo cienką
warstwę śniegu – raczej bardziej prawdopodobna była opcja niekontrolowanego
zjazdu w dół doliny Gabrowego Potoku. Nie targowałem się z resztą i zrozumiałem
ich stanowisko, podejmując taką samą decyzję. W ciągu jednej chwili cała grupa
miała takie samo zdanie, co bardzo mnie cieszyło, że pod tym względem byliśmy
bardzo zgrani.
W naszych planach na ten dzień i tak był „tylko”
Starorobociański Wierch i powrót którąkolwiek z dróg. Czy weszlibyśmy na
Bystrą, czy też nie, nasz plan został wykonany lekko ponad założoną normę.
Trzeba było wziąć również wiek naszych uczestników wyprawy, bo za ogromne
zacięcie i duże pokłady sił należały się im największe brawa. Teraz pozostało
nam wrócić na Siwy Zwornik. Przyznam, że nie przepadałem za tym fragmentem
grani. Różnice wysokości, przepaście, nawisy i strome stoki, jak i ciasne
przejście na ukośnie położonym fragmencie ziemi, z której wystawały kępy
uschniętej trawy, nie zachęcały do wędrówek. Wracaliśmy, ale widać było, że
psychika odegrała tu ogromną rolę, bo jak w stronę Bystrej wszyscy szli szybko
i z uśmiechem, tak z powrotem wszyscy zaczęli odczuwać zmęczenie i niechęć.
Powoli dochodziliśmy do Siwego Zwornika, podczas podchodzenia Iwon powiedziała,
że to nareszcie ostatnie podejście. Będąc na Siwym Zworniku spoglądaliśmy na
grań łączącą tę przełęcz i Siwą Przełęcz. Był to chyba najbardziej
niebezpieczny odcinek tej trasy. Stromo opadające zbocza i grań, którą
poprowadzony został szlak, była bardzo nieregularnych kształtów, a niejednokrotnie
miało się wrażenie, że nie ma tam miejsca nawet dla wąskiej ścieżki.
Widzieliśmy ślady wiodące w dół, jednak wiele z nich prowadziło donikąd.
Rozdzieliliśmy się aby zachować bezpieczny odstęp. Doszliśmy do momentu, gdzie
skalista grań kończyła naszą ścieżkę. Szukaliśmy gdziekolwiek dalszej części
śladów. Trzeba było ominąć wystający głaz i skręcić nieco w prawo. Schodząc
niżej natrafiliśmy na inny głaz, z którego trzeba było zejść niczym z wielkiego
stopnia. Tatromaniak schodził jako pierwszy a Iwon za nim. Iwon źle podparła
się za pomocą kijków, przez co nie utrzymała równowagi i upadła na plecy
ześlizgując się po niewielkim zboczu, które na szczęście zakończone było
niewielkim wywłaszczeniem terenu. Nawet nie chciałem myśleć, co by było, gdyby to
samo stało się w drugą stronę, bo tam stok był bardziej stromy, a jednocześnie
bardzo długi. Tatromaniak szybko podał jej kijka, który nic nie pomógł, ale
najważniejsze było to, że wyhamowała całkowicie bezpiecznie. Zapytaliśmy czy
coś się jej nie stało. Nic na szczęście się nie stało i mogliśmy schodzić
dalej. Wejście w strefę cienia było nieprzyjemne, bo temperatura spadła nagle o
kilkanaście stopni. Mróz był mocno odczuwalny, podczas gdy chwilę wcześniej
słońce było dokuczliwe z powodu gorąca. Szliśmy szybko w stronę Siwej
Przełęczy, bo tam jeszcze docierało światło słoneczne.
Dosyć szybko dotarliśmy do Siwej Przełęczy, gdzie
odpoczęliśmy i omówiliśmy zaistniałą sytuację, jak również zjedliśmy coś i
zrobiliśmy serię zdjęć. Właśnie na tej przełęczy skończyły się ostatnie dwa
żelki Iwon, za którymi chyba każdy przepadał. Długo tu nie posiedzieliśmy ze
względu na przesuwającą się linię światła i cienia. Słońce chowało się za
Starorobociańskim Wierchem, którego piramidalny kształt zdobiła ostra i poszarpana
grań na Siwy Zwornik. Kiedy cień zakrył całą przełęcz poszliśmy stamtąd szybko
w pogoni za słońcem, ponieważ mróz stawał się przenikliwie dokuczliwy. Być może
to efekt zmęczenia i świadomość tego, że jest to już droga powrotna powodowała
to, że wszelkie zimno odczuwaliśmy gorzej. Na tym odcinku pachwina Daniela
dawała się mocno we znaki, przez co szliśmy powolnym krokiem, aby trzymać się w
jednej, zwartej grupie. Nie widzieliśmy szlaku przez Dolinę Starorobociańską,
dlatego postanowiliśmy, że dojdziemy w rejon Siwych Skał Zadniego Ornaku i tuż
przed nim skręcimy w dół, poza szlakiem, bo właśnie tam wydeptana była zimowa
wersja szlaku, który zdecydowanie przyspieszył zejście do Doliny
Starorobociańskiej.
Skręciliśmy na wydeptaną ścieżkę, która cały czas prowadziła
stromym zboczem. Tylko kilkanaście minut trwało zejście w „strefie słońca”, bo
schodząc, przekroczyliśmy linię światła i cienia. Dokładnie na tej granicy
wykonywaliśmy zdjęcia poszarpanej grani prowadzącej na Starorobociański Wierch,
za którą chowało się Słońce. Co krótką chwilę było go coraz mniej. Nagle
przeszywające zimno przypomniało o sobie. Schodząc po najmniejszej linii oporu
(po linii prostej) wysuwaliśmy małe kulki i zbitki śniegu przed siebie, które
tocząc się po stoku kreśliły dziesiątki linii prostych, krzyżujących się ze
sobą. Był to piękny widok, bo stok został „upiększony” wzorzystą kratownicą
wykreślaną przez coraz to nowsze, toczące się zbitki śniegowe. Od co najmniej
kilku minut, równo z naszym tempem, toczyła się zbitka śniegu w postaci dwóch
kulek połączonych ze sobą. Pozostawiała za sobą ślad taki sam, jak pozostawiają
gąsienice minikoparki. Najciekawsze było to, że nachylenie stoku było tak
dobre, że owa zbitka śniegowa toczyła się cały czas od kilku minut z tą samą
prędkością. Rytmiczne i wzajemne przerzucanie kulek połączonych ze sobą
sprawiło nam wiele radości, bo ta formacja nie zatrzymywała się i przez co
najmniej kolejne dziesięć minut odbijała rytmicznym tempem charakterystyczny
ślad. Schodząc niżej, ciągle po lewej stronie „wędrowała” z nami ta sklejka
mokrego śniegu. Za chwilę dodatkowej atrakcji dostarczyły nam mniejsze kulki,
które toczyły się z dosyć szybką prędkością, kreśląc dwa nowe tory krzyżujące
się ze sobą tylko w jednym miejscu. Ciekawe było to, że nowe kulki, które
wpadały na tę trasę toczyły się już wcześniej wytyczonym torem, mijając nawet
powstałe skrzyżowanie bez wypadania z trasy. Przyglądaliśmy się temu zjawisku,
a odwracając się za siebie spoglądaliśmy na kratownicę, która ciągnęła się aż
od strefy światła, którą opuściliśmy już ponad 20 minut temu. Właśnie tak
wielki wzór, rozpoczynający się gdzieś tam wysoko zachwycał. Największe
wrażenie robiły jednak ślady, które ciągnęły się z samej góry aż do nas. Wśród
nich między innymi był ślad w postaci gąsienicy. Jego wybijanie trwało
dokładnie tyle samo, co nasze zejście od grani pod Siwymi Skałami aż do górnej
granicy lasów, do której to właśnie dochodziliśmy. Zajęło nam to około 30min.
Kto czyta relacje, niech użyje w swojej wypowiedzi słowa 'góra'.
Zejście nie mogło odbywać się szybko ze względu na
pachwinę Daniela. Widać było, że sprawiała mu ból i każde dźwignięcie nogi było
dla niego odczuwalne. Schodziliśmy w zaspach śnieżnych, pod którymi znajdowała
się kosodrzewina. Odcinek z kosodrzewiną pod śniegiem nie był przyjemny, bo
mając założone raki na butach, Iwon nieraz potykała się o niewidoczne gałęzie.
