środa, 24 grudnia 2025

Gruzja - Swanetia II, cz. 1: Lodowiec Shkhara 2557 m n.p.m.

 

To była długo wyczekiwana wyprawa. O ile w założeniach nie mieliśmy trudnych szczytów pod względem technicznym, to zakładaliśmy przejście kilku pozaszlakowych tras, którymi nikt nie chodzi. Na podstawie zgromadzonych zdjęć zrobiłem szczegółową analizę ewentualnych dróg. Ich przebieg rysowałem w umyśle. Przeanalizowałem je pod kątem bezpieczeństwa, wartości, pięknych widoków i czegoś, czego turyści będący w Ushguli - tak jak my – nigdy nie zobaczą, ponieważ nie opisano tych tras w przewodnikach, ani w mediach społecznościowych. Dostępnych znakowanych szlaków jest mało, a widząc potencjał wielkich kaukaskich gór, od razu wiedziałem, że wyznaczymy nowe drogi, o których nie ma żadnych informacji. Miałem w pamięci m. in. wejście na bezimienny szczyt o wysokości 3106 m n.p.m., gdzie podchodziliśmy bardzo stromym zboczem w linii prostej, wykorzystując na to wiele sił. Wiedzieliśmy, że teraz będzie podobnie. Musieliśmy się nastawić na ostry wysiłek i na coś nieznanego. Z doświadczenia wiedziałem, że w podobnych przypadkach nie wystarczy dobra kondycja, a zdrowe myśli w głowie, które będą Ci niejako kazały wejść na każdą nieopisaną w książkach górę. Jak działa cały mechanizm, mogłem zobaczyć kilkanaście lat temu w polskich Tatrach. Pewnego zimowego dnia wyruszyłem na równi z taternikami na Rysy. Jednak za niedługo często przystawali, zmuszali siebie do dalszej wędrówki, podczas gdy mojej ekipie wchodziło się bardzo dobrze. Zdążyłem osiągnąć główny wierzchołek Rysów i zejść do połowy jego wysokości, po czym minąłem spotkanych wcześniej taterników. Czy miałem lepszą kondycję od nich? Nie. W takich przypadkach zawsze wygrywa psychika. Można mieć najlepszą kondycję, ale jeśli na wierzchołek nie „pcha” Cię głowa, to dosłownie będziesz ją „męczyć”. Podobny przypadek mieliśmy w Szwajcarii podczas wejścia na Dufourspitze 4634 m n.p.m., gdzie trójka przewodników komercyjnych poszła na rekonesans, ponieważ rozpoczynał się sezon na alpejskie wędrówki i „zdobywanie szczytów”. Nie tylko ich wyprzedziliśmy, ale staliśmy się pierwszą ekipą na 10 dni przed otwarciem sezonu, gdzie wyznaczyliśmy własną trasę, po czym wróciliśmy z wierzchołka, a spotkanych przewodników zauważyliśmy na płaskiej części lodowca w sytuacji walki z papierem toaletowym… Potwierdziliśmy im, że pod szczytem widać już fragment niebieskiej grubej liny, co według ich legendy oznacza możliwość wejścia na wierzchołek.

OKAZJA CENOWA I CEL NASZEJ WYPRAWY

Wracając do naszej Gruzji, wiedzieliśmy, że mamy właściwe nastawienie i chodzenie po górach będzie dla nas przyjemnością. Mając zarezerwowany lot i kupione bilety po okazyjnej cenie, tylko czekaliśmy na dzień wylotu. Koniecznie trzeba dodać, że zapłaciliśmy za nie lekko ponad 800 zł, podczas gdy za tydzień, ceny wystrzeliły do zawrotnych 3000-4200 zł! Było drożej niż… na Malediwy! Co się stało? WizzAir korzysta z Airbusów A321neo, a tego pamiętnego roku przypadło im odesłać 42 samoloty do przeglądu, ponieważ wykryto jakąś niepokojącą usterkę w silniku. Wycięcie tak dużej liczby maszyn z wakacyjnej floty skutecznie zabiło dostępność miejsc. Tym bardziej cieszyliśmy się, że tuż przed wykryciem wspomnianej usterki udało nam się zakupić bilety po bardzo okazyjnej cenie. Jako że ten rok był wyjątkowy pod względem rozpoczęcia cyklu wegetacji roślin, miałem duże trudności w ustaleniu odpowiedniej daty wylotu. Dlaczego? Dlatego, że oprócz pięknych szczytów od wielu lat mój cel podróży jest podobny: zobaczyć jak najwięcej wyjątkowych zielonych gór będących w pełni rozkwitu alpejskiej roślinności na tle lodowców i białych grani. Nie lubię okresów przejściowych, gdzie nie ma kwiatów albo trawy brązowieją i kończy się życie. Uwielbiam za to klimat wiosny, lata lub pełną zimę. W Gruzji mieliśmy okazję podziwiać obie pory roku jednocześnie: zimę i wiosnę w najlepszym jej okresie. Dla mnie nie ma piękniejszego połączenia w przyrodzie. Wiedzieliśmy, że rejon Górnej Swanetii wyróżnia się niezliczoną ilością kwitnących roślin w jednym czasie, dlatego koniecznie chcieliśmy ponownie zobaczyć to niepowtarzalne widowisko.

 

PRZYGOTOWANIA DO WYJAZDU

Jako że w Polsce wiosna nastąpiła około trzy tygodnie wcześniej, a w związku z tym każda roślina zaczęła kwitnąć o taką samą liczbę dni wcześniej, musiałem założyć jakiś margines jej przesunięcia czasowego na Kaukazie. Nie mogłem myśleć, że będzie tak samo jak w Polsce, ponieważ tamtejszą pogodę i klimat kształtują zupełnie inne masy powietrza. Obserwując świat przyrody ustaliłem, że wiosna w Gruzji również przyspieszyła, ale „jedynie” o 10 dni. Na około miesiąc przed wylotem zmieniliśmy datę wyjazdu na tydzień wcześniej, bo pojawiły się jeszcze lepsze połączenia o normalnych godzinach. Zależało nam, aby w Kutaisi być w południe, co dałoby nam możliwość dojazdu w góry za dnia, a tym samym moglibyśmy podziwiać wspaniałe widoki i zrobić ostatnie zakupy w Mestii. Obowiązkowo musieliśmy zaopatrzyć się w słynne „radzieckie” ciastka, które znaliśmy z poprzednich wypraw. Wiedzieliśmy, że na miejscu podczas każdej wędrówki będą z nami wędrować bezdomne psy zapuszczające na zimę grubą sierść niczym koziorożce alpejskie i na pewno będą głodne. One zawsze liczą na turystów, którzy coś im rzucą do zjedzenia. Niestety w Gruzji mięso jest bardzo drogie, dlatego nie mogliśmy kupić niczego, co wystarczyłoby dla wielu psów. Ekscytacja narastała, ponieważ nastał długo wyczekiwany moment wyjazdu. Ileż to razy rozmawialiśmy o nim w pracy, gdzie wspominaliśmy jakie trasy przejdziemy i jakie planujemy wytyczyć. Pytaliśmy się wzajemnie o sprzęt, a w razie dostrzeżonych braków dokupowaliśmy to, co było nam potrzebne. Tym razem na połowę naszego urlopu zaplanowałem zabrać liofilizaty mające przełamać smak suchego prowiantu podczas długich wędrówek. O ile wspomniane obiady nie należą do najtańszych, to na bezdrożach okazały się wyborem idealnym. Dopiero na kilka dni przed wyjazdem „zaklepałem” noclegi w Ushguli, bo miejsca były cały czas dostępne w dużej ilości. Oczami wyobraźni widziałem zdziwienie gospodarza, kiedy zobaczył rezerwację na dwa tygodnie, ponieważ we wiosce prawie wszystkie dotyczą noclegu jedno- lub dwudniowego. Zdecydowana większość ludzi przybywa do Ushguli jedynie po to, aby ją zwiedzić i ewentualnie pójść na lodowiec Shkhara. Bardziej wytrwali przyjeżdżają na dwa dni, realizując dość prosty plan: zwiedzanie wioski, wędrówka na lodowiec Shkhara oraz wejście na punkt widokowy 2980 m n.p.m. Bardzo rzadko zdarzają się osoby stawiające na trzydniowy lub dłuższy wypoczynek. Dwutygodniowych urlopowiczów prawdopodobnie nigdy tu nie widziano… – tak przynajmniej wynikało z opowiadań właściciela Ivas Guest House, gdzie codziennie chodziliśmy na pyszną kolację.


 
Rzeczy przywiezione z Gruzji oraz izotoniki, które ze sobą zabrałem

Liofilizaty - o ile nie są tanie, to na otwartych przestrzeniach smakują rewelacyjnie. Czujemy się, jakbyśmy jedli domowy obiad w środku gór. Zdecydowanie polecam
 

WYJAZD

Aktualnie pozostało nam zorganizować jakiś transport z Kutaisi do Ushguli. Na dwa dni przed wyjazdem napisałem do miejscowego taksówkarza posługującego się przezwiskiem „Zaza”. Bardzo szybko złapaliśmy kontakt, po czym umówiłem się z nim na kurs z lotniska aż do samego Ushguli. O ile opcja z taksówką nie należy do najtańszych, to nie jest na tyle droga, aby nie wybrać wspomnianej możliwości. Finanse nas nie blokowały, a na Kaukazie liczył się czas. Jadąc taksówką, mieliśmy pewność, że jeszcze tego samego dnia dotrzemy do wioski, po czym będziemy mieli pełną noc na odespanie podróży. O poranku mogliśmy więc już wyruszać w góry. Mając dobre prognozy pogody, tym bardziej nie mogliśmy się doczekać wyjścia na szlaki. Lot z Katowic odbył się planowo. Lecąc nad Turcją zobaczyliśmy, że tak naprawdę całe niebo pokrywają gęste chmury. Zastanawiałem się, czy nie będziemy mieli podobnie jak na poprzedniej wyprawie, gdzie rozpoczniemy ją od ulewnego deszczu. Moment, kiedy samolot przebijał ich gruby pas był niesamowity. Za kilka minut nagle zobaczyliśmy górzystą ziemię i domy bardzo blisko nas. Dosłownie za kilka chwil mieliśmy lądować. Na szczęście opad nie wystąpił. Od razu poczuliśmy inny klimat. Po otwarciu drzwi samolotu zwróciliśmy uwagę na ciepłe i mocno wilgotne powietrze, jakże charakterystyczne dla państw śródziemnomorskich i tropikalnych. Na lotnisku odebraliśmy bagaże, po czym wśród grupy taksówkarzy proponujących transport do wybranych miejscowości odszukałem Zazę. Nie miałem problemów, żeby go rozpoznać, ponieważ trzymał kartkę z moim nazwiskiem. Jakie było zdziwienie, kiedy odezwał się po polsku i rozmawiał w naszym języku! Na miejscu kupiliśmy jeszcze karty do telefonu firmy Magti, bo ich internet działa nawet w głęboko niezamieszkanym terenie. O dziwo, Gruzja ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć nierzucających się w oczy nadajników. Np. na Kazbeku 5047 m n.p.m. na jego szczycie masz pełny zasięg. Podobnie jest na lodowcach. Mogłoby się wydawać, że Gruzja jest biedniejszym krajem od Polski, a jednak w dziedzinie łączności odrobili lekcje.


 
Na lotnisku w Kutaisi (jest mega czysto i nowocześnie)
 

DOJAZD TAKSÓWKĄ DO USHGULI – WERSJA SPORT

Na parkingu lotniska wsiedliśmy do taksówki. Pojechaliśmy krótką chwilę, po czym zatrzymaliśmy się na jakiejś małej wsi, gdzie sprzedawano lokalne wypieki. Kierowca i cała nasza ekipa kupiliśmy miejscowe specjały, po czym zjedliśmy je, aby mieć siły na resztę dnia. Gruzińskie wyroby smakowały każdemu. Były bardzo pyszne. Dalej nie zatrzymywaliśmy się, ponieważ mieliśmy przed sobą około pięć i pół godziny jazdy – początkowo szeroką i długą drogą, a później przez kolejne 187 km bardzo krętymi serpentynami. Taka podróż zmęczy nawet zawodowego kierowcę. Dojazd do Ushguli od początku stał się mocno przygodowy, bo Zaza nie wybrał klasycznej trasy z Kutaisi do Zugdidi, gdzie szeroką, krajową drogą można przejechać blisko 100 km, po czym odbić w stronę Mestii. Zaza najwidoczniej nie wiedział, jak się dostać do wioski położonej u stóp najwyższych szczytów Gruzji, ponieważ wybrał opcję wskazaną przez GPS na mapach Google. O ile mogła być najszybsza „na papierze”, to wiedziałem, że będzie znacznie dłuższa. Na dalszych fragmentach trasy niejednokrotnie dojeżdżaliśmy do ulic kończących się ziemią, bo ulewne deszcze porywały asfalt do rzek i potoków… Już wkrótce mieliśmy okazję poczuć prawdziwą przygodę. Podczas stromego podjazdu prowadzącego przez kolejne wioski dotarliśmy do punktu, gdzie dosłownie „zabrakło” utwardzonej nawierzchni. Teraz jechaliśmy ziemistą, nierzadko błotnistą drogą. Jedynie obserwowałem, aby nie zakończyła się jakąś nie do przebycia przeprawą przez rzekę. Zaczął padać ulewny deszcz – jak na porę kończącej się wiosny przystało. Odcinek z brakującą nawierzchnią zdawał się nie mieć końca. Jaka nastąpiła ulga, kiedy wjechaliśmy na normalną ulicę, a raczej wąską szosę łączącą następne osady. Kilka kilometrów dalej ulewa zamieniła się w tak zwane „oberwanie chmury”. Odtąd drogami płynęły rzeki, a w wielu miejscach z górzystych stoków spływały szerokie potoki o rwącym nurcie, zabierające rozmiękłą ziemię. W pewnym nieznanym nam miejscu błotnista rzeka płynęła dokładnie tak, jak przebiegała szosa – tyle tylko, że nie widzieliśmy asfaltu. Dosłownie jechaliśmy jej tymczasowym korytem. Gdzieś w oddali zauważyliśmy prostopadle przebiegającą inną rzekę przecinająca jedyną dalszą drogę. Nie mieliśmy nawet możliwości powrotu i szansy spróbowania innej trasy. Zaza podjechał powoli. Nie wiedząc jaka jest nawierzchnia pod autem ani jak głęboka jest woda, mimo wszystko postanowił zaryzykować. Przejechaliśmy bezpiecznie, ale jej mocny nurt z dużą siłą napierał na prawy bok samochodu. Dobrze, że byliśmy dociążeni nami samymi oraz plecakami pełnymi jedzenia i sprzętu. Po przekroczeniu naturalnej przeszkody nadal płynąca droga kierowała licznymi zakrętami o dość dużym nachyleniu. Odtąd czuliśmy, że koła mają przynajmniej jakąś przyczepność.

 

Po dłuższej jeździe w podobnych warunkach ponownie zobaczyliśmy asfalt. Mile zaskoczył nas fakt kończącej się ulewy oraz widocznych przebłysków słońca. Następował spokój w pogodzie. Mieliśmy to, czego potrzebowaliśmy: ciszę i drogi bez spływających potoków. Po blisko trzech godzinach podróży z taksówkarzem Zazą dostrzegłem znany mi fragment trasy. Dojeżdżaliśmy do największego skrzyżowania w Zugdidi, skąd rozpoczyna się oficjalna droga do Ushguli przez Mestię. Dopiero teraz na telefonie kierowcy zobaczyłem, że GPS poprowadził nas bocznymi uliczkami przez wioski założone gdzieś wysoko w górach. Do miasta wjechaliśmy od prawej strony względem głównej trasy łączącej Kutaisi i Zugdidi. Odtąd wiedziałem którędy jechać. Pomimo długiego i przygodowego odcinka nasza podróż tak naprawdę się zaczęła, ponieważ od Zugdidi do Ushguli mieliśmy jeszcze 187 km krętej drogi wybudowanej wzdłuż zboczy niezliczonej ilości szczytów tworzących większe pasma. Za miastem wjechaliśmy w pierwszy ich rząd, za którym otwarła się potężna panorama na wielki sztuczny staw Enguri i rzekę o takiej samej nazwie. Powiedziałem, że kiedy dotrzemy do jej źródeł, to będziemy na miejscu. Enguri bierze swój początek pod lodowcem Shkhara, który zresztą mieliśmy w planach odwiedzić. Dalsza trasa dojazdowa ciągle prowadziła wzdłuż niej. Jadąc dalej, mogliśmy cieszyć się pięknymi widokami, przecierającym się niebem oraz mocno grzejącym słońcem. Zaza przystanął przy słynnym wodospadzie w połowie długości zbiornika Enguri. Nie ma on swojej nazwy. Znajduje się w miejscowości Calendżicha w regionie Megrelia. Dla zainteresowanych podaję współrzędne: 42.8107032 N, 42.0454502 E. W każdym razie, poznamy go po tym, że inni podróżni zatrzymują się na zakręcie z budką, gdzie sprzedawane są regionalne wyroby. Wodospad rzeczywiście jest pięknej urody, dlatego i my podeszliśmy go zobaczyć oraz zrobiliśmy zdjęcia pierwszych, gruzińskich krajobrazów. Pomimo znacznej wysokości czuliśmy ciepło pochodzące od słońca. Spadające w niekontrolowany sposób kropelki rozpraszane przez wiatr chłodziły nas w przyjemny spokój. W jego okolicach dojedliśmy gruzińskie wypieki z mięsem, które tak bardzo nam smakowały.


Wodospad, o którym wspomniałem
 

W dalszej drodze oglądaliśmy piękne panoramy Kaukazu. W aktualnych warunkach szybko zmieniało się otoczenie dookoła. Objeżdżając każdy szczyt ich długimi zboczami, mieliśmy widoki niemal z każdej perspektywy. Odtąd podróż trochę się dłużyła. Mając przy drodze kwadratowe tabliczki z numerami kolejnych kilometrów trasy wiedziałem, gdzie dokładnie jesteśmy oraz ile pozostało do Mestii i Ushguli. Już sam przejazd taksówką był ciekawą przygodą, ponieważ droga wiodła przez wysoko położone tereny. W miarę postępu pogoda stawała się coraz lepsza. Pomimo dużego zachmurzenia odczuwaliśmy przyjemne ciepło. Z powodu niskiego pułapu chmur nie mogliśmy liczyć na kolejną panoramę, ale nie przeszkadzał nam ten fakt. Kiedy dotarliśmy do Mestii, zatrzymaliśmy się przy lokalnym sklepie SPAR, gdzie długo szukaliśmy „radzieckich” ciastek. Na szczęście wypatrzyliśmy je. Wziąłem aż cztery paczki, bo wiedziałem, że i tak je zjemy. Dodatkowo dobrałem gruzińską lemoniadę. Miała swój wyjątkowy smak, zawsze kojarzący się z górami Kaukazu. Po raz pierwszy piłem ją w 2014 roku w drodze na Kazbek, stąd pamiętałem, że taka istnieje. W trakcie przejazdu do Mestii taksówkarz opowiadał nam, że kiedyś woził turystów do Swanetii. Widząc, jaką wybrał drogę przez zalane wioski z Kutaisi do Zugdidi, gdzie w wielu miejscach brakowało nawierzchni pomyśleliśmy, że chyba jednak nie za często odbywał podobne kursy lub jeździł do Ushguli okazjonalnie i na dodatek z pomocą GPS. Z drugiej strony, mieliśmy fajną przygodę, a z samym kierowcą szybko złapaliśmy wspólny język.

 

Po uzupełnieniu prowiantu wyruszyliśmy dalej – do Ushguli. Pomimo długiej podróży, wciąż do przebycia pozostawało nam 45 km. Odtąd mieliśmy jechać trasą dość mocno pod górę i z dużą ilością zakrętów. Rozmawiając z ekipą, zwróciłem uwagę, że na drodze dojazdowej do Mestii, pomiędzy 75 a 90 kilometrem była uszkodzona nawierzchnia, a teraz jej nie zauważyliśmy. Najwidoczniej drogowcy musieli uzupełnić ukruszone płyty betonowe. Jak szybko wykonują swoją pracę, mieliśmy okazję zobaczyć podczas całego naszego pobytu. Nie dość, że w stosunku do poprzedniego roku wybudowano nową ulicę, praktycznie pod samą wioskę Ushguli (zabrakło jedynie 2 km), to po drugiej stronie – od przełęczy Zagaro 2623 m n.p.m. – pociągnięto kilkadziesiąt kilometrów zupełnie nowej drogi w kierunku Lentekhi w najbardziej niesprzyjających, błotnistych warunkach. Rok temu trasa z przełęczy w stronę Lentekhi na wielu odcinkach spływała błotem, a w kilku miejscach nawet powstały wielkie wyrwy w ziemi, przez co była przejezdna tylko dla samochodów z napędem 4x4. Obecnie można korzystać z nowej betonowej ulicy, znacznie poprawiającej komfort i bezpieczeństwo. W wysokich górach drogi powstają z betonu wytwarzanego na miejscu. Obok rzeki rozkopuje się spory skalisty teren, gdzie system sorterów i taśmociągów rozdziela kamienie o różnej wielkości. Mając stały dostęp do surowców i wody z rzeki, gdzie maszyny do rozdrabniania urobku i produkcji betonu pracują codziennie, wywroty stale wożą kruszywo, a betoniarki kursują w obie strony, aby w nieprzerwany sposób dostarczać materiały na plac budowy, pracownicy mogą szybko oddawać do użytku kolejne odcinki. Dzięki takiemu podejściu koszty powstawania dróg znacznie zmalały, ponieważ nie trzeba wozić asfaltu lub innych surowców z miejscowości położonych ponad 150 km dalej. Wytwarzanie betonu w okolicy znacznie przyspiesza całe przedsięwzięcie. Nawierzchnię tworzą prostokątne bloki z betonu. Co około 3 m powstają dwa kolejne. Najpierw dokańcza się jedną stronę, a później drugą, dzięki czemu po jego stężeniu, szybko można dojeżdżać w rejon prac. Nawet odcinek pomiędzy Ushguli a Zagaro został już w połowie wybetonowany, co znacznie ułatwiło przejazd przez najwyżej położoną przełęcz drogową w Gruzji. Leży wyżej niż wierzchołek polskich Rysów (2499 m n.p.m.), stąd mamy z niej niesamowicie piękny widok. Jej wyjątkowe położenie robi swoje, bo z Zagaro Pass 2623 m n.p.m patrzymy na białe, skalno-lodowcowe góry.

 

Kiedy wyjechaliśmy z Mestii, kierowca zastanawiał się, gdzie skręcić. W pewnym miejscu trasa rozwidlała się, a obie drogi wiodły mocno pod górę. Mieliśmy stąd niecodzienną panoramę na Ushbę 4710 m n.p.m., choć jej podwójny szczyt przecinały ciemne i gęste chmury. W dole patrzyliśmy na Mestię i jej małe lotnisko dla awionetek. O dziwo, ze stolicy Gruzji – Tbilisi – można bezpośrednio przylecieć na to lotnisko. Jednak okres kupowania biletów jest krótki (jeden miesiąc), a każde połączenie wyprzedaje się dosłownie w chwilę. Według mnie, jest to najlepsza opcja, ale trudno dostępna, kiedy w planach jest wstrzelenie się w najpiękniejszą część wiosny, najniższe ceny i dobrą pogodę. Zmieniając termin głównego lotu z Polski, trudno liczyć na wolne miejsce w awionetkach do Mestii. Gdybym wiedział, że jest taka możliwość, od razu wybrałbym samolot do stolicy, a nie do Kutaisi. Po dłuższej jeździe aktualną drogą Zaza zorientował się, że wybrał niewłaściwą trasę do Ushguli. Zawrócił, a my dzięki jego pomyłce mieliśmy piękny widok na dolinę Mestii oraz Ushbę. Na rozstaju dróg taksówkarz wybrał drugą dostępną opcję. Odtąd bardzo szybko osiągaliśmy wysokość. W dosłownie kilka minut miejscowość wydawała się małym miasteczkiem, któremu przyglądaliśmy się z góry. Po drodze widzieliśmy dużo kwitnących żółtych kwiatów, wyglądem przypominających powiększone wrzosy. Noszą nazwę janowiec lidyjski. Tym samym dostaliśmy potwierdzenie, że rzeczywiście trafiliśmy na okres największego rozkwitu roślin. Okolica wyglądała bajecznie, a tam – w Ushguli – mogło być tylko piękniej! Jadąc dalej zdziwiłem się, dokąd doprowadzono asfaltową drogę z Mestii. Pozostały jedynie dwa ostatnie kilometry do wybetonowania, ale i tu trwały ciężkie prace przygotowawcze pod wylanie płyt. W Ushguli, przy największym i najdroższym hotelu wybudowano nawet betonowy mur zabezpieczający ziemiste zbocze przed osunięciami oraz przygotowywano ulicę pod jej utwardzenie. Za wioską, w stronę Zagaro Pass wylano już prostokątne płyty. Drogowcy mieli naprawdę dobre tempo, ponieważ pomimo typowo górskiej pogody, gdzie często padał ulewny deszcz powodujący osuwiska fragmentów ziemi na ukończone odcinki, szybko posuwali się z pracami do przodu. O ile budowę dróg opanowali do perfekcji, to najwidoczniej nie przewidzieli dodatkowych funduszy na zabezpieczanie niezbyt dobrze związanych ze skałami trawiastych stoków, regularnie zjeżdżających na gotowe, oddane do użytku fragmenty.

 

JESTEŚMY NA MIEJSCU

Do Ushguli przyjechaliśmy nieco po zachodzie słońca. Powoli nastawał wieczór. Zatrzymaliśmy się przy domu o nazwie „Angelina”, gdzie zarezerwowaliśmy nocleg. Od razu poczuliśmy gruziński klimat, bo posesję ogrodzono metalowym płotem, który swoje lata świetności już dawno miał za sobą. Zdążył zardzewieć i przechylić się w wielu miejscach na bok, a psy od wielu lat znały sposób jak przez niego przeskoczyć, aby wyjść na wioskę na spotkanie z innymi przedstawicielami swojego gatunku lub z turystami – w nadziei, że dostaną coś dobrego do jedzenia. Wiedzieliśmy, jak się zachowują, dlatego pomimo widocznego dużego psa na podwórku wszedłem, aby zapytać, czy trafiliśmy we właściwe miejsce. Na zewnątrz wyszła starsza pani mówiąca po rosyjsku, gruzińsku i nieznacznie po angielsku. Mimo wszystko, dogadaliśmy się. Z uśmiechem zaprowadziła nas do pokoju na piętrze. Zanim jednak rozgościliśmy się na stałe, podziękowałem Zazie za przygodową podróż i zapłaciłem za kurs. Powiedział, że jest bardzo zadowolony, bo trafił na naszą ekipę. Przypomniałem sobie, że zamówiłem u niego gaz do kuchenek Jetboil, które przywieźliśmy ze sobą. Kiedy byliśmy jeszcze w Polsce, kierowca kupił trzy duże butle, dzięki czemu nie musieliśmy ich szukać w Mestii po droższej cenie. Teraz zapłaciłem za nie Zazie. Gruzini lubią Polaków, dlatego nie mogło obyć się bez alkoholu. Po tym, jak weszliśmy do wynajętego domku, pani gospodarz przywitała się z nami. Szybko nastała ciemność. Zaza zatrzymał się w największym hotelu, obok którego będzie przebiegać betonowa droga. Pomimo, że jest najdroższym obiektem w całej miejscowości, to oferta na polską kieszeń nie odstraszała. Chcieliśmy jednak poczuć prawdziwy klimat wsi, dlatego wybraliśmy prostą chatę z pokojami w drewnie. Nie zależało nam na luksusach, ale raczej na niepowtarzalnej atmosferze z dawnych lat. Z łatwością dostrzegliśmy, że na miejscu przebywały również inne ekipy. Jedna z nich rozsiadła się na kanapach dostępnych w wielkim przedpokoju z kominkiem, na którym stało duże zdjęcie rodziny gospodarza. Większość z widocznych osób na fotografii już nie żyło, dlatego czuliśmy upływ ogromu czasu i kawał historii zapisanej w murach tego domu. Z pewnością właściciele mieliby wiele do opowiedzenia…

 

Z prognoz wynikało, że pogoda ma być bardzo dobra, dlatego w ramach rozgrzewki na jutro zaplanowałem wyjście na lodowiec Shkhara. Mieliśmy nie tylko rozruszać nasze nogi, ale przede wszystkim nie dopuścić do zakwasów. Stąd mój wybór padł na niego, ponieważ szlak wiódł 8-kilometrową równą, szeroką polną drogą, a jedynie ostatnie 2,4 km podchodzi się stopniowo zboczem o niewielkim nachyleniu w lesie utworzonym przez niskie drzewa, raczej przypominające krzaki. Po długiej podróży nadal miałem sporo sił, dlatego z Damianem poszliśmy na kolację do znanego nam Winnego Tjechnologa – gospodarza Svaneti Cafe. Tak na prawdę miał na imię Miriam. Wtedy taksówkarz Zaza napisał do mnie, że zapomniałem odebrać od niego prezentu w postaci własnoręcznie robionego wina. Powiedział: ‘jak jutro będziesz wracać z gór, to odbierz je wieczorem w nowopowstałym hotelu, przy łączniku spinającym centrum najwyższej położonej dzielnicy wioski – Zhibiani i osadę przy ogrodzonym boisku piłkarskim w pobliżu głównej drogi na Zagaro Pass’. Zapamiętałem sobie oba szczegóły. Po całym dniu podróży nie planowaliśmy zwiedzania Ushguli, bo nastała późna pora. W pokoju rozpakowaliśmy jedynie potrzebne rzeczy na kolejny dzień. Skorzystaliśmy jeszcze z łazienki, po czym położyliśmy się szybko spać, żeby mieć siły na jutrzejszą wędrówkę. Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 7.00 rano. Nie chcieliśmy od razu wchodzić w tryb wczesnych wymarszów. Dodatkowo zaplanowana trasa nie była wymagająca. Zależało nam na rozruszaniu nóg, podziwianiu pięknych widoków oraz chłonięciu ciszy.


