piątek, 11 marca 2016

Mięguszowicka Przełęcz pod Chłopkiem, czyli "Szafnymy to"

 

Spotkaliśmy się o 00.27 w sobotę 21 sierpnia 2010. Ciągle myślałem, że pojedzie tylko Daniel i Wioleta – no może Dominik. Ku mojemu zdziwieniu przywitała mnie Basia i jej mąż – Tomek. Po krótkim przywitaniu podjechaliśmy pod blok Ilony, skąd Tomek miał jechać cały czas za Danielem. Na początku podróży czułem się nieco zmęczony, ponieważ bezpośrednio po pracy postanowiłem dołączyć do grupy. Za Tychami zmęczenie przestawało dokuczać, bo rozpocząłem rozmowę z Danielem i Wioletą. Zapobiegało to również ewentualnemu zasypianiu kierowcy, którym był Daniel. W okolicach Świnnej Poręby wszyscy zaczęli obserwować gwieździste niebo zza szyb samochodowych. Nie było to zwykłe gwieździste niebo, ponieważ znajdowaliśmy się w terenie górskim, dzięki czemu widzieliśmy ich o wiele więcej niż na nizinach. Jeszcze przed Nowym Targiem, w Rdzawce zauważyliśmy, że kierowca samochodu o rejestracji WB 89734 jeździ co najmniej dziwnie, co chwile hamując i zmieniając pas, jak gdyby tracił nad nim panowanie. Daniel zaproponował aby zadzwonić na Policję, jednak Wioleta powiedziała, że nie będzie mówić przez telefon. Po chwili Daniel zadzwonił i opisał całe zdarzenie na drodze. Byliśmy zdziwieni jak szybko komisariat policji w Rabce Zdrój przekazał informacje komisariatowi w Nowym Targu, bo już za chwilę dojeżdżaliśmy do podstawionego radiowozu, gdzie policjanci czekali na przejazd srebrnego samochodu podobnego do jeepa. Jechaliśmy cały czas za dziwnie prowadzącym kierowcą, jednak ten skręcił na pobliską stację Statoil znajdującej się po lewej stronie. Daniel zatrzymał się za radiowozem, który był już podstawiony i opisał funkcjonariuszowi gdzie aktualnie znajduje się poszukiwany kierowca. Po chwili udaliśmy się w dalszą drogę mijając jeszcze Poronin i Bukowinę Tatrzańską. Niesamowity spokój w drodze do Palenicy Białczańskiej i brak jakiegokolwiek oświetlenia z zewnątrz pozwalał nam podziwiać bardzo gęsto ugwieżdżone niebo. Jaki naprawdę był to widok mogliśmy przekonać się dopiero parkując samochody na parkingu w Palenicy Białczańskiej. Zgasiliśmy wszystkie światła... Naszym oczom ukazało się tak gęsto ugwieżdżone niebo, że jednogłośnie stwierdziliśmy, że takiego nieba dawno nie widzieliśmy. Gwiazd było tyle, że nad naszą głową ciągnęła się biała Droga Mleczna przecinając niebo linią o rozciągłości wschód - zachód. Wioleta była zdziwiona ilością samochodów, które stały na parkingu, ponieważ myślała, ze będziemy tylko my. Prognozy były dobre, dlatego pojawiło się tylu turystów. Kasjer, który musiał wstać aby nas przyjąć po 3.00 w nocy powiedział, że nie dajemy mu spać. Oczywiście żartował, po czym wyłoniła się żartobliwa rozmowa, gdzie prym wiódł Tomek. Po krótkim przygotowaniu się do wyjścia ruszyliśmy znienawidzoną drogą asfaltową do Morskiego Oka o długości 9km zwaną w skrócie "asfaltem".

Celowo przyjechaliśmy tak wcześnie, bo chcieliśmy być o kilka godzin wcześniej od tłumów. Szliśmy w nocy, ale większość z nas, jeśli nie wszyscy, mieli latarki czołowe zwane potocznie "czołówkami". Najmocniejsze latarki mieli Tomek i Basia. Idealnie nadawały się do jaskiń, ponieważ na otwartej przestrzeni, przy bezchmurnym niebie ciągnął się bardzo długi snop światła. Będąc już w lesie zgasiliśmy wszystkie latarki. Kiedy ujrzeliśmy tyle gwiazd, że nie dało się ich zliczyć ani zrachować, Wioleta wspomniała fragment Biblii, gdzie Bóg powiedział Abrahamowi, że będzie miał tyle synów i córek, że żadne człowiek nie zdoła ich policzyć. To był wspaniały widok, ponieważ przed nami widniała Wenus, a nad naszymi głowami Droga Mleczna w postaci wyraźnego białego pasa. Pomyślałem wówczas, że widzę tak dużo gwiazd jak nigdy, jednak wkrótce dopowiedziałem sobie w myślach, że gdybym miał lepszy wzrok ujrzałbym znacznie więcej, bo właśnie te najsłabiej świecące gwiazdy były tak gęsto ułożone, że tworzyły całe konstelacje i jasne skupiska. Tym widokiem był zafascynowany każdy z nas. W dalszej części drogi rozmawialiśmy o naszych wycieczkach górskich jak i szlaku, na który się właśnie wybieraliśmy. Opowiedziałem co nieco o trudnościach, które tam występują oraz o widokach, dla których warto iść. I tak minęliśmy Wodogrzmoty Mickiewicza, gdzie na chwilę przy wszystkich włączonych latarkach podziwiliśmy ten wodospad. Kiedy doszliśmy do pierwszego z czterech skrótów przez las odpoczęliśmy chwilę na życzenie Wiolety, bo sama nie wiedziała jak wielki to będzie wysiłek. Z pewnością szlak w nocy wyglądał inaczej niż w środku dnia. Po chwili ruszyliśmy wolnym krokiem nie przemęczając się. Czekały nas dwa krótkie podejścia, jedno długie i jeszcze jedno krótkie. Każde z nich było wyłożone kamieniami, co ułatwiało wędrówkę. Choć Wioleta czuła wysiłek związany z tymi podejściami, to jednak nie był on ciężki, dzięki czemu mogła po krótkim odpoczynku pokonywać kolejne etapy. Po wyjściu czwartym skrótem. ujrzeliśmy rozjaśniające się niebo na północnym-wschodzie. Wydawać się mogło, że najjaśniejsze niebo będzie na wschodzie, jednak był to środek lata, więc dzień bierze swój początek na północnym wschodzie, dzięki czemu dni są o wiele dłuższe niż noc. Gdyby wschodziło idealnie na wschodzie moglibyśmy się cieszyć "jedynie" dwunastogodzinnym dniem i dwunastogodzinną nocą. Droga Mleczna szybko zniknęła z nieba, a i skupiska słabiej świecących gwiazd zanikały. Pozostały tylko te najmocniejsze. Wkrótce i one zniknęły - pozostała tylko Wenus.

Idąc dalej, przed naszymi oczami ukazywały się stopniowo Mięguszowieckie Szczyty. Charakterystyczny Wielki Mięguszowiecki Szczyt przyjmował bladosiwopomarańczową barwę od nieba, które było podobnego koloru. Przechodząc obok Pawilonu Turystycznego pokazałem grupie miejsce skąd należy odmierzyć kąt 297° aby dotrzeć do chaty Długosza znajdującej się w samym sercu gór. Opowiedziałem tu moją przygodę poszukiwawczą z listopada 2008. Po krótkim postoju szliśmy dalej, gdzie już za chwilę mijaliśmy małą polankę, nad którą unosiła się mgła. Zaczęliśmy robić zdjęcia, bo widok małej chmury nad małym stawkiem na środku tej polany robił ogromne wrażenie. Widząc czerwone szczyty Mięguszy przyspieszyliśmy kroku. Ja i Daniel chwyciliśmy za aparaty i szybkim krokiem podążyliśmy do Morskiego Oka. Reszta grupy za chwilę do nas dołączyła. Szybko zeszliśmy nad staw, ponieważ chcieliśmy zobaczyć czerwieniejące góry nie tylko spoglądając na nie z dołu, ale również z poziomu ziemi - patrząc w dół. Mówiąc "patrząc w dół" mam na myśli odbicia tych czterech szczytów w Morskim Oku, którego tafla była wręcz nieruchoma, poza niewielkim kawałkiem po wschodniej stronie. W trakcie obserwacji usłyszeliśmy szum dobiegający z okolic Czarnego Stawu. Właśnie z tego stawu nadlatywało sześć sztuk kaczek, które niedaleko od nas lądowały na powierzchni wody zakłócając na chwilę spokój. Woda przez chwilę falowała, ale też szybko się uspokoiła pozwalając cieszyć się nam wspaniałymi widokami. Za chwilę kaczki przypłynęły blisko nas, przecinając odbicia gór w wodzie. Część z nich wyszła na ląd chodząc wśród pobliskich kamieni, po czym znowu wchodziły do wody. Każde wejście kaczek do wody oznaczało dla nas zakłócenie widoku falami powstałymi podczas poruszania nogami pod wodą. Były to jednak bardzo spokojne fale, ponieważ szybko wygasały. Kilka chwil później po wschodniej stronie Morskiego Oka usłyszeliśmy kolejny szum. Oznaczało to kolejne lądowanie kolejnych kaczek. Cieszył nas bardzo ten widok. Jednocześnie podziwialiśmy wspaniałe czerwone góry – Mięguszowiecki Czarny, Pośredni, Wielki i Cubrynę. Widzieliśmy je zarówno wysoko nad naszymi głowami jak i na powierzchni wody. Podziwiając szczyty rozmawialiśmy o górach i dziele stwórczym. Niedługo, bo już za chwilę góry przyjęły kolor złocisty. Była to najpiękniejsza część widowiska, ponieważ dopiero teraz docierało światło do Mnicha. Mięguszowieckie szczyty były oświetlone dopiero w jednej trzeciej wysokości licząc od szczytów. Barwa jaką teraz przyjmowały owe góry była wręcz nie do opisania. Złociste szczyty poprzecinane ciemnymi, zacienionymi szczelinami robiły ogromne wrażenie. Z każdą chwilą granica złocistego oświetlenia i cienia posuwała się w dół oświetlając coraz więcej szczytów. Daleko – na południowym zachodzie majaczył Szpiglasowy Wierch 2172m n.p.m.

Po wykonaniu serii zdjęć w tak szybko zmieniającej się scenerii poszliśmy powolnym krokiem zaglądając jeszcze przez nasze prawe ramię w stronę Miedzianego. Tam mocno spękane skały o ukośnym ułożeniu na tle zielonej trawy przyjmowały również złocistą barwę. Tomek długo spoglądał w tamte strony mówiąc, że tamte skały przypominają alpejski klimat. Po kilkunastu krokach, kiedy przeszliśmy drewnianym mostem nad Rybim Potokiem spotkałem AnięŻ z mojego byłego klubu górskiego z jej przyjaciółmi. Zapytała czy poznaję ją. Odpowiedziałem, że tak, po czym się pozdrowiliśmy i poszliśmy dalej. Zaczęliśmy okrążać Morskie Oko wariantem lewostronnym. Wybraliśmy tę opcję, bo widoki z tej strony są o wiele piękniejsze niż te po prawej. Lewa strona Morskiego Oka umożliwiała nam ciągłe podziwianie odbijających się Mięguszowieckich Szczytów, Miedzianego i Opalonej. W trakcie przechodzenia tego fragmentu robiliśmy mnóstwo zdjęć, ponieważ widok i naświetlenie zmieniały się z każdą chwilą. Przechodząc przez krótki fragment leśny znajdujący sie blisko drewnianego mostu na Rybim Potoku pokazałem grupie kamień o kształcie granic naszego kraju z odwrotnie płynącą Wisłą. Ilona powiedziała, że nigdy nie zwróciłaby na niego uwagi. Miała rację, bo był tylko jednym z kamieni stanowiącym prawostronny krawężnik szlaku. Za lasem znajdowało się wydeptane klepisko z limbą o korzeniach owijających skałę. Właśnie tam grupa wykonywała sobie zdjęcia. Miejsce to było mi doskonale znane, dlatego czekałem na coś lepszego – na odcinek z kaskadami na szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem. Idąc i robiąc zdjęcia odbijających się szczytów doszliśmy w końcu do podejścia na Czarny Staw pod Rysami. Tutaj Wioleta musiała się zmierzyć z własną psychiką, bo to miejsce zapamiętała jako strome podejście wykańczające ją ostatnim razem.

Po okrążeniu Morskiego Oka przyszedł czas na podejście do Czarnego Stawu. Nie było ono ciężkie, bo szło się tu na początku równymi i bardzo długimi schodami z ułożonych kamieni, a wyżej po dwurzędowych, kamiennych schodach. W drodze na Czarny Staw również zatrzymywaliśmy się z powodu przepięknych widoków za naszymi plecami - tak samo jak przed nami. Po przejściu połowy tego podejścia, po lewej stronie podziwialiśmy już Czarnostawiańską Siklawę, a za plecami Morskie Oko, którego wody przybierały teraz niebiesko-zielony kolor. Dodatkowo od jego powierzchni odbijało się o nieco ciemniejszych odcieniach niebiesko-zielonych niebo i Miedziane oraz Opalony Wierch. Nieco wyżej, na szlaku, za to podziwialiśmy drugą, bardzo podobną limbę do tej, gdzie wisiała figurka Matki Boskiej Szczęśliwego Powrotu. Również i tutaj owa limba "zajęła" miejsce na okrągłym, dużym głazie opasając go bardzo gęstą siecią korzennych macek. Tuż przed samym podejściem do Czarnego Stawu - nad Czarnostawiańską Siklawą i limbą - widzieliśmy jeszcze drugi, nieco mniejszy, wodospad, który powstał tuż pod taflą wody Czarnego Stawu, na głazach wśród kosodrzewiny. Ten wodospad, tak samo jak Czarnostawiańska Siklawa, znajdował się po lewej stronie szlaku. Drogowskaz pokazywał czas 30 minut. Ja i Basia szliśmy jako pierwsi. Powolnym krokiem zmierzaliśmy do góry. Wioleta i Daniel pozostawali z tyłu. Wioleta łapała dech, bo szybko go traciła na tych podejściach. W tych okolicach było bardzo zimno, dlatego to podejście choć trochę nas rozgrzewało. Ja doszedłem jako pierwszy nad Czarny Staw pod Rysami. Za niedługą chwilę dołączyła Basia, później Tomek i Ilona i na końcu Daniel i Wioleta. Tutaj odpoczęliśmy i pojedliśmy czekolady i kanapki. Niechcący powiedziałem, że od tego momentu "możemy się kulać jak stare baby". Wszyscy wybuchli śmiechem, ale musiałem trzymać za słowo. Zależało mi na szybkim dojściu do tego momentu, ponieważ chciałem mieć jak największą przewagę nad tłumami, których oddech dawało się wyczuwać na naszych plecach. Wszechobecny chłód zmusił nas do szybkiego wymarszu wyżej. Stąd widzieliśmy jak Słońce oświetla coraz to niższe partie gór. Zachęciłem grupę, aby tam pójść i się ogrzać. Początkowy fragment wiódł przez gęstą kosodrzewinę. Na szlaku przechodziliśmy przez duży, gładki głaz, który był pierwszym utrudnieniem na szlaku. Kamienne schody stawały się bardzo strome i męczące, bo każdy stopień był wyższy niż standardowe schody w bloku. Podchodząc wyżej doszliśmy do momentu, gdzie po lewej stronie, na stromo opadającym zboczu – urwisku – porośniętym gęsto kosodrzewiną charakterystycznie odznaczała się samotna jarzębina. Było to młode drzewo, które pojedynczo wyrastało spośród gęstwin kosodrzewiny. Odznaczało się tym bardziej, bo jego jasno zielone liście były kontrastem dla ciemnozielonej kosodrzewiny jak i granatowego Morskiego Oka w tle. Przyglądałem się temu miejscu przez dłuższą chwilę, bo tu właśnie przechodziliśmy granicę cienia i światła. Temperatura nagle wzrosła o kilkanaście stopni. Szybko zdejmowaliśmy grube polary i ubieraliśmy krótkie spodenki i krótkie koszulki. Problemem był nadmiar ubrań, które postanowiliśmy pozostawić w krzakach. Daniel zapakował je w reklamówkę i poszedł za krzak kosodrzewiny na stromym zboczu za zakrętem skręcającym w lewo – jakieś 10m wysokości poniżej poziomu samotnej jarzębiny. Moim zadaniem było zapamiętanie tego miejsca. Stąd ruszyliśmy nieco wyżej – na wielką kamienisto-trawiasta polanę, która wieńczyła strome urwisko. Na jej środku stał potężny głaz, za którym mogło się ukryć nawet kilkanaście osób. Tutaj zrobiliśmy dłuższy postój ze względu na wspaniałe widoki. To właśnie stąd Morskie Oko przybierało granatowy odcień, a otoczone było pięknym, zielonym lasem, który z pewnością nie zwiastował nadejścia jesieni. Tutaj Wioleta przebrała się za wielkim głazem, choć początkowo miała obawy, bo wszędzie padało zawsze to samo stwierdzenie – tam są pająki, jak również obawiała się podglądaczy. Na szczęście nikogo w okolicy nie było poza nami. Zatrzymaliśmy się tutaj również ze względu na Słońce, które nas teraz mocno ogrzewało. Podchodząc zaledwie kilka metrów od tej polany stanęliśmy naprzeciw trawiastego zbocza mając w tle najwyższe szczyty tatrzańskie. Tutaj Basia widząc większą, uschniętą gałąź kazała zrobić sobie zdjęcie, bo ta gałąź była jej porożem. Powoli granica cienia i światła przesuwała się dzieląc Morskie Oko na dwie strefy. Ciemnozieloną – nieoświetloną i jasnozieloną – oświetloną już przez Słońce. W okolicach wielkiego głazu zrobiliśmy zdjęcia grupowe, bo błękit nieba i odznaczające się nasze bluzki na jego tle zachęcały do fotografowania – były idealnym kontrastem. Będąc tutaj dłuższą chwilę, przeszedł tędy samotnie starszy pan, który na Rysach był już 10 razy.

Poszliśmy dalej utrzymując mniej więcej to samo tempo co on. Podchodząc wyżej byliśmy na równi ze szczytem skalistego urwiska znajdującego się na stronie wschodniej. Wyglądało imponująco na tle wyższych gór znajdujących się za Czarnym Stawem. Z tego miejsca mieliśmy okazję podziwiać oświetlenie przez Słońce Czarnego Stawu od strony Morskiego Oka. Ciemnobłękitna woda przyjmowała teraz lazurowy odcień. Zaledwie mały kawałek był oświetlony. Zanim promienie słoneczne dotarły do całej powierzchni musiało upłynąć jeszcze wiele godzin. Podeszliśmy pod pionową ścianę skalną, z której spływały małymi ciekami strumienie. Tą ścianą była Kazalnica z przewieszeniami. Zanim jednak dotarliśmy do ścian Kazalnicy przechodziliśmy przez ostro zakręcający szlak w lewo, który na chwilę oprowadził nas przy krawędzi stromego zbocza, dzięki czemu mieliśmy okazję obserwować Morskie Oko i Czarny Staw pod Rysami w całości. Tutaj zastanawiałem się, co to jest ten biały punkt na Morskim Oku, który leżał gdzieś w odległości trzech piątych długości całego stawu od schroniska. Owy punkt się nie poruszał. Przyglądałem się temu punktowi, ale nie mogłem jednoznacznie określić co to było. Według mnie była to jakaś boja, jednak nie byłem tego pewien, nawet po powiększeniu obrazu na zdjęciu. Dalsza droga do ścian Kazalnicy nie była monotonna, bo po obu jej stronach rosły wielkie, fioletowe i dzwonkowate kwiaty, których było wiele na jednej łodydze, tworząc całe grona.

Zbliżyliśmy się do ścian Kazalnicy podziwiając jej ogromne prawie gładkie ściany, pod którymi przebiegał szlak skręcający w prawo wśród trawy i fioletowych kwiatów. Całą ścianę trzeba było okrążyć szlakiem aby wejść na szczyt Kazalnicy szlakiem. Tak też rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Przejście nie było trudne, ale za to zacienione, dzięki czemu mogliśmy się schronić na dłuższą chwilę od gorącego Słońca. Po przejściu u stóp i wzdłuż tej ściany przeszliśmy krótkim kawałkiem kamiennego chodnika w strefę wodospadów, które było już widać z rejonu Morskiego Oka. Wchodząc w ten rejon trzeba było liczyć się z mokrymi i śliskimi skałami, ponieważ woda przecinała szlak. Po niedługiej chwili wędrówki chodnikiem i kamiennymi schodami dotarliśmy w okolice wodospadu, który tworzył się na poszarpanej ścianie skalnej, przez którą przepływały wody z Kotła Mięguszowieckiego. Przez szlak przepływała woda, jak również wodospad wyrzucał tu kropelki wody na ścieżkę, którą szliśmy. Przejście odbywało się po ukośnych płytach skalnych z licznymi zniekształceniami, szczelinami i wystającymi skałami, dlatego bez problemów przeszliśmy na drugą stronę wodospadu stojąc już u jego stóp. Przechodziliśmy tu przez wąski potok, za którym rozpoczęła się seria kaskad spływających po brązowych skałach. Okolice kaskad były porośnięte żywo zielonym mchem, ponieważ było tu cały czas wilgotno. Wody jednak było mniej niż w tamtym roku i nie mogłem liczyć na przepływ wody w postaci wielu pojedynczych kropel w powietrzu, które po upadku na ziemię ponownie by się łączyły w jeden potok. Właśnie ze względu na ten widok chciałem tam dojść, bo krople, które odbijały światło słoneczne mieniłyby się kolorami tęczy. Niestety w tym roku się nie udało, jednak okolice szlaku i widoki poniżej nas zapierały dech w piersiach. Najpierw trzeba było przejść wąski potok, po czym ścieżka zakręcała w lewo biegnąc w dolince, do której spływały wody z kaskad. Następnie przekraczając rozdzielony wąski potoczek trzeba było podejść zrębowymi skałami, podziwiając tym samym wspaniałe kaskady, nad którymi widniały całe połacia żywo zielonego mchu. Rozglądałem się za „zarośniętym człowiekiem” z mchu, jednak go nie znalazłem. Osobliwą formę jaką przybierał ten rodzaj mchu zawdzięczał skałom które porastał. To one nadawały jemu niezwykłych i częstokroć okrągłych kształtów. Samo podejście nie było trudne, bo niezbyt mocno nachylone, jednak składało się ze skał o sześciennych kształtach. Zaczęliśmy podchodzić od prawej strony obok wodospadu, gdzie między szlakiem a wodospadem było duże, ukośne wgłębienie, którym normalnie nie można było przejść. Wyglądało jak rozpadlina czy też szczelina w skałach. Powolnym krokiem, z krótkimi przerwami na złapanie tchu dochodziliśmy do esowato wygiętego zakrętu.

U szczytu tego podejścia szlak tracił się, przez co ludzie wychodzili dwoma różnymi wersjami. Pierwsza – dłuższa, biegła dalej sześciennymi skałami, za którymi trzeba było po stromym, trawiastym i bagnistym stoku wejść na szlak. Druga wersja miała strome, skaliste zakończenie, którym przebiegał szlak. Właśnie wybraliśmy tą drugą opcję. Za stromym, ale krótkim wyjściem na szlak widniał kamienny chodnik i stopnie pnące się stromo do góry. Tu czekaliśmy na Daniela i Wioletę, ale odległość między nami wynosiła zaledwie minutę, więc cieszyliśmy się widokami, które teraz rozpościerały się w stronę Morskiego Oka. Podchodząc nieco wyżej podziwialiśmy jeszcze kaskady, obserwując tym samym jak coraz więcej ludzi pojawia się na tym szlaku. Z wieloma przerwami podchodziliśmy coraz wyżej. Morskie Oko już prawie całe było oświetlone a zachodnia część Czarnego Stawu pod Rysami cieszyła nasze oczy niesamowitym lazurem. Nawet stąd było widać kamienie na dnie, które wyglądały z tej wysokości jako jasny pas ciągnący się wzdłuż linii brzegowej. Urywała się nagle kilkanaście metrów od lądu. Świadczyło to o stromym, urwistym, podwodnym zboczu i znacznej głębokości. Idąc wyżej dostrzegliśmy jak małą wysepką jest polana, na której zrobiliśmy pierwszy odpoczynek. Stąd zdawała się skrawkiem trawy otoczonej krzakami kosodrzewiny, między które „wrzucono” kilka większych głazów. Szliśmy wyżej docierając do zakrętu pod granią, skąd podziwialiśmy wspaniały Kocioł Mięguszowiecki, w którym zawsze zalega śnieg. To właśnie stąd swój początek biorą kaskady, obok których przechodziliśmy. Był to ostatni fragment łatwiejszej części szlaku. Tutaj zrobiliśmy dłuższą przerwę na posiłek. Jedliśmy standardowo czekolady i inne słodycze. Oglądaliśmy jak mniejsze grupy mijają nas co jakiś czas. Byliśmy pierwsi a teraz prawie ostatni. Nie martwiło to nas zbytnio, bo pierwsze chmury miały pojawić się po godzinie 9.00. Zależało mi na tym aby do 11.00 być na przełęczy ze względu na oświetlenie, które jest najbardziej intensywne i korzystne do wykonywania zdjęć. Mieliśmy dużo czasu, a zgodnie ze słowami znad Czarnego Stawu mogliśmy iść bardzo powoli. Kiedy minęliśmy zakręt, na którym odpoczywaliśmy weszliśmy w strefę sypkiej i jasnoszarej skały, gdzie rozpoczynał się szlak biegnąc urwiskami, zrębami jak i sześciennymi, ostrymi skałami, które rozpoczynały trudny etap naszej wędrówki.

Od tego momentu podejście zaczynało się odbywać po zrębowych skałach, gdzie było wiele możliwości dróg wejścia. Było tu wiele punktów podparcia dla stopy, co nie sprawiało nam żadnych problemów. Zdarzały się i gładkie płyty skalne, gdzie również daliśmy sobie rady. W końcu, za chwilę, dotarliśmy do gładkiej płyty skalnej z jedną klamrą. Były tu dwie możliwości przejścia szlaku. Jedna możliwość to przejście drogą przy użyciu klamry, a druga to przejście przez dwu metrowy kominek z małą jamą, pod której szczeliną wisiał pionowo w dół, poszarpany, smukły twór skalny, który tworzył jedność z głazem, po którym się szło tuż nad kominkiem. W 2007 roku szedłem wtedy tym kominkiem, we mgle, ale teraz musiałem wybrać dla nas łagodniejszą drogę, dlatego poszliśmy przez klamrę. Tutaj trzeba było postawić duży krok i podciągnąć się za pomocą klamry do góry, z czym Ilona miała problem, dlatego wszedłem tam jako pierwszy, podałem jej rękę i pomogłem podciągnąć się do góry. Za chwilę byliśmy już u góry – nad klamrą. Wiolecie pomagał Daniel, a Tomek i Basia dawali sobie rady. Przechodząc ten etap Wioleta powiedziała: Je jo to szafła!

Po odpoczynku i przejściu pierwszego trudniejszego etapu z elementami wspinaczki, przechodziliśmy po około 3-4 metrowej półce skalnej, na początku której za zakrętem w prawo wyłoniły się dwie następne klamry. Nie trzeba się ich było w ogóle trzymać, bo warunki były idealne do wędrówki. Jednak największe wrażenie na mnie zrobiło to, że w roku 2007 wydawało mi się podczas mgielnego podejścia, że jest tutaj ogromna przepaść, podczas gdy teraz przy idealnej pogodzie wydawała mi się ona jakaś mała i mógłbym ją ocenić na jakieś 15-20 metrów plus strome zbocze, które znajdowało się po tej prawie pionowej ścianie zarośniętej trawą po lewej stronie. Tutaj Daniel pomagał Wiolecie, na wypadek gdyby wystraszyła się widniejącej przepaści. Trochę wyżej, za tą półką, przechodziliśmy po kolejnej płycie skalnej, na której rozmieszczone były już trzy klamry, ale o dużo mniejszym rozstawie niż ta pierwsza, ponieważ punkt zaczepienia był dużo węższy niż na pierwszym podejściu. Tutaj również wszedłem pierwszy i pomogłem podciągnąć się Ilonie do góry, choć tu miała dużo mniej problemów z wejściem niż za pierwszym razem. Kawałek wyżej, był najtrudniejszy etap naszej przeprawy, bo przed nami stała około pięciometrowa, ukośna płyta skalna, dodatkowo zbiegająca się do środka z dwóch stron pod ukosem, dzięki czemu można było się tu pośliznąć. Były tu co prawda trzy schody, które kiedyś wyrzeźbiono w tej skale, ale również były ustawione pod dużym skosem do powierzchni ziemi, a rozstaw między nimi był bardzo duży. Tu poradziłem sobie bez problemów, bo podeszwa typu Vibram idealnie przylegała do ich powierzchni. W tym miejscu Wioleta krzyczała: Michał jesteś okrutny, bo sparaliżował ją lęk wysokości, ponieważ cały czas się martwiła jak stamtąd zejdzie. Po przekonywaniach Daniela i dłuższej chwili pokonaliśmy i ten etap wchodząc jeszcze przez dłuższą chwilę po zrębowych skałach, ale już bez żadnych utrudnień, okrążając trawersem od prawej strony ściany Kazalnicy. Po okrążeniu długim łukiem Kazalnicy lewostronnie, doszliśmy w końcu do ostatnich zrębowych skał i wąską ścieżką w kilka minut znaleźliśmy się już na szczycie Kazalnicy 2159 m n.p.m., gdzie czekaliśmy na wszystkich uczestników wyprawy. Wioleta powiedziała, że tu zostanie bo dalej już się boi. Zapewnialiśmy, że najgorsze już przeszła, i przed nami jest tylko 150m wysokości względnej chodnika, na którym nie występują trudności. Mimo wszystko nie zachęciliśmy jej do dalszej wędrówki. Wyglądało to na blokadę psychiczną, jednak liczyło się to, że z lękiem wysokości była w stanie zdobyć tę przełęcz, ponieważ najgorsze przeszła. Choć dla niektórych mogło być to nietrudne przejście, to jednak należą się gratulacje dla Wiolety za odwagę, bo dla niej był to pierwszy kontakt z tak trudnym szlakiem i z pewnością pokonała samą siebie i swoje dotychczasowe możliwości. W tym miejscu podziwialiśmy zbiegającą kozicę z prawie pionowego zbocza. Byliśmy zdumieni zwinnością tego zwierzęcia. Nieco dalej, po prawej stronie, znajdowała się skalna półka, na której dostrzegliśmy cztery inne kozice. Wioleta wpadła w zachwyt tym widokiem. My również.

Przed nami było kilkanaście osób, które widywaliśmy w czasie naszej drogi gdzieś tam, wysoko nad nami. Tutaj zrobiliśmy sobie również wspólne zdjęcie, bo przejrzystość powietrza była bardzo dobra, a i widoki przy prawie bezchmurnym niebie były rewelacyjne. W okolicach Żabiego Mnicha 2146 m n.p.m. i Niżnych Rysów 2430 m n.p.m. niebo przybrało piękny błękitny kolor, dzięki czemu mogliśmy wykonać kilka wspaniałych fotografii. Dodatkowo podziwialiśmy Rysy i dziesiątki turystów na tym szczycie. Po nacieszeniu się widokami poszliśmy już dalej na Przełęcz pod Chłopkiem. Droga skręcała tu mocno w prawo, pod kątem 90°, gdzie od tego momentu szło się cały czas wąską dróżką. Po obu jej stronach widniały bardzo strome i skaliste zbocza porośnięte bardzo gęstą i wysoką trawą. Tą drogą szliśmy tylko trzy minuty, bo dalej szlak skręcał w prawo pod ukosem do góry trawersując północne stoki Czarnego Mięguszowieckiego Szczytu 2410 m n.p.m. Była to najgorsza część szlaku nie ze względu na jakiekolwiek trudności, ale na ostre skały, które wystawały na środku ścieżki. Były bardzo nieregularne i wąskie, dlatego trzeba było uważać, gdzie stawiało się nogę, aby nie stanąć przez przypadek krzywo. Jednak to mnie nie zrażało, bo trawersując ten odcinek, mogłem podziwiać kwiat, który fascynował mnie od momentu jego pierwszego ujrzenia, czyli od 2007 roku. Była to niewielka roślina wyrastająca z trawy na wysokość 10cm. Jego kwiat był niezwykły, bo tworzyły go lewoskrętne lub prawoskrętne, czerwone włosy, które łączyły się, tworząc szpiczasty czubek. Nie były tak dojrzałe jak podczas innych lat, jednak możliwość ujrzenia tej rośliny był dla mnie czymś wielkim. Nigdy nie udało mi się znaleźć tej rośliny w żadnym atlasie, dlatego tym bardziej ten kwiat jest dla mnie szczególny. Mało tego – przechodząc wszystkie szlaki tatrzańskie powyżej 1300 m n.p.m. nigdzie nie spotkałem tej rośliny - widziałem ją tylko tu. Na trawersie "Czarnego Mięgusza". Zawsze zastanawiało mnie dlaczego rośnie on tylko tutaj, na odcinku 150 metrów szlaku i nigdzie więcej. Odpowiedzi na to pytanie nie znalazłem do dzisiaj...

Na końcu tego trawersu skręciliśmy szlakiem ostro w lewo. Zakręt ten był nieco inny, ponieważ szło się tu na wysuniętym rogu skalnym, porośniętym przez trawę na jego brzegach. Owy róg był bardzo widokowy, bo ze wszystkich jego stron można było podziwiać zacienione, strome zbocza, które porastała zielona trawa i mnóstwo żółtych kwiatów. Z tego rogu, przed nami, było już widać naszą przełęcz, od której dzieliły nas dwie minuty drogi. Przeszliśmy ostatnią ścieżką, która tworzyła zagłębienie i skręcając w prawo doszliśmy na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem 2307 m n.p.m. Tu czekałem na wszystkich po kolei, ponieważ na przełęcz wychodziło się zza zakrętu i ściany skalnej. Kiedy każda osoba dochodziła z osobna robiłem jej zdjęcie ze względu na kontrast jaki powstawał na tle ciemnych gór i błękitu nieba. Na tej przełęczy widzieliśmy przewrócony, metalowy słup, gdzie kiedyś wisiała tablica z informacją o niemożności przekraczania granicy oraz słup graniczny, który powinien być betonowy, a był jedynie namalowany na skale, ze względu na trudność postawienia tu betonowego słupa. Zatrzymaliśmy się tutaj, podziwiając razem szczyty gór wysokich po prawej stronie, wśród których roztrzaskiwały się pojedyncze, białe obłoki, zalegające w okolicach podszczytowych. Przyglądaliśmy się temu wszystkiemu bardzo długo, bo całe niebo dookoła nas było błękitnie czyste. Patrząc na szczyty jak i na szmaragdowe Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami, Wielkie i Małe Hincowe Plesa po stronie słowackiej, Basia i Ilona powiedziały, że można by tu siedzieć cały dzień i patrzeć na te widoki. Rozglądając się w różne strony można było dostrzec Mnicha 2070 m n.p.m., lecz w jego niecodziennej odsłonie, ponieważ, stąd wyglądał jak sterta większych, płasko ułożonych kamieni. Było stąd widać zaledwie cztery piętra takich głazów. Zrobiliśmy i tutaj wspólne zdjęcia ze wszystkich stron, ponieważ z przełęczy zdjęcia wychodziły bardzo kolorowo. Po małej serii zdjęć poszliśmy raz w stronę "Czarnego Mięgusza", a raz w stronę najwyższego "Mięgusza", aby podziwiać widoki z innej perspektywy. Daniel poszedł prawie pod szczyt Pośredniego Mięguszowieckiego aby wykonać serię zdjęć. Na szczycie było wielu kursantów od wspinaczki. Ja musiałem podtrzymać tradycję jedząc na tej przełęczy pomidory. Po posiłku wyciągnąłem warkocz jaki mają kobiety w stroju ludowym podhalańskim. Zrobiliśmy kilka zdjęć z użyciem właśnie tego warkocza. Daniel ujrzał również młodą dziewczynę w białej bluzce, która siedziała samotnie na ciemnej skale, co idealnie kontrastowało się z otoczeniem. Zapytał czy można zrobić zdjęcie. Dziewczyna się zgodziła, po czym poszliśmy na naszą polanę z widokiem na słowackie szczyty i stawy. Najbardziej charakterystyczny z tej strony był Koprowski Szczyt, gdzie można było dostrzec tłumy. W rejonie stawów nieustannie ktoś wędrował, a z Przełęczy pod Chłopkiem wydeptaną ścieżką niektórzy schodzili na Słowację, za co można było dostać mandat. Tylko pojedyncze obłoki pojawiały się nad słowackimi szczytami, poza tym wszędzie błękit nieba dodawał uroku górom. Stojąc na skraju urwiska od polskiej strony podziwiałem wielką przepaść, gdzie widać było oba stawy u stóp Rysów. Właśnie tutaj przebiegała mi taka myśl: gdyby mieć tylko skrzydła, było by to najwspanialsze miejsce do skoku aby poczuć to niesamowite uczucie wolności, które i tak zdawało się być bardzo odczuwalne ze względu na ogrom przestrzeni, która widniała blisko kilometr poniżej nas. Po stronie słowackiej zaś podziwialiśmy mienienie się stawów. Ich powierzchnia była lekko pofalowana, dzięki czemu każda fala odbijała małą porcję światła w postaci migoczącego punktu. Takich punktów na powierzchni lustra wody były setki. Długo podziwialiśmy wszechobecne, wspaniałe widoki. Zastanawiała nas tylko jedna rzecz. Gdzie się podziali ci ludzie, skoro tylu ich wchodziło a nikogo nie mijaliśmy schodzącego. Brakowało nam wielu osób, które wchodziły razem z nami. Zbieraliśmy się do zejścia, jednak dźwięk śmigłowca w locie zatrzymał nas. Wszyscy wyszli na skraj urwiska, które było zakończone kilkusetmetrową przepaścią, skąd obserwowaliśmy śmigłowiec TOPR-u unoszącego się zaledwie kilka metrów nad lustrem Morskiego Oka. Leciał bardzo powoli lewym bokiem, wzdłuż stawu, wywołując na jego powierzchni większe fale. Po dłuższej chwili wylądował przy schronisku nad Morskim Okiem.

Po dłuższym odpoczynku i nacieszeniu się widokami pomału trzeba było schodzić, ponieważ Wioleta czekała na nas na szczycie Kazalnicy. Daniel powiedział, że już schodzi. Ilona, Tomek i Basia musieli się jeszcze spakować aby zejść. Ja poszedłem za kilka minut od rozpoczęcia zejścia przez Daniela. Kiedy wychyliłem głowę zza ściany skalnej na wysokości przepaścistego rogu porośniętego trawą zauważyłem go gdzieś tam na dole. Początkowo poszedłem z Iloną, ale widząc jak dobrze mi się schodzi postanowiłem dołączyć do Daniela. Doszedłem do szczytu Kazalnicy, lecz tam ich już nie było (Daniela i Wiolety). Zacząłem schodzić niżej. Na pierwszym trudnym miejscu licząc od szczytu Kazalnicy spotkałem ich. Równym krokiem powoli schodziliśmy. Wioleta bała się najbardziej odcinka tuż nad przepaścią z dwoma klamrami. To właśnie tu powiedziała: Jo tego nie szafna! Boja się! Boja się! Mówiła tak, gdyż nie było gdzie położyć stabilnie stopy. Przynajmniej tak było schodząc twarzą w stronę gór. Daniel ją uspokajał i pomógł przy schodzeniu. Już wkrótce minęła odcinek z półką nad przepaścią jak i poniższe utrudnienia z klamrą. Tamte już nie były tak trudne, jak powyżej półki. Dalej przyspieszałem i czekałem na tą dwójkę. Będąc już na „normalnym” szlaku, w rejonie wodospadów zacząłem schodzić szybciej. Szedłem tak, aż dotarłem do urwiska porośniętego kosodrzewiną – tam, gdzie ukryliśmy nadmiar ubrań. Bez żadnego problemu rozpoznałem to miejsce, jednak idąc po te rzeczy kolanem zahaczyłem o zarośnięty kamień nabijając sobie siniaka. Tutaj poczekałem na Daniela i Wioletę, bo oni pierwsi mieli schodzić. Tak też było. W takim składzie doszliśmy do Czarnego Stawu pod Rysami, gdzie czekaliśmy na pozostałą trójkę – Basię, Tomka i Ilonę.

Siedząc na kamieniach kilka metrów nad lustrem wody Czarnego Stawu pod Rysami zaproponowałem, że przejdę się samotnie wzdłuż linii brzegowej tego stawu, aby wykonać zdjęcia, bo teraz była najlepsza pora na obserwacje lazurowego wybrzeża i kamieni na dnie oświetlonych przez Słońce. Miało mi to wypełnić lukę oczekiwania na pozostałą trójkę. Wioleta też początkowo mówiła, że pójdzie ze mną, ale po chwili się rozmyśliła. Poszedłem sam szlakiem na Rysy. Za potokiem, którym płynie woda z tego stawu do Morskiego Oka podziwiałem kaczki pływające przy brzegu. Idąc dalej, mijałem wielu turystów wracających z Rysów. Podziwiałem niebiesko-zieloną wodę, która oświetlana przez Słońce dawała piękne widowisko, ponieważ na dnie znajdowały się kamienie mniej, więcej takich samych rozmiarów, co wyglądało jak regularna siatka. Na północnej części stawu, kilka metrów od linii brzegowej wystawały spod powierzchni wody wielkie głazy. Właśnie okolice tych głazów były najpiękniejsze, ponieważ woda przyjmowała tu największą liczbę kolorów i odcieni szmaragdu i lazuru. Szedłem aż do momentu, gdzie szlak zaczynał się wznosić na strome zbocze i dalej na Rysy. W tym miejscu zawróciłem i teraz obserwowałem linię brzegową z przeciwnej strony, gdzie od chowającego się Słońca za chmurami woda co krótką chwilę zmieniała kolory. Kiedy Słońce zaszło, woda przyjmowała niebieską barwę nie przepuszczającą światła do dna. Takie było przynajmniej wrażenie, bo nie było widać nic na dnie. Kiedy Słońce tylko się pojawiało każdy kamień na dnie odznaczał się żółtą barwą zalaną szmaragdowo-lazurową wodą. Było to wspaniałe zestawienie kolorów, któremu poświęciłem najwięcej czasu. Wróciłem do moich towarzyszy. Za chwilę doszli Ilona, Tomek i Basia. Tutaj Ilona powiedziała do mnie: I co kolego? Miałeś mnie asekurować. To fakt. Czasem nogi za szybko mnie nosiły. Podczas tej dłuższej przerwy dojadaliśmy wszystko, aby jak najmniej nieść. Zanim odeszliśmy z tamtego miejsca podziwialiśmy Czarny Staw, którego wody przyjmowały różne barwy ułożone poziomo w postaci pasów szmaragdu, lazuru, zieleni od odbijających się zboczy gór i szarzyzny od odbijających się grani. Jeden z tych pasów przecinała płynąca kaczka, gdzie w tym momencie tylko tam docierało światło słoneczne ze względu na chmurę, która je przysłoniła.

Po odpoczynku zaczęliśmy schodzić do poziomu Morskiego Oka mijając tłumy kompletnie nieprzygotowanych turystów. Słychać również było zagraniczne głosy. Okrążając prawą stroną Morskie Oko podziwialiśmy wspaniałe odbicia Miedzianego i Opalonego Wierchu oraz promienie słoneczne odbijające się w stawie rozdzielone ostrymi graniami gór. Słońce, jak zawsze o tej porze, a było już po godzinie 16.00, widniało nad Szpiglasowym Wierchem. Wykonaliśmy kilka zdjęć tego zjawiska jak i starego świerku o kształcie… mamuta. Rzeczywiście tak się kojarzył ze względu na drewniane kły, oczy i twarz, które bardzo przypominały to zwierze. Doszliśmy do schroniska. Zażartowaliśmy, że zostało nam ostatnie podejście. Były nim kamienne schody prowadzące do schroniska, gdzie przedzierały się tłumy „klapkowiczów”. Nie chcieliśmy zostawać tu dłużej ze względu na tłumy. Wioleta weszła na chwilę do schroniska nad Morskim Okiem, po czym dołączyła do nas. Tomek i Basia czekali na nas na parkingu Włosienica. Powolnym krokiem dochodziliśmy do Włosienicy. Spotkaliśmy się. Idąc w stronę parkingu w Palenicy Białczańskiej obserwowaliśmy pseudoturystów z piwem w ręku, lub ludzi, którzy poczuli wolność pod nieobecność rodziców. Widok był straszny, bo ponad 95% z tych ludzi była kompletnie nieprzygotowana i przyjechali tu raczej tylko dlatego, że Morskie Oko jest modne oraz sławne i trzeba tu obowiązkowo być. Prawdziwych turystów poznawało się od razu ale stanowili zaledwie garstkę wśród wielotysięcznych tłumów. Po przejściu czterech skrótów prowadzących przez las, droga dłużyła nam się jak nigdy. Jeszcze godzina dreptania asfaltem. Każdego z nas piekły stopy od tej drogi. Dodatkowo mijały nas kawalkady bryczek wjeżdżających po turystów czekających na parkingu Włosienica. Od tego momentu ja i Basia szliśmy na przodzie prowadząc rozmowy na różne tematy. Czas tak szybko minął, że nie spostrzegliśmy się a już byliśmy w Palenicy Białczańskiej. Stąd jak najszybciej wyjechaliśmy w stronę Szymkówki – restauracji, gdzie mieliśmy zjeść obiad. Mieliśmy stąd wspaniałe widoki na Tatry ale również i na Babią Górę. Siedzieliśmy w środku drewnianej chaty, gdzie kelnerka i szef nie potrafili się doliczyć ile potraw zamówiliśmy. Powiedziałem, że za to trzeba szefa posłać na Chłopka. Po obiedzie, kiedy już zaszło Słońce na niebie pojawiły się dwie chmury z rodzaju cirrus fibratus vertebratus, co zwiastowało bardzo piękną pogodę następnego dnia. W dobrych nastrojach wracaliśmy do domu walcząc jeszcze po drodze z opadającą głową ze zmęczenia.

                                          

3 komentarze:

  1. Witaj Michale!
    Życzę powodzenia w prowadzeniu stronki, nieustającej potrzeby cieszenia się górami i dzielenia się ich pięknem z nami. Dziękuję, ze miałam okazję dowiedzieć się od Ciebie tylu bardzo ciekawych rzeczy, oglądnięcia zdjęć, które są samym pięknem.
    Życzę szczęścia w życiu osobistym i tylu wypraw ile serce pomiści, a nogi wtytrzymają.
    Ela-ellunia66

    OdpowiedzUsuń
  2. Michale, a błędy wybaczysz starszej pani? przepraszam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic się nie stało. Miło mi, że tu zaglądnęłaś. Dziękuję za życzenia. I Tobie życzę mnóstwo zdrówka i radości z tego, co robisz. Pozdrawiam Cię Elu serdecznie :)

      Usuń

www.VD.pl