Od blisko czterech miesięcy wyczekiwaliśmy dobrej pogody w
Tatrach. U nas w mieście, w tym roku, zima wyjątkowo nie dopisywała. Przez cały
jej okres trwała dni ze śniegiem można było zliczyć na palcach jednej ręki… W
Tatrach większe ilości śniegu pojawiły się dopiero pod koniec lutego. Stąd
oczekiwaliśmy dnia, kiedy dobre śnieżne warunki nałożą się ze słoneczną pogodą,
bo i tej było jak na lekarstwo… W czwartek pojawiła się taka okazja, ale splot
różnych okoliczności sprawił, że nie mogliśmy zorganizować wyjazdu.
Pokładaliśmy nadzieję w następnym dniu, ponieważ słoneczna pogoda miała się
utrzymać tyle, że miały być na niebie „białe chmury”, te które utrudniają
wykonanie dobrego zdjęcia. Mimo tego postanowiliśmy pojechać, bo wiedzieliśmy,
że nie będzie tych chmur dużo. Dodatkowo mieliśmy informację, że w południe się
rozpadną i dopiero w ostatniej części dnia miały powstawać nowe. Jak dla nas
takie warunki nam odpowiadały.
Umówiliśmy się na godzinę 22.30. Wyjechaliśmy o czasie
decydując się na wyjazd w rejon Doliny Gąsienicowej, ponieważ Daniel chciał
koniecznie fotografować góry nocą z gwieździstym niebem. Ja z kolei miałem na
celu standardowo zobaczenie wschodu słońca i wejście na jakiś dwutysięcznik,
stąd nasz wybór padł na Świnicę. Na miejsce dojechaliśmy o godzinie 1.10 w
nocy. Zatrzymaliśmy się na parkingu przy rondzie w Kuźnicach – tam, gdzie
rozpoczyna się półgodzinna wędrówka pod stację kolejki na Kasprowy Wierch. W
tym momencie Daniel zauważył taksówkę, która zatrzymała się w pobliżu. Wpadł na
pomysł, żeby nas podwiózł pod dolną stację tej kolejki, żebyśmy nie musieli
niepotrzebnie iść drogą asfaltową, czego w górach nikt nie lubi. Umówiliśmy się
na godzinę 1.50. Kiedy Daniel zauważył taksówkę zaskoczyło nas coś jeszcze…
Obok jego samochodu przechodziły trzy duże sarny. Dodatkowo taksówkarz tak
zaparkował, że przednimi światłami je podświetlał. Daniel bardzo szybko wysiadł
z samochodu i chwycił za aparat. Przechodziła tamtędy jeszcze jedna kobieta,
która też przyglądała się tym sarnom. Widok był niezwykły, bo w środku miasta,
chodnikiem wędrowały sobie sarny i się nie bały ludzi. Dopiero gdy podeszło się
do nich na odległość około trzech metrów, to zaczęły szybciej iść. Sarna
stojąca przy samochodzie wyglądała, jakby nie wiedziała co zrobić. Ciągle
wpatrywała się nas. Taksówkarz powiedział, że on je zna, bo są stałymi
bywalcami tych rejonów i są oswojone. Ja tymczasem podsumowałem, że dzień już
dobrze się zaczyna.
Noc pomału przemijała. Teraz oczekiwaliśmy na wschód słońca.
Na niebie pojawiły się białe chmury z rodzaju cirrus floccus i cirrus
spissatus, które dodawały uroku całemu widokowi, bo gdy pierwsze promienie zaczęły
do nas docierać te chmury zabarwiły się na czerwony kolor. Teraz mieliśmy
bardzo krótką chwilę na ciekawe zimowe zdjęcia. Minęło trochę czasu od kiedy
staliśmy w tym miejscu, dlatego czuliśmy, że jest nam coraz chłodniej.
Zaczęliśmy podchodzić i schodzić na krótkim odcinku szlaku, żeby się rozgrzać.
Zachwycaliśmy się aktualną scenerią, ponieważ słońce rozświetliło Świnicę w
odcieniach fioletu i różu, a czerwieniejące chmury nad górami potęgowały piękno
Hali Gąsienicowej. Kiedy promienie zmieniły swój kolor na żółty nagle zniknęły…
Okazało się, że słońce wschodziło za górami, gdzieś w lewym kierunku od Żółtej
Turni, a tam powstało dużo chmur cirrus spissatus, które je przysłoniły. Jako,
że brakowało przez chwilę promieni postanowiliśmy, że idziemy dalej – w rejon
Świnicy. Wybraliśmy czarny szlak na Świnicką Przełęcz. Wiedzieliśmy, ze zimą ta
trasa będzie bardziej wymagająca kondycyjnie, ponieważ tam trzeba iść ciągle
stromo pod górę, aż do samej przełęczy. W drodze do Zielonego Stawu
przyglądaliśmy jak słońce rozświetla coraz to większe fragmenty gór – od
Kasprowego Wierchu aż po Świnicę. Tylko tutaj promienie potrafiły się
przedostać. Bardzo pięknie wyglądały białe masy śniegu oświetlane
wczesnoporannym słońcem. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, by zrobić kilka zdjęć.
Widzieliśmy, ze słońce nie świeci „pełną mocą”, a to za sprawą wcześniej
opisanych chmur. To właśnie one powodowały, że światło przedostawało się jakby
przez cienką zasłonę.
Nasza trasa była wydeptana w śniegu. Nawet widzieliśmy kilka
propozycji przejścia i mnóstwo skrzyżowań różnych ścieżek. Nasz szlak wytyczono
dokładnie przez środek Zielonego Stawu. Zamarznięty staw pozwalał skrócić
drogę. Tuż za nim rozpoczęło się strome podejście, tą samą drogą, którą
prowadzi letni, czarny szlak. Tego dnia warunki śniegowe okazały się być bardzo
dobre, ponieważ pokrywa śnieżna związała się jednakowo na wszystkich poziomach
warstw. Dodatkowo Daniel wspomniał, że kiedyś w radiu mówili o piaskach z
Sahary, które zostały przyniesione przez masy powietrza do nas i spadły wraz ze
śniegiem. Idąc szlakiem mogliśmy zobaczyć w dowolnym miejscu około 30cm pod
górną warstwą, zalegał „brudny śnieg” w kolorze piaskowym. To
najprawdopodobniej był opad z Sahary, ponieważ ta cienka warstwa występowała na
takiej samej głębokości i w każdym miejscu. Za nami podążały cztery osoby.
Kiedy nas dogoniły okazało się, że ich celem był północny filar Świnicy. Grupa
szła na zimową wspinaczkę. Powolnym krokiem podchodziliśmy na wypłaszczenie
terenu na buli. W tym miejscu zauważyliśmy duże skrzyżowanie sześciu
wydeptanych ścieżek. Z tego miejsca mogliśmy nawet przejść pozaszlakowo do
Przełęczy Karb, z czego później skorzystałem. Od teraz przed nami widniało
bardzo strome podejście na Świnicką Przełęcz 2051 m n.p.m. Daniel wiedział, że
będzie to dla niego kondycyjne podejście, ponieważ był zmęczony po pracy.
Tymczasem grupa wspinaczy rozkładała swój sprzęt i zostawiła jeden plecak z
liną w pobliżu skrzyżowania. Rozpoczęliśmy nasze podejście. Powolnym krokiem
posuwaliśmy się do przodu. Kiedy weszliśmy już do połowy stromizny
zauważyliśmy, że grupa z linami nadal stoi w tym samym miejscu. Daniel
powiedział: „pewnie czekają aż wejdziemy, i sprawdzą, czy coś nie pojedzie”.
Mówiąc to, miał na myśli lawinę. Tego dnia warunki jednak okazały się tak
dobre, że gdyby takie same były na Rysach, to zdecydowałbym się tam wejść.