Tu na szczęście nie groził upadek w przepaść, ani niekontrolowany zjazd do
doliny. Schodziliśmy tak jeszcze kilkadziesiąt minut, wchodząc na szlak właściwy,
oszczędzając tym samym dużo czasu. Powoli weszliśmy w strefę lasów
górnoreglowych, które dalej, ciągnęły się bardzo długo. Każdy wyczekiwał kiedy
skończy się ten odcinek, ale Mnichy Chochołowskie były wciąż bardzo daleko –
wystawały dopiero zza koron drzew. Ta wiadomość nie była dobra dla Daniela,
który męczył się ze swoją nogą, jednak „podbudowaniem” dla nas było wyjście
Iwon w las nad Żółte Pleso, przy tak siarczystym mrozie. Nie ukrywam, że mocno
jej współczuliśmy… Szliśmy dalej, mijając Starorobociański Potok, gdzie za
kilka minut dotarliśmy na główną drogę w Dolinie Chochołowskiej. Właśnie tu
Daniel poprosił o przerwę ze względu na ból pachwiny. O dziwo były tu ucięte
cztery pniaki, na których można było usiąść. Skorzystaliśmy z nich, odpoczywając
i wspominając naszą całą trasę. Po krótkiej chwili poszliśmy dalej, ze względu
na przeszywający mróz. Idąc głównym szlakiem Doliny Chochołowskiej
zapomnieliśmy o odległości jaką mieliśmy jeszcze do parkingu. Prowadząc górskie
rozmowy czas i odległość mijały bardzo szybko. Zrobiło się już ciemno, a u
wylotu Doliny Chochołowskiej biegli narciarze z numerami – takimi samymi, jak
na wyścigach. Stroje jak i sposób ich biegu dawały wiele do myślenia, bo
niektórzy biegli nawet… bez latarek. Mijał nas również kulig z dzieckiem, które
płakało.
Pojechaliśmy do Tatromaniaka, gdzie zgraliśmy
zdjęcia Iwon, którą musieliśmy odwieść do Nowego Targu ze względu na zmęczenie
dające się we znaki. Samo wejście do domu dało nam wiele atrakcji, bo najpierw
szukaliśmy kluczy do domu, które Janek wrzucił na balkon. On sam ich nie
znalazł, zsypując kijkami śnieg na ziemię. Sięgnąłem trochę dalej i to
wystarczyło by wraz ze śniegiem spadły klucze. Weszliśmy w końcu do domu, ale
wracając po plecak, powiedziałem Danielowi, aby uważał na taflę lodu, która
utworzyła się w rejonie rynny. Choć Daniel skutecznie ją ominął, to za chwilę
wyłożył się na drugiej… nieco dalej położonej. U Janka mieliśmy okazję nie
tylko spróbować, ale i zjeść naprawdę swojskiej zupy pomidorowej z makaronem,
której to smak na długo zapamiętamy. Również posmakowaliśmy ciasta Iwon, które
nam podarowała w Nowym Targu, mówiąc, że nie ma już siły aby z nami posiedzieć
i podyskutować. Standardowo usiedliśmy przy kuchennym stole, jak to wypadało u
Tatromaniaka i rozmawialiśmy na temat naszego całego dnia jak i o innych
wyprawach/wypadach, które są jeszcze przed nami. Górskim rozmowom nie było
końca, a czas naglił, bo rano trzeba było wstać aby dotrzeć na południe do
domu.
Noc minęła spokojnie, a sygnał do wstania dałem
ja, wstając najwcześniej z grupy. Zjedliśmy śniadanie i szybko spakowaliśmy
się, po czym na rezerwie paliwa udaliśmy się w drogę powrotną… Będąc na
skrzyżowaniu Nowy Targ – Chabówka, mieliśmy dylemat: którędy jechać?. Dałem
propozycję przez Chabówkę, ze względu na krótszy czas dojazdu. Nie żałowaliśmy,
bo ledwie wyjeżdżając ze strefy zabudowań stanęliśmy przy drodze, aby
sfotografować niezwykle oszronioną brzozę jak i inne drzewa. Dawno nie
widzieliśmy tak gęstego szronu. Nieco dalej, Daniel zatrzymał się nad rzeką, bo
właśnie tam na drzewach powstawał największy szron. Spotkał tam również innego
miłośnika przyrody z Gdańska, który bardzo drogim sprzętem
kamerował/fotografował tamte okolice. Pozdrowił Daniela słowami: „Z Panem
Bogiem” i czas już było jechać do domu. Dodam tylko, że nasza rezerwa paliwa
wystarczyła aby dotrzeć do najbliższej stacji benzynowej.
Piękna zima! Nigdy nie byłam w Tatrach Zachodnich o tej porze roku. Oby w nadchodzącym sezonie nie brakowało śniegu. Powędrowałabym...
OdpowiedzUsuńPolecam :). Statystyki wskazują, że zima będzie licha w tym roku. Też bym chciał pięknych zasp i bieli w Tatrach. Marzy mi się bardzo mocna zima :). I ja bym poszedł...
OdpowiedzUsuńNawet mnie nie strasz.Właśnie na ten sezon kupiłam buty skiturowe i chciałabym je wypróbować właśnie w Zachodnich :)
OdpowiedzUsuńTeż bym chciał prawdziwej zimy, ale niestety spodziewam się silniejszych mrozów tylko w dniach ~4-15 stycznia. Później standardowa bezśniegowa zima. Chciałbym żeby było inaczej... Czas pokaże jak będzie. Ja bym chciał przejść wiele szczytów zimą, a 90% zimy jest niestety pochmurna...
Usuń