Jest 31 grudnia 2014 roku. Jako, że nie obchodzę
Sylwestra jako święto, czy jakąś okazję do imprezowania, zauważyłem w tym dniu
możliwość wyjazdu w góry i odpoczęcia od pracy. W pracy rozmawialiśmy na temat
pogody i ewentualnego wyjazdu w góry. Niejako nastawialiśmy się psychicznie.
Kiedy nadarzyła się okazja, po południu, 30 grudnia, zadecydowałem, że pogoda będzie
wymarzona na wyjazd. Stwierdziłem, że będziemy mieli duży mróz i piękne widoki
dzięki idealnej przejrzystości powietrza. Ja i Robert spakowaliśmy plecaki bardzo
szybko. Umówiliśmy wyjazd na godzinę 00.00. Robert szukał jeszcze dodatkowej
osoby, żeby zmniejszyć koszty za paliwo. Powstało małe nieporozumienie, bo
Robert powiedział, że zadzwoni do Brygidy, a później zapomniał o niej w myślach....
Brygida dopiero o godzinie 20.00 dowiedziała się, że chcemy jechać w góry, a
konkretnie w Tatry, dlatego bez zastanawiania robiła wszystko, by pojechać z
nami. Brygida miała jeszcze zaplanowaną imprezę sylwestrową o godzinie 18.00,
dlatego musiała mieć gwarancję, że zdążymy wrócić na czas.
Od samego początku atrakcje nie omijały nas ani na
chwilę. Robert – zwany Bobcikiem – o
godzinie 23.50 zadzwonił, że spóźni się trochę i będzie po godzinie 00.20. Nie
wiedziałem o co chodzi – pomyślałem, że Brygida potrzebowała trochę więcej
czasu, bo dowiedziała się zbyt późno o naszym wyjeździe. Kiedy przyjechali do
mnie od razu zauważyłem, że coś jest nie tak. Czekałem na dworze 30min przy
temperaturze -17°C, a właśnie dowiedziałem się, że nie ma ogrzewania w
samochodzie, bo wysiadło… Dla mnie nie był to problem, bo jestem przyzwyczajony
do niskich temperatur, ale bardziej martwiłem się, żeby sam dojazd w góry nie
wychłodził Roberta i Brygidy. Było tak zimno, że każdy oddech wywoływał kłęby
pary, która zamarzała na przedniej szybie. Przez trzy godziny jazdy, cały czas,
przed oczyma kierowcy drapałem skrobaczką powstający lód, żeby Bobcik miał
widoczność. Powiedziałem tyle tylko, że ten wyjazd będziemy bardzo mocno
wspominać, bo już się ciekawie zaczął... Na miejsce dojechaliśmy po godzinie
3.30 u wylotu Doliny Chochołowskiej. Bobcik i Brygida mieli bardzo wychłodzone
stopy od jazdy w zmrożonym aucie, dlatego martwiłem się, czy w ogóle dadzą radę
rozpocząć wędrówkę, bo stopy wręcz bolały ich z zimna. Miałem przy sobie trzy
komplety bardzo grubych skarpet na alpejskie wyprawy oraz polary. Dałem
Brygidzie te rzeczy, żeby była bardziej chroniona od zimna. Ekipa postanowiła
wyjść z samochodu i spróbować się rozgrzać. Postanowiłem, że pierwsze pół
godziny narzucimy tempo tak, co by stopy mogły się rozgrzać. Po 20min marszu
powoli ciepło wracało do stóp i do nóg, dzięki czemu chęci powróciły do dalszej
wędrówki. Widzieliśmy, że Robert trochę odstaje, bo nie chodził już długo po
górach, przez co musiał zwalniać na drodze i się zatrzymywać, by nadążyć za
własnym oddechem. Szliśmy tak około dwie godziny. Robert wypatrywał schroniska,
żeby trochę odpocząć. W trakcie wędrówki mierzyłem temperaturę. Mieliśmy już
-22°C, ale byliśmy rozgrzani, więc nie odczuwaliśmy tak bardzo tego silnego mrozu.
Powiedziałem ekipie, że na długo w budynku nie możemy zostać, żeby nie ochłonąć
z wędrówki, bo wtedy mróz stanie się bardziej odczuwalny. Robert stwierdził, że
nie da rady na razie iść gdziekolwiek dalej i poczeka na nas w schronisku. Ja
zaplanowałem wyjście na wschód Słońca, bo po to tu głównie przyjechałem.
O godzinie 6.00 wyruszyłem ja i Brygida w stronę
Grzesia. Kiedy nastawał ostatni dzień roku trochę byłem rozczarowany niebem –
około 90% pokryło się chmurami z rodzaju stratocumulus stratiformis perlucidus,
a ja chciałem widzieć piękne i rozległe widoki. Powiedziałem sobie „no trudno”
– idę. Brygida chciała dojść na wschód Słońca, dlatego nadawała własne tempo –
ja szedłem za nią. Na Grzesia dotarliśmy o godzinie 7.20, gdzie mieliśmy
jeszcze około 25min czasu do wschodu. Tymczasem podziwialiśmy chmury
podświetlane na czerwono od wschodzącego słońca. Utworzyła się równa granica
chmur, przez co zjawisko ognistego nieba zostało spotęgowane. Ten widok był
niesamowity! Najlepsze miało dopiero nadejść… Na minutę przed wschodem słońca
zauważyłem zjawisko, które powtarza się raz na kilkadziesiąt lat… Było to
optyczne zjawisko polegające na specjalnym układzie chmur, który powoduje, że
widzi się dwa jednocześnie wschodzące słońca – jedno na wschodzie – to
prawdziwe, a drugie na zachodzie – to „nieprawdziwe”. Na szczycie stałem i
podziwiałem to niezwykłe zjawisko ciesząc się, że je ujrzałem. Jest
niesamowite! Po chwili pojawiło się słońce „prawdziwe” i rozpoczął się drugi
spektakl… Tym razem cienka linia różowego i fioletowego światła zaczęła
oświetlać wierzchołki dwutysięczników oraz Osobitą… Cała uwaga była poświęcona
Osobitej ze względu na jej zbocza. Wypełniały je górnoreglowe świerki ośnieżone
bardzo grubą warstwą, na dodatek oszronione poprzez silny mróz. Kiedy tamtędy
zaczęła wędrować linia światła słonecznego utworzył się niepowtarzalny widok,
ponieważ nigdzie indziej nie docierało światło – tylko na Osobitą. Ta góra
została wyróżniona. Widok tysięcy białych, zamrożonych świerków był
niepowtarzalny! Utworzyły dodatkowo linię cieni, przez co powstał naturalnie
artystyczny widok. Coś pięknego!
Z Grzesia nie widzieliśmy dalszej drogi na
Wołowiec – bo była po prostu przysypana. Postanowiłem przetrzeć szlak, ale już
pierwszy krok spowodował, że zanurzyłem się w śniegu na około 1m głębokości…
Mimo wszystko próbowałem dalej. Dotarłem do zasypanej, ale widocznej ścieżki.
Teraz szliśmy nią w stronę Rakonia. Co chwilę spoglądałem na Osobitą i te
niesamowite chmury… Podejście na Rakoń zmęczyło fizycznie i psychicznie
Brygidę, ponieważ widziała szczyt, ale po drodze mieliśmy siedem większych
wzniesień, co skutecznie zniechęcało do wysiłku. Mimo wszystko dotarliśmy na
szczyt Rakonia. Brygida powiedziała, że dalej już nie ma siły, że musi tu
odpocząć. Mieliśmy -14°C. Brygida stwierdziła, że poczeka tu na mnie, kiedy ja
będę wchodzić na Wołowiec. Umówiliśmy się tak, że kiedy będzie jej zimno, to
niech zacznie schodzić z Rakonia wydeptaną ścieżką (tutaj nie było żadnych
zasp). Brygida powiedziała, że schodzić może – nie czuje się zmęczona do
schodzenia. Jeśli tak, to postanowiłem, że wejdę na Wołowiec, ale nie będę
kazać czekać na siebie długo. Tymczasem Kiedy wchodziliśmy na szczyt Rakonia,
Robert od półtorej godziny wchodził na Grzesia. Pomachał nam z daleka i na
szczęście zauważyliśmy go. Ja skierowałem się w stronę Wołowca. Narzuciłem
sobie duże tempo. Na szczyt wchodziłem 20min podziwiając stado złożone z
jedenastu kozic. To był niesamowity widok! Przyglądały mi się bardzo, tak jak
ja im. Na 5min przed szczytem nagle w jednej chwili chmury rozpadły się… Ze
szczytu podziwiałem czysty i rozległy widok – czyli to, co chciałem…
Pomyślałem, że ten wyjazd jest niezwykle udany, bo jakie piękne zjawiska mogłem
podziwiać, a jeszcze na koniec tak piękna panorama Tatr we wszystkich
kierunkach! Ze szczytu zauważyłem, że Brygida zaczęła schodzić z Rakonia. Ja
zacząłem schodzić z Wołowca. Odwróciłem się za siebie a tam… efekt glorii wokół
Słońca! Była jak potrójna tęcza złożona z sześciu okręgów naprzemiennie
ułożonych: różowych i zielonych. Co za piękny widok! Koniecznie musiałem to
uwiecznić na zdjęciu, ponieważ potrójnie występujące okręgi są niezwykle
rzadkie… Po drodze minąłem jeszcze raz stado kozic i szybko dogoniłem Brygidę
przy schodzeniu z Rakonia. Dalej dochodziliśmy powolnym krokiem do Grzesia,
gdzie na szczycie widoki podziwiali pierwsi turyści. Po drodze mijaliśmy bardzo
piękne, ośnieżone świerki oraz naturalne śniegowe kule… Na Grzesiu spotkaliśmy
pana, który wniósł drona z kamerą i zaczął filmować widoki z powietrza.
Zaczęliśmy schodzić. Słońce świeciło bardzo mocno,
przez co można było się opalić. Już po chwili radowaliśmy się kolejnym
widokiem, ponieważ świerkowy las dostarczył niesamowitych wrażeń. Wyglądało tu
jak w Alpach! Kominiarski Wierch był bajeczny, perspektywa odległych,
oświetlonych lasów widzianego z zacienionego lasu potęgowała wrażenie
wielkości. Tego widoku nie da się zapomnieć! Do schroniska doszliśmy szybko.
Brygida odpoczywała, a ja rozmawiałem z Bobcikiem. Poszliśmy na zewnątrz
uwiecznić ten niesamowity widok na Kominiarski Wierch z Doliny Chochołowskiej,
ponieważ wyglądał jak alpejski szczyt… Po odpoczynku szliśmy około dwie godziny
do samochodu. Brygida najbardziej się cieszyła, ale miała w świadomości, że
„zmarnowana” jeszcze musi pójść na imprezę sylwestrową. Ja byłem zadowolony z
przepięknych widoków, ciszy i majestatycznych gór. To były niesamowite zjawiska
i wspaniałe panoramy. W drodze powrotnej Robert zorientował się, że ma za mało
oleju w silniku. Kiedy dolał oleju… ogrzewanie wróciło i wszyscy się
cieszyliśmy. Przez całą drogę wspominałem te zjawiska i widoki mi towarzyszące
aż do samego szczytu Wołowca, bo Wołowiec to bardzo piękna góra…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz