niedziela, 6 marca 2016

Orla Perć

 

Daniel, z którym jeździłem zawsze w góry miał takie marzenie, żeby przejść Orlą Perć. Niegdyś powiedział, że kiedy będą suche warunki w Tatrach, to będzie chciał spróbować tego przejścia. Minął już prawie rok i nic nie wskazywało, że coś się zmieni w tej kwestii. Nieoczekiwanie jednak październik pozwolił zrealizować jego plan. Kilka dni wcześniej wszystkie prognozy pogody na pierwszego października zapowiadały ciepły, suchy i słoneczny dzień, a w Tatrach szlaki miały być idealne. Zdecydowaliśmy, że kiedy wrócę z drugiej zmiany z pracy do domu, to od razu wsiądę do samochodu Daniela i pojedziemy bezpośrednio w góry. W samochodzie obliczyliśmy czas potrzebny na przejście całej Orlej Perci oraz wszystkich tras dojściowych i powrotnych. Naszą trasę wyceniliśmy na około czternaście godzin. Z Kuźnic na Zawrat daliśmy sobie cztery godziny czasu, na Orlą Perć sześć godzin i na powrót cztery godziny.

Na miejsce dojechaliśmy o 3.00 w nocy. Bez zastanowienia wyruszyliśmy w góry. Podchodząc w okolice rozdroża na Nosal zauważyliśmy, jak bardzo jest ciepło. W środku nocy i to w październiku szliśmy w koszulkach z krótkimi rękawami! Podejście na Boczań bardzo mi się dłużyło, ponieważ, kiedy poznawałem Tatry, w ciągu sześciu dni przechodziłem go aż dwanaście razy, więc myślę, że mi wystarczy już tego szczytu na kolejne lata... Podejście przez Dolinę Jaworzyny nie wchodziło w grę, bo zależało nam na czasie i jak najszybszym rozpoczęciu szlaku właściwego. Do Murowańca szliśmy szybkim tempem. Dopiero nad Czarnym Stawem Gąsienicowym zatrzymaliśmy się, kiedy niebo zaczęło się rozjaśniać. Była jeszcze noc. Daniel rozstawił aparat na statywie i zaczął fotografować gwiazdy oraz podejście na Zawrat na tle rozgwieżdżonego nieba. Przyznam, że zdjęcia robiły wrażenie. Rozpoczęliśmy podejście na Zawrat. Czarny Staw Gąsienicowy dość szybko zniknął nam za skałami, a Daniel mógł się rozgrzać przed Orlą Percią, ponieważ na trasie było mnóstwo ubezpieczeń w postaci klamer i łańcuchów. Na tym etapie spojrzeliśmy do góry, ponieważ szczyty oświetlały pierwsze promienie słońca. Wyróżniały się wśród reszty, jeszcze zacienionych gór. Daniel i tu przystanął, żeby sfotografować ten piękny widok. Dalsze wchodzenie przebiegało bardzo sprawnie. Wszelkie trudności na dojściu na Zawrat nie sprawiały Danielowi problemów, dlatego na przełęczy stanęliśmy o godzinie 7.10 rano. Widok był niecodzienny! Trawy przyjęły niezwykle rdzawych barw, a to wszystko oświetlało wczesnoporanne słońce. Zadni Staw dodatkowo podkreślał piękno tego rejonu. Jako, że widok bardzo cieszył nasze oczy przystanęliśmy na chwilę, by zrobić kilka zdjęć oraz nacieszyć się tym widokiem, który zmieniał się bardzo szybko. Dodatkowo Daniel w trakcie wchodzenia na Zawrat zwrócił uwagę na Zmarzły Staw, który faktycznie już zamarzał i teraz mógł na niego spojrzeć z wysokości.