Trasa na lodowiec, jako szlak na rozgrzewkę przed innymi wyjściami w góry
 

1. LODOWIEC SHKHARA (PUNKT WIDOKOWY 2557 m n.p.m.)

POCZĄTEK WĘDRÓWKI. PSY NA SZLAKACH

Wstaliśmy według wyznaczonego czasu, czyli o 7.00 rano. Mieliśmy idealną pogodę. Zachęcała do wędrówki. Poranek we wiosce rozpoczął się od ustępujących białych chmur po wczorajszych opadach. Góry zachwycały zielenią oraz ilością kwiatów. Jedynie w okolicach wierzchołków ciągnął się równy rząd niskich, dość szybko zanikających kłębiastych chmur, pomału odsłaniających wszystkie szczyty. Jako że przyjechaliśmy dość późno, nie zdążyliśmy kupić gruzińskiego chleba. Postanowiliśmy, że tego dnia przygotujemy sobie po dwie zupki chińskie, a po południu w okolicach lodowca zjemy obiad przyrządzony z liofilizatów, ponieważ będziemy mieli bardzo dużo czasu i… słonecznej pogody. Na terenie naszego obiektu mieszkał jeden kot i dwa psy. Ten największy – czarny – urzędował w granicach ogrodzenia. Przez większą część czasu był uwiązany na długim łańcuchu. Kiedy jednak chodził po podwórku, mogłem go pogłaskać. Często leżał pod schodami lub nawet na nich, tarasując jedyne przejście. Czarno-biały kot poruszał się bezszelestnie, dlatego musieliśmy zwracać na niego uwagę, aby przez przypadek go nie nadepnąć. Pomimo, że byliśmy dla niego nowymi osobami, szybko dał się pogłaskać. Często buszował w wielkim przedsionku, a kiedy ktoś zostawiał uchylone drzwi do swojego pokoju, mógł się spodziewać go na tapczanie lub w walizce. Jadąc do Gruzji, musisz lubić zwierzęta albo być ich miłośnikiem, inaczej będą one dla Ciebie uciążliwością. Standardem jest, że właściciele trzymają psy, a wiele z nich śpi przy popularnych szlakach w krzakach, zaroślach, pod kamperami czy skałami. Przybiegną do Ciebie nie wiadomo skąd, aby wyruszyć z Tobą na trasę. Praktycznie nie jest możliwe, aby rozpocząć poranek bez pogłaskania przypadkowo napotkanego czworonoga. Podobnie jest w Grecji, gdzie każdego dnia jest pięć rzeczy, które musisz wykonać, będąc na urlopie w tym państwie. Punkt drugi brzmiał: „pogłaszcz przypadkowo spotkanego kota”. Również na nieznane trasy zawsze dołączał jakiś kundel, a nawet kilka. Droga na lodowiec jest bardziej „bezpieczna”, ponieważ wyrusza na nią znacznie więcej turystów, dlatego psy rozdzielają się pomiędzy różne grupy. Z kolei wybór mniej uczęszczanych szlaków może spowodować przyciągnięcie większego stada czworonogów. Najważniejsze, że nie są niebezpieczne. Wręcz pragną, aby je głaskać i przytulać. Jedyną przeszkodą jest fakt, że każdy będzie chciał coś zjeść. Nawet te największe o wyglądzie małego niedźwiedzia są przyjazne. Na jednej z gór, właśnie takich rozmiarów pies położył łapy na mojej prawej nodze, po czym przytulił się do mnie. Trzeba pamiętać, że pomiędzy sobą mogą zażarcie walczyć o każdy kawałek pożywienia, ale czują respekt do człowieka. Ta kwestia będzie szerzej omówiona podczas opisywania kolejnego dnia naszej wyprawy. Na trasie spodziewałem się kilku psów, dlatego zabrałem jedną paczkę „radzieckich” ciastek na wypadek, gdyby były tak bardzo uciążliwe, że nie dałoby się przy nich nic zjeść. Obmyśliłem nawet plan, że od dzisiaj codziennie będę kupować dwa gruzińskie chleby, aby na kolejnych szlakach mieć coś dla nich. W Ushguli nie znajdziemy wyrobów jakie znamy z nizin, dlatego jedynym rozwiązaniem był wspomniany chleb. W mieście najgorszej jakości parówki kosztowały ponad 20 zł za kilogram, co było absurdalną ceną. Za to inne rzeczy były znacznie tańsze. Za chleb płaciłem 2 GEL (lari), co przy ówczesnym kursie dawało nieco ponad 3,20 zł/sztukę.


Awaryjna paczka "radzieckich ciastek"

Psy są wszędzie. Zawsze je głaszczę

I tu też czeka jakiś pies, żeby dołączyć do naszej grupy

Kolejny pies już w drodze

Ten sam pies podczas naszego odpoczynku

Na podwórku gospodarza chodził dość duży beżowy pies z czarnym grzbietem i brzuchem. Jako że miał białą głowę, szybko nazwałem go po śląsku „Bioło Kepa”, co znaczy „Biała Głowa”. Wystarczyło, że wyszliśmy za furtkę na ziemistą drogę, a już przed sobą mieliśmy niesamowitą panoramę gór! Przy idealnej pogodzie podziwialiśmy Ścianę Bezingi, nieprzysłoniętą ani jedną chmurką. Ściana to nic innego, jak rząd pięciotysięczników tworzących białą od lodowców i śniegu grań, ciągnącą się przed nami. Drogę do lodowca znałem, ale za każdym razem niezmiennie zachwycała swoim pięknem. Pierwsze, co zauważyłem to fakt, że dużą część zbocza bezimiennego szczytu 3242 m n.p.m. pokrywało morze żółtych kwiatów ułożonych w pasy (janowiec lidyjski). Podobnie wyglądały wystające skały spod traw tworzące żebra. Na poprzedniej wyprawie nie występowały tak obficie, dlatego dziwiłem się, że aktualnie kwitły tak intensywnie. Od razu pomyślałem, że wiosna rozpoczęła się wcześniej, przez co trafiliśmy na rośliny, których nie mogliśmy zobaczyć podczas poprzedniego wyjazdu.

 

CEMENT, KRUSZYWO, MUZYKA TECHNO, WODA I BETON

Nasze miejsce, gdzie mieliśmy zarezerwowane noclegi znajdowało się przy głównej drodze. Idąc na szlak musieliśmy wyrównać do najwyżej położonej części wioski – Zhibiani. Dopiero stamtąd mogliśmy wejść na główny ciąg prowadzący do lodowca. Za ostatnimi domami szeroka droga wiodła najpierw przez rozległy pusty teren, który pomieściłby kilkadziesiąt zaparkowanych samochodów. Dopiero za nim rozpoczynał się szlak właściwy, gdzie strzałki informowały, ile pozostało do celu. Oczywiście psy pojawiły się szybko. Bioło Kepa dołączył do nas, a po chwili zauważyliśmy inne, mniejsze: dwa czarno-brązowe i jeden o żółtawojasnobrązowej sierści. Ten ostatni wędrował z nami aż do samego końca. Inni ludzie również wyruszali w tym samym kierunku co my. Na trasie spotkaliśmy zaledwie kilku turystów. Kiedy weszliśmy na właściwą część szlaku, widoki zachęcały, aby iść dalej. Na początek mieliśmy do przekroczenia dwa mosty. Pierwszy zbudowano z metalowych kątowników i blachy, a drugi był znacznie prostszą, ale bardziej wytrzymalszą konstrukcją. Do rzeki Enguri wrzucono kilka betonowych rur o dużej średnicy (przekraczającej 1 m), po czym zasypano je dużymi ilościami ziemi i kamieni. Regularnie kursujące betoniarki bardzo dobrze ubijały tak powstałą nawierzchnię. Przed nami widniało miejsce, o którym nieco wcześniej wspominałem na wstępie. Budowlańcy założyli bazę, gdzie wytwarzano beton. Pracownicy za pomocą maszyn rozkopywali równy, kamienisty teren, po czym wywroty zawoziły go do sorterów, gdzie z kolei kamienie były oddzielane na te o różnej wielkości i transportowane przy pomocy taśmociągów. Po uzyskaniu i wydzieleniu wszystkich składników następowało ich mieszanie, aby otrzymać beton. Łączono ze sobą:

  • cement – jako najważniejszy składnik betonu. Cement wiąże wszystkie pozostałe elementy. Najczęściej stosowanym rodzajem jest cement portlandzki, który jest mieszanką wapienia, gliny oraz dodatków mineralnych. W Gruzji nie spodziewałem się jego najwyżej jakości, co było widać po szybko kruszącej się nawierzchni,
  • kruszywo – to wspomniane przeze mnie wcześniej kamienie – te większe i mniejsze. Kruszywem drobnym jest najczęściej piasek, a kruszywem grubym – żwir lub tłuczeń. Nadaje ono betonowi objętość i wpływa na jego strukturę oraz wytrzymałość,
  • wodę – dzięki niej cement tworzy masę plastyczną, która później twardnieje, tworząc zwartą strukturę,
  • domieszki i dodatki – są to substancje dodawane do betonu, aby poprawić jego właściwości. Mogą to być substancje przyspieszające wiązanie, zwiększające odporność na mróz, plastyfikatory (ułatwiające układanie) oraz barwniki wpływające na kolor betonu,
Muzyka – dziwiłem się, że do wszystkich składników jej nie dodawano. Budowy w Polsce słyną z głośnego techno oraz „nabombionych” niektórych pracowników. Jak niejedne badania naukowe wskazały, przy muzyce pracuje się wydajniej.

 
Miejsce produkcji cementu i betonu (w drodze na lodowiec Shkhara)

Betonownia w kontekście gór Kaukazu

Cement również wytwarzano na miejscu, co można było rozpoznać po charakterystycznych silosach ustawionych w pobliżu taśmociągów. Jego produkcja to kilkustopniowy proces, dlatego dla ciekawych polecam obejrzenie wielu dostępnych filmików na YouTube, które dokładnie omawiają ten proces. Szkoda, że w tak pięknym miejscu założono bazę do jego produkcji, ale na szczęście w ogromie otaczających gór ginęła wśród zieleni jako mały punkt. Od samego początku zachwycaliśmy się jej odmienną barwą. W Gruzji trawa ma inny odcień niż w Europie. Zawsze zwracam uwagę na ten szczegół. Zbocza na niezalesionych szczytach wyglądają tak, jakby pokryto je zamszem. Teren, gdzie produkowano cement i beton upatrzyły sobie większe psy. W okolicy stało wiele kontenerów pracowniczych, maszyn oraz innych urządzeń, dzięki czemu miały gdzie schować się po zmroku. Kiedy dostrzegały przechodzącego człowieka od razu wstawały, po czym szły za nim, dotrzymując mu kroku. Wszystkie liczyły na jakąś porcję jedzenia. Jeśli zauważyłeś psa idącego z Tobą, ale teraz nagle gdzieś zaginął, to wiedz, że są jedynie dwa powody takiego stanu rzeczy: albo był tak stary, że nie miał więcej sił, aby podążać za Tobą, albo zauważył innego, z którym wczoraj toczył zażartą walkę, ale ją przegrał. Nie bez powodu na ich głowach i łapach bardzo często zobaczymy zakrwawione rany. Tak wygląda ich codzienność. Walczą o teren, każdy kąsek jedzenia, a kiedy nadchodzi jesień, zapuszczają grubą zimową sierść, mającą je chronić przed silnymi mrozami. W trakcie wędrówki rozpoznałem kilka psów z poprzedniej wyprawy – w tym Biołą Kepę – ale zauważyłem, że nie ma już starego, wielkiego, dość mocno zakrwawionego rudego „niedźwiedzia”. Najwyraźniej nie dożył zimy, ponieważ już wtedy wyglądał na bardzo osłabionego.


Ten pies nie dożył kolejnego roku. Był już stary i osłabiony
 

WĘDRÓWKA NA LODOWIEC SHKHARA

Idąc w stronę lodowca, nie spieszyliśmy się. Nie zależało nam, aby dotrzeć tam szybko. Chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Przechodząc pierwsze dwa kilometry, omijając tym samym wytwórnię betonu, zauważyliśmy ludzi jadących dużymi czarnymi samochodami oraz modelem Mitsubishi Delica – kultowym busem do przewozu turystów w terenie. Wspomniane auta były niezniszczalne. Dawały radę w każdych warunkach. Pomyśleliśmy, że ludzie korzystający z usług taksówkarzy wiozących ich do najdalej wysuniętego parkingu w kierunku lodowca (około 8,5 km jazdy przez dolinę Enguri) nie dostrzeże bardzo wielu rzeczy, a wręcz nieświadomie je pominie. Dla nich liczył się konkretny cel – jak najszybsze „zaliczenie” znanego miejsca. Najczęściej klientami byli turyści zakwaterowani w Mestii, którzy najpierw musieli dojechać do Ushguli, a potem jeszcze tego samego dnia dotrzeć pieszo na lodowiec Shkhara. Z racji ograniczeń czasowych długi, ale łatwy odcinek pokonywali samochodami. Inni wypożyczali konie, gdzie w większych grupach podążali w jego kierunku. Oni również zatrzymywali się w okolicach parkingu przy drewnianych chatach, znajdujących się za mostem po drugiej stronie rzeki. Można tam zostawić je na rozległej, trawiastej polanie. Z racji zarośli i górskiego terenu, ostatnie 2,4 km trasy musieli przejść pieszo. Chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, dlatego nie korzystaliśmy z żadnych udogodnień. W końcu taki mieliśmy cel, aby przeżywać jak najwięcej.


 
Początkowy fragment szlaku na lodowiec

 
Piękny początek dnia
 

MORZE KWIATÓW I „CICINKI”

Za placem budowy, bo tak go nazwaliśmy, otworzyła się niesamowita przestrzeń. Przed nami widniała ogromna polana, długa na półtora kilometra i szeroka na kilkaset metrów. Chociaż znałem ją z poprzedniego wyjazdu, to dzisiaj całkowicie mnie zaskoczyła! Pamiętałem ją jako zagęszczenie żółtych pierwiosnków, a teraz patrzyliśmy na morze różnokolorowych kwiatów! Dosłownie było ich tak dużo, że tworzyły barwne „dywany” podobne do tych, jakie znamy z Doliny Chochołowskiej podczas najpiękniejszego okresu występowania krokusów. Co ciekawe, rośliny przypominały mozaikę, ponieważ kwiaty nie występowały w postaci skupisk jednego gatunku, a mieszały się ze sobą, tworząc paletę barw. Gdzie okiem nie sięgnął, tam mieliśmy podobne widoki. W pewnej części wzdłuż rzeki Enguri leżało mnóstwo okrągłych kamieni. Opanowały je niższe rośliny. Jednak nieco dalej, znaleźliśmy takie miejsce, gdzie każdą szczelinę pomiędzy nimi wypełniały niskie żółte kwiaty o nazwie komonica zwyczajna, nieco przypominające skalniaki. Ich duże kolonie tworzyły rozległy „dywan”. Patrząc na niego pomyślałem, że betonowanie dróg mogło się już zakończyć, bo dalszy proces wydobywania surowców, w najbliższej kolejności wymagał rozkopania przestrzeni z nimi. Bezpowrotnie zostałyby utracone. Zatrzymaliśmy się w tym miejscu na dłużej, ponieważ aktualny krajobraz należał do niecodziennych. Pies o jasnobrązowożółtej sierści cały czas nam towarzyszył. Tam, gdzie zatrzymywałem się w celu wykonania zdjęć, podchodził do mnie, po czym znajdował sobie miejsce do leżenia. Nieco dalej łąka zmieniała swój charakter. Po obu stronach widniały rośliny o nazwie rdest wężownik. Różowe kwiaty, nazywane przez nas „cicinkami”, zdecydowane królowały w okolicy oraz w niższych partiach gór. Nazwę wzięliśmy od śląskiego słowa „cicik” oznaczającego pyłek, paproch, puszek, coś puchatego, a także kot. Na pojedynczej, nawet półmetrowej łodyżce wyglądającej jak źdźbło trawy, wyrastała różowa, podłużna pałeczka pełna maleńkich kwiatuszków z dużą ilością pyłku. Ich zbiór tworzył małą puchatą formę przypominającą nieco kłębek sierści, tyle że w przyjemnym dla oka odcieniu. Omawiany kwiat upodobał sobie wysokie szczyty. Różowe gromady rdestów wężowników dosłownie rozlały się na wszystkich widocznych zboczach. Gdzie okiem nie sięgnął, tam występowały bardzo licznie. Roślina ma ciekawą budowę. Jej nazwa wzięła się od charakterystycznych korzeni, a raczej kłącza (podziemnego pędu), który jest gruby i esowato skręcony, przez co wyglądem przypomina węża. Jego liście odziomkowe (wyrastające z dolnej części rośliny) osiągają wielkość do ok. 15 cm, posiadają długie ogonki, są barwy zielonej, o kształcie jajowatolancetowatym. Posiadają również liście łodygowe o barwie zielonej i kształcie siedzącym (nie mające ogonka), lancetowatym. Ich pojedyncza łodyga może osiągać nawet wysokość ok. 1 m. Kwiaty osadzone na jej szczycie mają niewielkie rozmiary i różową barwę. Zebrane są w zbity walcowaty kwiatostan w kształcie kłosa, osiągający mniej, więcej od 3 do 7 cm długości. Wydaje brunatny owoc w postaci trójkanciastego orzeszka.


     
Wielka, rozległa polana o długości 1,5 km
 

Kiedy dotarliśmy na skraj polany zobaczyliśmy, że zupełnie płaski teren kończył się pofałdowaniami. Tuż przy drodze wyróżniało się wyraźne wzniesienie o wysokości kilku metrów górujące nad łąką. Nazwaliśmy je „Cicinkowym Wzgórzem”, a to dlatego, że bardzo gęsto pokrywały je chwilę wcześniej opisane kwiaty. W całości opanowały jego teren. Postanowiliśmy, że jeśli utrzyma się dobra pogoda, to w drodze powrotnej zatrzymamy się na nim, aby w spokoju popatrzeć na rozległą polanę z różnokolorowym morzem roślin. W końcu nie spieszyło się nam na kwaterę, bo czasu mieliśmy mnóstwo. Także rozciągał się stąd widok na wspaniały szczyt o wysokości 3242 m n.p.m., na który nie wiedzie żaden szlak, ani nawet ścieżka. Całą jego powierzchnię pokrywała soczysta zieleń, a tylko na graniach ciągnął się długi, biały pas śniegu. Zdobił go jak nigdy. Nie mogliśmy nawet dostrzec płynnego przejścia pomiędzy światem wiosny i zimy. Trawa dosłownie kończyła się nawisami śnieżnymi, co wyglądało majestatycznie. W kolejnych dniach mieliśmy w planach osiągnąć jej wierzchołek, pomimo że nie prowadził tam żaden oficjalny i nieoficjalny szlak. Wiedziałem jednak, że na trasie czeka na nas pełnia kwitnących różaneczników kaukaskich znanych jako rododendrony oraz wielkie skupiska żółtych, dorodnych pełników altaicus. Wspomniane zestawienie roślin koniecznie musieliśmy zobaczyć! Tuż za wzgórzem kończącym rozległą przestrzeń wypełnioną kolorowymi kwiatami otwarł się nowy, zupełnie inny widok. Tym razem patrzyliśmy na dodatkowy potok, wijący się w wielu miejscach na kształt litery „S”. Ponad nim dwa pasma łączyły się ze sobą, tworząc pofałdowane zbocza, powoli opadające w stronę głównej drogi. Miejsce ich styku należało do niezwykłych, ponieważ rosnące tam kwiaty tworzyły wielkie, jednobarwne kolonie. Mogliśmy zobaczyć wielkie połacie niebieskich niezapominajek, różowych rdestów wężowników, fioletowych dzwonków wąskolistnych czy żółtych jaskrów ostrych. Podziwialiśmy naturalne „dywany” o różnych kolorach.


Cicinkowe wzgórze, czyli obrośnięte rdestem wężownikiem z widokiem na górę 3242 m n.p.m.

 

W pobliżu potoku, około 20 m od jego brzegu, wszystkie występujące w okolicy rośliny wymieszały się, tworząc bardzo gęstą mozaikę. Zatrzymaliśmy się w okolicy, bo czegoś podobnego dawno nie widzieliśmy, a na tak wielką skalę – nigdy. „Cicinki” nie tylko opanowały całą powierzchnię pofałdowanego terenu, ale również sąsiednie szczyty – aż do poziomu blisko 2900 m n.p.m. Po prawej stronie ich zbocza dosłownie mieniły się różem, a u ich stóp tworzyły gęste „dywany”, których nie sposób było przegapić. Mówiąc wcześniej o ludziach przyjeżdżających samochodami do najdalej wysuniętego parkingu, aby jak najszybciej dotrzeć do lodowca, nie bez powodu wspomniałem o fakcie, iż wielu rzeczy nie dostrzegą, przegapią wartościowe szczegóły i nie zbiorą cennych doświadczeń. Wielka, niezwykle barwna, 1,5-kilometrowa polana oraz miejsce styku dwóch gór z „dywanami” kolorowych kwiatów, z pewnością należą do miejsc, które obowiązkowo trzeba zobaczyć, ponieważ jak długo jeżdżę w Alpy, na Alaskę czy Kaukaz, nigdzie nie widziałem takiej ich obfitości. Stosując szacunkową metodę zliczania ilości występowania danego gatunku roślin na określonej powierzchni przy użyciu GPS, otrzymaliśmy wynik 120.000.000 kwiatów (!) widocznych z wysokości 2900 m n.p.m., biorąc po uwagę tylko najbliższe, sąsiednie góry... Nie bez powodu wybrałem okres kończącej się wiosny według polskiego rytmu pór roku, bo w pełni byłem świadomy, co można zobaczyć u stóp Shkhary. Może są jeszcze bardziej ukwiecone miejsca na świecie, ale nigdy nie odwiedziłem takich – być może z niewiedzy, a być może z faktu, że takie nie istnieją... Nawet nie znalazłem żadnej wzmianki w przewodnikach, internecie i innych mediach o terenie mogącym dorównać Górnej Swanetii pod względem kolorowej roślinności, gdzie jest możliwość doświadczenia podobnego widowiska. O ile znane mi są pola słoneczników, maków i lawend, które nasiał człowiek, to efekt nigdy nie będzie taki sam. Naturalne piękno jest zawsze najcenniejsze. Nie można go zastąpić niczym innym. Aby dostać się na wielkie „dywany” kwiatów, musieliśmy znaleźć jakieś przejście przez dość szeroki potok nieregularnie zakręcający na płaskim terenie. Postanowiliśmy, że innego słonecznego dnia przyjdziemy na miejscowe łąki, żeby wyłącznie podziwiać kwitnące rośliny, gdzie zjemy obiad w tak niezwykłym otoczeniu. Planowaliśmy dzień odpoczynku po serii wejść na wysokie szczyty, dlatego teraz nie szukaliśmy możliwej drogi przekroczenia płynącej wody, ponieważ aktualnie szliśmy na lodowiec.


 
Cudne widoki w drodze na lodowiec
 

Na zakończeniu pofałdowanego terenu widzieliśmy drewnianą konstrukcję przyszłej chaty, którą ktoś zaczął stawiać kilka miesięcy temu, ale projekt wyglądał jakby go porzucono. W jej pobliżu leżały nagromadzone deski przykryte niebieskimi foliami, aby chronić je przed deszczem. Jeśli dom byłby utrzymany w drewnie, to nawet ładnie komponowałby się z otoczeniem. Z drugiej strony, pomyślałem o pewnym zagrożeniu. Postawienie jednego budynku mogło oznaczać, że w okolicy, w dalszej przyszłości ktoś będzie chciał wybudować kolejne, co nie byłoby dobre dla niepowtarzalnej przyrody Swanetii. Najlepiej, żeby naturalne środowisko występowania omawianych kwiatów pozostawało nienaruszone, bo podobnych miejsc na świecie jest naprawdę mało. Szkoda zniszczyć coś tak wyjątkowego. Na wysokości widocznej konstrukcji dolina zwężała się, a góry sprawiały wrażenie coraz wyższych, ponieważ podchodziliśmy coraz bliżej nich. Od czasu, do czasu mijaliśmy pojedyncze osoby. Psy nie wiedziały za kim iść. Kiedy przystawaliśmy na dłużej, one leżały przy nas. Obserwowały ludzi, bo naturalnie chodziły szybciej niż my. Chciały wędrować w swoim tempie. Z tego powodu wypatrywały turystów utrzymujących jednakowy krok. Po obu stronach drogi zauważaliśmy pojedyncze krzaki. Czym dalej w głąb, tym rosło ich więcej. W końcu zaczęły tworzyć zwartą strukturę. Przed nami widniał pierwszy do przekroczenia szerszy potok, którego nie mieliśmy jak obejść, bo przecinał drogę prostopadle. Po lewej zauważyliśmy wydeptaną wąską ścieżkę. Idąc nią przez zarośla, za kilkadziesiąt metrów dotarliśmy do mostku utworzonego z grubej deski przerzuconej nad jego wodami. We wspomnianym miejscu mogliśmy spokojnie przejść na drugą stronę. Psy również skorzystały z udogodnienia. Widoczna ścieżka zaprowadziła nas z powrotem do głównej drogi. Za kilkaset metrów sytuacja powtórzyła się. Do pokonania mieliśmy kolejny potok utrudniający dalszą wędrówkę. Ponownie musieliśmy znaleźć „tajne przejście” w krzakach, pozwalające go przekroczyć. Za nim szlak bezpośrednio powadził do najdalej wysuniętego parkingu, do którego kursowały taksówki terenowe oraz wycieczki konne. Patrzyliśmy stąd na bardzo piękne, odchodzące od głównego ciągu szczytów zielone, następujące po sobie zbocza. Za ostatnim odsłaniał się niesamowity widok na Shkharę – królową Kaukazu. Jej pionowe, zimowe ściany zdecydowanie górowały nad okolicą. Zestawienie soczystej zieleni i bieli lodowców nie tylko kontrastowało ze sobą, ale przede wszystkim zachwycało każdego. Opisana panorama jest jedną z najlepszych, jaką widzieliśmy podczas całego naszego wyjazdu. Nieco dalej, z przodu, na równej trawiastej polanie dostrzegliśmy dwie drewniane chaty, gdzie pozostawiano konie na czas wędrówki do lodowca. Tuż przy szlaku, po lewej stronie za drugim potokiem widniała wysoka skała, porośnięta pięknym różowym skalniakiem o nazwie macierzanka wczesna. Zwracał na siebie uwagę, ponieważ tworzył większą barwną plamę pośród ciemnej zieleni drzew.

 

CZĘŚĆ GÓRSKA SZLAKU

Przeszliśmy ponad 8 km od momentu opuszczenia wioski Ushguli, a teraz miało rozpocząć się właściwe podejście na lodowiec. Choć sama trasa wiodąca pofałdowanym wzniesieniem nie jest zbyt ciekawa, bo nie oferuje ładnych panoram, to mimo wszystko nam się podobała. Dlaczego? Ponieważ wzdłuż wytyczonej wąskiej ścieżki rosły zupełnie inne kwiaty niż dotychczas. Jedynie rdest wężownik nie poddawał się, opanowując miejscowe słabo nasłonecznione zbocza pomiędzy krzakami. Odtąd, po obu jej stronach królowały wysokie rośliny z grubą łodygą o mocnej budowie. Ich kwiatostan przypominał większe dzwonki. Występowały w dwóch odmianach: niebieskie (goryczka trojeściowa) i żółte z bordowymi pasami (dzikie lilie monadelphum z pochylonym kwiatem ku ziemi). Zachwycaliśmy się nimi, bo wyglądały niecodziennie. Odcinek od parkingu w krzakach do punktu widokowego na lodowiec miał długość 2,4 km. Co 600 m widniał drogowskaz informujący o pozostałej odległości do celu. Ciągle panowała bardzo dobra, słoneczna pogoda. Pomimo sporej wysokości wynoszącej około 2500 m n.p.m. panowała iście letnia aura. Szliśmy ubrani na krótko, a słońce przypiekało jak w upalny dzień. Przy najbliższej okazji rozrobiliśmy po 1l izotoników, nabierając z pobliskiego potoku wody do butelek. Zabraliśmy dwie dodatkowe, aby móc przygotować liofilizowany obiad. Wędrówka podobała nam się aż do samego końca, bo pomimo gęstych zarośli, szlak miał czytelny przebieg, a my mogliśmy podziwiać piękne skupiska kwiatów. Na pewnym lokalnym wzniesieniu o wysokości kilku metrów jego prawy skraj opanowały gęsto i bujnie kwitnące niezapominajki. Te drobne, ale jakże piękne kwiaty cudnie ozdabiały wspomniany fragment trasy. Po około 1,8 km wędrówki w krzakach, licząc od parkingu, wyszliśmy na gołoborze, czyli teren całkowicie pokryty kamieniami. Odtąd ścieżka zakręcała pod ukosem, gdzie czasem pojawiały się kamienne kopczyki informujące o dalszym kierunku marszu. Szybko odnalazłem wyraźnie oznaczony wielki głaz Gruzińskiego Instytutu Geografii. Wiedziałem, że od tego miejsca pozostało około 75 m do celu, czyli bardzo blisko. Cały czas mieliśmy błękitne niebo, co oznaczało, że widzieliśmy wszystkie góry dookoła bez chmur. Nic ich nie przysłaniało.


Górska część szlaku ciągnie się na odcinku 2,4 km. Trasa podzielona jest na 4 odcinki po 600 m

   

Piękne kwiaty na szlaku. Obowiązkowo trzeba je zobaczyć! Na trzecim zdjęciu - lilia złotopręcikowa

LODOWIEC SHKHARA. WSPANIAŁE WIDOKI

Podchodząc coraz wyżej, naszym oczom zaczął ukazywać się wielki lodowiec. Po dłuższej chwili stanęliśmy na dużym, płaskim terenie. Kilkoro ludzi dotarło przed nami. Pomimo dużej popularności szlaku okolicę odwiedza co najwyżej kilkadziesiąt osób w ciągu całego dnia. Pochodzą one z różnych stron świata. Na szczęście nigdy nie ma tłumów. Na nieco oddalonych skałach usiadła mała grupa Niemców. My znaleźliśmy swoje miejsce, gdzie nikt więcej nie podchodził. Słońce bardzo mocno grzało. Czuliśmy prawdziwy klimat lata, pomimo faktu, że przebywaliśmy na wysokości 2557 m n.p.m., czyli powyżej szczytu polskich Rysów. Podziwialiśmy duży lodowiec. Zauważyliśmy, że nieco się zmienił. Rok wcześniej tworzył około pięćdziesięciometrową ścianę brudnego lodu, a teraz pod nią widniało siedem dużych szczelin i mnóstwo zwalonych seraków (ciężkie i duże fragmenty lodu). Poniżej powstał nawet mały staw, do którego one wpadały. Jako że lodowiec pęka i wali się z powodu ciepła, nie warto podchodzić w okolice jego ściany, ponieważ nigdy nie wiadomo czym można oberwać. Trzeba pamiętać, że ponad jej poziomem nieustannie w ruchu są skały, głazy i kamienie, które co jakiś czas, w niekontrolowany sposób spadają na ziemię. Wybraliśmy idealne miejsce na podziwianie widoków, bo patrzyliśmy na otwartą przestrzeń prowadzącą do niego. Mieliśmy mnóstwo czasu, dlatego wygodnie rozsiedliśmy się na płaskich kamieniach. Rozpaliłem kuchenkę, aby można było przygotować obiad. Zabraliśmy ze sobą liofilizaty, które po zalaniu wrzącą wodą dawały pożywny obiad w postaci kartofli, kurczaka i warzyw. Wyglądał jak domowe danie. W dzisiejszych okolicznościach przyrody smakował podwójnie, ponieważ dodatkowo podziwialiśmy ogrom lodowca oraz potęgę gór. Powrót do kwatery zajmował około dwie i pół godziny, a mieliśmy dopiero południe. Nigdzie nam się nie spieszyło, stąd postanowiliśmy, że w okolicy zostaniemy na dłużej. Chcieliśmy przeżywać wszystkie miejsca, a nie je zaliczać. W międzyczasie zauważyliśmy, że towarzyszący nam pies odłączył się. Poszedł za grupą Niemców. Miał duży wybór ludzi. Każdy turysta oferował coś dobrego, a on mógł decydować, gdzie będzie lepiej.


 
Widok na lodowiec Shkhara

 
Cudny widok na ścianę lodowca Shkhary
 

NIE IGNORUJ ZAGROŻEŃ!

W trakcie jedzenia obiadu dostrzegliśmy, jak jeden chłopak poszedł w stronę kamienistego brzegu wielkiego koryta wypełnionego lodem. Jego kompani odradzali mu dalszą wędrówkę, bo w każdej chwili mógł oberwać spadającymi kamieniami. Nawet zaczęli krzyczeć w jego stronę, ale on podchodził coraz bliżej. Kiedy stanął przy krawędzi koryta, nagle poleciał grad kamieni i większych odłamków. Dosłownie minęły go na centymetry. Teraz mógł zobaczyć, że zbliżanie się pod którykolwiek brzeg rynny jest bardzo niebezpieczne – tym bardziej, że każdy kto dotarł do punktu widokowego mógł wielokrotnie usłyszeć i zobaczyć samoistnie spadające fragmenty skał. Za jakieś pół godziny, z lewej strony osunął się większy głaz. Zwalił się z wielkim hukiem, po czym zjechał po sypkim zboczu. Wywołał za sobą lawinę mniejszych kamieni. Na szczęście nikt nie przebywał w jego okolicach. Każdy z obecnych mógł podziwiać potęgę sił natury. Nie bez powodu opisując lodowce, zawsze wspominam o ich powolnych, niewidocznych dla oka ruchach oraz o zagrożeniach czyhających w ich otoczeniu. My również postanowiliśmy podejść nieco bliżej, ale według oficjalnie wyznaczonej trasy, prowadzącej do metalowej tabliczki oznaczającej punkt widokowy. Znajdował się na środku wielkiej, skalistej równiny, gdzie spadające odłamki nie sięgały. Mogliśmy stąd z bezpiecznej odległości zobaczyć staw pochłaniający kolejne bryły lodu. Jednak nie podchodziliśmy pod samą ścianę, ponieważ byłem świadomy zagrożeń, co zresztą mogliśmy zobaczyć kilka chwil wcześniej na przykładzie innej osoby. Obowiązkowo musiałem wykonać serię zdjęć z czerwonym cicikiem, który zawsze ze mną podróżuje po świecie. To taka moja mała tradycja, gdzie w cudnej urody miejscach wystawiam go na tle pięknej scenerii i robię mu sesję. Cicik, to nic innego jak lekki pompon. Można go zabrać wszędzie. Jest moim znakiem rozpoznawczym.


Cicik podróżnik

Ze skalnej ściany po lewej stronie regularnie spadają duże kamienie. Tam najlepiej nie podchodzić - zbyt łatwo o tragedię

   
Lokalny stawek tuż pod ścianą lodowca
 

W otoczeniu lodowca przesiadywaliśmy jeszcze przez dłuższy czas. Korzystaliśmy ze słonecznej pogody. Wypatrywaliśmy Damiana, ponieważ miał iść za nami. Kiedy zobaczyliśmy chłopaka w czapce z daszkiem i charakterystycznej bluzie, zaczęliśmy mu machać. Patrzył w naszą stronę, ale po bardzo długiej chwili zorientowaliśmy się, że to nie on. Obserwowaliśmy nadchodzących ludzi i tych, którzy wracali. Pojawiały się nowe psy, a inne odchodziły. Ciesząc się ze wspaniałej pogody, obmyślałem plan na jutrzejszy dzień, gdzie możemy wyruszyć. W głowie miałem wejście na punkt widokowy 2980 m n.p.m., skąd mamy niesamowite spojrzenie na Ścianę Bezingi. To miejsce ma szczególną właściwość. Pomimo większej odległości od niej, optycznie wydaje się, że jesteśmy bliżej gór. Idąc tam, trzeba mieć pewność, że będzie stabilna i słoneczna pogoda, bo panorama ze wspomnianego punktu należy do najpiękniejszych. Nie warto wyruszać na szlak tylko po to, aby go „zaliczyć”. Głównym powodem są niepowtarzalne widoki, których nie zobaczymy z innego miejsca.

 

POWRÓT DO PARKINGU. PRZYKŁAD, JAK BARDZO MOŻNA SIĘ ZASIEDZIEĆ W DOMU

Po upływie większej ilości czasu (nawet nie wiedzieliśmy jak wiele godzin minęło), powoli przygotowywaliśmy się do zejścia. Spakowaliśmy wszystkie rzeczy, nie pozostawiając za sobą żadnych śmieci. Szliśmy powoli ścieżką wiodącą przez krzaki. Jeszcze raz podziwialiśmy piękne kwiaty w postaci wysokich dzwonków (żółte, dzikie lilie zrosłopręcikowe po łacinie nazywane monadelphum) oraz skupiska bujnie kwitnących niezapominajek. Nie mogliśmy przejść obok nich obojętnie. Zatrzymywałem się, aby robić im zdjęcia. Wracając w stronę parkingu, na około 800 m przed nim, spotkaliśmy trzy kobiety po pięćdziesiątce, pochodzące z Rosji, które wybrały się na szlak. Niestety nie miały kondycji, żeby przejść 2,4-kilometrowy odcinek pofałdowanego wzniesienia prowadzącego do lodowca. Usiadły na naturalnych kamiennych stopniach, gdzie próbowały złapać oddech. Wsłuchując się w ich rozmowę wywnioskowałem, że chciały zrezygnować z dalszej wędrówki. Trzeba pamiętać, że trasa na lodowiec Shkhara jest najłatwiejsza ze wszystkich dostępnych z Ushguli. Sytuacja pokazała mi jak na naszym zdrowiu odbija się siedzący tryb życia. Choć ich nie znałem i nawet nie wiedziałem, jak wygląda codzienność tych kobiet, to mogłem wyciągnąć odpowiednie wnioski. Wśród moich znacznie młodszych znajomych, głównie przesiadujących przed komputerem lub spędzających czas wolny przed ekranem telefonu, wyjścia w góry wyglądają dokładnie tak samo. Bardzo rzadko obciążany organizm i do tego głowa nie pchająca myślami do przodu – to idealny przepis na wycieczkę, gdzie cel nie zostanie osiągnięty. Na szczęście, na szlaku nie występują żadne niebezpieczeństwa ani trudności, stąd nie mając dobrej kondycji, mimo wszystko próbowałbym pomału iść do przodu, ponieważ dostępnego czasu jest mnóstwo. Co ciekawe, wspomnianych osób nie widzieliśmy nigdzie wcześniej, dlatego nasunął mi się oczywisty wniosek – do parkingu przyjechały samochodami, gdzie po około 800 m wędrówki, dosłownie padły ze zmęczenia… My tymczasem szliśmy pewnym krokiem, życząc im dotarcia do lodowca, bo wiedzieliśmy jakie widoki zobaczą na końcu trasy.

 

8-KILOMETROWY ODCINEK DROGI POLNEJ PROWADZĄCEJ DO USHGULI

Na parkingu stało znacznie więcej samochodów. Dopiero teraz wyruszały większe grupy ludzi, choć nadal nie tworzyły tłumów. Podobna naturalna atrakcja w Polsce byłaby przeciążona nadmiernym ruchem turystycznym. W Swanetii, nawet w środku sezonu ciągle panował wielki spokój. Mogłeś poczuć, że naprawdę jesteś w górach, a nie w popularnym miejscu, które wszyscy chcą zobaczyć i pochwalić się nim w mediach społecznościowych. Wracając szeroką drogą, rozglądaliśmy się na wszystkie strony, ponieważ szczyty oraz przyroda niezmiennie zachwycały. Mieliśmy stąd bardzo odległy widok na część wioski Ushguli i doliny do niej prowadzącej. Ponownie przeszliśmy obok wielkiej skały przy drodze ozdobionej dość dużym, różowym skalniakiem. Po południu nie docierają do niego promienie słońca, dlatego pospieszyłem się, aby zdążyć na ostatnie światło do zdjęć. Chwilę później przekraczaliśmy znane nam oba potoki z mostkiem w postaci przerzuconej deski. Dostrzegliśmy, że kilkoro przypadkowo spotkanych ludzi nie potrafiło przejść na drugą stronę szerokiej, płynącej wody na głównej drodze, dlatego że nie wiedzieli o „tajnej” ścieżce w krzakach, którą właśnie szliśmy. Wskazałem im metodę obejścia przeszkody. Skorzystali z niej, po czym dodałem, że podobną trudność będą mieli za kilkaset metrów. Idąc polną drogą omawialiśmy, co dzisiaj przeżyliśmy i zobaczyliśmy. Każdego z nas zachwycał niepowtarzalny świat natury, dosłownie eksplodującej kwiatami wszędzie tam, gdzie rosła trawa. Kiedy dotarliśmy w okolice drewnianej konstrukcji z niebieskimi foliami przykrywającymi deski, ponownie przystanęliśmy, aby podziwiać niesamowite dywany kwiatów o różnych kolorach, tworzących jednolite skupiska. Rozlewały się aż po same góry widoczne po prawej stronie. Widząc ich piękno w aktualnym oświetleniu, postanowiliśmy, że w następnych dniach po kilku osiągniętych szczytach przyjdziemy w to miejsce, aby móc je podziwiać z bliska.


 
Droga powrotna

   
Cudne kwiaty widziane w drodze powrotnej
 

CICINKOWE WZGÓRZE

Na dzisiaj mieliśmy również zaplanowaną dłuższą przerwę na „Cicinkowym Wzgórzu”. Rdest wężownik opanował je tak bardzo, że inne kwiaty nie znalazły ani kawałka przestrzeni dla siebie. Chcąc zachować przyrodę w nienaruszonym stanie, postanowiliśmy, że na górę wejdziemy ledwo widoczną ścieżką wydeptaną przez zwierzęta. Kiedy dotarliśmy na jej wierzchołek, przed nami widniało kolejne wzgórze pokryte „cicinkami”, a kończył je wielki głaz dookoła zarośnięty trawami. Za nim rozpoczynało się pofałdowane zbocze, dające początek bezimiennemu szczytowi o wysokości przekraczającej 2750 m n.p.m. Zatrzymaliśmy się w pobliżu, ponieważ znaleźliśmy kawałek płaskiego, zielonego terenu, gdzie mogliśmy się rozłożyć i uciąć drzemkę. Mieliśmy stąd wspaniały widok na ogromną, płaską łąkę w całości pokrytą różnokolorowymi kwiatami, tworzącymi wielką mozaikę. Podziwiana panorama robiła niesamowite wrażenie, kiedy patrzyliśmy na równą, prawie półtorakilometrową przestrzeń, w całości pokrytą wiosennymi barwami. Wyglądała jak potężny ogród, o którego nikt nie dbał, ale swoim pięknem zachwycał każdego. Wszystko rosło naturalnie, bez ingerencji człowieka. Dodatkowo spoglądaliśmy na pojedynczych turystów podążających w stronę lodowca oraz tych wracających. Czuliśmy się jak snajperzy, o których istnieniu nikt nie wiedział, a my widzieliśmy wszystko. Z Cicinkowego Wzgórza mieliśmy pogląd na duży kawał terenu. Spędziliśmy na nim kilkadziesiąt minut, bo słońce nadal przygrzewało. Wciąż panował klimat lata.


