Spotkaliśmy się o 00.27 w sobotę 21 sierpnia 2010.
Ciągle myślałem, że pojedzie tylko Daniel i Wioleta – no może Dominik. Ku
mojemu zdziwieniu przywitała mnie Basia i jej mąż – Tomek. Po krótkim
przywitaniu podjechaliśmy pod blok Ilony, skąd Tomek miał jechać cały czas za
Danielem. Na początku podróży czułem się nieco zmęczony, ponieważ bezpośrednio
po pracy postanowiłem dołączyć do grupy. Za Tychami zmęczenie przestawało
dokuczać, bo rozpocząłem rozmowę z Danielem i Wioletą. Zapobiegało to również
ewentualnemu zasypianiu kierowcy, którym był Daniel. W okolicach Świnnej Poręby
wszyscy zaczęli obserwować gwieździste niebo zza szyb samochodowych. Nie było
to zwykłe gwieździste niebo, ponieważ znajdowaliśmy się w terenie górskim,
dzięki czemu widzieliśmy ich o wiele więcej niż na nizinach. Jeszcze przed
Nowym Targiem, w Rdzawce zauważyliśmy, że kierowca samochodu o rejestracji WB
89734 jeździ co najmniej dziwnie, co chwile hamując i zmieniając pas, jak gdyby
tracił nad nim panowanie. Daniel zaproponował aby zadzwonić na Policję, jednak
Wioleta powiedziała, że nie będzie mówić przez telefon. Po chwili Daniel
zadzwonił i opisał całe zdarzenie na drodze. Byliśmy zdziwieni jak szybko
komisariat policji w Rabce Zdrój przekazał informacje komisariatowi w Nowym
Targu, bo już za chwilę dojeżdżaliśmy do podstawionego radiowozu, gdzie
policjanci czekali na przejazd srebrnego samochodu podobnego do jeepa.
Jechaliśmy cały czas za dziwnie prowadzącym kierowcą, jednak ten skręcił na
pobliską stację Statoil znajdującej się po lewej stronie. Daniel zatrzymał się
za radiowozem, który był już podstawiony i opisał funkcjonariuszowi gdzie
aktualnie znajduje się poszukiwany kierowca. Po chwili udaliśmy się w dalszą
drogę mijając jeszcze Poronin i Bukowinę Tatrzańską. Niesamowity spokój w
drodze do Palenicy Białczańskiej i brak jakiegokolwiek oświetlenia z zewnątrz
pozwalał nam podziwiać bardzo gęsto ugwieżdżone niebo. Jaki naprawdę był to
widok mogliśmy przekonać się dopiero parkując samochody na parkingu w Palenicy
Białczańskiej. Zgasiliśmy wszystkie światła... Naszym oczom ukazało się tak
gęsto ugwieżdżone niebo, że jednogłośnie stwierdziliśmy, że takiego nieba dawno
nie widzieliśmy. Gwiazd było tyle, że nad naszą głową ciągnęła się biała Droga
Mleczna przecinając niebo linią o rozciągłości wschód - zachód. Wioleta była
zdziwiona ilością samochodów, które stały na parkingu, ponieważ myślała, ze
będziemy tylko my. Prognozy były dobre, dlatego pojawiło się tylu turystów.
Kasjer, który musiał wstać aby nas przyjąć po 3.00 w nocy powiedział, że nie
dajemy mu spać. Oczywiście żartował, po czym wyłoniła się żartobliwa rozmowa,
gdzie prym wiódł Tomek. Po krótkim przygotowaniu się do wyjścia ruszyliśmy
znienawidzoną drogą asfaltową do Morskiego Oka o długości 9km zwaną w skrócie
"asfaltem".
Celowo przyjechaliśmy tak wcześnie, bo chcieliśmy
być o kilka godzin wcześniej od tłumów. Szliśmy w nocy, ale większość z nas,
jeśli nie wszyscy, mieli latarki czołowe zwane potocznie
"czołówkami". Najmocniejsze latarki mieli Tomek i Basia. Idealnie
nadawały się do jaskiń, ponieważ na otwartej przestrzeni, przy bezchmurnym
niebie ciągnął się bardzo długi snop światła. Będąc już w lesie zgasiliśmy
wszystkie latarki. Kiedy ujrzeliśmy tyle gwiazd, że nie dało się ich zliczyć
ani zrachować, Wioleta wspomniała fragment Biblii, gdzie Bóg powiedział
Abrahamowi, że będzie miał tyle synów i córek, że żadne człowiek nie zdoła ich
policzyć. To był wspaniały widok, ponieważ przed nami widniała Wenus, a nad
naszymi głowami Droga Mleczna w postaci wyraźnego białego pasa. Pomyślałem
wówczas, że widzę tak dużo gwiazd jak nigdy, jednak wkrótce dopowiedziałem
sobie w myślach, że gdybym miał lepszy wzrok ujrzałbym znacznie więcej, bo
właśnie te najsłabiej świecące gwiazdy były tak gęsto ułożone, że tworzyły całe
konstelacje i jasne skupiska. Tym widokiem był zafascynowany każdy z nas. W
dalszej części drogi rozmawialiśmy o naszych wycieczkach górskich jak i szlaku,
na który się właśnie wybieraliśmy. Opowiedziałem co nieco o trudnościach, które
tam występują oraz o widokach, dla których warto iść. I tak minęliśmy
Wodogrzmoty Mickiewicza, gdzie na chwilę przy wszystkich włączonych latarkach
podziwiliśmy ten wodospad. Kiedy doszliśmy do pierwszego z czterech skrótów
przez las odpoczęliśmy chwilę na życzenie Wiolety, bo sama nie wiedziała jak
wielki to będzie wysiłek. Z pewnością szlak w nocy wyglądał inaczej niż w
środku dnia. Po chwili ruszyliśmy wolnym krokiem nie przemęczając się. Czekały
nas dwa krótkie podejścia, jedno długie i jeszcze jedno krótkie. Każde z nich
było wyłożone kamieniami, co ułatwiało wędrówkę. Choć Wioleta czuła wysiłek
związany z tymi podejściami, to jednak nie był on ciężki, dzięki czemu mogła po
krótkim odpoczynku pokonywać kolejne etapy. Po wyjściu czwartym skrótem.
ujrzeliśmy rozjaśniające się niebo na północnym-wschodzie. Wydawać się mogło,
że najjaśniejsze niebo będzie na wschodzie, jednak był to środek lata, więc
dzień bierze swój początek na północnym wschodzie, dzięki czemu dni są o wiele
dłuższe niż noc. Gdyby wschodziło idealnie na wschodzie moglibyśmy się cieszyć
"jedynie" dwunastogodzinnym dniem i dwunastogodzinną nocą. Droga
Mleczna szybko zniknęła z nieba, a i skupiska słabiej świecących gwiazd
zanikały. Pozostały tylko te najmocniejsze. Wkrótce i one zniknęły - pozostała
tylko Wenus.
Idąc dalej, przed naszymi oczami ukazywały się
stopniowo Mięguszowieckie Szczyty. Charakterystyczny Wielki Mięguszowiecki
Szczyt przyjmował bladosiwopomarańczową barwę od nieba, które było podobnego
koloru. Przechodząc obok Pawilonu Turystycznego pokazałem grupie miejsce skąd
należy odmierzyć kąt 297° aby dotrzeć do chaty Długosza znajdującej się w samym
sercu gór. Opowiedziałem tu moją przygodę poszukiwawczą z listopada 2008. Po
krótkim postoju szliśmy dalej, gdzie już za chwilę mijaliśmy małą polankę, nad
którą unosiła się mgła. Zaczęliśmy robić zdjęcia, bo widok małej chmury nad
małym stawkiem na środku tej polany robił ogromne wrażenie. Widząc czerwone
szczyty Mięguszy przyspieszyliśmy kroku. Ja i Daniel chwyciliśmy za aparaty i
szybkim krokiem podążyliśmy do Morskiego Oka. Reszta grupy za chwilę do nas
dołączyła. Szybko zeszliśmy nad staw, ponieważ chcieliśmy zobaczyć
czerwieniejące góry nie tylko spoglądając na nie z dołu, ale również z poziomu
ziemi - patrząc w dół. Mówiąc "patrząc w dół" mam na myśli odbicia
tych czterech szczytów w Morskim Oku, którego tafla była wręcz nieruchoma, poza
niewielkim kawałkiem po wschodniej stronie. W trakcie obserwacji usłyszeliśmy
szum dobiegający z okolic Czarnego Stawu. Właśnie z tego stawu nadlatywało
sześć sztuk kaczek, które niedaleko od nas lądowały na powierzchni wody
zakłócając na chwilę spokój. Woda przez chwilę falowała, ale też szybko się
uspokoiła pozwalając cieszyć się nam wspaniałymi widokami. Za chwilę kaczki
przypłynęły blisko nas, przecinając odbicia gór w wodzie. Część z nich wyszła
na ląd chodząc wśród pobliskich kamieni, po czym znowu wchodziły do wody. Każde
wejście kaczek do wody oznaczało dla nas zakłócenie widoku falami powstałymi
podczas poruszania nogami pod wodą. Były to jednak bardzo spokojne fale, ponieważ
szybko wygasały. Kilka chwil później po wschodniej stronie Morskiego Oka
usłyszeliśmy kolejny szum. Oznaczało to kolejne lądowanie kolejnych kaczek.
Cieszył nas bardzo ten widok. Jednocześnie podziwialiśmy wspaniałe czerwone
góry – Mięguszowiecki Czarny, Pośredni, Wielki i Cubrynę. Widzieliśmy je
zarówno wysoko nad naszymi głowami jak i na powierzchni wody. Podziwiając
szczyty rozmawialiśmy o górach i dziele stwórczym. Niedługo, bo już za chwilę
góry przyjęły kolor złocisty. Była to najpiękniejsza część widowiska, ponieważ
dopiero teraz docierało światło do Mnicha. Mięguszowieckie szczyty były
oświetlone dopiero w jednej trzeciej wysokości licząc od szczytów. Barwa jaką
teraz przyjmowały owe góry była wręcz nie do opisania. Złociste szczyty
poprzecinane ciemnymi, zacienionymi szczelinami robiły ogromne wrażenie. Z
każdą chwilą granica złocistego oświetlenia i cienia posuwała się w dół
oświetlając coraz więcej szczytów. Daleko – na południowym zachodzie majaczył
Szpiglasowy Wierch 2172m n.p.m.
Po wykonaniu serii zdjęć w tak szybko zmieniającej
się scenerii poszliśmy powolnym krokiem zaglądając jeszcze przez nasze prawe
ramię w stronę Miedzianego. Tam mocno spękane skały o ukośnym ułożeniu na tle
zielonej trawy przyjmowały również złocistą barwę. Tomek długo spoglądał w
tamte strony mówiąc, że tamte skały przypominają alpejski klimat. Po kilkunastu
krokach, kiedy przeszliśmy drewnianym mostem nad Rybim Potokiem spotkałem AnięŻ
z mojego byłego klubu górskiego z jej przyjaciółmi. Zapytała czy poznaję ją.
Odpowiedziałem, że tak, po czym się pozdrowiliśmy i poszliśmy dalej. Zaczęliśmy
okrążać Morskie Oko wariantem lewostronnym. Wybraliśmy tę opcję, bo widoki z
tej strony są o wiele piękniejsze niż te po prawej. Lewa strona Morskiego Oka
umożliwiała nam ciągłe podziwianie odbijających się Mięguszowieckich Szczytów,
Miedzianego i Opalonej. W trakcie przechodzenia tego fragmentu robiliśmy
mnóstwo zdjęć, ponieważ widok i naświetlenie zmieniały się z każdą chwilą.
Przechodząc przez krótki fragment leśny znajdujący sie blisko drewnianego mostu
na Rybim Potoku pokazałem grupie kamień o kształcie granic naszego kraju z
odwrotnie płynącą Wisłą. Ilona powiedziała, że nigdy nie zwróciłaby na niego
uwagi. Miała rację, bo był tylko jednym z kamieni stanowiącym prawostronny krawężnik
szlaku. Za lasem znajdowało się wydeptane klepisko z limbą o korzeniach
owijających skałę. Właśnie tam grupa wykonywała sobie zdjęcia. Miejsce to było
mi doskonale znane, dlatego czekałem na coś lepszego – na odcinek z kaskadami
na szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem. Idąc i robiąc zdjęcia odbijających się
szczytów doszliśmy w końcu do podejścia na Czarny Staw pod Rysami. Tutaj
Wioleta musiała się zmierzyć z własną psychiką, bo to miejsce zapamiętała jako
strome podejście wykańczające ją ostatnim razem.
Po okrążeniu Morskiego Oka przyszedł czas na
podejście do Czarnego Stawu. Nie było ono ciężkie, bo szło się tu na początku
równymi i bardzo długimi schodami z ułożonych kamieni, a wyżej po dwurzędowych,
kamiennych schodach. W drodze na Czarny Staw również zatrzymywaliśmy się z
powodu przepięknych widoków za naszymi plecami - tak samo jak przed nami. Po
przejściu połowy tego podejścia, po lewej stronie podziwialiśmy już
Czarnostawiańską Siklawę, a za plecami Morskie Oko, którego wody przybierały
teraz niebiesko-zielony kolor. Dodatkowo od jego powierzchni odbijało się o
nieco ciemniejszych odcieniach niebiesko-zielonych niebo i Miedziane oraz
Opalony Wierch. Nieco wyżej, na szlaku, za to podziwialiśmy drugą, bardzo
podobną limbę do tej, gdzie wisiała figurka Matki Boskiej Szczęśliwego Powrotu.
Również i tutaj owa limba "zajęła" miejsce na okrągłym, dużym głazie
opasając go bardzo gęstą siecią korzennych macek. Tuż przed samym podejściem do
Czarnego Stawu - nad Czarnostawiańską Siklawą i limbą - widzieliśmy jeszcze
drugi, nieco mniejszy, wodospad, który powstał tuż pod taflą wody Czarnego
Stawu, na głazach wśród kosodrzewiny. Ten wodospad, tak samo jak
Czarnostawiańska Siklawa, znajdował się po lewej stronie szlaku. Drogowskaz
pokazywał czas 30 minut. Ja i Basia szliśmy jako pierwsi. Powolnym krokiem
zmierzaliśmy do góry. Wioleta i Daniel pozostawali z tyłu. Wioleta łapała dech,
bo szybko go traciła na tych podejściach. W tych okolicach było bardzo zimno,
dlatego to podejście choć trochę nas rozgrzewało. Ja doszedłem jako pierwszy
nad Czarny Staw pod Rysami. Za niedługą chwilę dołączyła Basia, później Tomek i
Ilona i na końcu Daniel i Wioleta. Tutaj odpoczęliśmy i pojedliśmy czekolady i
kanapki. Niechcący powiedziałem, że od tego momentu "możemy się kulać jak
stare baby". Wszyscy wybuchli śmiechem, ale musiałem trzymać za słowo.
Zależało mi na szybkim dojściu do tego momentu, ponieważ chciałem mieć jak
największą przewagę nad tłumami, których oddech dawało się wyczuwać na naszych
plecach. Wszechobecny chłód zmusił nas do szybkiego wymarszu wyżej. Stąd
widzieliśmy jak Słońce oświetla coraz to niższe partie gór. Zachęciłem grupę,
aby tam pójść i się ogrzać. Początkowy fragment wiódł przez gęstą kosodrzewinę.
Na szlaku przechodziliśmy przez duży, gładki głaz, który był pierwszym
utrudnieniem na szlaku. Kamienne schody stawały się bardzo strome i męczące, bo
każdy stopień był wyższy niż standardowe schody w bloku. Podchodząc wyżej
doszliśmy do momentu, gdzie po lewej stronie, na stromo opadającym zboczu –
urwisku – porośniętym gęsto kosodrzewiną charakterystycznie odznaczała się
samotna jarzębina. Było to młode drzewo, które pojedynczo wyrastało spośród
gęstwin kosodrzewiny. Odznaczało się tym bardziej, bo jego jasno zielone liście
były kontrastem dla ciemnozielonej kosodrzewiny jak i granatowego Morskiego Oka
w tle. Przyglądałem się temu miejscu przez dłuższą chwilę, bo tu właśnie
przechodziliśmy granicę cienia i światła. Temperatura nagle wzrosła o
kilkanaście stopni. Szybko zdejmowaliśmy grube polary i ubieraliśmy krótkie
spodenki i krótkie koszulki. Problemem był nadmiar ubrań, które postanowiliśmy
pozostawić w krzakach. Daniel zapakował je w reklamówkę i poszedł za krzak
kosodrzewiny na stromym zboczu za zakrętem skręcającym w lewo – jakieś 10m
wysokości poniżej poziomu samotnej jarzębiny. Moim zadaniem było zapamiętanie
tego miejsca. Stąd ruszyliśmy nieco wyżej – na wielką kamienisto-trawiasta
polanę, która wieńczyła strome urwisko. Na jej środku stał potężny głaz, za
którym mogło się ukryć nawet kilkanaście osób. Tutaj zrobiliśmy dłuższy postój
ze względu na wspaniałe widoki. To właśnie stąd Morskie Oko przybierało
granatowy odcień, a otoczone było pięknym, zielonym lasem, który z pewnością
nie zwiastował nadejścia jesieni. Tutaj Wioleta przebrała się za wielkim głazem,
choć początkowo miała obawy, bo wszędzie padało zawsze to samo stwierdzenie –
tam są pająki, jak również obawiała się podglądaczy. Na szczęście nikogo w
okolicy nie było poza nami. Zatrzymaliśmy się tutaj również ze względu na
Słońce, które nas teraz mocno ogrzewało. Podchodząc zaledwie kilka metrów od
tej polany stanęliśmy naprzeciw trawiastego zbocza mając w tle najwyższe
szczyty tatrzańskie. Tutaj Basia widząc większą, uschniętą gałąź kazała zrobić
sobie zdjęcie, bo ta gałąź była jej porożem. Powoli granica cienia i światła
przesuwała się dzieląc Morskie Oko na dwie strefy. Ciemnozieloną –
nieoświetloną i jasnozieloną – oświetloną już przez Słońce. W okolicach
wielkiego głazu zrobiliśmy zdjęcia grupowe, bo błękit nieba i odznaczające się
nasze bluzki na jego tle zachęcały do fotografowania – były idealnym
kontrastem. Będąc tutaj dłuższą chwilę, przeszedł tędy samotnie starszy pan,
który na Rysach był już 10 razy.
Poszliśmy dalej utrzymując mniej więcej to samo
tempo co on. Podchodząc wyżej byliśmy na równi ze szczytem skalistego urwiska
znajdującego się na stronie wschodniej. Wyglądało imponująco na tle wyższych
gór znajdujących się za Czarnym Stawem. Z tego miejsca mieliśmy okazję
podziwiać oświetlenie przez Słońce Czarnego Stawu od strony Morskiego Oka.
Ciemnobłękitna woda przyjmowała teraz lazurowy odcień. Zaledwie mały kawałek
był oświetlony. Zanim promienie słoneczne dotarły do całej powierzchni musiało
upłynąć jeszcze wiele godzin. Podeszliśmy pod pionową ścianę skalną, z której
spływały małymi ciekami strumienie. Tą ścianą była Kazalnica z przewieszeniami.
Zanim jednak dotarliśmy do ścian Kazalnicy przechodziliśmy przez ostro
zakręcający szlak w lewo, który na chwilę oprowadził nas przy krawędzi stromego
zbocza, dzięki czemu mieliśmy okazję obserwować Morskie Oko i Czarny Staw pod
Rysami w całości. Tutaj zastanawiałem się, co to jest ten biały punkt na
Morskim Oku, który leżał gdzieś w odległości trzech piątych długości całego
stawu od schroniska. Owy punkt się nie poruszał. Przyglądałem się temu punktowi,
ale nie mogłem jednoznacznie określić co to było. Według mnie była to jakaś
boja, jednak nie byłem tego pewien, nawet po powiększeniu obrazu na zdjęciu.
Dalsza droga do ścian Kazalnicy nie była monotonna, bo po obu jej stronach
rosły wielkie, fioletowe i dzwonkowate kwiaty, których było wiele na jednej
łodydze, tworząc całe grona.
Zbliżyliśmy się do ścian Kazalnicy podziwiając jej
ogromne prawie gładkie ściany, pod którymi przebiegał szlak skręcający w prawo
wśród trawy i fioletowych kwiatów. Całą ścianę trzeba było okrążyć szlakiem aby
wejść na szczyt Kazalnicy szlakiem. Tak też rozpoczęliśmy naszą wędrówkę.
Przejście nie było trudne, ale za to zacienione, dzięki czemu mogliśmy się
schronić na dłuższą chwilę od gorącego Słońca. Po przejściu u stóp i wzdłuż tej
ściany przeszliśmy krótkim kawałkiem kamiennego chodnika w strefę wodospadów,
które było już widać z rejonu Morskiego Oka. Wchodząc w ten rejon trzeba było
liczyć się z mokrymi i śliskimi skałami, ponieważ woda przecinała szlak. Po
niedługiej chwili wędrówki chodnikiem i kamiennymi schodami dotarliśmy w
okolice wodospadu, który tworzył się na poszarpanej ścianie skalnej, przez
którą przepływały wody z Kotła Mięguszowieckiego. Przez szlak przepływała woda,
jak również wodospad wyrzucał tu kropelki wody na ścieżkę, którą szliśmy.
Przejście odbywało się po ukośnych płytach skalnych z licznymi
zniekształceniami, szczelinami i wystającymi skałami, dlatego bez problemów
przeszliśmy na drugą stronę wodospadu stojąc już u jego stóp. Przechodziliśmy tu
przez wąski potok, za którym rozpoczęła się seria kaskad spływających po
brązowych skałach. Okolice kaskad były porośnięte żywo zielonym mchem, ponieważ
było tu cały czas wilgotno. Wody jednak było mniej niż w tamtym roku i nie
mogłem liczyć na przepływ wody w postaci wielu pojedynczych kropel w powietrzu,
które po upadku na ziemię ponownie by się łączyły w jeden potok. Właśnie ze
względu na ten widok chciałem tam dojść, bo krople, które odbijały światło
słoneczne mieniłyby się kolorami tęczy. Niestety w tym roku się nie udało,
jednak okolice szlaku i widoki poniżej nas zapierały dech w piersiach. Najpierw
trzeba było przejść wąski potok, po czym ścieżka zakręcała w lewo biegnąc w
dolince, do której spływały wody z kaskad. Następnie przekraczając rozdzielony
wąski potoczek trzeba było podejść zrębowymi skałami, podziwiając tym samym
wspaniałe kaskady, nad którymi widniały całe połacia żywo zielonego mchu.
Rozglądałem się za „zarośniętym człowiekiem” z mchu, jednak go nie znalazłem.
Osobliwą formę jaką przybierał ten rodzaj mchu zawdzięczał skałom które
porastał. To one nadawały jemu niezwykłych i częstokroć okrągłych kształtów.
Samo podejście nie było trudne, bo niezbyt mocno nachylone, jednak składało się
ze skał o sześciennych kształtach. Zaczęliśmy podchodzić od prawej strony obok
wodospadu, gdzie między szlakiem a wodospadem było duże, ukośne wgłębienie,
którym normalnie nie można było przejść. Wyglądało jak rozpadlina czy też
szczelina w skałach. Powolnym krokiem, z krótkimi przerwami na złapanie tchu dochodziliśmy
do esowato wygiętego zakrętu.
U szczytu tego podejścia szlak tracił się, przez
co ludzie wychodzili dwoma różnymi wersjami. Pierwsza – dłuższa, biegła dalej
sześciennymi skałami, za którymi trzeba było po stromym, trawiastym i bagnistym
stoku wejść na szlak. Druga wersja miała strome, skaliste zakończenie, którym
przebiegał szlak. Właśnie wybraliśmy tą drugą opcję. Za stromym, ale krótkim
wyjściem na szlak widniał kamienny chodnik i stopnie pnące się stromo do góry.
Tu czekaliśmy na Daniela i Wioletę, ale odległość między nami wynosiła zaledwie
minutę, więc cieszyliśmy się widokami, które teraz rozpościerały się w stronę
Morskiego Oka. Podchodząc nieco wyżej podziwialiśmy jeszcze kaskady, obserwując
tym samym jak coraz więcej ludzi pojawia się na tym szlaku. Z wieloma przerwami
podchodziliśmy coraz wyżej. Morskie Oko już prawie całe było oświetlone a
zachodnia część Czarnego Stawu pod Rysami cieszyła nasze oczy niesamowitym
lazurem. Nawet stąd było widać kamienie na dnie, które wyglądały z tej wysokości
jako jasny pas ciągnący się wzdłuż linii brzegowej. Urywała się nagle
kilkanaście metrów od lądu. Świadczyło to o stromym, urwistym, podwodnym zboczu
i znacznej głębokości. Idąc wyżej dostrzegliśmy jak małą wysepką jest polana,
na której zrobiliśmy pierwszy odpoczynek. Stąd zdawała się skrawkiem trawy
otoczonej krzakami kosodrzewiny, między które „wrzucono” kilka większych
głazów. Szliśmy wyżej docierając do zakrętu pod granią, skąd podziwialiśmy
wspaniały Kocioł Mięguszowiecki, w którym zawsze zalega śnieg. To właśnie stąd
swój początek biorą kaskady, obok których przechodziliśmy. Był to ostatni
fragment łatwiejszej części szlaku. Tutaj zrobiliśmy dłuższą przerwę na
posiłek. Jedliśmy standardowo czekolady i inne słodycze. Oglądaliśmy jak
mniejsze grupy mijają nas co jakiś czas. Byliśmy pierwsi a teraz prawie
ostatni. Nie martwiło to nas zbytnio, bo pierwsze chmury miały pojawić się po
godzinie 9.00. Zależało mi na tym aby do 11.00 być na przełęczy ze względu na
oświetlenie, które jest najbardziej intensywne i korzystne do wykonywania
zdjęć. Mieliśmy dużo czasu, a zgodnie ze słowami znad Czarnego Stawu mogliśmy
iść bardzo powoli. Kiedy minęliśmy zakręt, na którym odpoczywaliśmy weszliśmy w
strefę sypkiej i jasnoszarej skały, gdzie rozpoczynał się szlak biegnąc
urwiskami, zrębami jak i sześciennymi, ostrymi skałami, które rozpoczynały
trudny etap naszej wędrówki.
Od tego momentu podejście zaczynało się odbywać po
zrębowych skałach, gdzie było wiele możliwości dróg wejścia. Było tu wiele
punktów podparcia dla stopy, co nie sprawiało nam żadnych problemów. Zdarzały
się i gładkie płyty skalne, gdzie również daliśmy sobie rady. W końcu, za
chwilę, dotarliśmy do gładkiej płyty skalnej z jedną klamrą. Były tu dwie
możliwości przejścia szlaku. Jedna możliwość to przejście drogą przy użyciu
klamry, a druga to przejście przez dwu metrowy kominek z małą jamą, pod której
szczeliną wisiał pionowo w dół, poszarpany, smukły twór skalny, który tworzył
jedność z głazem, po którym się szło tuż nad kominkiem. W 2007 roku szedłem
wtedy tym kominkiem, we mgle, ale teraz musiałem wybrać dla nas łagodniejszą
drogę, dlatego poszliśmy przez klamrę. Tutaj trzeba było postawić duży krok i
podciągnąć się za pomocą klamry do góry, z czym Ilona miała problem, dlatego
wszedłem tam jako pierwszy, podałem jej rękę i pomogłem podciągnąć się do góry.
Za chwilę byliśmy już u góry – nad klamrą. Wiolecie pomagał Daniel, a Tomek i
Basia dawali sobie rady. Przechodząc ten etap Wioleta powiedziała: Je jo to
szafła!
Po odpoczynku i przejściu pierwszego trudniejszego
etapu z elementami wspinaczki, przechodziliśmy po około 3-4 metrowej półce
skalnej, na początku której za zakrętem w prawo wyłoniły się dwie następne
klamry. Nie trzeba się ich było w ogóle trzymać, bo warunki były idealne do
wędrówki. Jednak największe wrażenie na mnie zrobiło to, że w roku 2007
wydawało mi się podczas mgielnego podejścia, że jest tutaj ogromna przepaść,
podczas gdy teraz przy idealnej pogodzie wydawała mi się ona jakaś mała i
mógłbym ją ocenić na jakieś 15-20 metrów plus strome zbocze, które znajdowało
się po tej prawie pionowej ścianie zarośniętej trawą po lewej stronie. Tutaj
Daniel pomagał Wiolecie, na wypadek gdyby wystraszyła się widniejącej
przepaści. Trochę wyżej, za tą półką, przechodziliśmy po kolejnej płycie
skalnej, na której rozmieszczone były już trzy klamry, ale o dużo mniejszym
rozstawie niż ta pierwsza, ponieważ punkt zaczepienia był dużo węższy niż na
pierwszym podejściu. Tutaj również wszedłem pierwszy i pomogłem podciągnąć się
Ilonie do góry, choć tu miała dużo mniej problemów z wejściem niż za pierwszym
razem. Kawałek wyżej, był najtrudniejszy etap naszej przeprawy, bo przed nami
stała około pięciometrowa, ukośna płyta skalna, dodatkowo zbiegająca się do
środka z dwóch stron pod ukosem, dzięki czemu można było się tu pośliznąć. Były
tu co prawda trzy schody, które kiedyś wyrzeźbiono w tej skale, ale również
były ustawione pod dużym skosem do powierzchni ziemi, a rozstaw między nimi był
bardzo duży. Tu poradziłem sobie bez problemów, bo podeszwa typu Vibram
idealnie przylegała do ich powierzchni. W tym miejscu Wioleta krzyczała: Michał
jesteś okrutny, bo sparaliżował ją lęk wysokości, ponieważ cały czas się
martwiła jak stamtąd zejdzie. Po przekonywaniach Daniela i dłuższej chwili
pokonaliśmy i ten etap wchodząc jeszcze przez dłuższą chwilę po zrębowych
skałach, ale już bez żadnych utrudnień, okrążając trawersem od prawej strony
ściany Kazalnicy. Po okrążeniu długim łukiem Kazalnicy lewostronnie, doszliśmy
w końcu do ostatnich zrębowych skał i wąską ścieżką w kilka minut znaleźliśmy
się już na szczycie Kazalnicy 2159 m n.p.m., gdzie czekaliśmy na wszystkich
uczestników wyprawy. Wioleta powiedziała, że tu zostanie bo dalej już się boi.
Zapewnialiśmy, że najgorsze już przeszła, i przed nami jest tylko 150m
wysokości względnej chodnika, na którym nie występują trudności. Mimo wszystko
nie zachęciliśmy jej do dalszej wędrówki. Wyglądało to na blokadę psychiczną,
jednak liczyło się to, że z lękiem wysokości była w stanie zdobyć tę przełęcz,
ponieważ najgorsze przeszła. Choć dla niektórych mogło być to nietrudne
przejście, to jednak należą się gratulacje dla Wiolety za odwagę, bo dla niej
był to pierwszy kontakt z tak trudnym szlakiem i z pewnością pokonała samą
siebie i swoje dotychczasowe możliwości. W tym miejscu podziwialiśmy zbiegającą
kozicę z prawie pionowego zbocza. Byliśmy zdumieni zwinnością tego zwierzęcia.
Nieco dalej, po prawej stronie, znajdowała się skalna półka, na której
dostrzegliśmy cztery inne kozice. Wioleta wpadła w zachwyt tym widokiem. My
również.
Przed nami było kilkanaście osób, które
widywaliśmy w czasie naszej drogi gdzieś tam, wysoko nad nami. Tutaj zrobiliśmy
sobie również wspólne zdjęcie, bo przejrzystość powietrza była bardzo dobra, a
i widoki przy prawie bezchmurnym niebie były rewelacyjne. W okolicach Żabiego
Mnicha 2146 m n.p.m. i Niżnych Rysów 2430 m n.p.m. niebo przybrało piękny
błękitny kolor, dzięki czemu mogliśmy wykonać kilka wspaniałych fotografii.
Dodatkowo podziwialiśmy Rysy i dziesiątki turystów na tym szczycie. Po nacieszeniu
się widokami poszliśmy już dalej na Przełęcz pod Chłopkiem. Droga skręcała tu
mocno w prawo, pod kątem 90°, gdzie od tego momentu szło się cały czas wąską
dróżką. Po obu jej stronach widniały bardzo strome i skaliste zbocza porośnięte
bardzo gęstą i wysoką trawą. Tą drogą szliśmy tylko trzy minuty, bo dalej szlak
skręcał w prawo pod ukosem do góry trawersując północne stoki Czarnego
Mięguszowieckiego Szczytu 2410 m n.p.m. Była to najgorsza część szlaku nie ze
względu na jakiekolwiek trudności, ale na ostre skały, które wystawały na
środku ścieżki. Były bardzo nieregularne i wąskie, dlatego trzeba było uważać,
gdzie stawiało się nogę, aby nie stanąć przez przypadek krzywo. Jednak to mnie
nie zrażało, bo trawersując ten odcinek, mogłem podziwiać kwiat, który
fascynował mnie od momentu jego pierwszego ujrzenia, czyli od 2007 roku. Była
to niewielka roślina wyrastająca z trawy na wysokość 10cm. Jego kwiat był
niezwykły, bo tworzyły go lewoskrętne lub prawoskrętne, czerwone włosy, które
łączyły się, tworząc szpiczasty czubek. Nie były tak dojrzałe jak podczas
innych lat, jednak możliwość ujrzenia tej rośliny był dla mnie czymś wielkim.
Nigdy nie udało mi się znaleźć tej rośliny w żadnym atlasie, dlatego tym
bardziej ten kwiat jest dla mnie szczególny. Mało tego – przechodząc wszystkie
szlaki tatrzańskie powyżej 1300 m n.p.m. nigdzie nie spotkałem tej rośliny -
widziałem ją tylko tu. Na trawersie "Czarnego Mięgusza". Zawsze
zastanawiało mnie dlaczego rośnie on tylko tutaj, na odcinku 150 metrów szlaku
i nigdzie więcej. Odpowiedzi na to pytanie nie znalazłem do dzisiaj...
Na końcu tego trawersu skręciliśmy szlakiem ostro
w lewo. Zakręt ten był nieco inny, ponieważ szło się tu na wysuniętym rogu
skalnym, porośniętym przez trawę na jego brzegach. Owy róg był bardzo widokowy,
bo ze wszystkich jego stron można było podziwiać zacienione, strome zbocza,
które porastała zielona trawa i mnóstwo żółtych kwiatów. Z tego rogu, przed
nami, było już widać naszą przełęcz, od której dzieliły nas dwie minuty drogi.
Przeszliśmy ostatnią ścieżką, która tworzyła zagłębienie i skręcając w prawo
doszliśmy na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem 2307 m n.p.m. Tu czekałem na
wszystkich po kolei, ponieważ na przełęcz wychodziło się zza zakrętu i ściany
skalnej. Kiedy każda osoba dochodziła z osobna robiłem jej zdjęcie ze względu
na kontrast jaki powstawał na tle ciemnych gór i błękitu nieba. Na tej
przełęczy widzieliśmy przewrócony, metalowy słup, gdzie kiedyś wisiała tablica
z informacją o niemożności przekraczania granicy oraz słup graniczny, który
powinien być betonowy, a był jedynie namalowany na skale, ze względu na
trudność postawienia tu betonowego słupa. Zatrzymaliśmy się tutaj, podziwiając
razem szczyty gór wysokich po prawej stronie, wśród których roztrzaskiwały się
pojedyncze, białe obłoki, zalegające w okolicach podszczytowych. Przyglądaliśmy
się temu wszystkiemu bardzo długo, bo całe niebo dookoła nas było błękitnie
czyste. Patrząc na szczyty jak i na szmaragdowe Morskie Oko, Czarny Staw pod
Rysami, Wielkie i Małe Hincowe Plesa po stronie słowackiej, Basia i Ilona
powiedziały, że można by tu siedzieć cały dzień i patrzeć na te widoki.
Rozglądając się w różne strony można było dostrzec Mnicha 2070 m n.p.m., lecz w
jego niecodziennej odsłonie, ponieważ, stąd wyglądał jak sterta większych,
płasko ułożonych kamieni. Było stąd widać zaledwie cztery piętra takich głazów.
Zrobiliśmy i tutaj wspólne zdjęcia ze wszystkich stron, ponieważ z przełęczy
zdjęcia wychodziły bardzo kolorowo. Po małej serii zdjęć poszliśmy raz w stronę
"Czarnego Mięgusza", a raz w stronę najwyższego "Mięgusza",
aby podziwiać widoki z innej perspektywy. Daniel poszedł prawie pod szczyt
Pośredniego Mięguszowieckiego aby wykonać serię zdjęć. Na szczycie było wielu
kursantów od wspinaczki. Ja musiałem podtrzymać tradycję jedząc na tej
przełęczy pomidory. Po posiłku wyciągnąłem warkocz jaki mają kobiety w stroju
ludowym podhalańskim. Zrobiliśmy kilka zdjęć z użyciem właśnie tego warkocza.
Daniel ujrzał również młodą dziewczynę w białej bluzce, która siedziała samotnie
na ciemnej skale, co idealnie kontrastowało się z otoczeniem. Zapytał czy można
zrobić zdjęcie. Dziewczyna się zgodziła, po czym poszliśmy na naszą polanę z
widokiem na słowackie szczyty i stawy. Najbardziej charakterystyczny z tej
strony był Koprowski Szczyt, gdzie można było dostrzec tłumy. W rejonie stawów
nieustannie ktoś wędrował, a z Przełęczy pod Chłopkiem wydeptaną ścieżką
niektórzy schodzili na Słowację, za co można było dostać mandat. Tylko
pojedyncze obłoki pojawiały się nad słowackimi szczytami, poza tym wszędzie
błękit nieba dodawał uroku górom. Stojąc na skraju urwiska od polskiej strony
podziwiałem wielką przepaść, gdzie widać było oba stawy u stóp Rysów. Właśnie
tutaj przebiegała mi taka myśl: gdyby mieć tylko skrzydła, było by to najwspanialsze
miejsce do skoku aby poczuć to niesamowite uczucie wolności, które i tak
zdawało się być bardzo odczuwalne ze względu na ogrom przestrzeni, która
widniała blisko kilometr poniżej nas. Po stronie słowackiej zaś podziwialiśmy
mienienie się stawów. Ich powierzchnia była lekko pofalowana, dzięki czemu
każda fala odbijała małą porcję światła w postaci migoczącego punktu. Takich
punktów na powierzchni lustra wody były setki. Długo podziwialiśmy
wszechobecne, wspaniałe widoki. Zastanawiała nas tylko jedna rzecz. Gdzie się
podziali ci ludzie, skoro tylu ich wchodziło a nikogo nie mijaliśmy
schodzącego. Brakowało nam wielu osób, które wchodziły razem z nami.
Zbieraliśmy się do zejścia, jednak dźwięk śmigłowca w locie zatrzymał nas.
Wszyscy wyszli na skraj urwiska, które było zakończone kilkusetmetrową
przepaścią, skąd obserwowaliśmy śmigłowiec TOPR-u unoszącego się zaledwie kilka
metrów nad lustrem Morskiego Oka. Leciał bardzo powoli lewym bokiem, wzdłuż
stawu, wywołując na jego powierzchni większe fale. Po dłuższej chwili wylądował
przy schronisku nad Morskim Okiem.
Po dłuższym odpoczynku i nacieszeniu się widokami
pomału trzeba było schodzić, ponieważ Wioleta czekała na nas na szczycie
Kazalnicy. Daniel powiedział, że już schodzi. Ilona, Tomek i Basia musieli się
jeszcze spakować aby zejść. Ja poszedłem za kilka minut od rozpoczęcia zejścia
przez Daniela. Kiedy wychyliłem głowę zza ściany skalnej na wysokości
przepaścistego rogu porośniętego trawą zauważyłem go gdzieś tam na dole.
Początkowo poszedłem z Iloną, ale widząc jak dobrze mi się schodzi postanowiłem
dołączyć do Daniela. Doszedłem do szczytu Kazalnicy, lecz tam ich już nie było
(Daniela i Wiolety). Zacząłem schodzić niżej. Na pierwszym trudnym miejscu
licząc od szczytu Kazalnicy spotkałem ich. Równym krokiem powoli schodziliśmy.
Wioleta bała się najbardziej odcinka tuż nad przepaścią z dwoma klamrami. To
właśnie tu powiedziała: Jo tego nie szafna! Boja się! Boja się! Mówiła tak,
gdyż nie było gdzie położyć stabilnie stopy. Przynajmniej tak było schodząc
twarzą w stronę gór. Daniel ją uspokajał i pomógł przy schodzeniu. Już wkrótce
minęła odcinek z półką nad przepaścią jak i poniższe utrudnienia z klamrą.
Tamte już nie były tak trudne, jak powyżej półki. Dalej przyspieszałem i
czekałem na tą dwójkę. Będąc już na „normalnym” szlaku, w rejonie wodospadów
zacząłem schodzić szybciej. Szedłem tak, aż dotarłem do urwiska porośniętego
kosodrzewiną – tam, gdzie ukryliśmy nadmiar ubrań. Bez żadnego problemu
rozpoznałem to miejsce, jednak idąc po te rzeczy kolanem zahaczyłem o
zarośnięty kamień nabijając sobie siniaka. Tutaj poczekałem na Daniela i
Wioletę, bo oni pierwsi mieli schodzić. Tak też było. W takim składzie
doszliśmy do Czarnego Stawu pod Rysami, gdzie czekaliśmy na pozostałą trójkę –
Basię, Tomka i Ilonę.
Siedząc na kamieniach kilka metrów nad lustrem
wody Czarnego Stawu pod Rysami zaproponowałem, że przejdę się samotnie wzdłuż
linii brzegowej tego stawu, aby wykonać zdjęcia, bo teraz była najlepsza pora
na obserwacje lazurowego wybrzeża i kamieni na dnie oświetlonych przez Słońce.
Miało mi to wypełnić lukę oczekiwania na pozostałą trójkę. Wioleta też
początkowo mówiła, że pójdzie ze mną, ale po chwili się rozmyśliła. Poszedłem
sam szlakiem na Rysy. Za potokiem, którym płynie woda z tego stawu do Morskiego
Oka podziwiałem kaczki pływające przy brzegu. Idąc dalej, mijałem wielu
turystów wracających z Rysów. Podziwiałem niebiesko-zieloną wodę, która
oświetlana przez Słońce dawała piękne widowisko, ponieważ na dnie znajdowały
się kamienie mniej, więcej takich samych rozmiarów, co wyglądało jak regularna
siatka. Na północnej części stawu, kilka metrów od linii brzegowej wystawały
spod powierzchni wody wielkie głazy. Właśnie okolice tych głazów były
najpiękniejsze, ponieważ woda przyjmowała tu największą liczbę kolorów i
odcieni szmaragdu i lazuru. Szedłem aż do momentu, gdzie szlak zaczynał się
wznosić na strome zbocze i dalej na Rysy. W tym miejscu zawróciłem i teraz
obserwowałem linię brzegową z przeciwnej strony, gdzie od chowającego się
Słońca za chmurami woda co krótką chwilę zmieniała kolory. Kiedy Słońce zaszło,
woda przyjmowała niebieską barwę nie przepuszczającą światła do dna. Takie było
przynajmniej wrażenie, bo nie było widać nic na dnie. Kiedy Słońce tylko się
pojawiało każdy kamień na dnie odznaczał się żółtą barwą zalaną
szmaragdowo-lazurową wodą. Było to wspaniałe zestawienie kolorów, któremu
poświęciłem najwięcej czasu. Wróciłem do moich towarzyszy. Za chwilę doszli
Ilona, Tomek i Basia. Tutaj Ilona powiedziała do mnie: I co kolego? Miałeś mnie
asekurować. To fakt. Czasem nogi za szybko mnie nosiły. Podczas tej dłuższej
przerwy dojadaliśmy wszystko, aby jak najmniej nieść. Zanim odeszliśmy z
tamtego miejsca podziwialiśmy Czarny Staw, którego wody przyjmowały różne barwy
ułożone poziomo w postaci pasów szmaragdu, lazuru, zieleni od odbijających się
zboczy gór i szarzyzny od odbijających się grani. Jeden z tych pasów przecinała
płynąca kaczka, gdzie w tym momencie tylko tam docierało światło słoneczne ze
względu na chmurę, która je przysłoniła.
Po odpoczynku zaczęliśmy schodzić do poziomu
Morskiego Oka mijając tłumy kompletnie nieprzygotowanych turystów. Słychać
również było zagraniczne głosy. Okrążając prawą stroną Morskie Oko
podziwialiśmy wspaniałe odbicia Miedzianego i Opalonego Wierchu oraz promienie
słoneczne odbijające się w stawie rozdzielone ostrymi graniami gór. Słońce, jak
zawsze o tej porze, a było już po godzinie 16.00, widniało nad Szpiglasowym
Wierchem. Wykonaliśmy kilka zdjęć tego zjawiska jak i starego świerku o
kształcie… mamuta. Rzeczywiście tak się kojarzył ze względu na drewniane kły,
oczy i twarz, które bardzo przypominały to zwierze. Doszliśmy do schroniska.
Zażartowaliśmy, że zostało nam ostatnie podejście. Były nim kamienne schody
prowadzące do schroniska, gdzie przedzierały się tłumy „klapkowiczów”. Nie
chcieliśmy zostawać tu dłużej ze względu na tłumy. Wioleta weszła na chwilę do
schroniska nad Morskim Okiem, po czym dołączyła do nas. Tomek i Basia czekali
na nas na parkingu Włosienica. Powolnym krokiem dochodziliśmy do Włosienicy.
Spotkaliśmy się. Idąc w stronę parkingu w Palenicy Białczańskiej obserwowaliśmy
pseudoturystów z piwem w ręku, lub ludzi, którzy poczuli wolność pod
nieobecność rodziców. Widok był straszny, bo ponad 95% z tych ludzi była
kompletnie nieprzygotowana i przyjechali tu raczej tylko dlatego, że Morskie
Oko jest modne oraz sławne i trzeba tu obowiązkowo być. Prawdziwych turystów
poznawało się od razu ale stanowili zaledwie garstkę wśród wielotysięcznych
tłumów. Po przejściu czterech skrótów prowadzących przez las, droga dłużyła nam
się jak nigdy. Jeszcze godzina dreptania asfaltem. Każdego z nas piekły stopy
od tej drogi. Dodatkowo mijały nas kawalkady bryczek wjeżdżających po turystów
czekających na parkingu Włosienica. Od tego momentu ja i Basia szliśmy na
przodzie prowadząc rozmowy na różne tematy. Czas tak szybko minął, że nie
spostrzegliśmy się a już byliśmy w Palenicy Białczańskiej. Stąd jak najszybciej
wyjechaliśmy w stronę Szymkówki – restauracji, gdzie mieliśmy zjeść obiad.
Mieliśmy stąd wspaniałe widoki na Tatry ale również i na Babią Górę.
Siedzieliśmy w środku drewnianej chaty, gdzie kelnerka i szef nie potrafili się
doliczyć ile potraw zamówiliśmy. Powiedziałem, że za to trzeba szefa posłać na
Chłopka. Po obiedzie, kiedy już zaszło Słońce na niebie pojawiły się dwie
chmury z rodzaju cirrus fibratus vertebratus, co zwiastowało bardzo piękną
pogodę następnego dnia. W dobrych nastrojach wracaliśmy do domu walcząc jeszcze
po drodze z opadającą głową ze zmęczenia.
Witaj Michale!
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w prowadzeniu stronki, nieustającej potrzeby cieszenia się górami i dzielenia się ich pięknem z nami. Dziękuję, ze miałam okazję dowiedzieć się od Ciebie tylu bardzo ciekawych rzeczy, oglądnięcia zdjęć, które są samym pięknem.
Życzę szczęścia w życiu osobistym i tylu wypraw ile serce pomiści, a nogi wtytrzymają.
Ela-ellunia66
Michale, a błędy wybaczysz starszej pani? przepraszam.
OdpowiedzUsuńNic się nie stało. Miło mi, że tu zaglądnęłaś. Dziękuję za życzenia. I Tobie życzę mnóstwo zdrówka i radości z tego, co robisz. Pozdrawiam Cię Elu serdecznie :)
Usuń