Zaczęliśmy szlak właściwy. Daniel widział wiele zdjęć z różnych jego etapów, dlatego chciał to wszystko zobaczyć na własne oczy. Ja natomiast pierwszy raz, w 2007 roku, bałem się bardzo, toteż chciałem zobaczyć, jak będę się czuł teraz. Przez ostatnie trzy lata zdążyłem poznać całe Tatry polskie i słowackie znakowanymi szlakami turystycznymi, dlatego pomyślałem, że tamtejszy strach powinien u mnie przeminąć. Orla Perć zaczyna się od skalistego podejścia przeplatanego gładkimi płytami ale podeszwa bardzo dobrze się nich trzymała. Szybko doszliśmy na szczyt Małego Koziego Wierchu 2228 m n.p.m. skąd rozpoczęło się zejście w całości ubezpieczone łańcuchami. Kiedyś bałem się tego miejsca najbardziej, ale teraz wydawało mi się normalne i podziwiałem widoki dookoła. Przejście Zmarzłymi Czubami to kolejne ubezpieczone miejsce z wieloma trudnościami na trasie. Daniel pokonywał je bardzo sprawnie. Najbardziej z tego fragmentu utkwił mi w pamięci ogromny kamień stojący na krawędzi urwiska. Wyglądał, jakby ktoś postawił go na cienkiej nóżce. Mieliśmy wrażenie, że można go lekko pchnąć i poleci w przepaść. Okazało się jednak, że stoi bardzo solidnie. Obowiązkowo sfotografowaliśmy to miejsce. Za chwilę poszliśmy dalej – w stronę Koziej Przełęczy. To miejsce słynie z braku słońca i z tego, że jest tu bardzo wąsko. Dalej trasa przebiegała po gładkich płytach skalnych, które w czasie deszczu są niezwykle niebezpieczne, bo grożą pośliźnięciem i upadkiem w przepaść. Wróciliśmy na grań główną, skąd mieliśmy wspaniałe widoki na większość Tatr. Po chwili przeszliśmy przez dwie małe przełączki, aż do Zmarzłej Przełęczy 2123 m n.p.m., która nie wymaga żadnych umiejętności, ale jednak należy mieć ją na uwadze, ponieważ dnia 6.08.2007 zginął tu 19-sto letni chłopak z Łodzi, który pośliznął się i spadł w kilkudziesięciometrową przepaść. Za płytami trawersowaliśmy północnym zboczem Zamarłą Turnię. Trawers nie był trudny, ale po jego przejściu czekało nas zejście 38-letnią, metalową drabinką, która jest już mocno zardzewiała i groziła upadkiem w dużą przepaść (stan na rok 2010). Na szczęście odnowiono uchwyty, bo jeszcze dwa lata temu ich przednie części obejm odpadły, przez co drabina trzymała się tylko na dwóch zardzewiałych śrubach i u góry na dwóch przyspawanych rurach przymocowanych do skały. Wejście na drabinkę ułatwiał nam łańcuch, a samo zejście odbywało się nie w pionie, jak to by się mogło wydawać, ale schodziliśmy ukośnie, z przechyłem na lewą stronę. Właśnie tutaj przystanęliśmy i sfotografowaliśmy największe trudności tego szlaku.

Z góry wydawało nam się, że drabina kończy się przepaścią, przez co wielu mniej doświadczonych turystów mających lęk wysokości rezygnuje z dalszej drogi i wraca do Zawratu. Jednak my mieliśmy piękny, słoneczny dzień, dzięki czemu mogliśmy zauważyć małą półkę skalną nad przepaścią, do której doszliśmy przy pomocy dwóch łańcuchów. Kolejny odcinek to zejście do Koziej Przełęczy 2137 m.n.p.m. Kiedyś był to dla mnie jeden z najtrudniejszych momentów. Schodziliśmy przy pomocy łańcuchów, gdzie w trakcie schodzenia trafiliśmy na moment, gdzie na czterometrowym zrębie skalnym nie mieliśmy gdzie postawić stopy, a pod nami widniała dość duża dziura. Jednak, kiedy przyjrzeliśmy się dokładniej, zejście nie było takie straszne. Można tutaj znaleźć punkt podparcia i iść dalej. W tym miejscu opuszczaliśmy się na łańcuchu, trzymając go nieustannie w rękach, bardzo mocno, i pomału rozpoczęliśmy schodzenie, starając się położyć stopy na gładkich płytach skalnych. Przy takiej pogodzie zejście okazało się bezproblemowe, ponieważ podeszwa Vibram bardzo dobrze trzyma się tych płyt. W końcu doszliśmy do Koziej Przełęczy, która była bardzo ciemna, ciasna i zimna. Wygląda nieprzyjaźnie dla ludzi i raczej nikt się tu nie zatrzymywał. Nawet w spokojne dni wieją tutaj wiatry.

My również nie odpoczywaliśmy na przełęczy. Cały czas drogę wskazywały nam łańcuchy i czekało nas zejście prawą stroną przez kilkadziesiąt metrów, przy pomocy łańcuchów po sypkiej, wąskiej ścieżce, po czym za odcinkiem łańcuchowym poszliśmy zgodnie za znakami -  skręciliśmy gwałtownie w lewo. Całą wysokość, którą dotychczas osiągnęliśmy i którą teraz utraciliśmy musieliśmy z powrotem „odrobić”. Podejście z przełęczy rozpoczynało się bardzo stromym podejściem na Kozie Czuby 2239-2263 m n.p.m. Jest to zbiór kilku mniejszych wierzchołków ubezpieczonych łańcuchami. Po przejściu stromego i wymagającego wielu sił podejścia mogliśmy przejść łatwiejszą trasą. Na tutejszej ścieżce szliśmy skałkami, na których mogliśmy już bezpiecznie stawiać kroki i przystawać na chwilę. W połowie drogi do góry, musieliśmy wejść jeszcze na prawie pionową ścianę skalną, na której zainstalowano trzynaście nowych klamer. Po prawej stronie przebiegał dodatkowo łańcuch. Dwa lata temu siódma klamra była poluzowana, a trzynasta - przerdzewiała i upiłowana po lewej stronie. Teraz mogłem zobaczyć, że zostało wykonanych wiele prac na tym szlaku. Wiele odcinków łańcuchowych i klamer zostało po prostu wymienionych na nowe. Po przejściu trudności weszliśmy na pierwszy szczyt Kozich Czubów. Po chwili przeszliśmy na kolejne, z dużą ilością łańcuchów. Ten fragment pozwolił nam cieszyć się pięknymi widokami, ponieważ szlak prowadził bezpośrednio granią. Po przejściu wszystkich Kozich Czubów za chwilę przeszliśmy na Wyżnią Kozią Przełęcz 2240 m n.p.m. Od tego miejsca nasza wędrówka odbywała się bardzo stromym kominkiem, ubezpieczonym na całej długości łańcuchami, prowadzącym na sam jego szczyt. Poziom trudności kominka nie jest zbyt duży, ale ostrożności nigdy nie za wiele, bo w tym miejscu najmniejszy poślizg oznaczał upadek z dużej wysokości. Po jego przejściu nareszcie dotarliśmy na Koziego Wierchu 2291 m n.p.m. Jest to najwyższa góra w Polsce, która należy w całości do naszego terytorium kraju. Jak się okazało na ten szczyt dotarliśmy w 2h 25min. Kiedy zobaczyliśmy, że cała Orla Perć wymaga około sześciu godzin pomyśleliśmy, że nie przeszliśmy nawet połowy. Bardzo strome i długie zejścia oraz podejścia potrafią bardzo zmęczyć, dlatego wiedzieliśmy, że jeszcze będziemy potrzebowali wielu sił. Na szczycie zrobiliśmy tylko dziesięciominutową przerwę, a łącznie na całej trasie mieliśmy ich tylko trzy – oczywiście na zdjęcia, bo czymże byłoby wyjście w góry bez zdjęć? Widok z Koziego Wierchu uważam za mniej atrakcyjny, dlatego nie zatrzymywaliśmy się tu na dłużej.

Z tego miejsca mogliśmy podziwiać panoramę Tatr. Góra dawała możliwość wejrzenia do Doliny Pięciu Stawów. Stąd mogliśmy zejść czarnym szlakiem,, gdybyśmy chcieli zakończyć wędrówkę.  Turyści chcący przejść Orlą Perć w dwóch częściach ze względu na krótki dzień korzystają z tej opcji. Zejście z Koziego Wierchu nie wymagało żadnych umiejętności, ponieważ ten odcinek nie prowadził trudnymi skałami. Szlak wytyczono trawersem po chodniku z poukładanych kamieni, dzięki czemu mogliśmy nabrać sił. Kamienny chodnik zaprowadził nas do chyba najbardziej widowiskowej przełęczy zwanej Przełączką nad Doliną Buczynowską 2225 m n.p.m. Można stąd podziwiać przepiękne Tatry Bielskie. Szlak zakręcał tu dokładnie o 90°, a po prawej stronie kończył się urwiskiem. Od tego miejsca zaczyna się osławiony Żleb Kulczyńskiego, którym teraz musieliśmy schodzić. Osławiony, ponieważ we mgle często stawał się trudnym miejscem do zejścia. Niektórzy stracili tutaj życie ze względu na zbyt dalekie zejście zakończone przepastnymi stokami. Prawidłowy szlak prowadzi nim tylko przez pewien czas i według mnie ten fragment jest dobrze oznaczony. W razie przegapienia szlaku dalej schodzi się czarnym szlakiem do Koziej Dolinki. Musieliśmy uważać. Przy słonecznej pogodzie oznaczenia widzieliśmy bardzo dobrze, ale nie mogliśmy ignorować tego miejsca, ze względu na gładkie płyty skalne, na które spadały drobne kamyczki, czy też ziemia. Nie trudno wtedy o poślizg. Dla bezpieczeństwa przykucnęliśmy i powoli schodziliśmy tak, aby przez przypadek nie zrzucać jakichkolwiek kamieni. W pewnym momencie żleb, zakręca w prawo nad eksponowanym miejscem, gdzie w razie poślizgu szanse na wyhamowanie maleją do zera. Po dość powolnym zejściu żlebem zauważyliśmy czarny szlak biegnący w dół do Koziej Dolinki. My jednak poszliśmy dalej czerwonym, który skręcił gwałtownie w prawo.

Po wyjściu ze żlebu naszym oczom ukazała się ogromna, bardzo wąska, biegnąca szczeliną "ścieżka". Zapowiadałem Danielowi, że dla osoby, która jest tu pierwszy raz będzie to wielkie przeżycie. Z dołu wygląda bardzo trudno i niebezpiecznie i wydaje się nie do przejścia. Daniel zrobił tutaj obowiązkowo serię zdjęć. Ja zorientowałem się, że moje wcześniejsze zdjęcia raczej do niczego się nie nadadzą, bo na obiektywie miałem wielki, tłusty ślad, który zniszczył praktycznie każde zdjęcie. Dopiero tutaj przetarłem obiektyw i od tego momentu moje zdjęcia również nadawały się do relacji. Podeszliśmy do najniższego punktu kominka. Kiedy szedłem pierwszy raz zapytałem samego siebie „to ja mam tutaj wejść?”. Jednak kiedy zaczęliśmy się wspinać zobaczyliśmy, że ten komin nie jest trudny technicznie, choć ekspozycja robił tutaj ogromne wrażenie. Po wejściu na jego szczyt poszliśmy łatwą ścieżką na Zadni Granat 2240 m n.p.m. Z tego miejsca odchodzi zielony szlak do Koziej Dolinki. Wejście na Granaty nie było trudne, bo szliśmy tu tylko delikatnie ubezpieczonymi skałami. Jedyną trudność mogło sprawić nam postawienie dużego kroku na szpiczastą skałę, która znajduje się po drugiej stronie nad 15m przepaścią, w odległości 1,5 metra od nas. Nad tą szczeliną skalną wisiał tylko jeden łańcuch. Tak sobie pomyślałem, że to taka ostatnia deska ratunku. Łańcuch jest za nisko zawieszony, żeby można było się go przytrzymać. Po przejściu na drugą stronę trzymaliśmy się jedynie haka przytrzymującego ten łańcuch.

