poniedziałek, 29 lipca 2019

Denali 6190 m n.p.m., Alaska

 wyprawa na Denali  Denali relacja

Przygoda, a raczej wyprawa życia – tak mogę powiedzieć o naszym wyjeździe na Denali 6190 m n.p.m. na Alasce. Od wielu lat ta góra była moim wielkim marzeniem, które zawsze chciałem zrealizować. W końcu nadszedł czas, kiedy stwierdziłem: teraz jestem gotowy! Na półtora roku przed postanowieniem, że muszę pojechać na Denali, zacząłem szukać odpowiednich ludzi, którzy mogliby dołączyć do mnie i moglibyśmy przez to stworzyć zgraną ekipę na wyprawę. Chociaż ogłoszenie czytało dużo zainteresowanych, to przez równy rok nie miałem żadnego odzewu. Dopiero w grudniu 2016 wszystko się zmieniło. Nagle, w krótkim czasie napisało do mnie aż siedem osób! Pomyślałem sobie: pięknie! Mogłem wypytywać o terminy, o doświadczenie górskie i tym podobne rzeczy. W końcu pewnego grudniowego dnia o godzinie 00.21 napisała do mnie SMS’a Agnieszka z Krakowa, mówiąc, że też szuka kogoś na wyprawę na Denali, ale nikogo nie znalazła i kiedy była już zrezygnowana, jej kolega z pracy dał jej namiar na mnie, ponieważ znalazł moje ogłoszenie w Internecie. Agnieszka bardzo się ucieszyła, bo w ostatnim momencie znalazła kogoś na wyprawę. Po tym SMS-ie dogadaliśmy więcej szczegółów i zaczęliśmy przygotowania do wyprawy. W międzyczasie szukałem wzmocnienia ekipy i tym samym napisało do mnie dwóch innych nieznajomych – Wojtek i Szymon. Jako, że terminy urlopów nam pasowały idealnie, oraz zdobyte doświadczenie górskie było podobne do naszego, więc postanowiłem, że dołączę ich do naszej, na razie, dwuosobowej grupy. Teraz nasza ekipa liczyła już cztery osoby. Nie chciałem dodawać więcej nowych osób, ponieważ na takie dalekie wyprawy chyba najlepszą możliwą konfiguracją są właśnie cztery osoby. Dwie nie mogą zapewnić dość pewnego bezpieczeństwa w przypadku wpadnięcia do szczeliny, przy trzech w razie zachorowania jednej osoby, cała ekipa musi wracać do domu (wtedy czuje się największy niedosyt), a przy czterech, w razie choroby, zawsze dwójka może kontynuować wyprawę, oraz w razie wpadnięcia do szczeliny trzy osoby będą miały łatwiej utrzymać i wyciągać pechowca z otchłani. Z tych oczywistych dla mnie względów zdecydowałem się właśnie na czteroosobowy skład. Znałem zagrożenia w terenie, co trzeba przygotować i ile tak naprawdę jest jeszcze przed nami różnych rzeczy, które musimy „ogarnąć”. Na pierwszy plan wysunął się temat wiz do USA, uzyskanie pozwoleń na wejście na górę, dokonanie wpłat, oraz zarezerwowanie przelotów, czy tych do Stanów Zjednoczonych, czy też tych na lodowiec… Dodatkowo, tak już przyjąłem, że na każdej mojej wyprawie jestem odpowiedzialny za przygotowanie trasy i orientację w terenie. I tym razem mocno przestudiowałem wszystkie dostępne relacje, filmy, wywiady, itp. Dodatkowo skorzystałem ze zdjęć satelitarnych, żeby mieć jakiś pogląd na otoczenie, w którym zakładaliśmy spędzić około trzy tygodnie.

O DENALI – TRUDNOŚCI I ZAGROŻENIA
Z czym wiąże się próba wejścia na Denali 6190 m n.p.m.? Ta góra jest specyficzna i przy planowaniu wyprawy musiałem wziąć pod uwagę kilka bardzo istotnych rzeczy: Denali ma 6190 m n.p.m. wysokości (pomiar z 2015 roku zweryfikował faktyczną wysokość góry), co oznacza, że w okolicach ostatniej bazy, czy też na szczycie, będą duże problemy z rozrzedzonym powietrzem. Na dodatek wiedziałem, że Denali znajduje się ponad 63-cim równoleżnikiem szerokości geograficznej północnej, co oznaczało dla nas silne mrozy oraz czym bardziej na północ, tym bardziej atmosfera Ziemi jest cieńsza i przez to powietrze wdychane na wysokości 6190 m n.p.m. jest porównywalne do tego samego, co w Himalajach na wysokości 6900 m n.p.m. Można powiedzieć, że to już blisko do słynnej granicy śmierci w górach, która średnio przyjęta jest na poziomie 7200 m n.p.m. Co z nią jest związane? Średnio, po przekroczeniu tej wysokości powietrze jest już tak rozrzedzone, że nie można zostawać długo powyżej umówionej granicy. Najlepiej jest zrobić, co do ciebie należy i wracać jak najszybciej poniżej 7200 m n.p.m., ponieważ z powodu bardzo małej ilości tlenu proces trawienia nie działa tak, jak na nizinach i organizmowi łatwiej jest zamieniać na energię własne mięśnie niż jedzenie, które zjadasz... Właśnie z tego względu duża wysokość to śmiertelne zagrożenie, którego nie wolno ignorować. Chociaż my mieliśmy się tylko zbliżyć „pod względem powietrza” do granicy śmierci, ale jej nigdy nie osiągnąć, to jednak musieliśmy mieć w świadomości, by każdego dnia sprawdzać, czy nie czujemy bólu brzucha, głowy, itp. i czy mamy apetyt oraz upewniać się, że nie mamy uczucia „pełnego żołądka”.

wtorek, 2 lipca 2019

Punta Gnifetti (Signalkuppe) 4554 m n.p.m.

Widok ze szczytu Punta Gnifetti Punta Gnifetti

Jak dojechać w rejon Punta Gnifetti, Monte Rosa i Zermatt, nie mając samochodu, przeczytasz w relacji Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., ponieważ relacja Punta Gnifetti jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro II podczas, której weszliśmy na szczyty (w kolejności): Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., Punta Gnifetti 4554 m n.p.m., Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. i Mettelhorn 3406 m n.p.m.

PRZEJŚCIE Z GÓRY DOM DE MISCHABEL 4545 m n.p.m. DO STÓP GÓRY PUNTA GNIFETTI 4554 m n.p.m.
Po udanym wejściu na górę Dom de Mischabel 4545 m n.p.m. z przepięknymi widokami, za drugi cel naszej wyprawy obraliśmy Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. W przewodnikach napisane jest, że ze szczytu roztaczają się najpiękniejsze panoramy w Europie. Mój kolega był na Punta Gnifetti kilka lat temu, stąd widziałem zdjęcia z jego wyjazdu. Koniecznie chciałem zobaczyć te same widoki, albo jeszcze lepsze. Aktualnie przebywaliśmy w lesie w Randzie, gdzie rozbiliśmy namiot w oddaleniu od cywilizacji. W odległości około 50cm od naszego namiotu płynął potok, skąd pobieraliśmy wodę. Kiedy położyliśmy się spać obudziła mnie zupełna cisza. Po 2.00 w nocy potok przestał płynąć! Od godziny 2.40 do 5.30 płynął jak zwykle i potem znowu zabrakło wody... Czyżby ktoś wyżej instalował jakieś rury?... Rafał też się obudził, bo wyglądało to, jak gdyby ktoś zakręcił wodę. Dopiero nad ranem popłynęła ponownie woda, ale niestety się tylko sączyła. Zdołaliśmy napełnić nasze butelki i powoli przygotowywaliśmy się do opuszczenia tego miejsca z klimatem (opis jak znaleźć to miejsce i opis samego miejsca pod bazę namiotową znajduje się w relacji Dom de Mischabel 4545 m n.p.m.). Pogoda nam sprzyjała, bo niebo tego dnia pokryło się chmurami i czasami kropił deszcz. Dlaczego sprzyjała? Ponieważ nie traciliśmy słonecznego dnia na przejście z miejsca na miejsce. Woleliśmy wykorzystać „byle jaki” dzień na przyziemne sprawy. Założyliśmy, że z bardzo ciężkimi plecakami pójdziemy z Randy do Zermatt i gdzieś na obrzeżach, w trawie pod lasem, rozbijemy namiot, skąd kolejnego dnia będziemy mogli dojść bezpośrednio pod lodowiec Gornergletscher. Naszą bazę opuściliśmy po godzinie 11.00. Mieliśmy dużo czasu, dlatego w drodze do Zermatt podziwialiśmy wodospad ze śnieżnym tunelem u jego stóp. Wtedy zaczął kropić drobny deszcz, ale na szczęście tylko na chwilę. Każdy z nas marzył, żeby gdzieś umyć się, stąd patrzeliśmy za jakimś ciekawszym miejscem.

Dotarliśmy do Zermatt. Nie zatrzymywaliśmy się w mieście, ale raczej szliśmy na jego drugi koniec, żeby ominąć całą zabudowę. Chcieliśmy koniecznie znaleźć miejsce pod namiot nie rzucające się w oczy. W okolicach kolejki Furi, Schroeigmatten, znaleźliśmy ładną polanę, przez którą przebiegała kolejka linowa. Na szczęście nikt nie przechodził obok nas przez dłuższy czas. Nawet płynął tędy wartki potok. Rozbiliśmy namiot na małym wzniesieniu górującym nad okolicą, pokrytym w całości trawą. Znajdowaliśmy się na wysokości około 1900 m n.p.m. Miejsce wydawało nam się idealne i mieliśmy dostęp do świeżej wody z gór. Kiedy padał drobny deszcz wykąpaliśmy się w potoku pomimo niecałych 10°C. Nam wydawało się, że jest ciepło. Każdy z nas odetchnął z ulgą, bo poczuliśmy się znacznie lepiej. Jeszcze raz musieliśmy rozglądnąć się za dobrym miejscem na ukrycie niepotrzebnych rzeczy w okolicznych zaroślach. Około 7kg ukryłem w krzakach znajdujących się po drugiej stronie potoku. Przykryliśmy je leżącymi gałęziami tak, że nikt ich nie był w stanie zauważyć. Rafał odłożył trochę mniej, ale i tak dużo, bo głównie były to rzeczy potrzebne na powrót, drobne monety, itp. Chcieliśmy zmniejszyć ciężar plecaków maksymalnie ile się dało, żeby to one nie walczyły z nami. Około godziny 21.20 podziwialiśmy wspaniały zachód słońca, który oświetlał zbocza Matterhorn 4478 m n.p.m. Pośród zieleni wystawały jego majestatyczne granie. Ten widok bardzo zachęcał nas do dalszej wędrówki. Położyliśmy się spać, ale Rafał stwierdził, że nie zaśnie, bo temperatura szybko spadała. W nocy chmury zniknęły z nieba i wczesnym porankiem przywitał nas przymrozek.
www.VD.pl