Pamiętając, że na zimowe wejście na Rysy czekałem aż siedem lat z powodu zagrożenia
lawinowego. Nigdy nie wolno założyć, że nie ma takiego zagrożenia, ale kiedy
przyglądnąłem się wszystkim warstwom, to stwierdziłem, że mało kiedy zdarzało
się tak, żeby wszystkie warstwy związały się ze sobą tworząc jednolitą stabilną
pokrywę. Nie mieliśmy chyba lepszych warunków.
Powoli dochodziliśmy do Świnickiej Przełęczy. Poszukiwaliśmy
właściwej drogi, ponieważ przed nami „wyrosła” kilkumetrowa ściana śnieżna.
Daniel wypatrzył po lewej stronie zawiany i zmrożony trawers omijający małe
nawisy i ścianę śniegu. Po wejściu na Przełęcz Daniel zachwycił się widokami, a
ja do niego szybko dołączyłem. Podziwialiśmy wspaniałą panoramę Tatr
Zachodnich. Dosłownie wszystkie góry szczelnie pokrywał śnieg. Właśnie taki
widok mi się marzył po tym, jak zima w tym roku zagubiła drogę do Polski…
Przypomniałem sobie wówczas jak powinna wyglądać prawdziwa zima. Ten widok
bardzo radował serce. W tym miejscu zawiewał dość silny wiatr, stąd poszliśmy w
pierwsze nasłonecznione miejsce za skałę, żeby coś zjeść. Teraz zostało nam
„tylko” podejście na Świnicę. Wiedzieliśmy, ze raczej wejdziemy na jej niższy
szczyt liczący sobie 2291 m n.p.m. z powodu nawisów śnieżnych i czterech żeber,
które musielibyśmy pokonać. Nie widząc skał i tego, czy pod nawisem coś jeszcze
jest, nie mogliśmy ryzykować życia. Cały teren musielibyśmy dobrze oporęczować
linami, których ze sobą nie wzięliśmy. Mimo wszystko to nam starczyło, bo
naszym celem było podziwianie pięknych widoków i zimy a nie wejście na
trudnodostępny szczyt.
Po krótkim odpoczynku rozpoczęliśmy podejście. Wiatr wzmagał
się wznosząc tumany śniegu, tzw. „kurzawki”. Śnieg uderzający o twarz nie jest
przyjemny, dlatego wyczekiwaliśmy krótkich chwil spokoju. Daniel czuł się coraz
bardziej zmęczony. Szedł po kilkanaście kroków i odpoczywał, ale chciał wejść. Szliśmy
główną granią, którą widać ze Świnickiej Przełęczy. Co chwilę szukaliśmy drogi
wejścia, ponieważ wcześniejsze wydeptane ślady już dawno zdążył zasypać wiatr.
Mimo tych trudności wejście odbywało się sprawnie i bez żadnych problemów.
Będąc już trochę wyżej spotkaliśmy samotnego mężczyznę, który spał dzisiejszej
nocy na szczycie. Zapytaliśmy go o możliwość przejścia na główny szczyt
Świnicy, ale sam stwierdził, że na czterech żebrach jest nawiane zbyt dużo
śniegu. Podejście w rejon mniejszego wierzchołka przypominało mi bardzo
charakter wyprawy na Kazbek na wysokości 3600 – 4000 m n.p.m. Skały wyglądały
bardzo podobnie i na dodatek te warunki śnieżne, które pozwalały na szybkie
podchodzenie… Czułem się, jak gdybym tam był drugi raz. Widząc, że nasz trasa
kończy się tylko skałami Daniel powiedział, że to już szczyt. Ja jednak dopowiedziałem,
że na każdej górze kiedy myślisz, że to już szczyt, to za nim jest jeszcze
wyższy. Tak musi być i tu. Po wejściu na ostatnią skałę, przed nami wyłoniła
się druga stromizna, prowadząca na mniejszy wierzchołek zwany „taternickim”.
Dostosowując się do tempa Daniela doszliśmy na niego. Widok, jak zawsze
zachwycał – teraz dookoła mieliśmy tylko zimę i śnieżne góry. Z tego miejsca
wspaniale prezentują się cztery żebra i nawisy śnieżne pomiędzy nimi. Sfotografowaliśmy
całą panoramę dookoła. Na górze nie zostaliśmy długo, ponieważ wiatr i
wznoszony przez niego śnieg sprawiał, że stawało się tu nieprzyjemnie. Słońce
cały czas świeciło, ale odczuwaliśmy przenikliwy chłód. Cieszyliśmy się
pięknymi widokami i białymi graniami Świnicy.
Rozpoczęliśmy zejście ze szczytu. Widzieliśmy, że gdzieś na
dole do Świnickiej Przełęczy dochodzą ludzie a trzech z nich rozpoczęło już
podejście na Świnicę. Długo schodziliśmy sami, ale w końcu nadszedł ten moment,
kiedy kogoś minęliśmy. Dopiero teraz rozpoczął się „właściwy” czas wędrówek
górskich, czyli okres, kiedy rozpoczyna się największy ruch. Jako, że szliśmy w
dzień roboczy i na dodatek w warunkach zimowych, to nie groziły nam tłumy ludzi
i kolejki na szczyt. Przez cały dzień może weszło około 50 osób. Świnica jest łatwo
obieranym kierunkiem ze względu na kolejkę na Kasprowy Wierch. Wystarczy półtorej
godzinna wędrówka z Kasprowego Wierchu, by stanąć przed tą górą. Zejście nie
sprawiało nam żadnych problemów. Śnieg trzymał idealnie. Ciągle rozważałem
możliwości wejścia na „dużą” Świnicę pomijając nawisy – tak na przyszłość. W
głowie rysowałem sobie różne możliwości patrząc na ośnieżoną grań, jednak nie
taki cel sobie dzisiaj wyznaczyliśmy. W trakcie zejścia przypatrywaliśmy się
około dziesięcioosobowej grupie narciarzy, którzy z przełęczy, na nartach,
zjeżdżali do Doliny Walentkowej. Kiedy doszliśmy do Świnickiej Przełęczy już
wszyscy zdążyli zjechać. Zostaliśmy sami. Jedna młoda dziewczyna nie zauważyła
nas, bo usiedliśmy pod tą samą skałą. Dopiero po chwili zorientowała się, że
ktoś tu jest. Po dłuższym odpoczynku (a była dopiero godzina 11.25) zadawaliśmy
sobie pytanie: co dalej?. Mi wpadł do głowy pomysł, żebym jeszcze wszedł na
Kościelec 2159 m n.p.m. Daniel już nie miał sił, dlatego myślał, żeby przejść
na Kasprowy Wierch i zjechać kolejką do Kuźnic. Po długim namyśle wybraliśmy
opcję schodzenia tak, jak przyszliśmy a na skrzyżowaniu sześciu wydeptanych
ścieżek rozdzielimy się i ja pójdę na Kościelec, a Daniel przez Zielony Staw do
Murowańca i tam na mnie poczeka.
Na skrzyżowaniu Daniel miał ciągle obawy, czy powianiem tam
iść samemu. Obawiał się lawiny i niebezpieczeństwa na szlaku. Z drugiej strony
zastanawiałem się nad tym, że skoro na szczycie widzieliśmy już jakieś osoby, a
z dołu ciągle dochodziły nowe osoby na Przełęcz Karb, to znaczy, że musi tam
być jasno wytyczona trasa i warunki muszą być odpowiednie – w końcu na Świnicę
takie mieliśmy. Zdecydowaliśmy, ze pójdę na Kościelec, a Daniel przez Zielony
Staw – do Murowańca. Powiedziałem, że przejście od tego skrzyżowania do
Przełęczy Karb powinno zająć mi 30 min, a czasu wejścia na Kościelec nie
podałem, ponieważ trudno mi było ocenić odległość i stromość stoku. W głowie
myślałem o 1h 10min. Rozdzieliliśmy się. Każdą z wydeptanych ścieżek zawsze
ktoś szedł. Na Przełęcz Karb dotarłem w 24 minuty wyprzedzając jedną osobę. Po
drodze zrobiłem kilka zdjęć z trzech różnych miejsc. Na przełęczy widziałem
osoby schodzące z Kościelca i grupę szykującą się do wejścia. Dwie osoby wyszły
przede mną, jedna kobieta za mną i jeden narciarz jeszcze później rozpoczął
podchodzenie. Starałem się iść szybko, ponieważ szlak po przejściu tylu osób
pozwalał na to, a i wyznaczono go w linii prostej przełęcz – szczyt, stąd
niektóre podejścia wymagały dużego wysiłku. W drodze na wierzchołek podziwiałem
wspaniałe góry, zimę, ścieżki wydeptane na zamarzniętym Czarnym Stawie
Gąsienicowym, czy też piękną grę światła i cieni rzucanych przez góry. Bardzo
mi się tu podobało. Droga na Kościelec tylko w dwóch miejscach okazała się
trochę trudniejsza. Kilka metrów pod szczytem znajdują się dwa małe „kominy”
skalne, po których trzeba wejść. W obu miejscach musiałem użyć czekana, żeby
się podciągnąć. Zdecydowanie ułatwił mi wejście. W lecie można się złapać skał,
które teraz były przysypane. Po przejściu trudności Daniel zadzwonił do mnie z
pytaniem gdzie jestem. Powiedziałem, że do szczytu pozostało mi tylko pięć
metrów. Na to on powiedział, żebym mu pomachał, to zrobi mi zdjęcie z rejonu
wyciągu w pobliżu Zielonego Stawu. Na szczyt dotarłem w 49 minut licząc od
Przełęczy Karb. Tam zachwycałem się pięknymi ośnieżonymi graniami, a w
szczególności wieloplanową panoramą Tatr. Największe wrażenie jednak wywierał
widok na Pośrednią Turnię 2128 m n.p.m., gdzie na szczycie stały trzy osoby, a
w dalszym planie widniała śnieżnobiała panorama Tatr Zachodnich. Dzięki takiemu
porównaniu mogłem podziwiać proporcje ludzi względem gór… Ten widok utkwił mi w
pamięci chyba najbardziej… Przyglądałem się również Świnicy – naszemu
dzisiejszemu celowi. Stąd wyglądała równie pięknie. Patrząc w dół widziałem
Czarny Staw Gąsienicowy czy też Dolinę Gąsienicową z widokiem na wszystkie
zamarznięte stawy i szczyty je okalające. Ten widok równie zachwycał. Jedynie
martwił ten brak zimy tuż za ogólnie pojętymi Tatrami. Wszędzie dookoła dominował
brąz i odcienie przedwiośnia. Śmiesznie wyglądały pojedyncze białe pasy na
odległych ziemiach, co oznaczało, że tam są sztucznie naśnieżane stoki
narciarskie. Tatry okazały się być ostatnim miejscem, gdzie można sobie
przypomnieć o zimie… Na szczycie poprosiłem jedną osobę, żeby zrobiła mi
zdjęcie, bo nigdy nie byłem zimą na Kościelcu, a teraz miałem taką okazję i ją
wykorzystałem. Według mnie, ta góra latem nie prezentuje się tak okazale, jak
teraz. Biały śnieg podkreślał ostre granie dookoła a w szczególności samego
Kościelca.
Po krótkim pobycie na szczycie postanowiłem schodzić mając
na uwadze fakt, że Daniel czeka na mnie w schronisku. Wcześniej umówiliśmy się,
że około godziny 15.00 powinniśmy się tam spotkać. Zadzwonił do mnie jeszcze
raz i powiedział, że wjedzie kolejką dla narciarzy na Kasprowy Wierch w pobliżu
Zielonego Stawu, zje coś i zjedzie kolejką do Kuźnic i potem zobaczymy się
samochodzie. I taka opcja mi odpowiadała. Policzyliśmy, że skoro o 15.00
powinienem być w Murowańcu, to około 17.00 powinienem być przy samochodzie.
Daniel dobrze zrobił, że zdecydował się na wjazd na Kasprowy Wierch, ponieważ
teraz wszelkie chmury zanikały i wszędzie królował błękit na niebie. Teraz
mieliśmy najlepszą okazję do podziwiania widoków górskich, ja z Kościelca, a
Daniel z Kasprowego Wierchu. Schodząc z Kościelca jedyną trudność mógł sprawić
mały kominek skalny tuż pod wierzchołkiem góry. Jako, że kiedyś opisywałem,
chodząc z zeszytem, każdy szlak tatrzański w Polsce powyżej 1300 m n.p.m., to
wiedziałem, w którym miejscu znajdują się wystające kamienie, których z
perspektywy schodzącego po prostu nie widać. Skorzystałem z tej wiedzy, stąd
moje zejście odbywało się w bardzo szybkim tempie. Idąc w dół skorzystałem z
jeszcze jednej właściwości tego szlaku. Wytyczono go w linii prostej prawie do
samej Przełęczy Karb. Dzięki temu kładąc nacisk na piętę mogłem niejako
zjeżdżać na rakach, ponieważ przedeptane warstwy śniegu hamowały każdy mój krok
i dzięki temu mogłem iść znacznie szybciej niż normalnie. Tą samą metodę
wykorzystałem schodząc ze Świnickiej Przełęczy, czy też Rysów rok wcześniej.
Dzięki temu wyprzedzałem kolejnych ludzi. Jedyne na co musiałem uważać to płyty
skalne których nie było widać. W tych miejscach nie mogłem schodzić „ślizgając”
się w rakach, bo na płytach skalnych warstwa śniegu jest znacznie cieńsza.
Łatwo mogłem je rozpoznawać, ponieważ śnieg tworzył na nich równą warstwę. W
tych miejscach zwalniałem i schodziłem bokiem, dla bezpieczeństwa. Szybkim
tempem dotarłem do Przełęczy Karb ciesząc się wspaniałymi widokami. Podczas
zejścia również zrobiłem kilka zdjęć okolicy i ścieżek prowadzących w różne
miejsca.
Na Przełęczy Karb postanowiłem o zejściu żlebem, czyli tak,
jak inni schodzili. Tutaj wykorzystałem podobną metodę schodzenia „ślizgając
się” w rakach. Takim sposobem do Czarnego Stawu Gąsienicowego dotarłem tylko w
kilka minut. Zatrzymałem się trzy razy po drodze, żeby zrobić zdjęcia Czarnego
Stawu Gąsienicowego, ponieważ granica światła i cienia przecinała go wzdłuż na
pół, a ścieżki wydeptane na jego powierzchni tworzyły piękną mozaikę. Dodatkowo
ktoś napisał tam wielkimi literami „RZESZÓW”. Przez staw wydeptano główną
ścieżkę, od której odbiegało kilka mniejszych w różnych kierunkach. Ten widok
bardzo przypominał mi o moim wejściu na Rysy zimą 20. lutego 2015 roku, kiedy
to ujrzałem bardzo podobny widok na Czarnym Stawie pod Rysami. Stąd musiałem
uwiecznić to, co widzę. Droga z Czarnego Stawu Gąsienicowego do schroniska była
dla mnie przyjemnością, ponieważ śnieg po przejściu tylu ludzi tworzył tu równy
chodnik. Dzięki temu w rakach mogłem przyspieszać tempa. Nie zatrzymywałem się
w Murowańcu. Raczej skręciłem pod stację pogodowo – badawczą IMiGW, skąd od
razu zacząłem podchodzić zboczem Małej Królowej Kopy do przełęczy między Kopami
1499 m n.p.m. Na tym odcinku obejrzałem się za siebie w stronę pięknych
góralskich chat. Na niebie utworzyły się kolejne chmury z rodzaju cirrus
spissatus, które podzieliły niebo na dwie połowy. Nad górami królował błękit, a
na drugiej części chmury. Obowiązkowo sfotografowałem to miejsce, bo powstały
trzy pasy kolorów: biały – od śnieżnych gór, niebieski – od błękitnego nieba i
odcienie żółtego i białego – od chmur cirrus spissatus. Przystanąłem tu na
chwilę by podziwiać ten niecodzienny widok. Za zakrętem, za którym Dolina
Gąsienicowa zniknęła już z pola widzenia, odsłonił się widok na szlak powrotny.
Po drodze mijałem tylko kilkoro ludzi. Idąc miałem wrażenie, że wszędzie
„ułożono” równy chodnik ze śniegu. Dzięki temu mogłem przyspieszać na każdym
odcinku, skoro piękne widoki zostawiłem już za swoimi plecami. Od tego momentu
wykorzystywałem każde większe nachylone zbocze do tego, żeby zbiegać tam, gdzie
się dało. Dzięki temu szybko dotarłem do Kuźnic na parking o godzinie 15.30.
Tam zdjąłem raki i spakowałem ponownie plecak, ponieważ w niższych partiach gór
zaczął wiać silny, chłodny wiatr, przez co jeszcze raz musiałem sięgać po
kurtkę.
Na parkingu kierowcy busów czekali na ludzi. Ten, do którego
ja się zdecydowałem wsiąść znalazł komplet dziewiętnastu osób w trzy minuty. U
Daniela przy samochodzie byłem już o godzinie 15.40. W trakcie drogi kierowca
zapowiadał przystanki. Parking przy Murowanicy nazwał „Parkingiem oszustów”. Po
chwili wytłumaczył, dlaczego tak powiedział. Przyznał, że ten parking należy do
jego kolegi, ale bardzo „zdziera” i każe sobie płacić 8zł. Podsumował to tak,
że to mój kolega, ale każdy musi sobie jakoś radzić. Wysiadłem na rondzie w
Kuźnicach, gdzie zacząłem szukać samochodu Daniela, bo w nocy nie zwracałem
uwagi, gdzie się zatrzymaliśmy. Znalazłem go od razu. Daniel przyznał, że w
czasie, gdy na mnie czekał nie mógł zasnąć pomimo tego, że odczuwał bardzo duże
zmęczenie. Droga powrotna minęła nam bardzo szybko i pomimo dnia roboczego i
wyjazdów piątkowych na weekend nigdzie nie stawaliśmy w korkach. Gdybyśmy
jechali przeciwną stronę to stracilibyśmy z pewnością wiele czasu i… nerwów…
Podsumowując: warto wykorzystać każdy dzień pięknej pogody. Ujrzeć
rozgwieżdżone niebo w sercu gór, jakim jest z pewnością Dolina Gąsienicowa, czy
piękny wschód słońca, kiedy promienie słońca opierają się o najwyższe szczyty,
to było coś, co za każdym razem chciałoby się podziwiać. Dodatkowo wspaniałe
warunki śnieżne, czerwone chmury, zmieniająca się panorama pod wpływem światła
słonecznego, czy też błękit nieba będący pięknym tłem dla śnieżnobiałych gór
stały się kolejnymi, dodatkami do wspaniałej przygody. Polecam każdemu te szlaki
ze względu na piękno przyrody tym, którzy chodzą w warunkach zimowych po
Tatrach. Szlaki wymagają dobrej kondycji, bo czeka na nas wiele długich i
stromych podejść, ale zawsze trzeba mieć na uwadze jakość pokrywy śnieżnej,
pamiętając o tym, że najwięcej wypadków zdarza się podczas słonecznej pogody.
Warto zatem przyglądać się komunikatom dotyczących stopnia zagrożenia
lawinowego i jeśli jest taka możliwość, to w przyszłości ukończyć kurs
lawinowy, gdzie z pewnością można się nauczyć rozpoznawania i oceniania jakości
pokrywy śnieżnej. Z pewnością dzięki temu takie wyjście będzie o bardziej
bezpieczne i świadome.
Michał kiedy kolejny opis wyprawy :)
OdpowiedzUsuńBobcik :)
Już jest :)
Usuń