Długo czekałem na dobrą pogodę. W końcu nadeszła! Pełne słońce miało być w piątek i w sobotę, toteż wziąłem wolne w pracy, żeby pojechać w góry. Moja żona, Monia, miała jeszcze zajęty piątek, dlatego postanowiliśmy, że dojedzie do nas autobusem z koleżanką Iloną. Ja i Daniel pojechaliśmy już o 3.00 w piątek w nocy, w stronę Doliny Chochołowskiej. Dlaczego tam? Dlatego, że w planach mieliśmy podziwianie pięknych rdzawo-brązowych traw w Tatrach Zachodnich. Zaplanowaliśmy, że naszą trasę zaczniemy od Trzydniowiańskiego Wierchu, ponieważ już od tego szczytu, na całej trasie mieliśmy cieszyć się jesiennymi kolorami. Na miejsce dotarliśmy dokładnie o 6.00 rano. Niebo zaczęło jaśnieć. Idealna pogoda zachęcała do wędrówki. Trawy pokrył szron, dlatego zastanawialiśmy się, czy taki sam mróz jest wyżej. Z drugiej strony wiedziałem, że w takie dni w dolinach jest najchłodniej, toteż liczyłem, że tam – u góry – będzie cieplej. Szybkim tempem poszliśmy Doliną Chochołowską. Niestety musieliśmy przejść ją prawie całą. To nużąca i długa trasa. Jedynie ostatnie 15min drogi prowadzącej do schroniska nie stało się częścią naszej trasy. Skręciliśmy w lewo, gdzie czerwony szlak prowadził Krowim Żlebem na Trzydniowiański Wierch. Po dwóch latach, wyciągnąłem moje buty górskie, które dziwnym trafem… zstąpiły się. Nie wiem, jak to jest możliwe, ale zmalały o co najmniej 2-3 numery… Kupiłem je o 5mm za duże, a teraz były o 5mm za małe… ciągle zastanawiałem się, jak to będzie i czy po całej trasie nie będę musiał zrywać dużych paznokci u stóp, co jest bardzo bolesne.
Na Krowim Żlebie nie czułem niewygód związanych z
butami i pomyślałem, że będzie dobrze. Jasne niebo i widok na Chochołowskie
Mnichy utwierdziły nas w przekonaniu, że wyżej może być tylko lepiej. Wyobrażałem
już sobie te wspaniałe trawy, polany i rdzawo-brązowe szczyty. Za Krowim Żlebem
rozpoczęło się bardzo strome podejście lasem. Z Danielem stwierdziliśmy, że
zimą jest tu łatwiej i można podchodzić szybciej. Teraz szliśmy stromymi
schodami. W lesie unosił się bardzo piękny zapach świerków oraz czuliśmy
rześkie powietrze. Oddychało nam się bardzo dobrze. Nie pociłem się, toteż
szedłem miarowym tempem. Szybko doczekaliśmy momentu, kiedy gęsty las zamieniał
się pomału w połać karłowatych świerków. Te zaś, szybko zamieniły się w pas
kosodrzewiny. Stąd ujrzałem chyba najpiękniejszy, zachęcający widok.
Starorobociański Wierch mienił się u szczytu pięknymi, oszronionymi skałami. To
był niesamowity widok! Wiedziałem, że dalej będzie równie pięknie! Do Trzydniowiańskiego
Wierchu podchodziliśmy wolnym krokiem, ponieważ podziwialiśmy cudne widoki.
Obok kosodrzewiny patrzeliśmy na uschniętą, ale wysoką trawę, która tworzyła
piękny pejzaż z górami w tle. Właśnie tutaj Daniel spostrzegł, że… nie wziął
baterii do aparatu i cała przyjemność robienia zdjęć tego dnia odeszła gdzieś w
kosodrzewinę, a chciałoby się rzec „w krzaki”… Jednak nic nie stracił, bo
robiliśmy zdjęcia moim aparatem na przemian, bo każdy z nas widział to samo na
swój sposób. Mnie szczególnie zachwycił widok na Dolinę Chochołowską i
drewniane szałasy. Stąd wyglądały pięknie i widzieliśmy, jak wielka jest
wysokość tego szczytu. Spoglądaliśmy w stronę Wołowca, bo i tam wzrok
przyciągały rdzawo-brązowe zbocza. Dołączył do nas samotnie idący pan, który opowiadał
nam, jak wracał leżąco na ziemi z gór z powodu halnego. On również cieszył się
idealną pogodą. Po krótkiej przerwie na Trzydniowiańskim Wierchu poszliśmy w
stronę Kończystego Wierchu. Nie wiedzieliśmy jakie panują tam warunki, dlatego
postanowiliśmy, że spróbujemy tam dojść, a jeśli warunki pozwolą, to pójdziemy
dalej – na Jakubinę, liczącą 2194 m n.p.m. To wysoki szczyt dający rozległe
widoki – szczególnie na Tatry Wysokie i całe Zachodnie. Na Kończysty Wierch
doszliśmy szybko. Po raz pierwszy mogliśmy podziwiać panoramę Tatr we
wszystkich kierunkach. Nie myliliśmy się – rdza pięknie „rozlała” się po całych
Tatrach równomiernie. Te widoki zachwycały! My jednak chcieliśmy zobaczyć coś
więcej.
Warunki były idealne, dlatego skierowaliśmy nasz
wzrok w stronę Jarząbczego Wierchu. Widzieliśmy, że na północnych zboczach
zalegają resztki śniegu oraz lodowe sople powyginane od silnych podmuchów
wiatru. Podchodząc na Jarząbczy Wierch zatrzymaliśmy się pomiędzy skałami
pokrytymi śniegiem i lodem. Tutaj zrobiliśmy dłuższą sesję zdjęciową, bo widok
rdzawo-brązowych gór i zimowej scenerii łączył się w tym miejscu w piękne
widowisko. Daniel dodatkowo wypatrzył lodowe motywy oraz wspaniałe kropelki
wody skapujące z końców sopli. Na ośnieżonym odcinku trafiliśmy nawet na kilka
oblodzonych kamiennych schodów, które nie sprawiały większych problemów. Dalej
szlak prowadził suchą ścieżką. Od tego momentu podążaliśmy w pełnym słońcu na szczyt. Widok z
Jarząbczego Wierchu jeszcze bardziej cieszył oczy, ponieważ dawał jeszcze
szersze spojrzenie na Tatry. Spoglądaliśmy w stronę Jakubiny i zadawaliśmy
sobie pytanie, czy warunki pozwolą na wejście na ten szczyt? Widząc, jak
wszędzie jest sucho, stwierdziliśmy, że zdecydowanie można tam wejść i nawet
powinniśmy to zrobić, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie można pojawić się tam jeszcze
raz. Po dłuższej przerwie poszliśmy na Jakubinę. Bardzo chciałem wejść na
Jakubinę, bo znałem ten szczyt z rozległej panoramy oraz z dzikości. Przez ten
wierzchołek nie przedzierają się tabuny turystów, dlatego tutejszy klimat
bardzo mi odpowiadał. Stąd mogliśmy podziwiać niesamowite Taty Wysokie, których
północne i zachodnie zbocza mieniły się piękną bielą. W drodze na szczyt Daniel
fotografował ośnieżone wschodnie zbocza. Obowiązkowo usiedliśmy na szczycie i przygotowaliśmy
sprzęt do sesji zdjęciowej. Mnogość szczytów powodowała, że skupialiśmy uwagę
na każdym szczególe, co pozwalało nam bardzo długo podziwiać rozległe panoramy.
Na tutejszym szczycie zbudowano dwa wiatrochrony dla dwóch namiotów. Przyznam,
że to miejsce bardzo mi się spodobało. Obok nas przeszły tylko dwie osoby i
poszły dalej – w stronę Otargańców. Dla mnie zejście tym szlakiem jest już mało
ciekawe.
Ze szczytu zawróciliśmy na Jarząbczy Wierch i
zastanawialiśmy się, dlaczego skrzyżowanie szlaków jest poniżej szczytów i
dlaczego sam szczyt Jarząbczego nie jest oznaczony w jakiś sposób… Na
Jarząbczym Wierchu zastanawialiśmy się, gdzie mamy iść – wracamy już, czy dalej
korzystamy z pięknej pogody i podziwiamy jeszcze inne tatrzańskie widoki? Ja i
Daniel po cichu wymienialiśmy w naszych myślach Wołowiec, ale wydawał sięzbyt
odległy i wiedzieliśmy, że powrót przez niego to około sześciogodzinna wędrówka,
a była już godzina 12.35, a słońce zachodziło o 18.25. Myśleliśmy o Monice i
Ilonie, które miały dojechać autobusami do Zakopanego, skąd odebralibyśmy je
samochodem. Zaczęliśmy przeliczać czas. Wychodziło nam, że na parkingu
bylibyśmy o godzinie 18.30 – czyli już po zachodzie słońca. Ilona zadzwoniła,
że są straszne korki na autostradzie A4, stąd założyliśmy, że ich przyjazd do
Krakowa na pewno się opóźni. To dało nam więcej czasu, dlatego postanowiliśmy,
że skoro nie będą wcześniej niż my, to zdążymy przejść przez Wołowiec. Taka
pogoda zachęcała bardzo do dalszych wędrówek, ponieważ dodatkowo przejrzystość
powietrza pozwalała wejrzeć znacznie dalej niż podczas „zwykłego dnia”. Padło
więc: „idziemy przez Wołowiec”! Daniel obawiał się trochę, czy nie zaczną go
boleć kolana lub, czy też buty nie obetrą kostki. Mimo wszystko zdecydowaliśmy,
że pójdziemy. Zejście z Jarząbczego jest strome i długie. Dopiero na przełęczy
widzieliśmy, jak wielka jest to góra. Gorzej mieli ci, którzy dopiero tam
podchodzili… Szliśmy w stronę Łopaty 1947 m n.p.m. Szlak prowadził lekko
wznoszącą się granią. To długie podejście dawało nam możliwość podziwiania
pięknych widoków. Tutaj minęliśmy tylko jednego chłopaka, który mówił, jak
piękne było przejście granią Wołowca ze względu na śnieżno-lodowe formacje,
które my widzieliśmy na północnych zboczach Jarząbczego Wierchu. Wiedzieliśmy o
czym mówi, bo my podziwialiśmy to samo, ale w innym miejscu. Na Łopacie
zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, skąd zaczęliśmy podchodzić bezpośrednio na
Wołowiec. Jamnickie Plesa wypełniły się z powrotem wodą, co z pewnością zdobiło
tę okolicę. Szczególnie pięknie prezentował się Ostry Rohacz. Wyglądał jak
szpiczasta, nieosiągalna kolumna. Daniel chciał żebym zrobił mu tutaj zdjęcia z
efektem zabawy perspektywą i odległością tak, jakby obalał tę górę rękoma. Podejście
na Wołowiec przybliżało nas do tej góry, a widok na staw stawał się jeszcze
piękniejszy. Widzieliśmy jak głęboki jest w jednym miejscu i jak szybko opada
jego dno o równych kształtach. Zresztą zdumiewającą rzeczą chyba każdego
tatrzańskiego stawu jest nagłe opadanie zbocza dna, przez co są naprawdę
głębokie. Wołowiec stał się ostatnim dwutysięcznikiem na naszej trasie.
Mieliśmy ich już trzy za sobą: Kończysty Wierch 2002 m n.p.m., Jarząbczy Wierch
2137 m n.p.m. i Jakubina 2194 m n.p.m., a teraz byliśmy na Wołowcu 2094 m
n.p.m. Ten dzień mogliśmy z całą pewnością zaliczyć do bardzo udanych. Widoki
zachęcały do dalszych wędrówek. To chyba najpiękniej spędzony czas, kiedy
brakuje dnia, by przejść wszystko, co zaplanowaliśmy. Na Wołowcu zrobiliśmy
około 20-sto minutową przerwę tak, aby zdążyć na parking na godzinę 18.30.
Mieliśmy czas, ponieważ na szczyt przyszliśmy 18min wcześniej niż zakładaliśmy,
a po drodze robiliśmy dużo zdjęć. Podczas podchodzenia na Wołowiec, po raz
pierwszy poczułem, że prawdopodobnie się przeziębiam. Przyczyną z pewnością
były miejsca, gdzie nie wiał w ogóle wiatr i grzało mocno słońce i za chwilę
wchodziliśmy w skalne fragmenty, gdzie mroźne podmuchy wiatru przewiewały nas
bardzo szybko. Miałem założony gruby, zimowy polar, ale nie chronił on w ogóle
od wiatru. Miałem też ubrania chroniące od wiatru, ale już było za późno.
Ubrałem je na szczycie. Czułem jak staję się „niewyraźny”.
Droga powrotna z Wołowca również dostarczyła nam
wielu widoków, ponieważ wybraliśmy zielony szlak. Podziwialiśmy stąd piękne
północne zbocza Łopaty oświetlone promieniami zachodzącego słońca. Mieliśmy
jeszcze nadzieję, że schodząc, wejdziemy w oświetlony pas, ale niestety cień
znacznie szybciej się przesuwał. Pomimo dobrego ubioru czułem moje
przeziębienie. Czułem też znacznie gorszą rzecz. Moje buty za bardzo uciskały
na palce i spowodowały, że oba największe paznokcie nadawały się już tylko do
zdarcia… Zejście tym szlakiem, trwające dwie godziny, stało się dla mnie udręką,
ponieważ każdy krok musiałem stawiać całą stopą, co obciążało mięśnie nóg. Czułem
duży ból. Mimo wszystko głównie zwracałem uwagę na piękne widoki, a nie na to,
co mnie boli. Ciągle miałem w świadomości, że nawet jeśli zejdę, to pozostało
nam blisko dwie godziny drogi żmudną Doliną Chochołowską. Mimo wszystko nie
myślałem nawet o tym, żeby jutro nie wyjść w Tatry. Przygotowałem się na tę
ewentualność, ponieważ wziąłem trzy pary butów. Lekkie buty przed kostkę są
zawsze dla mnie niezawodnym wsparciem. Na parking doszliśmy o godzinie 18.20,
czyli 10min przed wyznaczonym czasem. Kiedy mieliśmy już informację, gdzie jest
Ilona i Monia, to przeżyliśmy mocny szok! Dopiero wsiadały do autobusu do
Zakopanego na 18.35! W Krakowie dodatkowo nie działały trzy sygnalizacje
świetlne pod rząd, przez co ruchem kierowała policja. Ich dojazd okazał się
katorgą, bo do Zakopanego dotarły dopiero po godzinie 20.35. Ilona jednak
zadbała o dobry humor pokazując Moni różne śmieszne rzeczy na telefonie. Nie
musiały się dodatkowo martwić o bagaże, bo te zabraliśmy do samochodu, kiedy my
wyjeżdżaliśmy o trzeciej w nocy, żeby nie musiały tego wszystkiego dźwigać.
Dziewczyny pojechały na lekko.
Po całodniowej wędrówce ja i Daniel obowiązkowo
poszliśmy do stałego miejsca na Krupówkach, gdzie wydają ciepłe placki
ziemniaczane przez okienko w bardzo dobrej cenie i można się nimi najeść do
syta. Wzięliśmy po trzy sztuki i usiedliśmy na murku, gdzie nawet przechodnie
mówili nam „smacznego”. To było bardzo fajne. Nie tylko my tak jedliśmy, bo tak
robili wszyscy, którzy kupili placki. Są tak znane, że zawsze do tego okienka
stoi kolejka. I wcale się nie dziwię, bo na samą myśl, ze będziemy na
Krupówkach Daniel powiedział, że trzeba obowiązkowo odwiedzić to miejsce. Czułem coraz mocniej przeziębienie,
ponieważ w drodze do Krupówek trząsłem się jak nigdy z zimna. Po wszystkim
poszliśmy jeszcze do Biedronki po zakupy na jutro dla nas i Ilony oraz Moni. Zastaliśmy
tam jednak wielkie „komunistyczne” kolejki. Dobra pogoda przyciągnęła całe tabuny
turystów na weekend do Zakopanego. Musieliśmy odstać swoje. Mieliśmy już
wcześniej załatwione noclegi w centrum miasta u naszej dobrej znajomej, gdzie w
pełnym składzie przygotowywaliśmy się do jutrzejszego dnia. Monia nie wierzyła,
że ja piję gorącą herbatę, czego nigdy nie robiłem. To była oznaka, że coś jest
nie tak. Na dzień następny zaplanowaliśmy, że wjedziemy kolejką na Kasprowy
Wierch, żeby kobietom było lżej i stamtąd pójdziemy przez całe Czerwone Wierchy
i zejdziemy z Ciemniaka czerwonym szlakiem do Doliny Kościeliska. Pogoda miała
być równie dobra.
Nastał piękny dzień drugi. Pogoda naprawdę
dopisała, humory również, więc trzeba było już ruszać. Po dobrze przespanej
nocy czułem, że gorączka nadal nie ustąpiła. Mimo wszystko zdecydowałem się pójść
z całą ekipą w góry, dobrze zabezpieczając się pod względem termicznym.
Wiedziałem, że dzisiaj na szlaku miały być znacznie silniejsze podmuchy
spowodowane nadejściem halnego. Na dworze nie zauważyłem przymrozku na trawach,
ale mimo wszystko było zimno – nieco powyżej 0’C. Umówiliśmy się, że o godzinie
6.00 rano wyjdziemy z domu i pójdziemy do kolejki na Kasprowy Wierch. Dlaczego
tak wcześnie? Żeby być jednym z pierwszych w kolejce do… kolejki… Szczęście nam
dopisało, ponieważ samochodem podjechaliśmy do Kuźnic, a kiedy wysiedliśmy
taksówkarz zapytał nas, czy chcemy podjechać bezpośrednio pod dolną stację
kolejki linowej. Skorzystaliśmy bez wahania z tej propozycji. Po drodze
oglądaliśmy ilu ludzi mijamy, którzy pokonywali odcinek asfaltowy pieszo. Dzięki
temu w kolejce byliśmy od miejsca piątego do ósmego. To znaczy, że
bezproblemowo załapaliśmy się na pierwszy kurs. Pierwszy wagon wyruszał o
godzinie 8.00, więc musieliśmy czekać ponad półtora godziny. Na tutejszym
telebimie termometr pokazywał +3,5’C, a na Kasprowym Wierchu… +8’C. To
oznaczało, że musi tam u góry, wiać halny, skoro jest taka inwersja i taka duża
różnica temperatur. Zastanawiało mnie tylko dlaczego wszelkie dane pogodowe i
prognozy pochodziły z norweskiego serwisu yo.nr… Czas nam szybko upływał,
ponieważ zaczęliśmy żartować z innymi oczekującymi w kolejce, mającymi miejsca
od pierwszego do czwartego. W miarę upływającego czasu widzieliśmy, jak wydłuża
się za nami kolejka…
Nastała godzina ósma. Wjazd w jedną stronę
kosztował 48zł, a dwie strony 65zł. My, jak zresztą większość, wybraliśmy kurs
w jedną stronę. W końcu po to przyjechaliśmy, żeby pochodzić po górach, a
dzięki kolejce chcieliśmy zaoszczędzić na czasie, nie idąc trzech godzin mało
atrakcyjnym szlakiem na Kasprowy Wierch. Od wysokości 1300 m n.p.m.
usłyszeliśmy pierwszy gwizd halnego. Drzewa uginały się coraz bardziej wraz ze
wzrostem wysokości. Kiedy wysiadaliśmy na Kasprowym Wierchu poczuliśmy, jak
nieprzyjemny jest ten wiatr. Miałem gorączkę, dlatego zależało mi, żeby cały
czas iść i nie zatrzymywać się. Wtedy czułem się dobrze. Zejście z Kasprowego
zajęło nam znacznie dłużej niż zakładałem, a to z powodu Moniki, którą
zachwycały tutejsze widoki. Koniecznie chciała sfotografować i udokumentować trasę
całego szlaku. Rozumiałem ją, bo ja kiedy byłem tu pierwszy raz, tak samo
chciałem zapisać jak najwięcej szczegółów. Nieco niżej na skałach Monia
przewróciła się na skałach tak, że upadła. Na szczęście tak się przewróciła, że
obróciła się i nogi zablokowały ją przed dalszym upadkiem. Jak to określiła:
„ładnie się poskładała”. Następna godzina wędrówki przebiegała przez gran
Suchych Czub. Dla mnie ten szlak jest nieatrakcyjny i raczej traktuję go jako
trasę dojściową do Czerwonych Wierchów. Przed nami widniała Kondracka Kopa –
pierwszy z Czerwonych Wierchów. Powiedziałem, że od tego miejsca zacznie się
bardzo ładny i widokowy szlak. Zanim doszliśmy do podejścia na ten szczyt
czekało nas jeszcze zejście na trudniejszym odcinku skalnym. Chwilowo utworzył
się zator, ponieważ szła za nami grupa emerytowanych turystów. Monia czekała za
skałą i robiła każdemu z naszej ekipy zdjęcia z ukrycia. Od tego momentu
cieszyłem się jeszcze bardziej, bo wchodziliśmy na grań Czerwonych Wierchów. Zauważyłem,
że zaszły tutaj duże zmiany. Erozja i zadeptanie gór tak postępuje, że ekipy z
TPN-u postanowiły chronić je przed dalszym zadeptywaniem. Po obu stronach
szerokiej ścieżki założono siatki leżące na trawach i ziemi. Siatki przytrzymywały
kamienie, które po prostu położono na nich. Po samych siatkach szło się
niewygodnie, co zmuszało do zejścia na właściwą ścieżkę. Z drugiej strony
patrząc, siatki są ułożone tak szeroko, że tworzą prawdziwą „autostradę”…
W końcu weszliśmy na Kondracką Kopę mającą 2005 m
n.p.m. Tutaj bardzo mi się podobało. Mogliśmy podziwiać panoramę Tatr Wysokich
i Zachodnich, a dodatkowo widzieliśmy Małołączniak 2096 m n.p.m. – drugi cel na
naszej mapie dzisiejszego dnia. Monia szczególnie upatrzyła sobie Giewont.
Bardzo podobały jej się jego kształty, skały i roślinność, toteż sesja
fotograficzna Moni z całą pewnością mogła być zatytułowana „W cieniu Giewontu”.
Największe wrażenie jednak sprawiały tutejsze kolory i duże kępy traw. Dzięki nim
zawdzięczają swoją nazwę Czerwone Wierchy. Rzeczywiście jesienią są to
efektownie wyglądające góry, a my mieliśmy okazję właśnie tutaj być. Na
szczycie nie zatrzymywaliśmy się dłużej. Poszliśmy na Małołączniak 2096 m n.p.m.
Słynie on ze skalistego grzbietu i stromego zejścia niebieskim szlakiem do
Doliny Cichego. Jednocześnie wraz z Ciemniakiem, po równo dzierżą miano drugiego
najwyższego wierzchołka w okolicy. Mnie najbardziej zachęcał do dalszej
wędrówki kolejny szczyt – Krzesanica 2112 m n.p.m., słynąca z urwistych zboczy
na północy, oraz z kamiennych piramidek przy szlaku, wyglądających niekiedy jak
ołtarzyki. Koniecznie chciałem tam być i sfotografować raz jeszcze po ośmiu
latach to niezwykłe miejsce przy pięknej pogodzie. Na Małołączniaku zrobiliśmy
sobie dłuższą przerwę. Tak długą, że zdążyłem zasnąć w trawie. Ja i Monia
usiedliśmy nieco niżej, wśród kęp traw, żeby uchronić się od uciążliwego,
ciągłego wiatru. Daniel i Ilona zaczęli nas szukać w okolicach szczytu, ale to
my ich znaleźliśmy – w końcu tutaj nie ma się gdzie zgubić, bo wszystko jest
odsłonięte i przebywamy na otwartej przestrzeni. Szczyt wyglądał dość
efektownie, ponieważ każda kępa trawy rzucała cień, a w nim zalegał śnieg. Po
dłuższej przerwie poszliśmy na Krzesanicę. Zejście z Małołączniaka jest łagodne,
tak samo, jak wejście na kolejny szczyt, toteż na wierzchołek z kamiennymi piramidkami
doszliśmy w kilkanaście minut. Największe wrażenie wywierały na nas owe
piramidki. Zatrzymaliśmy się tu i każdy zaczął je fotografować. Daniel
wypatrzył, że nieco dalej jest rozbity namiot i właśnie teraz jakaś para młoda
ma sesję fotograficzną. Był to piękny widok i przyznam, że można było im
pozazdrościć miejsca i pogody, ale nie halnego… Podziwialiśmy piękną panoramę
Tatr Wysokich. Jedna z piramidek kamiennych wyróżniała się szczególnie.
Wyglądała jak kamienny ołtarz. Obok niej położyłem się w trawie. Zasnąłem na
około godzinę. Monia mi powiedziała, że obok mojej nogi chodził jakiś ptak i
szukał jedzenia. Nawet zrobiła bardzo dobre zdjęcie z bliska.
Po długiej przerwie poszliśmy dalej – na ostatnią
górę tego dnia. Niewiele zostało nam już do Ciemniaka. To ostatni szczyt z
Czerwonych Wierchów. Ten z kolei oferował wspaniały widok na całe Tatry
Zachodnie. Tutaj zrobiliśmy dłuższy postój, ponieważ mieliśmy cały czas widok
na ogromne, pionowe ściany Krzesanicy. Robiły wielkie wrażenie! Wierzchołek
dawał bardzo dobry widok nie tylko na Tatry Zachodnie, ale również na niebieski
szlak zejściowy z Małołączniaka. Bardzo miło wspominam ten szlak, ponieważ
szedłem tam tylko raz w 2007 roku i schodziłem wówczas z samotnie schodzącą
kobietą, której zrobiło się żal, że prowadzi noclegi w Zakopanem, a nie zna gór
obok, których mieszka. Stąd po wielu latach wyszła w góry, by je poznawać. Bardzo
miło się z nią rozmawiało i stąd zapamiętałem, jak bardzo zwracaliśmy uwagę na
to, co widzieliśmy dookoła. Wszędzie oprócz pięknej zieleni dominowały skały,
jamy i jaskinie, a poniżej czekało
zejście długą, skalistą płytą ubezpieczoną łańcuchami. To wszystko widzieliśmy
teraz – z Ciemniaka.
Po dłuższym odpoczynku rozpoczęliśmy zejście ze
szczytu. Trawiaste zbocza pozwalały podziwiać nam jeszcze bardziej pionowe
ściany Krzesanicy. Również Giewont wyglądał stąd zupełnie inaczej. Skalne bramy
w pobliżu szlaku na Tomanową Przełęcz prezentowały się równie pięknie.
Zauważyliśmy, że szlak zejściowy w niektórych miejscach jest błotnisty i bardzo
śliski. Szedłem w lżejszych butach, dlatego nie czułem problemów z wczorajszego
dnia, dzięki czemu mogłem iść szybko i sprawnie. Na trasie postanowiliśmy, że staniemy
przy skałach zwanych „Piecem”. Wędrówka przez tutejszą kosodrzewinę nie
zachęcała, ponieważ nieregularne i mokre skały nie pozwalały postawić stabilnie
kroku. Kiedy dotarliśmy do „Pieca”, ja standardowo, moim zwyczajem, zasnąłem w
trawie. Obok nas siedziała jeszcze kilkunastoosobowa grupa, która zachowywała
się dość głośno. Od tego momentu musieliśmy przejść jeszcze przez szeroką
polanę, za którą weszliśmy w las. Właśnie tam mieliśmy najwięcej problemów,
ponieważ na szlaku dominowały mokre
skały o bardzo nieregularnych kształtach. Ochrzciłem je „giewonckimi skałami”,
ponieważ były mokre i „wyślizgane”, jak na Giewoncie i do tego bardzo
kłopotliwe. Najbardziej to zejście odczuła Ilona, której drżały nogi od
ciągłego uważania, żeby się nie przewrócić. W gęstych lasach mimo wszystko
Ilonę nie ominęły upadki. Monię też. Ilona przewróciła się dwa razy, a Monia
raz. Skały sprawiały zbyt wiele kłopotów. Kiedy usłyszeliśmy odgłos szumu niżej
położonego potoku, wszyscy cieszyliśmy się, a tym bardziej, gdy zobaczyliśmy
główną drogę w Dolinie Kościeliskiej. Ja i Daniel wspominaliśmy nasze zimowe
wejście na Ciemniak tą samą trasą, które było zdecydowanie łatwiejsze niż
teraz. Szlak zakańcza drewniany most nad potokiem, który łączy się z czarnym
szlakiem zwanym „Drogą nad Reglami”. Prowadzi do Doliny Cichego na Wielką
Polanę. Idąc w przeciwną stronę w kilka minut doszliśmy do Doliny
Kościeliskiej. Na szczęście pozostał nam jej mały kawałek do przejścia. U
wylotu doliny od razu znaleźliśmy bus, który jechał do Kuźnic i dalej do
Morskiego Oka. Skorzystaliśmy z okazji, bo nas samochód zaparkowaliśmy w
Kuźnicach. Po powrocie z gór pojechaliśmy bezpośrednio do domu jedynie z
krótkim przystankiem na stacji benzynowej.
Całe dwa dni uznaliśmy za niezwykle udane ze
względu na osiem jesiennych dwutysięczników, które udało nam się odwiedzić i
wspaniałe widoki, które każdy z nich nam zaoferował. Piękne ośnieżone zbocza
przypomniały nam, że zima jest już blisko, a rdzawo-brązowe trawy pokazały nam
czemu Czerwone Wierchy zawdzięczają swą nazwę. Odwiedziłem dawno nieodwiedzane
przeze mnie miejsca, które bardzo mnie uradowały ze względu na przyrodę i
wspaniałą pogodę. Zdecydowanie polecam to pasmo górskie jesienią każdemu, kto
jest miłośnikiem gór, przyrody i wspaniałej ciszy...
Super kadry!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że podobało się.
OdpowiedzUsuń