     
Cicinkowe wzgórze (wzgórze porośnięte rdestem wężownikiem)
 

W trakcie odpoczynku wpadłem na pomysł, gdzie pójdziemy jutro, jeśli utrzyma się taka sama pogoda jak dzisiaj. W planach miałem wejście na punkt widokowy 2980 m n.p.m., ale patrząc na okoliczne szczyty zmieniłem propozycję. Mając dużo czasu, z Cicinkowego Wzgórza przyglądałem się całkowicie dzikiemu wierzchołkowi o wysokości 3242 m n.p.m., nieposiadającego swojej nazwy. Nie prowadził na niego żaden szlak ani ścieżka. Nawet nie chodziły tamtędy żadne zwierzęta. Możliwość zobaczenia wielkiego morza żółtych pełników altaicus oraz białych linii na grzbietach grani przeważyła na stronę tej opcji. Wiedziałem, że podobna okazja może się nie powtórzyć, dlatego musieliśmy spróbować osiągnąć jego szczyt jutrzejszego dnia, aby móc podziwiać piękne panoramy przy idealnej pogodzie. Słońce na niebie posunęło się znacznie dalej. Odtąd zbocza oświetlane promieniami zapłonęły soczystą zielenią o intensywnym kolorze. Pasmo gór widoczne przed nami przybrało nieco jaśniejszy odcień. Z tego powodu najczęściej spoglądaliśmy w jego stronę. Wręcz przyciągało wzrok swoją nietypową barwą. Nie mogłem napatrzeć się na stoki, które popołudniową porą stawały się zupełnie inne. Po długim odpoczynku, gdzie podziwialiśmy wielki ogród pełen kwiatów, wróciliśmy na szeroką, ziemistą drogę w kierunku wioski. Podczas wędrówki rozmawialiśmy o pysznym obiedzie. Byliśmy ciekawi gruzińskiego jedzenia. Obowiązkowo musieliśmy wstąpić do Tjechnologa. Najpierw jednak założyliśmy powrót na kwaterę, a później wyjście do jego kawiarni.

 

POWRÓT NA KWATERĘ

W drodze powrotnej spoglądaliśmy w stronę wielkiej, blisko półtorakilometrowej, ukwieconej polany. Ponownie zatrzymaliśmy się na jej początku, ponieważ chcieliśmy dokładnie zobaczyć miejsce w całości kwitnące na żółto obfitymi skalniakami (komonica zwyczajna). Jeszcze raz zrobiłem sesję zdjęciową z cicikami. Słońce oświetlało tę część doliny pod dużym kątem, co powodowało, że promienie dosłownie prześwietlały zielone źdźbła traw i roślin. Sprawiały wrażenie, jakby błyszczały niczym diamenty. Z tego samego powodu zbocza po prawej stronie po południu wyglądają zupełnie inaczej, przyjmując jaśniejszą, intensywną barwę. Po dłuższym postoju wróciliśmy w rejon cementowni, czyli miejsca, gdzie wydobywano surowiec do produkcji betonu. Lokalni pracownicy machając rękoma pozdrawiali nas. W oddali dostrzegliśmy stado krów często wstępujące na ogrodzony teren. Nieco dalej, ponownie nastała cisza. Spoglądaliśmy w niewielki, ale widowiskowy skalisty kanion, którym płynęła rzeka Enguri. Zbudowano nad nią dwa mosty. Omówiłem je, opisując początkowy fragment szlaku do lodowca. Teraz patrzyliśmy na szczyt o wysokości 3242 m n.p.m. Zaplanowaliśmy go na jutro. Za zakrętem wyłoniła się równina wiodąca do najwyżej położonej części wioski - Zhibiani. Naszą uwagę zwrócił kolejny naturalny ogród. O poranku nie wyglądał tak spektakularnie, ponieważ we wczesnych godzinach dnia kwiaty czekały na pierwsze promienie, aby mogły się otworzyć. Zasłaniało go zbocze, będące wyżej połączone z górą tworzącą punkt widokowy 2980 m n.p.m., czyli kolejny cel naszej wyprawy. Brak światła powoduje trudność w wydobywaniu soczystych barw dla oka, stąd rano trudno jest zwrócić na niego uwagę. Długi opadający stok kończy się szeroką drogą w kierunku Ushguli. Na jego sporym fragmencie zrobiło się niebiesko. Jego najbardziej nasłonecznione fragmenty opanowały bujnie kwitnące niezapominajki. Tworzyły duże bukiety dostrzegalne nawet z daleka. Wielki, aktualnie w pełni oświetlony, stopniowo nachylony teren, zapłonął całą paletą barw. Podobnie, jak na wcześniejszej rozległej polanie, rosły tu kwiaty różnych gatunków, mieszając się z innymi na całej dostępnej powierzchni. Wyglądały niczym barwna mozaika, jednak naszą uwagę najbardziej przyciągał rdest wężownik występujący na masową skalę. Jego delikatny kwiatostan w kolorze jasnego różu ma swój wyjątkowy urok. W Tatrach nie wygląda tak pięknie, jak w Swanetii. Ma się wrażenie, że te same kwiaty są jakby wyblakłe. Na Kaukazie przyjmują pełny, intensywny odcień. Za ostatnim ogrodem dochodziliśmy do lokalnego wzgórza z kościołem, będącym najwyżej położonym budynkiem całej wioski Ushguli. Szlak wytyczono obok, po prawej stronie. Przechodząc tamtędy, ostatni raz mogliśmy podziwiać zdobiące okolicę przydrożne niezapominajki.


     
Polana pełna komonicy zwyczajnej. Trzeba przyznać, że widok jest niezwyczajny
 

KOLACJA U TJECHNOLOGA

Wśród wiejskiej zabudowy dotarliśmy do naszej kwatery. Odłożyliśmy plecaki, posprzątaliśmy rzeczy z dzisiejszego wyjścia w góry oraz przygotowaliśmy się do spotkania na późnym obiedzie w kawiarni u Miriama (Tjechnologa). Kiedy usiedliśmy przy stole, opowiadaliśmy, co dzisiaj przeżyliśmy. Wszyscy byliśmy zachwyceni niesamowitą drogą do lodowca, która wydawała się jeszcze piękniejsza, niż wtedy, gdy widzieliśmy ją po raz pierwszy. Przede wszystkim zwróciliśmy uwagę na niezliczone skupiska kwiatów oraz ich szczególną paletę barw. Jasne, pastelowe kolory dostępne w wielu odcieniach były nieosiągalne w innych częściach świata górskiego. Podczas kolacji wdrożyłem swój plan. Od dzisiaj, codziennie zamawiałem cztery gruzińskie chleby. Dwa potrzebowałem, aby w razie czego nakarmić przypadkowe psy idące z nami oraz dwa, żeby zjeść zrobione wieczorem kanapki tuż przed wyjściem na trasę. Przyjęliśmy alpejski styl, czyli przygotowywaliśmy wszystko co niezbędne przed spaniem, aby rano móc wstać, zjeść i od razu wyruszyć na długą wędrówkę. Wiedząc jak duże są odległości i przewyższenia, chcieliśmy w pełni wykorzystywać każdy dzień, mając między innymi piękne panoramy ze szczytów. Na Kaukazie zazwyczaj po południu chmury zakrywają wierzchołki, dlatego trzeba je osiągać jak najwcześniej. Posiadając tę wiedzę postanowiłem, że najlepszą porą będzie wstawanie około 5.50 rano, ponieważ w godzinę zdążymy się przygotować, a wtedy jeszcze nie świeci słońce. Dzięki temu nie utracimy nic z dnia. Nasza kwatera miała dodatkową, szczególną właściwość. Z jej budynku spoglądaliśmy na trzy strony świata. Z pokoju patrzyliśmy na punkt widokowy 2980 m n.p.m. oraz na początek drogi w kierunku przełęczy Zagaro. Z kolei ze wspólnej przestrzeni, gdzie znajdowały się kanapy i stół spoglądaliśmy na góry w stronę Mestii. Wystarczyło pójść pod prysznic, uchylić małe okienko, by cieszyć się wspaniałą panoramą całej Ściany Bezingi. Codziennie odwiedzałem wszystkie wyżej wymienione punkty, aby zbierać informacje o pogodzie. Na podstawie przeprowadzanej analizy chmur dobierałem odpowiednią trasę do zaobserwowanych warunków.

 

Damian ponownie przypomniał historię, kiedy siostra gospodarza nie mogła rozpoznać kim on jest, po czym za chwilę zaskoczyła, ściskając go na przywitanie. Podobnie było w moim przypadku, gdzie potrzebowała nieco więcej czasu. Patola – bo tak się nazywała – powoli sobie przypominała skąd nas zna. Powiedziała, że nie spodziewała się naszego powrotu w ich progi. Odtąd mieliśmy co opowiadać. Standardowo zamówiliśmy chaczapuri, sałatkę pomidorowo-ogórkową oraz biały ser z miętą w śmietanie. Trzeba pamiętać, że lokalne dania pochodzą z własnych, naturalnych składników, a nie przywiezionych ze sklepu, dlatego ich smak był niepowtarzalny. Chaczapuri zjadłem z wielką chęcią, podobnie jak sałatkę. Czuliśmy, że pomidory i ogórki rosły w ogródku oraz miały dużo światła, przez co smakowały wyraźnie, intensywnie – jak kiedyś u babci w latach 90-tych. Słońce już dawno zaszło, a my nadal przesiadywaliśmy i rozmawialiśmy o Gruzji, naszej wyprawie oraz planach na kolejne dni. Jeszcze raz omówiłem cel jutrzejszej wędrówki. Nie miało być łatwo, ale za to widokowo oraz wyjątkowo. Musieliśmy jedynie wykorzystać początkowy fragment szlaku na lodowiec, po czym odbić od niego w lewo wydeptaną ścieżką stopniowo wiodącą do góry, do styku dwóch potoków, będącą jednocześnie kawałkiem trasy na przełęcz Lagem 2990 m n.p.m. Stamtąd zakładałem ponowne odbicie w lewo – w nieznane – na zbocza, gdzie nie chodziły nawet zwierzęta oraz nie wytyczono pośród nich żadnego szlaku. Jednak wiedziałem, co możemy zobaczyć z wierzchołka góry nieposiadającej swojej nazwy... Spodziewałem się rozległej panoramy Kaukazu, skąd mogliśmy zobaczyć ośnieżony pas szczytów ciągnący się po 100 km w obie strony. Dodatkowo mieliśmy zobaczyć niesamowite dywany kwitnących różaneczników kaukaskich i pełników altaicus, które dosłownie go opanowały.


Pierwsze gruzińskie danie na ciepło

Jogurcicik, czyli świeży jogurt i cicik podróżnik jako towarzysz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl