poniedziałek, 21 marca 2016

Świnica 2301 m n.p.m., Kościelec 2159 m n.p.m. zimą

Świnica, Kościelec zimą 
Fot. D. Czogała

Od blisko czterech miesięcy wyczekiwaliśmy dobrej pogody w Tatrach. U nas w mieście, w tym roku, zima wyjątkowo nie dopisywała. Przez cały jej okres trwała dni ze śniegiem można było zliczyć na palcach jednej ręki… W Tatrach większe ilości śniegu pojawiły się dopiero pod koniec lutego. Stąd oczekiwaliśmy dnia, kiedy dobre śnieżne warunki nałożą się ze słoneczną pogodą, bo i tej było jak na lekarstwo… W czwartek pojawiła się taka okazja, ale splot różnych okoliczności sprawił, że nie mogliśmy zorganizować wyjazdu. Pokładaliśmy nadzieję w następnym dniu, ponieważ słoneczna pogoda miała się utrzymać tyle, że miały być na niebie „białe chmury”, te które utrudniają wykonanie dobrego zdjęcia. Mimo tego postanowiliśmy pojechać, bo wiedzieliśmy, że nie będzie tych chmur dużo. Dodatkowo mieliśmy informację, że w południe się rozpadną i dopiero w ostatniej części dnia miały powstawać nowe. Jak dla nas takie warunki nam odpowiadały.

Umówiliśmy się na godzinę 22.30. Wyjechaliśmy o czasie decydując się na wyjazd w rejon Doliny Gąsienicowej, ponieważ Daniel chciał koniecznie fotografować góry nocą z gwieździstym niebem. Ja z kolei miałem na celu standardowo zobaczenie wschodu słońca i wejście na jakiś dwutysięcznik, stąd nasz wybór padł na Świnicę. Na miejsce dojechaliśmy o godzinie 1.10 w nocy. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy rondzie w Kuźnicach – tam, gdzie rozpoczyna się półgodzinna wędrówka pod stację kolejki na Kasprowy Wierch. W tym momencie Daniel zauważył taksówkę, która zatrzymała się w pobliżu. Wpadł na pomysł, żeby nas podwiózł pod dolną stację tej kolejki, żebyśmy nie musieli niepotrzebnie iść drogą asfaltową, czego w górach nikt nie lubi. Umówiliśmy się na godzinę 1.50. Kiedy Daniel zauważył taksówkę zaskoczyło nas coś jeszcze… Obok jego samochodu przechodziły trzy duże sarny. Dodatkowo taksówkarz tak zaparkował, że przednimi światłami je podświetlał. Daniel bardzo szybko wysiadł z samochodu i chwycił za aparat. Przechodziła tamtędy jeszcze jedna kobieta, która też przyglądała się tym sarnom. Widok był niezwykły, bo w środku miasta, chodnikiem wędrowały sobie sarny i się nie bały ludzi. Dopiero gdy podeszło się do nich na odległość około trzech metrów, to zaczęły szybciej iść. Sarna stojąca przy samochodzie wyglądała, jakby nie wiedziała co zrobić. Ciągle wpatrywała się nas. Taksówkarz powiedział, że on je zna, bo są stałymi bywalcami tych rejonów i są oswojone. Ja tymczasem podsumowałem, że dzień już dobrze się zaczyna.

czwartek, 17 marca 2016

Harney Peak - 2207 m n.p.m., Mount Rushmore - 1745 m n.p.m., Black Hills (USA), cz. 1 - 4.10.2008



Cztery end anchor'y w ręku i pytanie: co nimi rozdzielić? Wall mounted czy cztery zestawy napięć? Upadający auxillaries dał znak, że dzień pracy już się zakończył. Nareszcie nadszedł czas naszej długo oczekiwanej wyprawy do South Dakoty, o której rozmawialiśmy od kilku tygodni. Jeszcze przed pracą, w zakładzie, ustaliliśmy co zobaczymy, gdzie pojedziemy i jakie atrakcje warto zobaczyć. Wybór padł na Rushmore Mountain, znanych bardziej jako cztery twarze prezydentów Stanów Zjednoczonych, jaskinię Beautiful Rusmore Cave, Wildlife Loop, Sitting Bull Crystal Caverns i Park Narodowy Badlands, gdzie czekały nas szlaki wśród kanionów. Po pracy wsiedliśmy do samochodu, bez większego przygotowania. 

O 21.34 ruszyliśmy zadowoleni. Wyjechaliśmy z Richland Center, za którym rozmawialiśmy o drodze, która czeka nas za La Crosse. W firmie słyszeliśmy opinie, że ta droga jest bardzo długa i nudna - ponoć dziesięciokrotnie bardziej niż "East 14". Kiedy przejeżdżaliśmy przez Westby, Marcin zwolnił, ponieważ z prawej strony skrzyżowania nadjeżdżała Policja. Do La Crosse dojechaliśmy szybko, gdzie w ciemnościach przekraczaliśmy Mississippi, którą lepiej było widać na mapie GPS-u niż w rzeczywistości. Za tym miastem minęliśmy jeszcze kilka małych osad i już za chwilę wjeżdżaliśmy na drogę "West 90". Gdy skręciliśmy na nią, na GPS-ie ujrzałem napis: 622ml. Znaczyło to tyle, że do przejechania tym prostym odcinkiem drogi mieliśmy jeszcze 622 mile. Widząc to Marcin, powiedział do nas: "Ja pier... Patrzcie 622 kilometry do przejechania". Wtedy go poprawiłem: "Marcin, ale to są mile, nie kilometry". Wtedy zdziwiliśmy się trochę, bo zdumiewające było to, że jeden, prosty odcinek drogi mógł mieć 1094km. Było to coś niesamowitego - tak samo jak przejazd nią. Początkowe etapy nie były szczególne, dlatego pierwsze 5 godzin upłynęło dosyć szybko. O 2.42 w nocy nastąpiła zamiana kierowców, gdzie Tomek zamienił zmęczonego Marcina, który mówił, że na krótką chwilę zamknęły mu się oczy na trasie. Tomek szybko wyrównał prędkość do tej, którą utrzymywaliśmy. Jechał tak przez 2h 50min, ponieważ kończyła nam się benzyna. Musieliśmy obowiązkowo zjechać do najbliższego Rest Area. Były to przydrożne miejsca odpoczynku rozmieszczone średnio co 30-50 mil. Zjeżdżając do jednego z nich Marcin zapytał: "Co jest?", wstając nagle obudzony, prawdopodobnie innym odgłosem silnika, od dotychczasowego. Miejsce, które wybraliśmy sobie, a raczej to, które podyktowało nam kończące się paliwo, było złośliwe. Wiał tu zimny wiatr, a termometr wskazywał 34 stopnie Farenheita, co dawało 2 stopnie w skali Celsjusza. Kiedy Marcin wysiadał z samochodu, powiedział: "A tu co tak wieje?!". Na początku zastanawialiśmy się, gdzie zaparkować.

wtorek, 15 marca 2016

Wild Life Loop, Badlands National Park (USA), cz. 2 - 5.10.2008



Następny dzień rozpoczął się mniej optymistycznie, bo przez całą noc padał rzęsisty deszcz, a teraz na zachodzie niebo pokrywały gęste chmury piętra średniego. O godzinie 7.00 rano wyszedłem do małego budynku stojącego w sąsiedztwie hotelu. Podawano w nim śniadania. Właśnie z tego budynku, przez okna, spoglądałem na niebo i rozwijającą się sytuację pogodową. Już myślałem, że będziemy musieli wracać tego samego dnia do domu, a mieliśmy przecież jeszcze kaniony do przejścia. Z rozmów tutejszych gości dowiedziałem się, że duża część gości hotelowych wstała już i pojechała na polowania. Na szybach widniał napis "Fall!" dookoła, którego przyklejone były plastikowe, przezroczyste, ozdobne liście. Napis "Fall!" znaczył tyle samo, co jesień. Po lewej stronie mojego stolika widniał pusty basen, w którym po dnie wędrował większy, czarny pająk. Po zjedzeniu śniadania poszedłem po Marcina i Small Toma. Marcin był już gotowy aby zejść na śniadanie. Small Tom doszedł do nas za chwilę. Siedzieliśmy tutaj dłużej, dyskutując o sytuacji pogodowej i czarnym pająku, którego jakimś cudem wypatrzyłem. Na początku tego dnia mieliśmy w planach Wild Life Loop. Był to przejazd przez najdziksze tereny parku narodowego. Z informacji dowiedzieliśmy się, że możemy tam spotkać dziko żyjące bizony i sarny. Gdy dojechaliśmy do zakrętu, zjeżdżając z drogi 16A na Wild Life Loop spostrzegliśmy czerwono-białe bandy zamykające przejście. Był tu zakaz wjazdu... Trochę się zdenerwowaliśmy, bo przyjechaliśmy tu na dwa dni 1200km w jedną stronę i prawie podczas naszej wycieczki ta droga była zamknięta. Nie do końca chcieliśmy odpuścić, dlatego pojechaliśmy kawałek dalej drogą asfaltową skręcającą w las. Jechaliśmy nią za czarnym pick-up'em. Powierzchnia drogi szybko zmieniła się na żwirową. Jechaliśmy nią tak, aż dojechaliśmy do jakiejś szkoły, w której uczyły się tylko same dziewczyny. Był tu zakaz wjazdu, ale widząc, że tamten pick-up wjechał. My też postanowiliśmy tam wjechać.

niedziela, 13 marca 2016

The Badlands of South Dakota (USA), cz. 3 - 6.10.2008



Dnia trzeciego powróciliśmy do Badlands, ponieważ z mapy wynikało, że wczoraj nie zdążyliśmy już przejść krótkiego odcinka Door Trail i choć części dziesięciomilowego Castle Trail. Pustynne widoki i piaskowce, z których zbudowane były góry bardzo przypadły nam do gustu. Mieliśmy tu jedynie w planach spędzenie godziny lub maksymalnie półtora, ponieważ dnia następnego mieliśmy przyjść do pracy, a jeszcze trzeba było wliczyć 12 godzin powrotu samochodem. Do parku narodowego wjeżdżaliśmy tym razem od drugiej strony - od strony Door Trail czy też Exit 131. Poranek w Badlands był przepiękny. Prawie bezchmurne niebo i poranne Słońce nadawało tym górom niepowtarzalnego uroku. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od Door Trail - krótkiego szlaku, którego zachodzące słońce nie pozwoliło nam poznać wczoraj. Oświetlone szczyty odległych gór zachęcały nas do wędrówki. Będąc na miejscu, poszukaliśmy miejsca, gdzie rozpoczyna się ten szlak. Znaleźliśmy go szybko, bo w całości prowadził niskim chodnikiem zbudowanym z plastikowych listew imitujących drewno. Poszliśmy do jego końca. Szlak kończył się widokową platformą i informacją o możliwych wężach w tej okolicy. Zeszliśmy ze szlaku na ścieżki wydeptane w kierunku Window Trail. Widok z platformy jak i terenów poza nią, ukazywał wielkość tych gór. Dosłownie w każdym kierunku setki szczytów poprzecinanych czerwonymi pasami, tak samo jak pasy składające się z minerałów w mice, zajmowały rozległe przestrzenie. Ten widok przypominał morze szczytów, które nie miało końca. Jedynie za naszymi plecami widzieliśmy dwie góry wyróżniające się swoją wysokością od pozostałych. Właśnie tutaj, poza szlakiem wpadliśmy na pomysł zrobienia niecodziennych zdjęć. Mieliśmy wykonywać skoki z małej półki skalnej tak, aby "trafić" w przełęcz pomiędzy dwoma największymi górami, które znajdowały się za naszymi plecami. Mówiąc "trafić" mam na myśli wizualne uchwycenie naszych sylwetek na tle nieba pomiędzy tymi górami. Zdjęcia wyszły naprawdę efektownie, co ucieszyło nas, bo wyglądaliśmy jak gdyby pomiędzy obiema górami, w połowie ich wysokości, była rozpięta szklana półka - a my na niej.

piątek, 11 marca 2016

Mięguszowicka Przełęcz pod Chłopkiem, czyli "Szafnymy to"

 

Spotkaliśmy się o 00.27 w sobotę 21 sierpnia 2010. Ciągle myślałem, że pojedzie tylko Daniel i Wioleta – no może Dominik. Ku mojemu zdziwieniu przywitała mnie Basia i jej mąż – Tomek. Po krótkim przywitaniu podjechaliśmy pod blok Ilony, skąd Tomek miał jechać cały czas za Danielem. Na początku podróży czułem się nieco zmęczony, ponieważ bezpośrednio po pracy postanowiłem dołączyć do grupy. Za Tychami zmęczenie przestawało dokuczać, bo rozpocząłem rozmowę z Danielem i Wioletą. Zapobiegało to również ewentualnemu zasypianiu kierowcy, którym był Daniel. W okolicach Świnnej Poręby wszyscy zaczęli obserwować gwieździste niebo zza szyb samochodowych. Nie było to zwykłe gwieździste niebo, ponieważ znajdowaliśmy się w terenie górskim, dzięki czemu widzieliśmy ich o wiele więcej niż na nizinach. Jeszcze przed Nowym Targiem, w Rdzawce zauważyliśmy, że kierowca samochodu o rejestracji WB 89734 jeździ co najmniej dziwnie, co chwile hamując i zmieniając pas, jak gdyby tracił nad nim panowanie. Daniel zaproponował aby zadzwonić na Policję, jednak Wioleta powiedziała, że nie będzie mówić przez telefon. Po chwili Daniel zadzwonił i opisał całe zdarzenie na drodze. Byliśmy zdziwieni jak szybko komisariat policji w Rabce Zdrój przekazał informacje komisariatowi w Nowym Targu, bo już za chwilę dojeżdżaliśmy do podstawionego radiowozu, gdzie policjanci czekali na przejazd srebrnego samochodu podobnego do jeepa. Jechaliśmy cały czas za dziwnie prowadzącym kierowcą, jednak ten skręcił na pobliską stację Statoil znajdującej się po lewej stronie. Daniel zatrzymał się za radiowozem, który był już podstawiony i opisał funkcjonariuszowi gdzie aktualnie znajduje się poszukiwany kierowca. Po chwili udaliśmy się w dalszą drogę mijając jeszcze Poronin i Bukowinę Tatrzańską. Niesamowity spokój w drodze do Palenicy Białczańskiej i brak jakiegokolwiek oświetlenia z zewnątrz pozwalał nam podziwiać bardzo gęsto ugwieżdżone niebo. Jaki naprawdę był to widok mogliśmy przekonać się dopiero parkując samochody na parkingu w Palenicy Białczańskiej. Zgasiliśmy wszystkie światła... Naszym oczom ukazało się tak gęsto ugwieżdżone niebo, że jednogłośnie stwierdziliśmy, że takiego nieba dawno nie widzieliśmy. Gwiazd było tyle, że nad naszą głową ciągnęła się biała Droga Mleczna przecinając niebo linią o rozciągłości wschód - zachód. Wioleta była zdziwiona ilością samochodów, które stały na parkingu, ponieważ myślała, ze będziemy tylko my. Prognozy były dobre, dlatego pojawiło się tylu turystów. Kasjer, który musiał wstać aby nas przyjąć po 3.00 w nocy powiedział, że nie dajemy mu spać. Oczywiście żartował, po czym wyłoniła się żartobliwa rozmowa, gdzie prym wiódł Tomek. Po krótkim przygotowaniu się do wyjścia ruszyliśmy znienawidzoną drogą asfaltową do Morskiego Oka o długości 9km zwaną w skrócie "asfaltem".

środa, 9 marca 2016

Tatry Słowackie - 16-22.08.2009

 

Celem tego wyjazdu było przejście wszystkich szlaków dostępnych turystycznie w Tatrach Wysokich Słowackich za jednym razem tak, aby przez każdy z nich przejść tylko jeden raz. Dzięki temu mogłem poznać przepiękne Tatry Wysokie Słowackie w ciągu jednego tygodnia, bo właśnie tyle zajęło mi przejście tego całego odcinka. Odwiedziłem 14 dwutysięczników i wiele innych bardzo ciekawych miejsc. Całą przygodę rozpocząłem od polskiej strony zaczynając wejście na Rysy o godzinie… 23.00. Na szczycie byłem już o godzinie 3.20 w nocy, gdzie blisko 2 godziny oczekiwałem na wschód Słońca. Dalej wchodziłem kolejno na następujące szczyty i inne miejsca: Rysy słowackie 2 503 m n.p.m. - Koprovsky Stit 2 363 m n.p.m. - Ciemnosmreczyńskie Niżne Pleso 1 677 m n.p.m. - Tri Studnicky - Jamskie Pleso 1 447 m n.p.m. - Krywań 2 494 m n.p.m. - Furkotna Dolina - Solisko 2 117 m n.p.m. - Bystra Ławka 2 300 m n.p.m. - Młynicka Dolina - Szczyrbskie Pleso 1 347 m n.p.m. - Popradzkie Pleso 1 494 m n.p.m. - Osterva 1 979 m n.p.m. - Batyżowieckie Pleso 1 884 m n.p.m. - Śląski Dom – Wielickie Pleso 1 665 m n.p.m. - Polski Grzebień 2 200 m n.p.m. - Mała Wysoka 2 429 m n.p.m. - Rohatka 2 290 m n.p.m. - Zbójnicka Chata 1 969 m n.p.m. - Czerwona Ławka 2 352 m n.p.m. - Lodowa Przełęcz 2 373 m n.p.m. - Chata Teryho 2 010 m n.p.m. - Mała Dolina Staroleśna (Velka Studena) - Hrebieniok 1 285 m n.p.m. - Wielka Dolina Staroleśna (Velka Studena) do góry i powrót - Hrebieniok 1 285 m n.p.m. - Sławkowski Szczyt 2452 m n.p.m.- Skalnate Pleso 1 751 m n.p.m. - Wielka Świstówka 2 023 m n.p.m. - Zielone Pleso - Jagnięcy Szczyt 2 230 m n.p.m. - Dolina Białego Potoku - Dolina Jaworowa - Lodowa Przełęcz 2 373 m n.p.m. Dolina Jaworowa - Tatrzańska Jaworzyna.

Atrakcji na szlaku miałem mnóstwo, bo sypiałem przez wszystkie sześć nocy ‘pod chmurką’, dzięki czemu mogłem zobaczyć, jak 11 kozic przechodziło obok mnie o godzinie 4.20 nad ranem w okolicach Zbójnickiej Chaty wywołując tym samym małą lawinę kamieni, podziwiałem świstaki w Wielickiej Dolinie, czy też miałem okazję podziwiać, jak samica jelenia (łania) przepływa wpław Ciemnosmreczyńskie Pleso, wydając przy tym potężny ryk. Wyjazd był bardzo nietypowy dla mnie, ponieważ nigdy na tak długo nie zdecydowałem się iść ‘bez niczego’. Przeżycia były niezapomniane, ponieważ mogłem wiele zobaczyć i nacieszyć się nietypowymi widokami. 17 sierpnia 2009 okazał się rekordowym dniem, ponieważ w ciągu jednej doby utworzyło się aż 5 burz, a co najmniej 3 z nich przyniosły gradobicie. W podtatrzańskich miejscowościach spadło aż 8 cm gradu! ‘Ścianę’ gradu o szerokości większej niż 1km utrwaliłem na zdjęciach z daleka. Zdjęcia pokazują trudności i łańcuchy na Małej Wysokiej, na Czerwonej Ławce, na Bystrej Ławce, Rohatce, czy na Jagnięcym Szczycie.

wtorek, 8 marca 2016

Szpiglasowy Wierch w sierpniu

 

Jest! W końcu będzie słoneczna pogoda w sobotę! Tak właśnie cieszyliśmy się na myśl, że dzień wolny będzie pogodny. Słoneczne weekendy to raczej rzadkość, dlatego planowaliśmy pojechać w góry, żeby wykorzystać ten czas. Ja i Daniel chcieliśmy wybrać jakiś dość łatwy, ale zarazem widokowy i piękny szczyt w Tatrach, żeby pokazać mojej żonie – Moni – Tatry. Jako, że to miał być dla niej debiut w Tatrach, chcieliśmy je zaprezentować z jak najlepszej strony. Szybko zdecydowaliśmy się na Szpiglasowy Wierch, ponieważ szlak prowadził tu pięknymi polanami z widokiem na Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami. Dodatkowo kwitło tu mnóstwo kwiatów, a widok ze szczytu z pewnością należy do jednych z najpiękniejszych w Polsce. Właśnie to dla niej przygotowaliśmy, żeby za pierwszym razem nie zraziła się do gór, ale raczej, żeby je „poczuła”. Była jeszcze z nami Ilona, ale te szlaki są dobrze jej znane, więc dołączyła się do naszej grupy z przyjemnością, bo liczył się sam fakt, że mogła pojechać w góry.

Umówiliśmy się standardowo na godzinę 00.00 w nocy, a to ze względu na mój stały plan działania w Tatrach. Wyjeżdżając o tej godzinie, na miejscu jest się przed 3.00 w nocy. Wyruszając o tym czasie ma się blisko trzyipółgodzinną przewagę nad tłumami, które zwykle gromadzą się nad Morskim Okiem w porze przyjazdu pierwszego busa, tj. około godziny 7.00. Chcąc cieszyć się ciszą i wspaniałymi widokami trasę zaplanowaliśmy tak, aby nad Morskim Okiem zastał nas wschód Słońca. Dodatkową atrakcją miały być lustrzane odbicia gór w wodach tego stawu. Monia zawsze chciała zobaczyć Morskie Oko przy pięknej pogodzie, a my chcieliśmy, żeby zobaczyła znacznie więcej. Ale to nie koniec niespodzianek, bo w trakcie przejazdu autostradą A4 za pierwszymi bramkami za Mysłowicami, zadzwonił telefon. Dzwonił do mnie Robert z pracy, i powiedział, że jest około 10min drogi za nami i że też jedzie na Szpiglasowy Wierch. Zdziwiłem się, że mamy takie same plany. Dopowiedział, że jest z nim Brygida i Tomek. Umówiliśmy się zatem tak, abyśmy zobaczyli się na stałym już naszym przystanku – na stacji Orlen za Rdzawką pod Nowym Targiem. Tam poznaliśmy się i pojechaliśmy razem do celu. Na parkingu w Palenicy Białczańskiej byliśmy około godziny 3.00.

poniedziałek, 7 marca 2016

Mała Fatra - 6-7.06.2015

 
Fot. Daniel Czogała

Od wielu lat marzyło mi się, aby pojechać w pasmo Małej Fatry. Ten rejon zawsze mnie pociągał ze względu na nieznane mi góry i ze względu na fakt, że wielu, których znałem tam już było i słyszałem same dobre opinie o tamtejszych szlakach i widokach. Okazja nadarzyła się niespodziewanie i tak jakoś nagle (zresztą jak zawsze). Zauważyłem, że jest dobra pogoda, więc zadzwoniłem do Daniela z pytaniem, czy chciałby pojechać ze mną. Jako, że był to długi weekend, to rozważaliśmy jeszcze opcję Bieszczadów. Szybko ją jednak odrzuciliśmy ze względu na burze i zbyt długie czasy dojazdu i powrotu. Jadąc na Małą Fatrę nie zakładaliśmy, że chcemy zobaczyć wschód Słońca. Ten wyjazd traktowaliśmy raczej jako rekonesans i rozpoznanie nowego dla nas pasma górskiego. Przyjechaliśmy dość wcześnie, bo mieliśmy jeszcze czas na spanie w samochodzie do momentu, kiedy będzie już się rozjaśniać. Wyruszyliśmy około godziny 3.30 nad ranem. Na początek założyliśmy sobie wejście na Wielki Krywań 1738 m n.p.m. od Chaty Vratnej położonej na wysokości 750 m n.p.m. obok, której wybudowano bardzo duży parking. Z mapy mieliśmy informację, że szlak z Chaty Vratna na Snilovskie Sedlo 1524 m n.p.m. szlak nie będzie ciekawy i przez dwie godziny będziemy musieli iść stromo do góry lasem wzdłuż linii kolejki. Nasze obawy zostały szybko rozwiane. O ile sam szlak nie okazał się ciekawy, to jednak widoki bardzo zachwycały. Podchodziliśmy szeroką polaną zarośniętą wielkimi liśćmi, która mieniła się świeżo-zielonymi barwami wczesnej wiosny. Tak, w czerwcu kwitną tam dopiero pierwiosnki. Po drodze oczekiwaliśmy wschodu słońca, ponieważ niebo na północnym-wschodzie już czerwieniało. Kiedy doczekaliśmy tego momentu roślinność i otoczenie nabrały bardzo pięknych, ciepłych barw. Zatrzymywaliśmy się co chwilę, ponieważ widoki bardzo szybko się tu zmieniały. Kiedy patrzyłem na prawą stronę widziałem niezwykłe dla mnie góry, bo czułem się jakbym był… w Bieszczadach. Obie góry porastał bardzo gęsty i zdrowy las bukowy. Widok bardzo przyjemny dla oka. Obserwując otoczenie zastanawiałem się czym jeszcze to pasmo mnie zaskoczy, choć już wiedziałem, że będziemy przechodzić wiele trawiastych polan, co bardzo uwielbiam w górach. Uważam je za najpiękniejsze miejsca w „zielonych” górach. Chociaż mieliśmy blisko 1000m podejścia w pionie, to jednak bardzo szybko osiągaliśmy wysokość. Minęliśmy nawet granicę światła i cienia. Od teraz na szlaku zrobiło się cieplej. Ciągle zachwycałem się zielonymi polanami oraz widokami, które oferowały. W oddali za warstwą nagrzanego powietrza majaczył Wielki Rozsutec 1609 m n.p.m.

Wisła Jawornik - Mała Czantoria (piękna wiosna) - 7.05.2015

 

Ten wyjazd nie miał na celu zdobycia jakichś wysokich szczytów, ani nie miał na celu przejścia wielu kilometrów. Raczej to miała być zupełna sielanka – podziwianie cudów natury i wiosny, tej, która teraz tak pięknie rozkwitła pięknym kwieciem. Od razu pomyślałem o kwitnących czeremchach w Wiśle Jawornik, które podziwiam co roku na początku maja. Ten rok również musiał dostarczyć mi takich atrakcji. Proponowałem ten wyjazd Patrykowi, osobie, z którą staram się jak najczęściej jeździć w góry. Patryk nie mógł, więc zadzwoniłem jeszcze po Otylię z Goleszowa, która mieszka praktycznie na miejscu. Dla niej te tereny są znane, ale każdy z nas chciał zobaczyć te same czeremchy i otwarte pola, jak pięknie kwitną i cieszą zielenią. Wysiedliśmy standardowo na dworcu w Wiśle Uzdrowisko, skąd poszliśmy znanym nam szlakiem omijającym ruchliwą ulicę prowadzącą do Wisły Centrum. My poszliśmy wzdłuż lewego brzegu rzeki Wisły, gdzie prowadził piękny chodnik wśród kwitnących drzew. Po około dziesięciu minutach doszliśmy do głównej drogi Wisły Jawornik, gdzie zaczynał się nasz szlak. Tutaj ruch samochodów nie przeszkadzał ze względu na wczesną porę dnia. Niebo zrobiło się błękitne, a słońce świeciło tak, jak chciałem. Nie było zbyt ciepło, ale najważniejsze, że widoki były istnie wiosenne. Zanim droga się skończyła Otylia zaproponowała, żeby wejść w jedną odnogę, którą zauważyliśmy podczas poprzednich wypadów w góry. Wchodząc w tą szeroką ścieżkę czuło się całkowity spokój, sielankę, a wspaniałe widoki wyciszały zupełnie…

Zostaliśmy na dłużej obchodząc „zapomniane” łąki z każdej strony, ponieważ wszędzie kwitły czeremchy, jabłonie, czy tysiące mniszków. Widok był niezapomniany! Zrobiłem tu dużo zdjęć, aby pokazać piękno wiosny i terenów, na które nie prowadzi żaden szlak i z pewnością są znane tylko kilku mieszkańcom… Dodatkową atrakcją był deszcz białych płatków, które opadały z drzew, ponieważ powiewał lekki wiatr. Po dłuższej chwili wróciliśmy na właściwy szlak. Doszliśmy do miejsca, skąd mogliśmy podziwiać najpiękniejszą aleję kwitnących czeremch. To właśnie tutaj, co roku, zatrzymuję się, aby podziwiać okolicę. Spojrzałem stąd w dół. Zauważyłem, że polany, które znajdowały się poza szlakiem, są również stąd widoczne, ale z góry nie robiły takiego wrażenia. Powyżej mijaliśmy duże skupisko czeremch i dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać drugi „deszcz” złożony z płatków tych pięknych kwiatów. Wyglądał jak piękny, padający śnieg podczas pięknej, zielonej wiosny… Nie czuło się takiego ogromu przestrzeni. Powyżej alei kwitnących czeremch pomału wchodziliśmy do lasu, który za dosłownie krótką chwilę, wprowadził nas na kolejną polanę. Tutejsza polana rozkwitała pięknymi, białymi kwiatami, a trawa zieleniła się na potęgę. Widok był bardzo przyjemny, ponieważ odsłaniał cały ogrom przestrzeni i ukazywała coraz odleglejsze góry. Z polany mieliśmy zaledwie pięć minut do skrzyżowania szlaków, gdzie wchodziło się na Główny Szlak Beskidzki prowadzący przez Czantorię. Poszliśmy w stronę Czantorii, ponieważ chcieliśmy wejść na jej szczyt i podziwiać świeżo-zielone lasy bukowe oraz kwitnące czereśnie dziko rosnące na szlaku. Wejście upływało tak szybko, że nie spostrzegliśmy dużej stromizny. Na szczycie skorzystaliśmy z wieży widokowej, która rzuciła nam światło na Małą Czantorię i jej zapomniane szlaki. Właśnie tam się udaliśmy w kolejnej części wędrówki. Niebo pokryły gęste chmury, ale czym bliżej byliśmy Małej Czantorii, tym niebo bardziej wypełniało się słońcem. W drodze na Małą Czantorię minęliśmy przepiękną polanę, na które kwiknęły trzy stare czereśnie oraz bardzo starą chatę, obok której kwitło bardzo stare drzewo prawie dotykające swoim pniem murów budynku. Wszystko dookoła się już rozlatywało, co nadawało temu miejscu ciekawego klimatu. Trawa wyglądała tu jak wykoszona i ciągle zachwycała swoim pięknem. Jeszcze tylko chwila i byliśmy już na właściwym szczycie Małej Czantorii – tym, który jest odległy od szlaku turystycznego o 200m. Stąd rozpościerał się niesamowity widok na zieloną Polskę. Tak mogę napisać, bo wielką jej część mogliśmy zobaczyć. Wszędzie widzieliśmy tylko niziny w pełni zielone i mnóstwo żółtych pól kwitnącego rzepaku. Widok był nieprzeciętny, ponieważ nigdzie nie mogliśmy dostrzec czegokolwiek uschniętego. Wszystko odżyło w pełni… Niebo jeszcze przez chwilę zanosiło się na deszcz i faktycznie, lekko padało, ale po dłuższej chwili chmury ułożone w równej linii ustąpiły i odsłonił się piękny, czysty błękit nieba. Widzieliśmy, jak poszczególne krainy rozświetla słońce. Czekałem tak długo, aż rozświetli je wszystkie… Doczekałem się nawet widoku Jeziora Goczałkowickiego widzianego z dużej odległości. Właśnie w tym momencie wykonałem najwięcej zdjęć, ponieważ wszędzie świeciło słońce bardzo równomiernie. Byliśmy zachwyceni tak ogromnym widokiem wiosny. Dookoła buki świeżo zazieleniły się, co dodawało uroku okolicy. Odwiedziliśmy jeszcze miejsce zwane kuchnią polową na szczycie, gdzie paralotniarze robią często grilla. Tutaj, jak to mamy w zwyczaju, również zrobiliśmy sobie zdjęcie pod tytułem "jaskółka". Każdy, kto oglądał to zdjęcie myślał, że Otylia jest moją żoną. Gdy Otylia się o tym dowiedziała, bardzo się zaczerwieniła i sami się z tego cieszyliśmy.

Kefalonia, Grecja - co warto zobaczyć?

 Kefalonia - co warto zobaczyć?

KEFALONIA - CO WARTO ZOBACZYĆ?
Jeśli jesteś człowiekiem, który praktycznie cały swój czas wolny spędzał w świecie natury i w ciszy, a wizja zwiedzania miast, czy nawet spędzanie czasu w mieście Cię przeraża, to Kefalonia jest właśnie dla Ciebie! Wyspa na pewno zapewni Ci piękne miejsca z bliskim dostępem do plaż, a przede wszystkim do bardzo pięknego i krystalicznie czystego Morza Jońskiego. Nawet w środku sezonu miejscowości nie są przeludnione i nie doświadczysz tu zjawiska masowej turystyki. W przewodnikach wyspa Kefalonia określana jest jako dzika i nieskomercjalizowana. Najczęściej w ofertach znajdziemy tylko dwa hotele, jeden w miejscowości Skala a drugi w Katelios. Polecam "Utopia Resort", który nie należy do najtańszych, ale za to oferuje bardzo wysoki poziom komfortu oraz bardzo dobre all inclusive. Od standardowych wakacji może być nawet o 100-300zł droższy za tydzień. Wystarczy, że będziemy obserwować ceny, a możemy wstrzelić się w dobrą ofertę i zapewnić sobie wyjazd za około 2070 zł za tydzień. W maju i czerwcu tygodniowy pobyt kosztuje około 2070-2100 zł, a w sezonie około 2300-2500 zł. Myślę, że warto wybrać to miejsce, ponieważ widoki, które możemy zobaczyć w miejscowości, gdzie znajduje się hotel są naprawdę piękne. Najbardziej zachwyca czyste morze, gdzie aż do kilometra będziemy widzieli dno! W Skali nie będziemy mieli aż tak pięknie... Na Kefalonię zazwyczaj latają samoloty firmy Small Planet z Litwy, gdzie polecimy wyczarterowanym Airbusem A320 – najbardziej rozpowszechnionym samolotem świata, uchodzącym też za najbezpieczniejszy i najbardziej „wylatany” model. Najciekawsze jest lotnisko przypominało nieco dworzec w Katowicach w jego starej wersji... Czułem się tam, jakbym przeniósł się do roku 1980… Stare, kineskopowe, wysłużone telewizory robiły ogromne wrażenie. Takich już nigdzie nie ma... Do hotelu „Utopia Resort & Spa” jest jakieś 36 km drogi, ale z powodu krętych dróg taka podróż trwa około 50 minut. Podczas dojeżdżania na miejsce dowiedzieliśmy się, że pierwszeństwo mają tutaj osoby wjeżdżające na rondo oraz, że… większy pojazd ma zawsze pierwszeństwo... Na pewno szybko wytworzy się sytuacja, gdzie zobaczymy omawiane zasady w praktyce. Dla przykładu nasz autokar wjechał w bardzo krętą i bardzo wąską dróżkę, gdzie z naprzeciwka nadjeżdżała cysterna. Kierowca musiał wycofać pomimo wielkości pojazdu. Widać, że był wprawiony w takich manewrach, ponieważ bardzo sprawnie lawirował pomiędzy ciasnymi uliczkami i domami stojącymi tuż przy krawężnikach. Trasa dojazdowa zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Wyspa okazała się górzystym terenem z wieloma wzniesieniami oraz dawała przepiękne widoki na morze. Ale nie to przykuło moją uwagę. Najbardziej moją uwagę zwracały kwitnące ogromem kwiecia liczne drzewa i inne rośliny pomimo upalnych dni. Kefalonia to zdecydowanie wyspa kolorowych kwiatów. Niskie domy również pięknie komponowały się w krajobraz, ponieważ wszystkie pomalowano na jasne, pastelowe kolory, odpowiednie dla słonecznego klimatu. Nadawały klimat temu miejscu.

niedziela, 6 marca 2016

Orla Perć

 

Daniel, z którym jeździłem zawsze w góry miał takie marzenie, żeby przejść Orlą Perć. Niegdyś powiedział, że kiedy będą suche warunki w Tatrach, to będzie chciał spróbować tego przejścia. Minął już prawie rok i nic nie wskazywało, że coś się zmieni w tej kwestii. Nieoczekiwanie jednak październik pozwolił zrealizować jego plan. Kilka dni wcześniej wszystkie prognozy pogody na pierwszego października zapowiadały ciepły, suchy i słoneczny dzień, a w Tatrach szlaki miały być idealne. Zdecydowaliśmy, że kiedy wrócę z drugiej zmiany z pracy do domu, to od razu wsiądę do samochodu Daniela i pojedziemy bezpośrednio w góry. W samochodzie obliczyliśmy czas potrzebny na przejście całej Orlej Perci oraz wszystkich tras dojściowych i powrotnych. Naszą trasę wyceniliśmy na około czternaście godzin. Z Kuźnic na Zawrat daliśmy sobie cztery godziny czasu, na Orlą Perć sześć godzin i na powrót cztery godziny.

Na miejsce dojechaliśmy o 3.00 w nocy. Bez zastanowienia wyruszyliśmy w góry. Podchodząc w okolice rozdroża na Nosal zauważyliśmy, jak bardzo jest ciepło. W środku nocy i to w październiku szliśmy w koszulkach z krótkimi rękawami! Podejście na Boczań bardzo mi się dłużyło, ponieważ, kiedy poznawałem Tatry, w ciągu sześciu dni przechodziłem go aż dwanaście razy, więc myślę, że mi wystarczy już tego szczytu na kolejne lata... Podejście przez Dolinę Jaworzyny nie wchodziło w grę, bo zależało nam na czasie i jak najszybszym rozpoczęciu szlaku właściwego. Do Murowańca szliśmy szybkim tempem. Dopiero nad Czarnym Stawem Gąsienicowym zatrzymaliśmy się, kiedy niebo zaczęło się rozjaśniać. Była jeszcze noc. Daniel rozstawił aparat na statywie i zaczął fotografować gwiazdy oraz podejście na Zawrat na tle rozgwieżdżonego nieba. Przyznam, że zdjęcia robiły wrażenie. Rozpoczęliśmy podejście na Zawrat. Czarny Staw Gąsienicowy dość szybko zniknął nam za skałami, a Daniel mógł się rozgrzać przed Orlą Percią, ponieważ na trasie było mnóstwo ubezpieczeń w postaci klamer i łańcuchów. Na tym etapie spojrzeliśmy do góry, ponieważ szczyty oświetlały pierwsze promienie słońca. Wyróżniały się wśród reszty, jeszcze zacienionych gór. Daniel i tu przystanął, żeby sfotografować ten piękny widok. Dalsze wchodzenie przebiegało bardzo sprawnie. Wszelkie trudności na dojściu na Zawrat nie sprawiały Danielowi problemów, dlatego na przełęczy stanęliśmy o godzinie 7.10 rano. Widok był niecodzienny! Trawy przyjęły niezwykle rdzawych barw, a to wszystko oświetlało wczesnoporanne słońce. Zadni Staw dodatkowo podkreślał piękno tego rejonu. Jako, że widok bardzo cieszył nasze oczy przystanęliśmy na chwilę, by zrobić kilka zdjęć oraz nacieszyć się tym widokiem, który zmieniał się bardzo szybko. Dodatkowo Daniel w trakcie wchodzenia na Zawrat zwrócił uwagę na Zmarzły Staw, który faktycznie już zamarzał i teraz mógł na niego spojrzeć z wysokości.

Beskid Sądecki - 4.10.2013

 

Nasze przejście rozpoczęliśmy od przejścia z miejscowości Zabrzeż. Ta nazwa sprawiała wiele kłopotów, bo Ania cały czas wymawiała ją: Zabierz. Za nic nie mogłem znaleźć tej miejscowości na mapie w wersji Ani, dlatego tak trudno było zrozumieć o jaki szlak jej chodzi... a to z tego powodu, że pierwszy dzień Ania miała zaplanować, a ja drugi. To właśnie w tym momencie zauważyłem jak bardzo się różnimy. Jeśli ja lubiłem kontury gór, dla Ani to było brzydkie; jeśli ja lubiłem mrozy, to Ania podgrzewane, ruchome schody na szlakach; jeśli ja lubiłem zimne, to ona gorące... I tak bym mógł wymieniać po stokroć. I jak tu coś zaplanować, jeśli trzeba było to wszystko wziąć pod uwagę? Wyłonił się jeszcze temat kuchenki z gazem (o czym w polskich górach w ogóle bym nie pomyślał), aby zabrać ze sobą. Po długich poszukiwaniach skąd wytrzasnąć gaz na ostatnią godzinę, znalazłem dwie butle z wyprawy sprzed dwóch lat u taty. Ucieszyłem się, bo kolejne założenia były już łatwiejsze do spełnienia. W końcu umówiliśmy się na konkretne trasy. Ja wybrałem Pieniny, bo spodziewałem się mrozu i morza chmur, a Ania Beskid Sądecki do Dzwonkówki, bo chciała zobaczyć ten szlak. Nie ukrywam, że ten szlak podobał mi się bardzo, ponieważ było tam wiele pięknych polan z pięknymi widokami. Nasze plany mieliśmy spiąć tak, aby połączyć je jedną linią i żeby wyrobić się w dwa dni. Ja koniecznie naciskałem na morze chmur, chociaż Ania nie przepadała za barierkami na Trzech Koronach… Ja też nie, ale co tam barierki, kiedy takie morze chmur widniało na horyzoncie! Nie myśli się wtedy o tej biżuterii i o żelastwie, ale o tych widokach! I tak właśnie myślałem.

Pieniny 2013 - 4-5.10.2013 - czwarty rok polowań na "morza chmur".

 

Nasze przejście rozpoczęliśmy od przejścia z miejscowości Zabrzeż. Ta nazwa sprawiała wiele kłopotów, bo Ania cały czas wymawiała ją: Zabierz. Za nic nie mogłem znaleźć tej miejscowości na mapie w wersji Ani, dlatego tak trudno było zrozumieć o jaki szlak jej chodzi... a to z tego powodu, że pierwszy dzień Ania miała zaplanować, a ja drugi. To właśnie w tym momencie zauważyłem jak bardzo się różnimy. Jeśli ja lubiłem kontury gór, dla Ani to było brzydkie; jeśli ja lubiłem mrozy, to Ania podgrzewane, ruchome schody na szlakach; jeśli ja lubiłem zimne, to ona gorące... I tak bym mógł wymieniać po stokroć. I jak tu coś zaplanować, jeśli trzeba było to wszystko wziąć pod uwagę? Wyłonił się jeszcze temat kuchenki z gazem (o czym w polskich górach w ogóle bym nie pomyślał), aby zabrać ze sobą. Po długich poszukiwaniach skąd wytrzasnąć gaz na ostatnią godzinę, znalazłem dwie butle z wyprawy sprzed dwóch lat u taty. Ucieszyłem się, bo kolejne założenia były już łatwiejsze do spełnienia. W końcu umówiliśmy się na konkretne trasy. Ja wybrałem Pieniny, bo spodziewałem się mrozu i morza chmur, a Ania Beskid Sądecki do Dzwonkówki, bo chciała zobaczyć ten szlak. Nie ukrywam, że ten szlak podobał mi się bardzo, ponieważ było tam wiele pięknych polan z pięknymi widokami. Nasze plany mieliśmy spiąć tak, aby połączyć je jedną linią i żeby wyrobić się w dwa dni. Ja koniecznie naciskałem na morze chmur, chociaż Ania nie przepadała za barierkami na Trzech Koronach… Ja też nie, ale co tam barierki, kiedy takie morze chmur widniało na horyzoncie! Nie myśli się wtedy o tej biżuterii i o żelastwie, ale o tych widokach! I tak właśnie myślałem.

Pieniny 2014 - 11.10.2015 - piąty rok polowań na "morza chmur".

 

Wyjazd w Pieniny był, jak co roku, podstawowym celem do zrealizowania. Kiedyś napisałem kalendarz powtarzających się zjawisk górskich i właśnie takie morza chmur w Pieninach są jednym z nich. Regularnie, co roku występują w okolicach 13-20 października, co nakłada się z największą liczbą kolorów liści, dlatego to widowisko jest najpiękniejsze tylko w tych dniach. Wyszukiwałem jakiegoś dnia, który pogodowo będzie idealny do takiego wypadu, żeby można było podziwiać morze chmur, bo kolory liści już były... W tym roku jednak mój wyjazd się różnił od poprzednich... bo pojechałem tam z moją narzeczoną, która tylko słyszała o tym wszystkim, a teraz chciała zobaczyć to na własne oczy. Z pewnością domyślacie się jakie wrażenie muszą wywrzeć takie widoki na osobie, która nie chodziła po górach... Takie widoki muszą zapisać się w pamięci bardzo trwale... Zaczęliśmy o nietypowej porze, bo o godzinie 23.20 z Krościenka. Obowiązkowo chcieliśmy wejść na Trzy Korony. Szybko opuściliśmy miasto i dalej szlak prowadził przez ciemny las i widokowe polany. Dodatkowo uroku naszej wędrówce dodawał Księżyc prawie w pełni. Dawał bardzo dużo światła, przez co i do lasu dostawały się jego znaczne ilości. Nie śpieszyło nam się w ogóle. Szliśmy powoli, aby podziwiać te wszystkie widoki, ponieważ teraz Krościenko 'majaczyło' gdzieś na dole, oświetlone miejskimi latarniami. Wszystko to widzieliśmy za cienką mgłą... Dalsze wejście okazało się łatwe i przyjemne. Strome podejście z początku Monika - bo tak nazywa się moja narzeczona - po prostu przegapiła, z powodu ciemności. Kiedy tędy wracaliśmy zapytała: 'to tu było tak stromo?'. Piękne widoki nas nie opuszczały na dłużej, bo po krótkich odcinkach leśnych wychodziliśmy na kolejne polany dające panoramiczne widoki. W okolicach szczytowych byliśmy po godzinie 1.17 w nocy. Zatrzymaliśmy się w deszczochronie, z którego na szczyt mieliśmy niewiele, bo tylko 5 min. marszu. Do wschodu Słońca było jeszcze daleko, dlatego podziwialiśmy okoliczne widoki bardzo długo prowadząc rozmowy. Spotkaliśmy też innych zapaleńców i obserwatorów jesiennych mórz chmur oraz wschodów Słońca, którzy mieli taki sam pomysł, co my. Widoków było tyle, że nie było czasu spać. Zresztą i tak się nawet nie chciało. Wschód Słońca rozpoczął się bardzo efektownie, a przez górę chmury 'przewalały' się jeszcze blisko dwie godziny. W tym czasie podziwialiśmy widmo Brockenu (zjawisko polegające na tym, że kiedy stoimy nad chmurami i rzucamy na nie cień, to dookoła cienia naszej głowy powstaje gloria - tęcza. Sam cień jest dziwnie przesunięty względem chmur, co wygląda jak jakaś zjawa. Z tym zjawiskiem jest związany przesąd, ale jako, że w ogóle w nie nie wierzę, to nie piszę o nim, bo gdyby był prawdziwy już trzy razy powinien się stać :-) ). Powstawało jedno za drugim, aż nie sposób ich było zliczyć... Tylko pozostało mi robić zdjęcia... Co jeszcze było ciekawego? Z pewnością piękne widoki po tych dwóch godzinach, kiedy Pieniny nareszcie otwarły się w całości... Schodząc ze szczytu mogliśmy podziwiać najpiękniejsze kolory jesieni - szczególnie na Przełęczy Chwała Bogu.

sobota, 5 marca 2016

Bystra, Błyszcz zimą

 

- Ma być piękna pogoda - usłyszałem od Daniela takie słowa.

- Może uda się gdzieś w Tatry pojechać - odpowiedziałem.

- Ciekawe czy będzie morze chmur

- zobaczę - jest jakaś szansa...

Taki dialog wywiązał się pomiędzy nami, gdy zauważyliśmy poprawę pogody, a co za tym idzie - możliwość wyjazdu w góry. Szybko wybraliśmy za nasz cel Bystrą, bo już tyle razy próbowaliśmy dojść tam zimą, ale zawsze albo warunki nie pozwalały, albo dzień był za krótki... Teraz postanowiliśmy, że pójdziemy na Bystrą standardowym szlakiem przez Iwaniacką Przełęcz jeszcze w nocy, żeby dać sobie mnóstwo czasu w ciągu dnia na długą wędrówkę granią Ornaków. Daniel dodatkowo chciał sprawdzić swoją wytrzymałość, zasypiając w namiocie podczas mroźnych nocy, ponieważ za 4 miesiące miałem w planach wyjazd do Gruzji na Kazbek i do Rosji na Elbrus. Daniel cały czas rozważał tę opcję, by dołączyć do ekipy. Nie było lepszej możliwości niż ta, by spróbować noclegu w zimowych Tatrach. Rozpoczęliśmy standardowo o 3.00 w nocy od Doliny Kościeliskiej. Wędrówka doliną nieco nam się dłużyła, ponieważ w nocy niewiele widzieliśmy. Zależało nam na jak najszybszym dotarciu w wyższe partie gór, żeby przejść do części właściwej całego wyjazdu. W Dolinie Kościeliskiej minęliśmy kilka charakterystycznych punktów, które zawsze u mnie przywołują dobre wspomnienia. Kiedy dotarliśmy do schroniska na Hali Ornak usiedliśmy tylko na chwilę na ławkach. Spostrzegliśmy, że w pobliżu nas siedzi kot w paski w odcieniach szarości. Pogłaskaliśmy go nawet, a on położył się obok nas. My jednak za kilka chwil musieliśmy ruszać dalej, żeby zdążyć w rozsądnym czasie na Bystrą. Wybierając żółty szlak, dalej "pociągnęliśmy" na Iwaniacką Przełęcz. Z naukowej prognozy pogody wiedziałem, że zobaczymy morze chmur. Nocne podejście na przełęcz upływało szybko, ale nie widziałem żadnej oznaki tworzenia się tak wyczekiwanego morza chmur. Narzuciliśmy szybkie tempo, dlatego stromizna w lesie minęła nam aż za szybko. Cieszyłem się, bo przyznając szczerze - nie lubię odcinka na Iwaniacką Przełęcz. Tam się nic nie dzieje. Na przełęczy zatrzymaliśmy się tylko, żeby coś zjeść i się napić, po czym ruszyliśmy dość szybkim krokiem na pierwszy z Ornaków - Suchy Ornaczański Wierch 1832 m n.p.m. Dopiero po przejściu przerzedzającego się lasu ponad przełęczą stanęliśmy przed wielką górą. Tak ją nazywam, ponieważ po wyjściu z lasu przed nami widać tylko ogromny i bardzo nachylony stok, który ciągnie się bez końca. Do pokonania jest około 400 m przewyższenia. W warunkach zimowych takie podejście może dodatkowo zmęczyć.

Wołowiec zimą 2064 m n.p.m.

Dolina Chochołowska zimą 

Jest 31 grudnia 2014 roku. Jako, że nie obchodzę Sylwestra jako święto, czy jakąś okazję do imprezowania, zauważyłem w tym dniu możliwość wyjazdu w góry i odpoczęcia od pracy. W pracy rozmawialiśmy na temat pogody i ewentualnego wyjazdu w góry. Niejako nastawialiśmy się psychicznie. Kiedy nadarzyła się okazja, po południu, 30 grudnia, zadecydowałem, że pogoda będzie wymarzona na wyjazd. Stwierdziłem, że będziemy mieli duży mróz i piękne widoki dzięki idealnej przejrzystości powietrza. Ja i Robert spakowaliśmy plecaki bardzo szybko. Umówiliśmy wyjazd na godzinę 00.00. Robert szukał jeszcze dodatkowej osoby, żeby zmniejszyć koszty za paliwo. Powstało małe nieporozumienie, bo Robert powiedział, że zadzwoni do Brygidy, a później zapomniał o niej w myślach.... Brygida dopiero o godzinie 20.00 dowiedziała się, że chcemy jechać w góry, a konkretnie w Tatry, dlatego bez zastanawiania robiła wszystko, by pojechać z nami. Brygida miała jeszcze zaplanowaną imprezę sylwestrową o godzinie 18.00, dlatego musiała mieć gwarancję, że zdążymy wrócić na czas.

Od samego początku atrakcje nie omijały nas ani na chwilę. Robert – zwany Bobcikiem –  o godzinie 23.50 zadzwonił, że spóźni się trochę i będzie po godzinie 00.20. Nie wiedziałem o co chodzi – pomyślałem, że Brygida potrzebowała trochę więcej czasu, bo dowiedziała się zbyt późno o naszym wyjeździe. Kiedy przyjechali do mnie od razu zauważyłem, że coś jest nie tak. Czekałem na dworze 30min przy temperaturze -17°C, a właśnie dowiedziałem się, że nie ma ogrzewania w samochodzie, bo wysiadło… Dla mnie nie był to problem, bo jestem przyzwyczajony do niskich temperatur, ale bardziej martwiłem się, żeby sam dojazd w góry nie wychłodził Roberta i Brygidy. Było tak zimno, że każdy oddech wywoływał kłęby pary, która zamarzała na przedniej szybie. Przez trzy godziny jazdy, cały czas, przed oczyma kierowcy drapałem skrobaczką powstający lód, żeby Bobcik miał widoczność. Powiedziałem tyle tylko, że ten wyjazd będziemy bardzo mocno wspominać, bo już się ciekawie zaczął... Na miejsce dojechaliśmy po godzinie 3.30 u wylotu Doliny Chochołowskiej. Bobcik i Brygida mieli bardzo wychłodzone stopy od jazdy w zmrożonym aucie, dlatego martwiłem się, czy w ogóle dadzą radę rozpocząć wędrówkę, bo stopy wręcz bolały ich z zimna. Miałem przy sobie trzy komplety bardzo grubych skarpet na alpejskie wyprawy oraz polary. Dałem Brygidzie te rzeczy, żeby była bardziej chroniona od zimna. Ekipa postanowiła wyjść z samochodu i spróbować się rozgrzać. Postanowiłem, że pierwsze pół godziny narzucimy tempo tak, co by stopy mogły się rozgrzać. Po 20min marszu powoli ciepło wracało do stóp i do nóg, dzięki czemu chęci powróciły do dalszej wędrówki. Widzieliśmy, że Robert trochę odstaje, bo nie chodził już długo po górach, przez co musiał zwalniać na drodze i się zatrzymywać, by nadążyć za własnym oddechem. Szliśmy tak około dwie godziny. Robert wypatrywał schroniska, żeby trochę odpocząć. W trakcie wędrówki mierzyłem temperaturę. Mieliśmy już -22°C, ale byliśmy rozgrzani, więc nie odczuwaliśmy tak bardzo tego silnego mrozu. Powiedziałem ekipie, że na długo w budynku nie możemy zostać, żeby nie ochłonąć z wędrówki, bo wtedy mróz stanie się bardziej odczuwalny. Robert stwierdził, że nie da rady na razie iść gdziekolwiek dalej i poczeka na nas w schronisku. Ja zaplanowałem wyjście na wschód Słońca, bo po to tu głównie przyjechałem.

Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem - czyli Mięgusz Tygrysi

 

Po raz pierwszy od 35-ciu tygodni zobaczyłem, że ma być słoneczna pogoda w sobotę. Dotychczas wszystkie 34 soboty pod rząd były deszczowe lub całkowicie pochmurne z drobnymi opadami. Ta sobota miała być wyjątkowa. Moja tradycja mówiła, żeby co roku pojechać na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem, żeby podziwiać niezwykły i bardzo rzadki kwiat o nazwie Kuklik Rozesłany, który wygląda jak czerwona, włochata głowa i rośnie na skraju przepaści powyżej wysokości 2200 m n.p.m. Ten kwiat dla mnie jest tak niezwykły, że to właśnie ze względu na ten widok jadę w to miejsce. Pozostała jeszcze jedna kwestia. Doczekałem pogody, ale musiałem zebrać jeszcze chętną osobę. Podrzuciłem temat w pracy… Od razu znalazły się trzy chętne osoby! Byłem zdziwiony, bo wszystkie trzy osoby były nowicjuszami w kwestiach górskich. Jedynie Ania, która chodziła już po Tatrach wiedziała przynajmniej ze zdjęć, gdzie mam zamiar poprowadzić ekipę. Szlak na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem uchodzi za jeden z trudniejszych dla nowych osób, bo jest tam tylko 7 klamer i dość eksponowany teren, ale opowiadając im o tych „atrakcjach” i o tym, że uznaje się ten szlak za jeden z najpiękniejszych w całej Polsce, obowiązkowo chcieliśmy tam być. Każdy był ciekaw, co tam zobaczą. Standardowo wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia o godzinie 00.00 tak, żeby wyjść o 3.00 w nocy, by podziwiać wschód słońca nad Morskim Okiem. Kondycja Ani była trochę słabsza niż reszty ekipy, ale szła równym krokiem, dlatego spowolniliśmy do jej tempa. Nad Morskim Okiem byliśmy jeszcze przed wchodem słońca, ale zobaczyliśmy, że  nad szczytami przesuwają się chmury. Po chwili szczyty zaczęły czerwienieć od wczesnoporannego słońca. Pionowe ściany skalne wyglądały stąd fenomenalnie! Za chwilę jednak ten widok przyćmiło inne zjawisko. Chmury tak się ułożyły, że Mięguszowieckie szczyty oświetlały cztery rzędy czerwonego światła i padały cztery pasy cieni tak, że tworzyły „zebrę” złożoną ze światła i cieni. Szybko nazwaliśmy ten szczyt „Mięguszem Tygrysim”, ze względu na piękne paski, które bardzo przypominały futro tygrysa. Mieliśmy wiele radości z tego niezwykłego spektaklu światła. To nie był koniec atrakcji… Po zjedzeniu wanilowych rurek z Biedronki, które zniknęły w ciągu pięciu minut, poszliśmy w stronę Czarnego Stawu pod Rysami. Na ścieżce okrążającej Morskie Oko mieliśmy niezwykłe spotkanie z sarnami. W jednej chwili wyglądały jakby syn rozmawiał z matką. Obowiązkowo musiałem uwiecznić na zdjęciu ten obrazek (co też publikuję pod tekstem). Wyglądały bardzo słodko! Okrążając Morskie Oko podziwialiśmy jak Mięgusz Tygrysi zmienia swoje barwy. Równomiernym krokiem dochodziliśmy do Czarnego Stawu pod Rysami. W połowie drogi pomiędzy stawami podziwialiśmy wiekową limbę z odsłoniętymi korzeniami opasającymi kilka głazów. To drzewo jest wyjątkowe. Nad Czarnym Stawem podziwialiśmy szlak na Rysy i szczyty dookoła. Bardzo miła i wesoła atmosfera zachęcała do dalszej wędrówki. Ania bała się trochę tego szlaku bo wiedziała, że będzie tam dla niej trudno, ale mimo wszystko chciała iść. Obiecałem jej, że pomogę jej przechodzić trudniejsze etapy, ponieważ byłem tam już co najmniej sześć razy.

Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy podejście ścieżką wśród zarośli. Tutaj chodzą tylko nieliczni, bo zdecydowana większość idzie na Rysy. Ja chciałem, żeby ekipa poznała coś innego i bardzo pięknego – dla mnie najpiękniejszego szlaku w Polsce… Już na początku podziwialiśmy ogromny głaz, który z poprzedniego wyjazdu nazwałem „przebieralnią”, bo ze względu na woje rozmiary można było się tam w całości przebierać. Problem był jedynie taki, że ci co wchodzili 300m wyżej, widzieli wszystko. Z powodu wczesnej pory, byliśmy tam pierwsi, więc mogliśmy wykorzystać to miejsce, ponieważ z każdą godziną robiło się coraz cieplej. W pobliżu tego głazu poszedłem do małej jamy utworzonej z trzech głazów. Znajduje się poza szlakiem, ale obowiązkowo chciałem pokazać im to miejsce, bo stąd rozpościerał się wspaniały widok na Czarny Staw pod Rysami z pięknymi, skalnymi ramami. Wyżej wędrowaliśmy wzdłuż ściany legendarnej ściany Kazalnicy. Swoimi rozmiarami zachwycała nas wszystkich, a dodatkowe cieki wodne w jej pobliżu nadawały temu miejscu piękny klimat. Tuż za ścianą Kazalnicy przechodziliśmy zieloną ścieżką pod pierwsze kaskady na szlaku, które wymagały przejścia przez nierówne i ostre, mokre skały. Tutaj pomagałem Ani, ponieważ czuła się niepewnie. Wszyscy byliśmy zdumieni okolicznościami przyrody, ponieważ tutaj bardzo szybko osiągało się wysokość i co chwilę zmieniało się otoczenie. Widok promieni przedzierających się przez skały do innych głazów znajdujących się poniżej, tworzył piękną mozaikę światła i cieni. To właśnie tutaj, kiedy przekraczaliśmy drugą kaskadę opowiedziałem mojej ekipie o niezwykłości tego miejsca. Będąc tutaj około godziny 11.00 przez kaskadę przechodzi granica światła i cienia, dzieląc go na dwie części. Wody kaskady rozszczepiają się tutaj na pojedyncze kropelki, tworząc piękną, pobłyskującą fioletem i białym światłem mozaikę. Uwielbiam ten widok. Moją uwagę dodatkowo zwróciły fioletowe kwiaty w kształcie bucików. Przysiadłem w trawie by zrobić sesję zdjęciową tym i innym kwiatom. Tymczasem moja ekipa rozsiadła się na jednym z dużych głazów, żeby odpocząć. Widziałem, że za nami idzie samotny pan, starszy od nas wiekiem. Robert, Brygida i Ania – bo tak nazywali się członkowie mojej ekipy, z którą pojechałem pierwszy raz w góry, zaczęli rozmawiać o tematach z pracy. Kiedy usłyszałem w tle pytanie: „widziałeś ten moduł 4A od Eli?, czy też zdanie: „tam były pomylone sleeve tagi”, roześmiałem się pod nosem, tym bardziej, że obok nich przysiadł się ten pan i pomyślałem, co on sobie teraz musi myśleć słysząc te „niegórskie” rozmowy. Wyglądało to śmiesznie. Kiedy nacieszyłem się widokiem pełnym kwiatów zszedłem do nich i powiedziałem im: „ja tu się delektuję ciszą i pięknymi widokami i kwiatami, a tu słyszę ‘moduł 4A’ czy ‘sleeve tagi’ – to ja tu jadę w góry, żeby być z dala od tego wszystkiego, a tu słyszę takie rzeczy”. Wtedy wszyscy się zaśmialiśmy na głos. Po dłuższym odpoczynku powiedziałem, że trzeba już iść. Szczególnie Ani opowiedziałem o trudnościach, które dopiero się rozpoczną oraz o słynnej półce, która dla jednych jest straszna, a dla drugich jest zwykłym przejściem. Z tego powodu nie omijałem żadnych szczegółów szlaku. Powyżej rozpoczęły się trudności. Najpierw przeszliśmy półkę skalna z klamrą, która na forach internetowych została bardzo rozsławiona. Robert i Brygida przeszli ją bez problemów. Ania się bała, dlatego szliśmy powolnym krokiem, żeby mogła się oswoić. Za zakrętem rozpoczęło się wchodzenie po bardzo stromych skałach aż na sam szczyt Kazalnicy 2159 m n.p.m. Na całym etapie Ania bardzo się bała, ale chciała iść dalej, dlatego pozwoliłem, żeby szła swoim tempem i bez poganiania miała iść cały czas do przodu. Po drodze minęliśmy jeszcze 6 klamer. W dwóch miejscach było nieco trudniej. Dla osoby, która zaczyna przygodę z górami z pewnością te miejsca będą bardzo trudne. Ania martwiła się jak będzie schodzić w drodze powrotnej. Po dłuższym czasie dotarliśmy na szczyt Kazalnicy. Ania i Robert byli bardzo zmęczeni a słońce dopiekało. Oboje postanowili, że nie pójdą dalej. Powiedzieli, że poczekają na nas. Ja i Brygida postanowiliśmy, że idziemy do końca. Brygida odznaczała się szybkim tempem i wytrzymałością oraz nie czuła strachu. Szła po prostu, jakby chodziła już po Tatrach. Stworzyliśmy sprawny duet i poszliśmy odcinkiem, który uwielbiam – tam, gdzie rosną moje kwiaty. Pokazywałem je Brygidzie, ponieważ porastały gromadnie skraje urwisk. Byliśmy zachwyceni ich pięknem.

Rysy zimą

 

Ciągle nie miałem pewności, czy gdzieś pojadę w góry, bo w pracy jeszcze negocjowałem urlop. Nie ukrywałem przed moim przełożonym, że chciałbym w piątek wejść na Rysy zimą, bo były ku temu odpowiednie warunki, na które czekałem już 7 lat… Założyłem, że przez tydzień musi być bezchmurne niebo lub słoneczna pogoda, ale z ujemną temperaturą, żeby warstwy śniegu dobrze się związały. Takie warunki były ostatnio w lutym 2012 roku, ale wtedy nie dostałem urlopu ze względu na to, że trwały wówczas ferie zimowe i to kobietom z dziećmi przysługiwał urlop jako pierwszy. Teraz widząc odpowiednie warunki koniecznie chciałem namówić Roberta na kolejny wyjazd, byśmy pojechali jeszcze tego samego dnia. Do godziny 20.00 nie dawał mi znać, czy jedziemy, dlatego pomału odkładałem ten wyjazd na kolejne lata… Jednak za chwilę zadzwonił telefon…, gdzie Robert powiedział, że jest zmęczony, ale chce jechać. Powiedziałem, żeby poszedł spać chociażby na dwie godziny, żeby odpoczął po drugiej zmianie, a ja za ten czas kupię mu prowiant na naszą wyprawę. Robert powiedział, że nie ma tyle sił, żeby iść na Rysy, dlatego rozważał inne góry. Kiedy zapytał się, gdzie idziemy, to powiedziałem, że nie wiem – pojedziemy w stronę Tatr a w drodze będziemy wybierać góry. I tak zrobiliśmy. Umówiliśmy się standardowo na godzinę 00.00. Na miejsce dotarliśmy około godziny 3.30 w nocy. W trakcie drogi wybieraliśmy trasę. Robert widząc, że są specjalne warunki i że mi na Rysach bardzo zależy postanowił, że pojedzie na Kasprowy Wierch, a mnie wysadzi na Palenicy Białczańskiej, skąd pójdę w stronę Morskiego Oka. Gdyby miał być większy stopień zagrożenia lawinowego zadecydowałem, że zawrócę i zadzwonię. Nigdy nie stawiam moich celów ponad zdrowie i życie, dlatego gdy widzę duży stopień zagrożenia lawinowego, czy też halny i ciepłe, słoneczne dni, to nie wyruszam w góry, bo takie wyjścia zazwyczaj kończą się lawinami. Dzisiaj miał być ostatni dzień mroźnej, prawie bezwietrznej i słonecznej pogody. Zadecydowałem, że pójdę do schroniska nad Morskim Okiem i tam zobaczę jakie będą warunki. Asfaltowy odcinek, który był przysypany śniegiem pokonywałem szybkim tempem, ale że od szybkiego marszu zrobiło mi się ciepło zrobiłem sobie 30min przerwę pod kamiennymi podejściami skracającymi drogę asfaltową. Szedłem zupełnie sam, a wszędzie dookoła nie słyszałem nic – nawet wiatru…

Nad Morskie Oko doszedłem około godziny 5.45, skąd zacząłem schodzić do poziomu tafli lodu. Schody, którymi codziennie kroczyły tysiące ludzi teraz stały się jak Orla Perć… Zawieszono tu po obu stronach niebieskie i grube liny, podobne do tych, stosowanych w Alpach, ze względu na „wyślizganą” powierzchnię, która zamieniła się w lód. Zejście z pozoru „zwykłymi” schodami stało się odcinkiem na miarę oblodzonej Orlej Perci… Jako, że Morskie Oko zamarzło całkowicie, po jego przekątnej wydeptano wyraźną ścieżkę, która znacznie skracała zimowy szlak na Rysy. Skorzystałem z niej zyskując dużo czasu. Podejście na Czarny Staw odbywało się równie sprawnie i szybko. Szlak wytyczono tu zupełni inaczej niż w lecie, ale za to bardzo ciekawie bo dwukrotnie prowadził przez Czarnostawiańską Siklawę oraz przez odcinki leśne. Przy Czarnym Stawie byłem już o godzinie 6.14, co oznacza, że przejście od schroniska nad Morskim Okiem do Czarnego Stawu zajęło mi tylko 29 minut. W lecie ten sam odcinek trwałby znacznie dłużej. Dopiero tutaj niebo zaczęło się rozjaśniać, ponieważ noc ustępowała i rozpoczynał się nowy dzień. Przysiadłem na tutejszym kamieniu, zjadłem dość dużo, by mieć siły na całą wędrówkę. Tak już mam, że jak zaczynam iść pod górę to nie jem w trakcie tylko idę ile sił w nogach. Po odpoczynku Czarny Staw przeciąłem tak samo po przekątnej, co znowu pozwoliło mi zyskać trochę czasu, pomimo, że nie był dla mnie ważny – miałem go bardzo dużo na to wejście. Rozglądałem się czy ktoś idzie i w oddali zauważyłem jedną osobę, która zaczynała swoje podejście na Rysy tak, jak ja – samotnie. Poszedłem za jego śladami. Znałem trasę zimowego przejścia z 2008 roku, bo wtedy tam wchodziłem. W tym momencie niebo nabrało bardzo ciekawych barw, a chmury przepięknie przyozdabiały błękit nieba. Obserwowałem jak rozpadają się chmury tworząc pojedyncze „baranki” na niebie podświetlane na pomarańczowo od spodu. Widok był niezwykły! Wiedziałem, że po wschodzie słońca chmury mają jeszcze „żyć” tylko dwie godziny, po czym znikną i pozostanie już tylko czysty błękit nieba. Podziwiałem niezwykłe chmury stratocumulus stratiformis perlucidus i stratocumulus stratiformis undulatus, które tworzyły niesamowitą mozaikę na niebie. Z każdą chwilą było ich coraz mniej.

Ciemniak zimą (Czerwone Wierchy) - moja mała Alaska

 

Nasza wyprawa jak zwykle była zorganizowana w biegu. Takie mają chyba najpiękniejszy klimat i zawsze jest wiele niewiadomych, które zachęcają by próbować. Tym razem Danielowi i mi marzył się Ciemniak. Przez wiele lat omijaliśmy go dużym łukiem, ponieważ zawsze znajdowaliśmy „ciekawsze” góry. Myślałem sobie nawet, że widoki z niego nie mogą być ciekawe po tym, co oglądałem w lecie. Daniel niejednokrotnie wspominał o listopadowym morzu chmur z Ciemniaka, które widział na zdjęciach w jednej z galerii internetowych. Cały czas miał w pamięci ten obraz, dlatego pamiętał o tej górze. Jako, że w tym roku przeszedłem kilka zimowych tras w Tatrach, postanowiłem, ze wejdę na Ciemniaka, bo mnie tam dawno nie było i zobaczę jak tam jest w zimie. Jeszcze z pracy zadzwoniłem do Daniela, czy nie mógłby w ten sam dzień jeszcze pojechać w góry, bo ma być piękna pogoda. Trochę zapowiadali silniejsze wiatry, ale to mi nie przeszkadzało, bo wiedziałem, że każdy kolejny dzień miał być cieplejszy, a co za tym idzie – bardziej lawinowy. Zresztą ten dzień był jednym, w którym mógłbym wziąć wolne. I tak za dwie godziny byliśmy już umówieni na dwunastą w nocy na wyjazd w Tatry. Jednogłośnie zdecydowaliśmy, że będzie to Ciemniak. Wiedziałem, że ten szlak będzie wymagający kondycyjnie, ponieważ czekało nas ponad cztery godziny ciągłego, stromego podchodzenia. Na miejsce dojechaliśmy około godziny trzeciej w nocy. Zebranie się do wyjścia zajęło nam 10min, dlatego mieliśmy dużo czasu. Nie planowaliśmy wchodzenia na szczyt w celu podziwiania wschodu słońca. Raczej planowaliśmy, żeby zastał nas gdzieś w trasie.

Nocne podejście rozpoczęliśmy po godzinie 3.35, ponieważ pierwsze 20min zajęło nam przejście Doliny Kościeliskiej do momentu rozgałęzienia szlaków. Na końcu długiej polany skręciliśmy w las. Do tego miejsca droga była w fatalnym stanie, ponieważ wszystkie ślady po turystach i samochodach ciężarowych zamarzły i przez to szło się bardzo niewygodnie. W lesie liczyłem na poprawę warunków, ale tutaj ślady zostawiły traktory, które były jeszcze głębsze. Dodatkowo po czymś takim musieliśmy podchodzić do góry. Na szczęście za chwilę wybawieniem okazał się drewniany mostek nad potokiem, którędy prowadził pieszy szlak letni. Od tego miejsca ślady traktorów zniknęły gdzieś w lesie, gdzie prowadzono nieustanną zrywkę drewna po huraganie Ksawery z 14 grudnia 2013 (trwa ona do dziś w wielu miejscach Doliny Kościeliskiej). Od początku odcinka leśnego szlak pnie się stromo do góry. Na szczęście w nocy nie widzieliśmy ile zostało do celu, dlatego nic nie rozpraszało naszej uwagi. Dość szybkim krokiem szliśmy przed siebie, żeby zmniejszać ten dystans. Strefa leśna zajęła nam blisko dwie godziny. Zakończyło ją ogromne pole śnieżne, gdzie za zakrętem w prawo przeszliśmy jeszcze wąski pas lasu, za którym stanęliśmy na małej przełęczy obok skał zwanych „piecem”. Tutaj dostrzegliśmy, że za niedługo dzień będzie się zaczynał. Na wschodzie niebo stawało się coraz jaśniejsze. Zastanawialiśmy się, gdzie ujrzymy wschód słońca i czy będzie to atrakcyjne miejsce do jego obserwacji.

Krokusy w Dolinie Chochołowskiej - 24.04.2015

 

Kiedy zakwitną krokusy w Dolinie Chochołowskiej? To pytanie zadawałem sobie bardzo często. Obserwowałem ten temat prawie codziennie, by trafić w najlepszy okres ich kwitnienia. Dzięki temu mogłem zaplanować wyjazd w Tatry w celu podziwiania tych pięknych, fioletowych kwiatów. Od samego początku założyliśmy, że nie jedziemy, by wejść na jakiś szczyt ale raczej, by podziwiać krokusy i nadchodzącą wiosnę. Wiedzieliśmy, że po 20 kwietnia są najpiękniejsze krokusy w Dolinie Chochołowskiej, więc chcieliśmy obowiązkowo zobaczyć to widowisko. Widząc po tym, ile kwiatów jest w miastach – a było ich znacznie więcej niż w innych latach – stąd też wyciągnąłem wniosek, że w tym roku musi być znacznie więcej krokusów. Pojechałem nastawiony bardzo optymistycznie, bo prognozy zapowiadały się dobrze. Przez dwie godziny po wschodzie słońca niebo miało się zachmurzyć prawie całkowicie, ale później miały się chmury rozpaść w szybkim tempie. W myślach miałem chmury stratocumulus stratiformis perlucidus, czyli cienkie poduszki poukładane w równych rzędach – jeśli te chmury zobaczyłbym oznacza to, że tak się stanie. Kiedy po 5.00 rano zaczynaliśmy wchodzić do Doliny Chochołowskiej niebo pociemniało. Od jej połowy Daniel – bo z nim szedłem – zmartwił się mówiąc „nic już dzisiaj z tego nie będzie”. Ja jednak widziałem, że mgliste chmury bardzo szybko zamieniały się w te, o których mówiłem. Ich właściwością jest to, że szybko powstają i szybko się rozpadają po około dwóch godzinach po wschodzie słońca. Od teraz miałem już pewność, więc miałem już radosne serce. Zaproponowałem Danielowi, że kiedy dojdziemy do schroniska to usiądziemy na ławce i godzinę się prześpimy na niej i będzie już słonecznie. Tuż przed schroniskiem na niebie widzieliśmy równą linię chmur, która dała nam już ostateczną gwarancję. W schronisku zwiesiłem głowę na stół i zasnąłem. Kiedy wpadły pierwsze promienie słońca wyszedłem z Danielem i od razu chwyciliśmy za aparaty. Zdziwieni byliśmy jak szybko po tak zimnej nocy wszystkie się pootwierały. Ale widok był piorunujący!!! Zobaczyliśmy ogromne morze kwiecia, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Krokusów z pewnością było ponad milion sztuk, choć myślę, że i to zbyt mała liczba biorąc pod uwagę ogromną przestrzeń i zagęszczenie jak na zdjęciach poniżej… Byliśmy zupełnie sami. Wybieraliśmy najpiękniejsze fragmenty wielkiej polany ciesząc się tym niezwykłym pięknem. Po chwili zauważyliśmy pierwszą parę i następnych ludzi. Nie zbierały się na szczęście tłumy, dlatego cały dzień mogliśmy podziwiać je w tak pięknej scenerii. Po około trzech godzinach poszliśmy jeszcze w stronę kapliczki, gdzie trafiliśmy na bardzo gęsto zakwitnięty kawałek polany. Tutaj był przepiękny dywan kwiatów! Dodatkowo spotkaliśmy strażnika TPN-u, który powiedział, że dzisiejszy dzień jest tym szczytowym i trafiliśmy w najlepszy okres. Właśnie tutaj podeszła do mnie pewna dziewczyna i zapytała mnie czy jestem „Mosorczykiem z Floga”. Jak mnie zdziwiło to pytanie! Przedstawiła mi się Agnieszka znana na Flogu jako Sowiasta. Od razu wiedziałem z kim rozmawiam – tym bardziej było mi miło poznać pasjonatkę gór, której zdjęcia oglądam na Flogu. W drodze zejściowej z kapliczki Daniel zapytał pewną panią: „szukamy tego najpiękniejszego. Znalazła go pani?”. Po czym wszyscy się cieszyliśmy z tych pięknych widoków. Na wywłaszczeniu terenu przystanęliśmy przy kolejnych bardzo dużych skupiskach krokusów. Tutaj już zgromadziło się kilku miłośników tatrzańskich polanek, dlatego nie tylko ludzie robili zdjęcia kwiatów, ale również ludzi, jak robią te zdjęcia na kolanach. To był bardzo ciekawy widok. Postawę Daniela nazwałem „snajper”, bo celował, jakby precyzyjnie miał coś odstrzelić. Obowiązkowo uwieczniłem to na zdjęciu. Niebo cieszyło ciągle swoim błękitem. Na sam koniec poszliśmy jeszcze na ścieżkę, na której nie rósł ani jeden kwiat, a pozwalała znaleźć się w sercu tego kobierca. Tutaj znaleźliśmy też najpiękniejsze skupiska krokusów, ponieważ na świeżo-zielonej trawie rosło kilka grup krokusów skupionych po 20-30 kwiatów w różnych odcieniach fioletu – od bardzo jasnego, po bardzo ciemny. Podziwianie tych widoków i robienie zdjęć zajęło nam pięć godzin, ale warto było, bo przyznaję – tak wielkiego wysypu kwiatów w jednym miejscu to jeszcze nie widziałem…

Elbrus 5642 m n.p.m. - Rosja

Elbrus pozwolenie Elbrus relacja

ELBRUS - SPOTKANIE EKIPY, DOJAZD I FORMALNOŚCI
Przygoda gruzińska skończyła się. Teraz przyszedł czas na Elbrus – górę moich marzeń od dwóch lat. Co roku przekładałem wyjazd ze względu na formalności, które trzeba załatwić w Rosji oraz ze względu na sytuację polityczną. Przyznam, że miałem wielkie obawy o to, jak przyjmie mnie Rosja, oraz ile problemów stworzy ich często skorumpowana, machina biurokratyczna. Czasem myślałem, że nawet w ogóle tam nie dojadę... Z lotniska Tbilisi poleciałem do Warszawy, gdzie miał na mnie poczekać Bartek – nasz komandier, czyli dowódca wyprawy. Przygotowałem się maksymalnie do wejścia na Kazbek, a o Elbrusie dosłownie nic nie przeczytałem. Liczyłem na wiedzę Bartka i jego opracowanie trasy. Pamiętam, że jakieś dwa lata temu zgromadziłem trochę informacji o Elbrusie. To, co wówczas przeczytałem miałem w pamięci, ale mimo wszystko, wolałem polegać na kimś, kto bardzo dobrze opracował wyjazd. Samolot miał wylądować o 6.25 rano w Warszawie, ale lot opóźniono o około pół godziny. Każda minuta spóźnienia była mi na rękę, ponieważ do Moskwy mieliśmy polecieć o godzinie 12.40. Po zjedzeniu posiłku na polskim lotnisku, udałem się na terminal. Tam spotkałem Bartka, który przedstawił się przez telefon, jako ktoś z dużym plecakiem w zielonych spodniach i żółtej koszulce, siedzący pod słupem z oznaczeniem terminala D. Odnaleźliśmy się bardzo szybko i zaczęliśmy wymieniać uwagi oraz spostrzeżenia dotyczące naszego wyjazdu. W trakcie rozmowy również było widać obawy Bartka w kwestii rosyjskiej machiny biurokratycznej, podejścia Rosjan do Polaków oraz samego transferu na lotniskach. Nawet na swój plecak nakleił irlandzką flagę, żeby bagaż nie wyglądał na pochodzący z polski. Mimo wszystko postanowiliśmy spróbować. Bartek przygotował duży zwój czarnej folii do pakowania, którą owinęliśmy nasze plecaki. Nie chcieliśmy płacić 50zł na lotnisku za tę samą usługę. Folii mieliśmy tak dużo, że cała nasza ekipa owinęła sprzęt, grupa siedząca obok nas, licząca około 10 osób, oraz dwie kobiety siedzące obok, lecące do Londynu. Wszyscy zaoszczędziliśmy i dzięki jednej folii złapaliśmy nowe znajomości oraz mogliśmy posłuchać ciekawych rozmów o wyprawach. Dziesięcioosobowa grupa okazała się również zbiorowiskiem przypadkowo poznanych ludzi w Internecie, którzy mieli wspólny cel. Tak samo, jak my – byli dobrze zorganizowali i współpracowali z organizatorem. Dwie kobiety po 50-tce, siedzące obok nas, okazały się osobami z lwowskim akcentem, które najprawdopodobniej leciały pierwszy raz samolotem. Nie znały przepisów bagażowych, nie wiedziały, jak posługiwać się tablicą informacyjną oraz, co oznaczają typowo lotniskowe słowa takie, jak: check-in, boarding, gate, domestic. Z nimi również wymieniłem wiele zdań, wyjaśniając im, jak należy poruszać się po lotniskach, czego szukać i przybliżyłem nieco przepisy bagażowo-lotniskowe: czyli, co wolno przewozić i w którym bagażu, w celu uniknięcia problemów. Po objaśnieniu kilku kwestii, zorientowały się, że ich bagaże są nieprzepisowe ze względu na ostre narzędzia, kanapki, owoce oraz wodę mineralną w torbie, którą chciały wnieść na pokład. Na szczęście zrobiły szybkie przegrupowanie rzeczy i za kilkanaście minut miały już wszystko dostosowane do wymagającego prawa. Jako, że nie chciały wyrzucać owoców i kanapek, jedna z kobiet rozdała je pomiędzy mnie, a drugą kobietę. Po Kazbeku, gdzie schudłem 7kg, zastrzyk witamin oraz cokolwiek innego niż suchy prowiant, z pewnością się przydało. Podziękowałem jej za dobre jedzenie i jeszcze do godziny 11.30 siedzieliśmy razem. Rozmawialiśmy na temat wypraw w wyższe góry – jak się organizuje taki wyjazd, co trzeba zabrać ze sobą, oraz jak należy się przygotować. Kobiety były ciekawe, ponieważ nie mieliśmy żadnego sponsora, a wyjazd zorganizowaliśmy z własnych pieniędzy. Miały trochę inne wyobrażenie na ten temat...

Na Elbrus miało polecieć sześć osób, włącznie ze z mną, ale Błażej – jeden z zadeklarowanych – nie zjawił się na lotnisku z powodu problemów z kolanem. Pozostało nas pięcioro: Bartek, ja, Darek, Wojtek i drugi Michał. Mimo wszystko, nie mogliśmy się spotkać wszyscy razem, ponieważ każdy z nas wykupił inne bilety w różnym czasie i każdy z nas miał inną trasę lotu. Zadziwiające było to, ile mieliśmy możliwości wyboru lotów do Mineralnych Wód – bo tam musieliśmy się wszyscy spotkać. Ja i Darek mieliśmy najdziwniejszą trasę lotu, ponieważ Darek leciał przez Wiedeń do Moskwy, a ja z Tbilisi do Warszawy, z Warszawy do Moskwy i z Moskwy do Mineralnych Wód… Do wyboru miałem znacznie krótszą trasę, ale Droga Wojenna z Armenii do Rosji została dwukrotnie zalana błotnymi lawinami w ciągu dwóch miesięcy. W Stepancminda można załatwić nielegalny transfer do Rosji w centrum tej miejscowości, albo skorzystać z usług agencji turystycznej, mającej siedzibę w tym samym miejscu. Wiedziałem, że cały dzień spędzę w samolotach. Przynajmniej naoglądałem się pięknych widoków z góry. Każdy z nas podróżował na własną rękę, ponieważ loty wyznaczono o różnych godzinach. Samoloty na mojej trasie wylatywały punktualnie do momentu przybycia do Moskwy. Zaskoczył mnie ogrom lotniska Moskwa Shermetievo, które okazało się być potężną, trzypiętrową budowlą, złożoną z sześciu terminali. Przez około pięć minut przyglądałem się różnym tablicom, aby w umyśle nakreślić jakiś plan poruszania się po lotnisku. Najniższe piętro przeznaczono dla przylatujących, drugie stanowiło wielkie zaplecze dla podróżujących, takie jak: ubikacja, pokój matki z dzieckiem, windy, schody na poszczególne piętra, sklepy, itp., a trzecie przygotowano dla odlatujących do kraju i za granicę. Bardzo ciekawe okazało się przejście łukiem, który pomału rozdzielał się na dwie części – jeden z nich prowadził do połączeń międzynarodowych, a drugi do wyjścia na miasto. Dodatkowo swoim rozmiarem zadziwiała wielka kopuła w dziale kontroli paszportowej. Właśnie w tej części miałem najwięcej obaw. Ciągle myślałem, jak wypiszę migracjonkę oraz jakie problemy stworzą mi pogranicznicy z wizą lub innymi dokumentami. Gruziński strażnik w Tbilisi wbił pieczątkę, dokładnie na drugiej stronie wizy rosyjskiej. Po chwili moje wątpliwości zostały rozwiane. Przy okienku miła pani wzięła mój paszport, zeskanowała co trzeba i za pomocą jakiegoś automatycznego systemu, wydała mi dosłownie od ręki migracjonkę wypisaną drukiem. Była też pieczątka z datą wjazdu do Rosji. Wszystko poszło gładko! Teraz legalnie przebywałem na terenie Rosji. Bartek, który miał obawy o stosunek Rosjan do Polaków, również nakreślił w moim umyśle podobny obraz. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, ponieważ Rosjanie byli bardzo pozytywnie nastawieni do nas. Z chęcią pomagali i rozmawiali na temat takich wypraw, jak nasza. Do odlotu do Mineralnych Wód pozostało mi jeszcze osiem godzin, dlatego nie spieszyłem się z niczym. Reszta ekipy wiedziała, że samolot ma wylądować o 21.50 w Mineralnych Wodach. Jak się okazało – mój lot przeniesiono z bramki nr 11 do nr 3, gdzie musieliśmy przejść dość spory kawałek, a za chwilę przeczytałem informację o opóźnieniu samolotu o 1h 20min. Spóźnienie na tym etapie, w drodze do Terskol, było dla mnie najmniej oczekiwanym wydarzeniem, ponieważ mieliśmy umówionego taksówkarza na konkretną godzinę. Na szczęście Bartek innym lotem doleciał na czas, przez co mógł poinformować kierowcę o opóźnieniu mojego lotu.

piątek, 4 marca 2016

Kazbek 5054 m n.p.m., Gruzja

Kazbek relacja droga na Kazbek

MOJE OBAWY
Nowa relacja z 2021 roku znajduje się tutaj: Kazbek - Wyprawa.
Jak tam będzie? Jakie będą trudności? Jacy są Gruzini? Co mnie tam spotka? Jakie są szlaki górskie w Gruzji? – takie pytania zadawałem sobie jeszcze przed odlotem w drodze na Kazbek. Długo szukałem chętnych osób, które miałyby podobny cel podróży, jak ja. Ostatecznie nie znalazłem nikogo. Pojechałem samemu w nadziei, że poznam jakąś ekipę na miejscu i dołączę do niej. Nie obawiałem się kwestii bezpieczeństwa, a raczej tego, jaka będzie Gruzja. To państwo stało się dla mnie nowym polem do działania, ale bardzo nieznanym. Do samolotu wsiadałem w krótkich spodenkach, ponieważ w czerwcu temperatura w Tbilisi nierzadko przekracza 30°C. W samolocie przed lądowaniem ogłoszono, że na miejscu jest +22°C o 4.00 rano, więc spodziewałem się upałów. Wiedziałem, że jeśli w nocy jest ciepło, to za dnia musi być przynajmniej 32°C. Od dwudziestu lat prowadzę statystyki pogodowe, więc oczekiwany przedział temperaturowy przyjąłem na podstawie doświadczenia. Zastanawiałem się również nad wyborem linii lotniczej. Wybrałem Polskie Linie Lotnicze LOT, ponieważ cenowo wypadały znacznie lepiej niż tanie linie, które życzyły sobie dużych dopłat za bagaż. Swój plecak przygotowywałem starannie tak, żeby mieścił się w ramach przepisów wszystkich przewoźników, którymi miałem polecieć w niedalekiej przyszłości. Ekwipunek ważył 21,6kg. Bagażu podręcznego nie miałem ze sobą – jedynie aparat-lustrzankę. W celu zredukowania wagi bagażu, postanowiłem, że jedzenie i wodę w całości kupię na miejscu - w Gruzji. Musiałem jeszcze zdobyć walutę gruzińską. I tutaj małe słowo przestrogi: w czasie wyprawy kurs dolara wynosił około 3zł (dzisiaj około 3,80-4,00zł). Należy bardzo uważać, gdzie wymieniamy pieniądze, ponieważ lotniskowe kantory są nastawione na duże zyski. Polskie lotnisko w Warszawie miało niezwykle oszukany kurs, bo za 1 dolara brali aż 3,70zł! Sprzedaż dolara odbywała się  za 2,30zł. Pomyślałem, że z 3000zł zniknie mi aż całe 700zł! To ewidentnie za dużo! Zasada jest prosta - wymieniaj tylko tyle, aby wystarczyło ci na taksówkę do Tbilisi, lub ewentualnie na posiłek po przylocie, a resztę pieniędzy lepiej zamienić gdzieś na mieście. Jeszcze lepiej odkupić walutę od kogoś w Polsce, na kilka dni, tygodni przed zaplanowaną wyprawą. Dlaczego podałem dość dużą kwotę 3000zł? Ponieważ zabrałem ze sobą 1000$ amerykańskich. Po ewentualnym wejściu na Kazbek, chciałem przenieść się do Rosji, w celu wejścia na Elbrus. Praktyka okazała się zupełnie inna. Na cały mój pobyt w Gruzji zamieniłem tylko 300$, z czego i tak 100$ mi zostało… A czym lata LOT do Gruzji? W czasie mojej wyprawy leciałem Embraerem 190. To mały samolot wyprodukowany w 2011 roku z 112 miejscami, ale bardzo wygodny, czysty i co najważniejsze robiący pozytywne wrażenie. Ciągle widać, że LOT nie poprawił jakości obsługi pomimo upływu lat - niezmiennie na pokładzie podają tylko Prince Polo i wodę mineralną, podczas, gdy inne linie lotnicze (regularne) podają przyzwoity posiłek. W trakcie rejsu podziwialiśmy piękne burze z góry. Widzieliśmy dziesiątki strzałów w niebo, gdzieś z dala od nas. Byłem zachwycony tym zjawiskiem. Samolot przyleciał do Tbilisi z 15-sto minutowym opóźnieniem, wynikającym z opóźnionego startu. Dla nas każda minuta opóźnienia była na rękę, ponieważ wylądowaliśmy po czwartej rano. I tak nic nie jeździło o tej porze. Pomimo, że jesteś obcokrajowcem, obsługa lotniska wita cię bardzo gorąco, ciesząc się, że odwiedzasz ich skromny kraj. Już w tym momencie poczujesz, że Gruzja jest szczególnym krajem i będzie się działo wiele pozytywnych rzeczy! Polacy przechodzą bardzo szybko i sprawnie kontrolę paszportową. Dosłownie, jakbyś był obywatelem Gruzji. Do paszportu dostajesz trochę większy niż sam dokument mini folder turystyczny z życzeniem, aby ten pobyt był dla ciebie niezapomniany. Po odbiorze bagażu, od razu podchodzą do nas tak zwani naganiacze i proponują taksówkę. O 4.00 rano warto podjechać do Tbilisi Didube taksówką, ponieważ kosztuje 30 GEL. Jeśli nie będziesz się targować, mogą podwyższyć koszt do 45 GEL, pomimo, że na murze jest napisane: "taksówki do Tbilisi kosztują 25-30 GEL". Wybrałem jedną z nich, bo nie chciało mi się czekać aż trzy godziny do pierwszego autobusu nr 37, który za 0,5 GEL miał pojechać do miasta. Taksówkarz od razu zapytał skąd jestem. Po usłyszeniu słowa ‘Poland’, od razu powiedział: aaaa Lech Kaczyńcki! [nazwisko wymówił przez literę "c"]. Od razu poczułem się lepiej, ponieważ po angielsku zaczął opowiadać o Sakartwelo, czyli Gruzji. Dodatkowo wybrał trasę przez… ulicę Lecha Kaczyńskiego, która tutaj jest oznakowana tak samo, jak tablica z napisem "Wrocław" na autostradzie A4… Miałem wrażenie, że to „najświętsza” ulica w Tbilisi, skoro "musieli" ją oznaczyć największą tablicą, jakich w Polsce używa się do tworzenia drogowskazów z nazwami największych miast... Bardzo się zdziwiłem, że w Gruzji jest taka ulica… Po dotarciu na miejsce taksówkarz podpowiedział, skąd odjeżdżają marszrutki oraz inne taksówki do Kazbegi.

Pieniny 2015 - 1.11.2015 - szósty rok polowań na "morza chmur".

 

Jak to na co dzień bywa, przeglądałem naukową prognozę pogody dotyczącą rejonu Pienin. W okresie końca października i początku listopada występują tam zjawiskowe morza chmur, na które co roku „poluję”. Jako, że wrzesień i październik wyjątkowo nie dopisały tego roku, ponieważ były szare, chłodne i bez słońca, to przynajmniej teraz, na początku listopada, chciałem skorzystać z okazji i zobaczyć ile pozostało z tego pięknego widoku, który najlepszy jest w dniach 13-20 października. Wtedy to liście przyjmują największą głębię kolorów. Miałem nadzieję, że chociaż ich już nie będzie, to przynajmniej zobaczę przepiękne morza chmur. Prognoza zapowiadała bardzo gęste morza chmur – praktycznie wszędzie. Stąd w sobotę 31 października Monia – moja żona – zaproponowała Pieniny, choć ja tak szczerze o tym nie myślałem – dla mnie było już za późno. Mimo wszystko podchwyciłem bardzo szybko temat i zacząłem analizować prognozę oraz widoki z kamer dookoła. Wiedziałem, że morze mgieł będzie. Postanowiliśmy, że pojedziemy. Jeszcze tylko telefon do Ilony i Daniela i już w dziesięć minut zebraliśmy komplet chętnych do jednego samochodu. Pierwszy listopada to okres świąteczny, toteż mieliśmy obawy, jaki będzie powrót, ale zdecydowaliśmy się pojechać.

Wyjechaliśmy o godzinie 23.55 spod naszego bloku. Obowiązkowo odwiedziliśmy stację benzynową w Nowym Targu w pobliżu Rdzawki, gdzie zawsze robimy postój. Już teraz widzieliśmy, że mamy dużo czasu i trudno będzie się spóźnić. Martwił nas tylko jeden fakt, że od Katowic do Balic na drogach utrzymywały się bardzo gęste mgły, a teraz znikły, jakby ręką odjął… Zastanawialiśmy się, gdzie są te mgły, ponieważ byliśmy już blisko naszego miejsca… Mieliśmy nadzieję, że jeszcze zdążą się szybko utworzyć. Jadąc w kierunku Krościenka nad Dunajcem, nadal ich nie widzieliśmy… W Krościenku, na głównym parkingu przy Urzędzie Gminy byliśmy po godzinie 2.40. Wyjście zaplanowaliśmy na godzinę 3.30, żeby na spokojnie pójść na wschód słońca oglądany z Trzech Koron. To nie wschód słońca był główną atrakcją, ale pora, w której powstają nasze tak bardzo wyczekiwane morza chmur. Oświetlane wczesno porannymi promieniami słońca tworzą niezwykłe widowisko. Tym bardziej – patrząc na czerwieniejące szczyty Tatr, widok staje się jeszcze bardziej niezwykły.

Starorobociański Wierch zimą

 

W poniedziałek 21 grudnia 2015 mieliśmy pojechać w góry, ale niestety nałożyło się tyle spraw, że zabrakło czasu, żeby wszystko zmieścić w dwudziestu czerech godzinach… Po prostu nie wyrobiłem się i musiałem obejść się tylko smakiem… Były rzeczy ważniejsze. Szukałem następnej okazji do wyjazdu, bo dwa miesiące bez gór to dla mnie chyba zbyt dużo… Odczuwałem wielki niedosyt… Wiedziałem, że przez kolejne dni ma być dużo chmur, ale Daniel wypatrzył w prognozach pogody, że 24 grudnia ma być czyste niebo i pełnia księżyca. Ta data tkwiła mi w pamięci. Codziennie zaglądałem na wykresy pogodowe i wyczytałem z nich, że ma powstać nawet morze chmur zawieszone na wysokości 1800 m n.p.m. Dla mnie to były wymarzone warunki. Jedynie martwił mnie ciągły brak śniegu… Tego roku zima była najgorsza z najgorszych. W górach brakowało śniegu, na szlakach zalegał tylko lód, a w grudniu temperatury sięgały +10’C – +15’C. Tegoroczną zimę określiłem już chyba wszystkimi dostępnymi słowami, wraz z ich stopniowaniem, opisując, jak bardzo jest słaba… W poniedziałek na tatrzańskich szczytach zalegał śnieg, który z daleka wyglądał jeszcze w miarę akceptowalnie, jednak ciepło podczas dwóch kolejnych dni wytopiło znaczne ilości białego puchu. Nie nastawiałem się na piękne białe widoki. Miałem tylko nadzieję, że brak zimy nadrobi piękne morze chmur i wschód słońca.

Dnia 23 grudnia 2015 postanowiliśmy, że pojedziemy o godzinie 23.00. Na miejscu mieliśmy być o 2.00 w nocy, skąd zaplanowaliśmy wyjście na Ornak i dalsze góry (po drodze mieliśmy wybrać na którą górę pójdziemy). Mi marzyła się Bystra lub Starorobociański Wierch. Właśnie tam najbardziej podobało mi się w zimie. Obie góry znałem z przepięknych widoków. Na miejsce dojechaliśmy bez najmniejszych problemów. Wypadek z udziałem siedmiu samochodów, który miał miejsce przy bramkach w Balicach w stronę Krakowa, skutecznie zatrzymał ruch. Jednak zanim tam dojechaliśmy policjanci sprzątali pozostałości po całym zdarzeniu. Karambol miał miejsce przed godziną 21.00. W Tatry dojechaliśmy planowo o 2.00 w nocy. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy wylocie Doliny Kościeliskiej. Obok samochodu Daniela stało tu tylko jedno auto. Na miejscu przerażał nas całkowity brak śniegu. Co to za zima?... To pytanie ciągle zadawałem sobie w myślach. Pocieszające było tylko to, że temperatura spadła poniżej zera. Poczekaliśmy jeszcze dziesięć minut, po czym poszliśmy Doliną Kościeliska. Nawet tam nie widzieliśmy śniegu. Daniel powiedział: „mamy nauczkę, że jak nie ma śniegu, to nie jeździ się w Tatry”. Dodatkowo całkowicie zachmurzone niebo, jakby miał spaść deszcz, nie zachęcało do dalszej wędrówki. Ja jednak wierzyłem wykresom pogodowym i miałem nadzieję, że po godzinie 6.00 nad ranem chmury zaczną opadać i utworzą morze chmur. Koniecznie chciałem zobaczyć to zjawisko. W miarę pokonywania dalszych etapów doliny na drodze pojawiał się coraz grubszy lód. Już po przejściu pierwszego kilometra lód utrudniał wędrówkę. Przez dwa tygodnie – czyli od momentu ostatniego opadu – śnieg był wytapiany i w nocy zmrażany codziennie, co powodowało, że lód na drodze wyglądał jakby polerowany. Drobne igiełki ze świerków, czy resztki liści i kory ułatwiały nieco podchodzenie tą drogą. Co raz częściej myśleliśmy o wyciągnięciu raków, żeby przejść tą dolinę. Daniel powiedział, że szlaki chyba będą tak samo wyglądać. Ja nie chciałem kończyć tego wyjścia w góry już tutaj, ale najpierw chciałem sprawdzić jakie warunki panują na szlakach i dopiero wtedy ewentualnie podjąć decyzję o odwrocie. Chmury z każdą godziną wyglądały mniej optymistycznie. Niebo ciemniało a szczyty gór zostały ukryte gdzieś w chmurach. Miałem tylko nadzieję, że wierzchołki wystają ponad nimi…
www.VD.pl