W końcu doszliśmy do Skrajnego Granatu 2225 m n.p.m. Tu odpoczęliśmy po raz drugi ze względu na piękne widoki i niewielki ruch. Dalej czekała nas godzinna wędrówka stromymi kominkami i szczelinami na całej długości ubezpieczonych łańcuchami. Ze szczytu schodziliśmy przy pomocy łańcuchów, które zaprowadziły do Granackiej Przełęczy 2177 m n.p.m. Samo zejście odbywało się po sześciennych, gładkich i zrębowych skałach, na których często nie można było stabilnie postawić stopy. To zejście dla mniej wprawnych turystów mogło być szczególnie męczące dla rąk. Ja szedłem pierwszy, a Daniel za mną. Nagle dostałem jakimś kamieniem w głowę. Zabolało, ale na szczęście poza małą raną nic się nie stało. Na szlaku jest wiele luźnych kamieni, dlatego trzeba ciągle uważać. Schodząc dalej, w żlebie korzystaliśmy z wielu łańcuchów, ponieważ zwykle jest tu ślisko. Dzisiaj mieliśmy szczęście, bo skały wszędzie były suche. Trudność zwiększała tu z pewnością wystająca na całej długości, wzdłuż, w środku ścieżki, ostra, wąska ale bardzo długa skała, gdzie trudniej było utrzymać stabilny krok. Mimo wszystko nie czuliśmy się tutaj niebezpiecznie. Ścieżka kończyła się zakrętem pod kątem 90°, za którą widniała już tylko przepaść.

Po przejściu tego etapu szliśmy  przez chwilę mniej wymagającymi skałkami i naszym oczom ukazała się nowa, srebrna drabinka, która w przeciwieństwie do pierwszej, była bardzo stabilnie przymocowana i mogliśmy jej w pełni zaufać. Za odcinkiem z drabinką minęliśmy Orlą Basztę i zeszliśmy kolejnym bardzo stromym zejściem w dół, o podobnym poziomie trudności, co poprzednio. Teraz czekało nas następne wejście trudnym, bardzo stromym i wyczerpującym kominkiem na Przełęcz pod Buczynowymi Czubami. Komin był ubezpieczony na całej długości. Dodatkowo cały odcinek przechodziliśmy nad dużą przepaścią. W tym miejscu idący pierwszy raz turyści z Krzyżnego zwykle rezygnują z dalszej wyprawy.

Nie weszliśmy na szczyt Wielkiej Buczynowej Turni, a jedynie ominęliśmy ją szerokim trawersem, bo tak prowadził szlak. Za chwilę czekało nas kolejne trudne zejście o poziomie trudności takim samym, jak za Skrajnym Granatem. Tuż po przejściu tego momentu weszliśmy dość niebezpieczną ścieżką na Buczynowe Czuby. Stąd podziwialiśmy Krzyżne. Widzieliśmy ostatni punkt na mapie Orlej Perci, jakby na wyciągnięcie ręki. Jednak nie zauważyliśmy bardzo stromego zejścia w dół, stąd myśleliśmy, że to już koniec. Kiedy rozpoczęliśmy schodzić i ujrzeliśmy co jest jeszcze przed nami załamaliśmy się na chwilę. Byliśmy dość mocno zmęczeni – ja szczególnie, bo szedłem po pracy i po nieprzespanej nocy. Mimo wszystko narzuciliśmy na całym odcinku dość szybkie tempo i nieustannie je utrzymywaliśmy. Od teraz schodziliśmy nieco łatwiejszym zejściem z małą ilością łańcuchów. Dotarliśmy do Buczynowej Przełęczy za pomocą ostatniego systemu łańcuchów w szczelinie skalnej. Musieliśmy jeszcze podejść na Małą Buczynową Turnię, co zmęczyło nas dodatkowo. Dalsza droga na Krzyżne 2112 m n.p.m. była już bardzo łatwa i szlak prowadził chodnikiem z ułożonych kamieni. Po dojściu na Krzyżne podziwialiśmy jedną z najpiękniejszych panoram w Tatrach – widok na Tatry Wysokie i Bielskie. Słyszeliśmy nawet stąd Siklawę, która znajduje się blisko kilometr pod nami w pionie. Widzieliśmy również Wielki Staw Polski i Przedni Staw Polski. Krzyżne kończyło tą krótką, ale piękną przygodę. Z Krzyżnego zapamiętałem jeszcze jeden fakt, że Daniel, który na chwilę położył się w tutejszych trawach zapytał mnie, czy widzę trzy chmury na niebie. Zdążył wypowiedzieć tylko te trzy słowa, po czym zapytał „te, ty już śpisz?”. Był zdziwiony, jak w ciągu wypowiadania trzech słów zasnąłem bardzo szybko i mocno. Spaliśmy około pół godziny. Cała Orla Perć zajęła nam 5h 25 min z trzema przerwami po 10min.

Niestety czekało nas jeszcze dwugodzinne zejście do Murowańca jedynym, żółtym szlakiem, przez nieatrakcyjną Dolinę Pańszczycy lub pięknym i widokowym żółtym szlakiem do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wybraliśmy tą drugą opcję, ale wiedzieliśmy, że będziemy potrzebować jeszcze ponad cztery godziny na zejście. Najbardziej nie podobała nam się perspektywa powrotu przez Dolinę Roztoki, która po długiej trasie dłuży się niemiłosiernie. Pomimo trudności narzuciliśmy sobie dość szybkie tempo, podziwiając czerwone liście krzewów jagodowych, rdzawe trawy i zielone liście jarzębiny. Przystanęliśmy jeszcze na chwilę przy schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Zejście do Doliny Roztoki z tłumami bardzo stromym i długim trawersem bardzo nas męczyło. Dolina Roztoki również dłużyła się w nieskończoność. Mieliśmy za sobą czternaście godzin ciągłej wędrówki i podróż w nocy. Musieliśmy jeszcze wrócić tego samego dnia… W okolicach Wodogrzmotów Mickiewicza tam, gdzie kończy się szlak zielony prowadzący Doliną Roztoki, zatrzymaliśmy się. Daniel poszedł za potrzebą, a ja usłyszałem, że ktoś mnie woła. Nie poznałem tych osób. Podeszły do mnie dwie dziewczyny, które poznałem podczas wypadu „Maria 5”, z którego relację publikowałem tutaj na Flogu. Bardzo chciały przejść Orlą Perć i chciały żebym kiedyś zabrał jena ten szlak. Pytały o szczegóły. Ja na razie z powodu niedospania miałem wszystkiego dość. Wymieniliśmy jeszcze kilka zdań i doświadczeń z gór, bo zawsze lubiliśmy rozmawiać o tym, gdzie pojedziemy i co możemy zobaczyć na szlakach. Zapytały mnie jeszcze o 52-letnią Marię znad morza, która również była pasjonatką gór. Niestety już nigdy się z nią nie spotkałem. Bardzo miło nam się rozmawiało, ale niestety czas nas ciągle poganiał i w miłym nastroju musieliśmy się pożegnać. Z Palenicy Białczańskiej podjechaliśmy busem do Kuźnic, gdzie mieliśmy zaparkowany samochód. Daniel przed dalszą jazdą wyspał się choć trochę, po czym udało nam się wrócić jeszcze tego samego dnia.

Podsumowując Orla Perć dla mnie była normalnym szlakiem wymagającym jedynie zwiększonej uwagi. Nie czułem tam lęku, czy też niepokoju, jak kiedyś. Danielowi szlak się bardzo podobał i miał okazję do zrobienia wielu ciekawych zdjęć. Większość zdjęć, które tutaj publikuję pochodzą właśnie od niego ze względu na tłustą plamę, o której wspominiałem wyżej. Szlak z pewnością pozwolił zobaczyć piękne panoramy, czy też sfotografować ciekawe miejsca z ubezpieczeniami. Miejsca z drabinami, klamrami, czy też kominy skalne dają piękne widoki i ciekawą perspektywę spojrzenia. Z pewnością polecam ten szlak osobom chodzącym po Tatrach.

                          

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl