Dnia trzeciego powróciliśmy do Badlands, ponieważ z mapy wynikało, że wczoraj nie zdążyliśmy już przejść krótkiego odcinka Door Trail i choć części dziesięciomilowego Castle Trail. Pustynne widoki i piaskowce, z których zbudowane były góry bardzo przypadły nam do gustu. Mieliśmy tu jedynie w planach spędzenie godziny lub maksymalnie półtora, ponieważ dnia następnego mieliśmy przyjść do pracy, a jeszcze trzeba było wliczyć 12 godzin powrotu samochodem. Do parku narodowego wjeżdżaliśmy tym razem od drugiej strony - od strony Door Trail czy też Exit 131. Poranek w Badlands był przepiękny. Prawie bezchmurne niebo i poranne Słońce nadawało tym górom niepowtarzalnego uroku. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy od Door Trail - krótkiego szlaku, którego zachodzące słońce nie pozwoliło nam poznać wczoraj. Oświetlone szczyty odległych gór zachęcały nas do wędrówki. Będąc na miejscu, poszukaliśmy miejsca, gdzie rozpoczyna się ten szlak. Znaleźliśmy go szybko, bo w całości prowadził niskim chodnikiem zbudowanym z plastikowych listew imitujących drewno. Poszliśmy do jego końca. Szlak kończył się widokową platformą i informacją o możliwych wężach w tej okolicy. Zeszliśmy ze szlaku na ścieżki wydeptane w kierunku Window Trail. Widok z platformy jak i terenów poza nią, ukazywał wielkość tych gór. Dosłownie w każdym kierunku setki szczytów poprzecinanych czerwonymi pasami, tak samo jak pasy składające się z minerałów w mice, zajmowały rozległe przestrzenie. Ten widok przypominał morze szczytów, które nie miało końca. Jedynie za naszymi plecami widzieliśmy dwie góry wyróżniające się swoją wysokością od pozostałych. Właśnie tutaj, poza szlakiem wpadliśmy na pomysł zrobienia niecodziennych zdjęć. Mieliśmy wykonywać skoki z małej półki skalnej tak, aby "trafić" w przełęcz pomiędzy dwoma największymi górami, które znajdowały się za naszymi plecami. Mówiąc "trafić" mam na myśli wizualne uchwycenie naszych sylwetek na tle nieba pomiędzy tymi górami. Zdjęcia wyszły naprawdę efektownie, co ucieszyło nas, bo wyglądaliśmy jak gdyby pomiędzy obiema górami, w połowie ich wysokości, była rozpięta szklana półka - a my na niej.
Za chwilę Marcin próbował wejść na szpiczasty, malutki szczyt. Nie było tam nawet miejsca na dwie stopy, dlatego stanął na jednej z wielkim trudem utrzymując równowagę. Zrobiłem mu oczywiście zdjęcia. Po udanej realizacji pomysłu ze skokami pomiędzy dwie góry poszliśmy na Castle Trail. Mieliśmy w planach tylko godzinę wędrówki, ponieważ czas już było wracać do domu. Naszą trasę rozpoczęliśmy od wpisu do księgi wstępujących na szlak. Już po prawej mieliśmy okazję podziwiać wieloszczytową górę wyrastającą praktycznie z płaskiej ziemi. Na horyzoncie było widać więcej takich gór, dlatego stawałem tu co chwilę aby je podziwiać. Początkowy etap wiódł wśród niskich, uschniętych traw wśród, których rosły dziesiątki płaskich kaktusów. Za chwilę dostrzegliśmy również kwitnące okazy. Przeszliśmy już około 400m. Po prawej stronie mieliśmy niską górę z piaskowca. U jej stóp stały dwa naturalne murki skalne pomiędzy, którymi zauważyliśmy dwie sarny. Byliśmy zdziwieni, że w takich warunkach one żyją. Nasz szlak prowadził bardzo niskim wąwozem, wysokim na około 1m. Za chwilę nasza ścieżka rozwidlała się. My wybraliśmy tą biegnącą w lewą stronę okrążająca góry. Gdy przechodziliśmy trochę niżej, po naszych obu stronach pojawiły się małe półki które z góry porośnięte były uschniętą trawą a jej krawędzie - kaktusami. Po prawej stronie widniała wielka góra w kształcie litery "C", której szczyty skupione pośród jednego, malutkiego pasma górskiego tworzyły pustynną dolinę. Będąc tu, staliśmy naprzeciwko dwóch małych stożkowych usypisk z piaskowca. Każdy z obu szczytów był porośnięty bardzo gęsto, kolczastymi kaktusami, a z prawego usypiska wystawał dodatkowo długi, metalowy pal. Po naszej lewej ciągnęło się długie i wysokie pasmo górskie, które właśnie obchodziliśmy. W jego rejonie chodziliśmy cały czas po spękanej ziemi. W pewnym momencie ujrzeliśmy wielkiego, czarnego żuka, przecinającego ten kawałek pustynnego obszaru. Kilkanaście centymetrów dalej pełzł krocionóg.
Za dwoma stożkami z piaskowców i rozstajem dróg szlak był coraz ciekawszy. Zwężał się i już za chwilę przechodziliśmy przez wielkie wyrwy pomiędzy piaskowcami, wysokich na około 1-2 metra. Wejście na ten kawałek szlaku przypominający kanion, rozpoczynał słupek z numerem "0". Szlak prowadził tutaj bardzo krętymi szczelinami i wyrwami. Po naszej lewej widzieliśmy wspaniałe szczyty o ostrych kształtach. Piętrowy układ piaskowców burzyła jedynie zielona, pionowa warstwa zrębowych skał przecinająca każdą z nich aż po sam szczyt. Po naszej prawej, na przeciwko zrębowej, zielonej warstwy, widzieliśmy małe półki skalne, tworzące wyspy porośnięte trawą. Pasmo górskie po lewej stronie nadal się ciągnęło. Od teraz tworzyły je setki ostrych szczytów, za którymi wyłoniła się dwuszczytowa góra przypominająca Małą Babią Górę. Różnica była tylko taka, że tutejsza miała charakter pustynny. Wielkie pasmo gór zakończył mały, trójkątny szczyt znajdujący się po przeciwległej stronie, przy szlaku. Półka skalna, znajdująca się tuż za nim, obrośnięta była kaktusami. Za wielkim pasmem rozciągała się ogromna polana trawiasta. Była bardzo piękna i niepowtarzalna ze względu na czerwoną trawę oraz trzymetrowej, bardzo długiej półki skalnej będącej jej granicami. Wszystko to tworzyło przepiękną, czerwoną dolinę. Wchodząc na jej tereny zabrałem kilka piaskowców, z czego jeden z nich był dużo większy niż pozostałe. Za moimi plecami, stojąc twarzą do wielkiego pasma górskiego, które ominęliśmy, podziwialiśmy bardzo ładne, odosobnione pasmo górskie złożone z kilku warstw piaskowca tworzących z kolei niewysokie, zwietrzałe szczyty. Tutejszy widok psuła linia wysokiego napięcia 6kV, która przecinała naszą dolinę i tereny przy odosobnionym paśmie górskim. Minęło już 35min. Nie chcieliśmy wracać, choć nasz czas już się kończył. Postanowiliśmy, że idziemy dalej pomimo tego, że za chwilę byliśmy już na żwirowej drodze powrotnej do naszego samochodu. My jednak poszliśmy dalej Castle Trail mając w pamięci szczątkowe fragmenty mapy.
Każdy z nas myślał, że po przejściu jeszcze jednego, takiej samej długości odcinka, wyjdziemy na ulicę i nią wrócimy do auta. Szliśmy dalej, przez ogromne polany, które po lewej stronie poprzecinane były skalistymi wyspami, każda o takiej samej wysokości, porośnięta trawą na szczycie. Powierzchnia trawiasta z wyspami rozlegała się bardzo daleko, dlatego zastanawialiśmy się gdzie jest nasza droga powrotna. Zastanawialiśmy się nawet czy nie iść na przełaj przez te ogromne powierzchnie w kierunku południowym, czy też dalej kontynuować wędrówkę szlakiem. Wybraliśmy jednak szlak, ponieważ w każdej chwili nasza wędrówka mogła zakończyć się dotarciem nad przepaść, których było tu wiele. Idąc dalej minęliśmy bardzo stare drzewo uschnięte już w większej części. Jego pień mniej, więcej na wysokości 3-4 metrów rozdzielał się na dwie grube gałęzie - również uschnięte. Teraz już tylko z dala podziwialiśmy ostre szczyty gór. Widzieliśmy jeszcze przed sobą jedno, samotne pasmo, do którego to teraz podążaliśmy. Za nim miało znajdować się ujście tego szlaku. Dotarliśmy do skrzyżowania wielu ścieżek. Samo skrzyżowanie było tak wydeptane, że utworzył się tu wielki żwirowy okrąg. Krzyżowały tu się szlaki Castle Trail, Medicine Trail i Saddle Pass Trail. Na ziemi, po jego środku, pomiędzy ścieżkami leżał ułożony znak "pacyfki" z drobnych kamieni. Widzieliśmy w oddali ludzi idących w naszą stronę. Obowiązkowo musieliśmy się zapytać ile nam jeszcze zostało do ujścia szlaku. Poszliśmy powolnym krokiem na przód. Spotkaliśmy małą grupę turystów idących w naszym kierunku. Marcin rozpoczął z nimi rozmowę. Jedna z pań szybko wyczuła, że nie jesteśmy amerykanami, dlatego zapytała skąd jesteśmy. Marcin odpowiedział, że z Polski. Na to kobieta powiedziała, że ma kogoś w rodzinie z Polski. Między nami Marcin powiedział wówczas, że wszyscy Amerykanie tak mówią. I ta grupa miała problem ze zrozumieniem słów "Rockwell" i "Madison". Widocznie inaczej je akcentował.
Po krótkim spotkaniu poszliśmy dalej. Po lewej stronie mijaliśmy niskie półki skalne z niewielkimi korytarzami. Tutaj, ja i Small Tom weszliśmy w nie, aby zrobić zdjęcia. Marcin szedł na przód. Za chwilę dobiegliśmy do niego. Szliśmy tak na przód, aż doszliśmy do wielkiego urwiska zakończonego przepaścią i wielkimi rozstępami w piaskowcowej strukturze po lewej. Staliśmy tu na płaskiej i długiej przełęczy pomiędzy dwoma górami. Spoglądałem na tą po prawej, ze względu na jej wysokość i strome zbocza. Stojąc na przełęczy nakręciliśmy nietypowy filmik. Polegał on na tym, że każdy z nas stał na środku przełęczy, a osoba kamerująca obchodziła bardzo powolnym krokiem, każdą osobę idąc po wielkim okręgu. Dodatkowo jedna klatka była robiona co jedną sekundę. Pozwalało to ukazać piękno tutejszego terenu. Widok z przepaści był wspaniały. Widzieliśmy wielkie równiny (prerie) ciągnące się aż po sam horyzont. Jedynie w pobliżu nas jeszcze można było dostrzec kilka niewielkich gór. Za naszymi plecami rozciągał się równie niesamowity widok. Po prawej i po lewej mieliśmy setki pięknych szczytów, a przed nami rozciągała się wielka preria. Przecinały ją tylko ścieżki prowadzące między innymi na naszą przełęcz. Każda ze ścieżek była szlakiem zaznaczonym na mapie. Przyglądając się w miejsce, w którym owe ścieżki się krzyżowały od razu zorientowałem się, że jest to skrzyżowanie, na którym leżał ułożony znak "pacyfki". Będąc tu, zauważyłem dwóch chłopaków na szczycie, po prawej - na tym samym, na który spoglądałem. Widziałem tam chłopaka w czerwonej bluzie stojącego na szczycie, dlatego od razu powiedziałem Marcinowi, żeby tam spojrzał. Obowiązkowo musieliśmy tam wejść pomimo tego, że szlak tam nie prowadził. Wydeptaną ścieżką poszliśmy do góry. Cała ścieżka była sypka i bardzo wąska. Przeciskaliśmy się pomiędzy zwietrzałymi skałami w wyższych partiach góry. Szliśmy tam tylko ja i Marcin. Small Tom robił nam zdjęcia. Później mieliśmy się zamienić.
Doszliśmy na szczyt. Południowa strona tej góry opadała prawie pionowo w dół, tworząc kilkudziesięciometrową przepaść. Spoglądając w dół, dostrzegłem małego węża wychodzącego z nory położonej zaledwie metr poniżej nas. Zawołałem szybko Marcina. Tak chciał zobaczyć węża lecz ten szybko schował się, dlatego Marcin wychylił się, leżąc na wybrzuszeniu szczytu, próbując dostrzec go w tej norze. Na szczycie wiał silny wiatr, dlatego ciężko było ustać na wybrzuszeniu. Miejsca nie było tu zbyt wiele, bo mogły stać tu jedynie trzy osoby. Widok ze szczytu przy tak pięknej pogodzie pozwolił nam podziwiać setki ostrych szczytów po lewej stronie, które to oglądaliśmy ze skrzyżowania szlaków. Dopiero stąd można było w nich dostrzec rozpadliny i liczne przełęcze jak i koryta wyżłobione niegdyś przez wodę.
Czas już było schodzić ze szczytu. Teraz wszedł Small Tom. Zrobiłem mu zdjęcia, tak samo jak on nam. Znowu spotkaliśmy się na przełęczy, gdzie jeszcze raz nakręciliśmy dłużej trwające filmiki ukazujące piękno tych gór ze wszystkich stron. Rozpoczęliśmy w końcu schodzić szlakiem wiodącym pomiędzy grzybowymi skałami. Szlak był tu bardzo wąski i tak wydeptany, że schodziło się dosyć trudno. Było stromo i na dodatek cały czas pod naszymi nogami sypały się drobne kamyczki. Schodząc tędy, minęliśmy dwie wielkie skały w kształcie grzyba i kilka mniejszych. Dopiero stąd można było zobaczyć jak wielkie rozpadliny utworzyły się po lewej stronie szlaku. Na mapie było napisane, że ten szlak jest trudny. Jego jedyną trudnością było tylko nachylenie i sypki charakter ścieżki. Schodząc, było już widać parking i drogę, do której mieliśmy dojść. Marcin szedł pierwszy a ja i Small Tom nadal fotografowaliśmy piękno tych gór. W końcu dotarliśmy do drogi. Zostało nam około 5 mil marszu. Będąc tu, Marcina zaczęły obcierać buty. Planowaliśmy nawet zatrzymać jakiś samochód, ponieważ wszystkie jechały w stronę naszego punktu docelowego, bo nie było tu innej możliwości. Jednak tego nie zrobiliśmy. Dzięki temu mogliśmy podziwiać przez cały czas ostre szczyty. Za parę minut, po prawej stronie na zwietrzałych, bardzo niskich szczytach, zza skalnych "murów" wyszły dwie sarenki. Przyglądały się nam, po czym uciekły.
Szliśmy tak już ponad 40min dochodząc do hotelu, którym to na początku się zainteresowaliśmy. Widok stąd był równie piękny, ponieważ rosło tu jedyne zielone drzewo, które na tle pustynnych gór wyglądało nieco dziwnie. Idąc dalej widzieliśmy przed sobą bardzo krętą ulicę, omijającą wyższe góry. Znaczyło to, że musieliśmy tamtędy przejść. Marcin nie ucieszył się widząc to, mając już mocno obtarte stopy. Rozglądaliśmy się za boczną ścieżką pozwalającą skrócić ten odcinek. Jednak musielibyśmy w takim przypadku wspiąć się zboczem jakiejś góry. Szybko dostrzegliśmy wielki, kamienny żleb prowadzący polaną trawiastą mając po prawej pionową ścianę z piaskowca. Zanim jednak tam doszliśmy musieliśmy przejść przez wąwóz wysoki na około dwa metry utworzony w ziemi. Wystarczyło wskoczyć lub zejść do niego i wyjść na jego drugą stronę. Przez chwilę szliśmy nim. Cały wąwóz miał pustynny charakter, podczas gdy powyżej niego rosła zielona trawa. Nie było tu innej drogi no chyba, że obchodząc go dookoła, lecz to nie miało najmniejszego sensu. Zaczęliśmy początkowo podchodzić prawą stroną kamiennego żlebu, po czym Marcin w połowie jego długości zmienił stronę na lewą, ponieważ po dotychczasowej stronie przejście zwężało się dając jedynie przejście po sypkim żlebie. Po lewej była nawet wydeptana niewielka ścieżka, dlatego skorzystaliśmy z niej. Już za parę minut byliśmy na szczycie, na którym ujrzeliśmy drogę, obchodząc tym samym kręty podjazd pomiędzy górami. Small Tom jeszcze fotografował coś, przez co szedł daleko za nami. Podchodząc, znalazł w trawie 10 dolarów. Była już trzynasta. Chodziliśmy ponad cztery godziny, dzięki czemu nasz plan uległ przesunięciu.
Czas już było wracać do domu... Bezpośrednio z Badlands udaliśmy się w drogę powrotną zatrzymując się jedynie w tutejszym gift shopie przy stacji benzynowej. Jadąc z powrotem nie było nudno, tak jak się mogło wydawać. Już na początku, przejeżdżając przez wioski składające się z zaledwie kilku domów, rozmawialiśmy na temat życia tutejszych ludzi. Najbardziej przypadł nam do gustu temat odległości, jaką mieli ci mieszkańcy do sklepów, urzędów i czegokolwiek, jak i sposobu w jaki dobierali sobie żony. Szybko doszliśmy do wniosku, że ich wybór żony ograniczał się do tego, "co było dostępne" w okolicy. Przejeżdżając przez rozległe prerie widzieliśmy samochód z włączonymi, pomarańczowymi kogutami. Na jego przodzie widniał napis "Oversize load", co znaczyło "ponadwymiarowy załadunek". Samochód z kogutami był pilotem, bo tuż za nim przejeżdżała bardzo długa ciężarówka przewożąca jedną łopatę do turbiny wiatrowej. Za nim jechał drugi pilot. Jadąc dalej widok nie zmieniał się, dlatego usnąłem dosyć szybko. Około dwie godziny później przebudziłem się nic nie mówiąc. W radiu słyszałem piosenkę Annie Lennox - "No more I love Yous". W tym momencie Marcin przypadkowo przełączył radio. Od razu odezwałem się mówiąc "kto przełączył to radio". Marcin odpowiedział, że nawet się nie zorientował, że słuchamy muzyki z innej stacji. Ściemniało się i benzyna nam się powoli kończyła. Zjechaliśmy do nieznanej nam wioski żałując przegapionego "pit stopu" z SubWay'em w jednym miejscu. Na tych rozległych terenach stacje były bardzo daleko położone od siebie, a ujrzenie restauracji i stacji w jednym miejscu było czymś niezwykłym. Przez dalszą część drogi mówiliśmy czemu tam nie zjechaliśmy, bo nie dość, że brakowało benzyny to jeszcze byliśmy wygłodniali.
W warunkach nocnych zaczął padać bardzo duży deszcz, przez co Marcin nie miał dobrej widoczności. W pewnym momencie wyprzedził nas tir, który wzniósł tyle wody z drogi i opon, że na naszą przednią szybę poleciała wielka bryzga wody złożona z wielkich kropel. Osiadające krople całkowicie zasłoniły widoczność. Nie pomagały nawet wycieraczki ustawione na najwyższą prędkość. Ponownie kończyła nam się benzyna, bo tankowaliśmy za 20 dolarów. Wjeżdżając do Siux City, nawiązałem do naszej rozmowy o liniach wysokiego napięcia, którą to kiedyś rozpoczęliśmy jadąc do Madison. Chciałem ją teraz dokończyć, widząc przewody wiązkowe na linii 400kV. Wtedy Marcin odpowiedział w żarcie: "Przestań mi tu pier... o przewodach - skoncentruj się lepiej na Subway'u i stacji benzynowej". Wszyscy wybuchnęliśmy głośnym śmiechem na długo zapamiętując tą sytuację. Przejeżdżając przez La Crosse Small Tom dostrzegł trzy wielkie puszki przed halą tutejszego browaru. W samochodzie miał puszkę piwa wyprodukowanego z tego zakładu, którą kupił we wiosce na preriach tam, gdzie rozmawialiśmy na temat żon i ich sposobie dobierania.
Za 30 min byliśmy już w Westby. Jechaliśmy 35 mil/godzinę a można było zaledwie 25 mph. Nie wiadomo skąd ujrzeliśmy za nami wyjeżdżającą Policję i ich niebiesko-czerwone koguty. Kazali nam się zatrzymać. Marcin zjechał na pobocze i czekał na funkcjonariusza. Kiedy podszedł wytłumaczył, że jechaliśmy za szybko. Na to Marcin dopowiedział jeszcze, że miał ciągle włączone długie światła. Widząc nasze prawo jazdy zapytał czy ktoś z nas nie ma amerykańskiego dokumentu. Odpowiedzieliśmy, że nie. Słysząc to, wziął prawo jazdy Marcina i poszedł do swojego radiowozu. Powiedziałem wówczas Marcinowi, że prawdopodobnie nic nie będzie, ponieważ Policjant nie będzie wiedział co zrobić z polskim prawo jazdy. Po dłuższej chwili funkcjonariusz przyszedł, oddał dokument, powiedział kilka słów, po czym bez najmniejszego problemu nas puścił. Od teraz jechaliśmy przepisowo. O godzinie 00:49 podjechaliśmy pod nasz zakład Rockwell'a, ponieważ Marcin musiał sprawdzić służbowe e-mail'e. Marcin i Small Tom weszli już do środka. Tylko zamknęły się drzwi zakładu, a z tyłu nadjechała... Policja. Wysiadający policjant zapytał się mnie czy pracuję dla Allen Bradley. Po potwierdzeniu, odjechał. Nie zdążyłem wejść do zakładu z Marcinem i Small Tom'em, ponieważ jeszcze szukałem badge'a pozwalającego otworzyć drzwi zakładowe. Sam byłem zdumiony jak w kilkadziesiąt sekund została poinformowana Policja o obcym pojeździe na terenie Rockwell'a i skąd tak szybko nadjechali. Gdy Marcin i Small Tom wyszli z zakładu, opowiedziałem im o tej sytuacji. Śmialiśmy się z tego bardzo, ponieważ najwidoczniej tego dnia Policja była nam pisana.
O 1.04 w nocy podjeżdżaliśmy pod nasz hotel. Marcin parkował już samochód... Wówczas w radiu słyszeliśmy piosenkę Rihanny - "Disturbia". Od razu podgłośnił ją na cały regulator, opuścił wszystkie szyby w samochodzie mówiąc: "No panowie teraz się lansujemy". Wtedy każdy z nas wystawił łokieć za szybę. Lanserskimi "zimnymi łokciami" zakończyliśmy naszą jakże udaną wyprawę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz