Przygoda, a raczej wyprawa życia – tak mogę powiedzieć o naszym wyjeździe na Denali 6190 m n.p.m. na Alasce. Od wielu lat ta góra była moim wielkim marzeniem, które zawsze chciałem zrealizować. W końcu nadszedł czas, kiedy stwierdziłem: teraz jestem gotowy! Na półtora roku przed postanowieniem, że muszę pojechać na Denali, zacząłem szukać odpowiednich ludzi, którzy mogliby dołączyć do mnie i moglibyśmy przez to stworzyć zgraną ekipę na wyprawę. Chociaż ogłoszenie czytało dużo zainteresowanych, to przez równy rok nie miałem żadnego odzewu. Dopiero w grudniu 2016 wszystko się zmieniło. Nagle, w krótkim czasie napisało do mnie aż siedem osób! Pomyślałem sobie: pięknie! Mogłem wypytywać o terminy, o doświadczenie górskie i tym podobne rzeczy. W końcu pewnego grudniowego dnia o godzinie 00.21 napisała do mnie SMS’a Agnieszka z Krakowa, mówiąc, że też szuka kogoś na wyprawę na Denali, ale nikogo nie znalazła i kiedy była już zrezygnowana, jej kolega z pracy dał jej namiar na mnie, ponieważ znalazł moje ogłoszenie w Internecie. Agnieszka bardzo się ucieszyła, bo w ostatnim momencie znalazła kogoś na wyprawę. Po tym SMS-ie dogadaliśmy więcej szczegółów i zaczęliśmy przygotowania do wyprawy. W międzyczasie szukałem wzmocnienia ekipy i tym samym napisało do mnie dwóch innych nieznajomych – Wojtek i Szymon. Jako, że terminy urlopów nam pasowały idealnie, oraz zdobyte doświadczenie górskie było podobne do naszego, więc postanowiłem, że dołączę ich do naszej, na razie, dwuosobowej grupy. Teraz nasza ekipa liczyła już cztery osoby. Nie chciałem dodawać więcej nowych osób, ponieważ na takie dalekie wyprawy chyba najlepszą możliwą konfiguracją są właśnie cztery osoby. Dwie nie mogą zapewnić dość pewnego bezpieczeństwa w przypadku wpadnięcia do szczeliny, przy trzech w razie zachorowania jednej osoby, cała ekipa musi wracać do domu (wtedy czuje się największy niedosyt), a przy czterech, w razie choroby, zawsze dwójka może kontynuować wyprawę, oraz w razie wpadnięcia do szczeliny trzy osoby będą miały łatwiej utrzymać i wyciągać pechowca z otchłani. Z tych oczywistych dla mnie względów zdecydowałem się właśnie na czteroosobowy skład. Znałem zagrożenia w terenie, co trzeba przygotować i ile tak naprawdę jest jeszcze przed nami różnych rzeczy, które musimy „ogarnąć”. Na pierwszy plan wysunął się temat wiz do USA, uzyskanie pozwoleń na wejście na górę, dokonanie wpłat, oraz zarezerwowanie przelotów, czy tych do Stanów Zjednoczonych, czy też tych na lodowiec… Dodatkowo, tak już przyjąłem, że na każdej mojej wyprawie jestem odpowiedzialny za przygotowanie trasy i orientację w terenie. I tym razem mocno przestudiowałem wszystkie dostępne relacje, filmy, wywiady, itp. Dodatkowo skorzystałem ze zdjęć satelitarnych, żeby mieć jakiś pogląd na otoczenie, w którym zakładaliśmy spędzić około trzy tygodnie.
O DENALI – TRUDNOŚCI I ZAGROŻENIA
Z czym wiąże się próba wejścia na Denali 6190 m n.p.m.? Ta góra jest specyficzna i przy planowaniu wyprawy musiałem wziąć pod uwagę kilka bardzo istotnych rzeczy: Denali ma 6190 m n.p.m. wysokości (pomiar z 2015 roku zweryfikował faktyczną wysokość góry), co oznacza, że w okolicach ostatniej bazy, czy też na szczycie, będą duże problemy z rozrzedzonym powietrzem. Na dodatek wiedziałem, że Denali znajduje się ponad 63-cim równoleżnikiem szerokości geograficznej północnej, co oznaczało dla nas silne mrozy oraz czym bardziej na północ, tym bardziej atmosfera Ziemi jest cieńsza i przez to powietrze wdychane na wysokości 6190 m n.p.m. jest porównywalne do tego samego, co w Himalajach na wysokości 6900 m n.p.m. Można powiedzieć, że to już blisko do słynnej granicy śmierci w górach, która średnio przyjęta jest na poziomie 7200 m n.p.m. Co z nią jest związane? Średnio, po przekroczeniu tej wysokości powietrze jest już tak rozrzedzone, że nie można zostawać długo powyżej umówionej granicy. Najlepiej jest zrobić, co do ciebie należy i wracać jak najszybciej poniżej 7200 m n.p.m., ponieważ z powodu bardzo małej ilości tlenu proces trawienia nie działa tak, jak na nizinach i organizmowi łatwiej jest zamieniać na energię własne mięśnie niż jedzenie, które zjadasz... Właśnie z tego względu duża wysokość to śmiertelne zagrożenie, którego nie wolno ignorować. Chociaż my mieliśmy się tylko zbliżyć „pod względem powietrza” do granicy śmierci, ale jej nigdy nie osiągnąć, to jednak musieliśmy mieć w świadomości, by każdego dnia sprawdzać, czy nie czujemy bólu brzucha, głowy, itp. i czy mamy apetyt oraz upewniać się, że nie mamy uczucia „pełnego żołądka”.
Denali to nie tylko ewentualne problemy związane z powietrzem, ale również… największe podejście na świecie! Pomimo, że Mt. Everest jest najwyższą górą świata, to jednak Denali ma największe podejście w pionie. Wejście na Mt. Everest zaczynamy 150km wędrówką wzdłuż dwóch lodowców (najpierw 90km, a później 60km) do Base Camp, który jest położony na wysokości 5600 m n.p.m. Góra ma 8850 m n.p.m. więc jak łatwo policzyć, do wejścia jest 3250m wysokości względnej. Denali wyróżnia się też najniżej położoną bazą początkową, bo zaczynamy tutaj zaledwie na wysokości 2194 m n.p.m. a szczyt ma 6190 m n.p.m. A więc do wejścia mamy aż 4000m wysokości względnej, co czyni je największym na świecie. Denali słynie też ze sposobu, w jaki ekipy transportują swoje rzeczy oraz jak zakłada się kolejne bazy. Musieliśmy nastawić się na ciężki transport, ponieważ za każdym razem do przeniesienia mieliśmy około 56kg rzeczy. Aby to było możliwe, postanowiłem, że do plecaka wrzucę około 25kg, a na sanie, które trzeba ciągnąć za sobą – pozostałe 31kg. Nikt z nas nie przebywał tyle dni w tak mroźnych warunkach, ani nie transportował tylu kilogramów rzeczy, dlatego każdy z nas miał obawy, czy nie zachoruje śpiąc przy temperaturze np. -30˚C w namiocie, albo czy będzie miał tyle sił, żeby przenosić cały ekwipunek wszystko z bazy do bazy. Największym jednak zagrożeniem z pewnością mogły być potężne wiatry, nierzadko osiągające tutaj prędkość 160km/h, czy też największe burze śnieżne. Jak wszędzie w górach, największym zagrożeniem jest pogoda i dlatego to na niej głównie się skupiliśmy. Mając 17-sto letnie doświadczenie w przewidywaniu pogody w terenie, musiałem wykorzystać całą zgromadzoną wiedzę na Denali, żeby zapewnić wszystkim bezpieczeństwo. Założyliśmy z góry, że nic nie będziemy robić na siłę, ani nie będziemy ścigać się z czasem, bo zdrowie jest dla nas najważniejsze. Z tego względu założyliśmy więcej dni na akcję górską, bo aż 21 – wystarczająco dużo, ponieważ w tym czasie można spokojnie wejść i zejść z góry. Na całej drodze nie ma kilkudziesięciometrowych ścian lodowych, po których trzeba się wspinać, ale są za to inne trudności, których nie można ignorować. Z pewnością były to: niekończące się strome podejścia, mnóstwo ukrytych szczelin, do których można wpaść (i zresztą wpadaliśmy, o czym będzie mowa w dalszej części relacji), czy też silne wiatry i śnieżyce zagrażające przysypaniem w środku nocy (co również przeżyliśmy, a będzie o tym poniżej). Dodatkową przeciwnością, przynajmniej na początku wyprawy, może być duża zmiana stref czasowych, bo trzeba pamiętać, że na Alasce przesuwamy wskazówki zegara o 10 godzin do tyłu. Dodatkowo słońce na Denali w połowie maja zachodzi około godziny 23.10, co znacznie wydłuża dzień. W dniu lotu szybko zauważymy, że doba ma 34 godziny, a słońce świeci ponad 28 godzin nieprzerwanie. Tak właśnie działają strefy czasowe, które potrafią nieźle rozregulować człowieka. O ile w stronę Alaski aż tak bardzo ich nie odczuliśmy, to lecąc z powrotem efekt był dużo gorszy…
I. POZWOLENIE, SPRZĘT I JEDZENIE
Zagrożenia zagrożeniami, ale teraz musieliśmy zrobić coś, żeby tam się znaleźć… Na pierwszy ogień wzięliśmy załatwienie wiz do USA. Ja miałem ułatwione zadanie, bo posiadałem 10-letnią wizę wydaną w 2008 roku, więc z automatu ten temat miałem już na starcie zamknięty. Pozostała trójka musiała jeździć do ambasady w Krakowie na rozmowy, ponieważ każdy ubiegający się o wizę musi przedstawić ambasadorowi jaki jest cel twojej podróży i odpowiedzieć na szereg innych pytań, takich jak, np. czy pracujesz? i czym się zajmujesz? Każdy ma swój indywidualny zestaw pytań, ale nie są one problematyczne, gdy naszym celem jest typowa turystyka lub, jak w naszym przypadku – wyprawa wysokogórska. Każdy z pozostałej trójki dostał bez problemów wizę na rok. Trzeba pamiętać, że od razu jej nie otrzymamy i w międzyczasie musimy założyć, że ją mamy i załatwiamy sobie pozwolenie na wejście na Denali. Kiedy uruchomiliśmy zgłoszenia o wizę, równolegle zająłem się tematem pozwoleń. Na początek trzeba wejść na stronę: https://www.nps.gov/dena/planyourvisit/registrationinfo.htm, gdzie przeczytamy warunki ogólne, jak uzyskać takie pozwolenie. Pomimo, że strona jest po angielsku, to ja, który słabo mówię w tym języku, zrozumiałem ją całą i dzięki temu mogłem w pełni załatwić wszystkie formalności. Pierwsza z rzeczy do zrobienia, którą nakazuje Ci ta strona, to jest przeczytanie czterech artykułów o zagrożeniach, sprzęcie, jaki trzeba ze sobą zabrać, czy też o zagadnieniach medycznych związanych z tą górą. Już w pierwszym zdaniu zauważymy link: Expedition Planning Tools (https://www.nps.gov/dena/planyourvisit/mountaineering.htm). Tam znajdziemy odsyłacze do wspomnianych czterech stron internetowych (każda strona to jeden artykuł), które szczegółowo opiszą nam wszystkie tematy.
1. PLANOWANIE WYPRAWY
Cztery strony omawiają cztery główne punkty: 1) Planowanie wyprawy; 2) zagadnienia medyczne, czyli co może się stać; 3) sprzęt i ubrania; 4) utrzymanie czystości na Denali. Wszystkie z nich trzeba potraktować poważnie, bo według mnie znajdziemy tam ogrom przydatnej wiedzy. Dla wielu z nas są to znane rzeczy, ale zawsze znajdziemy coś, co mogliśmy sobie przypomnieć. Najciekawszy jest punkt czwarty, ale o tym za chwilę… Na wspomnianej stronie znajdziemy również odnośniki do innych artykułów, gdybyśmy chcieli jeszcze bardziej poszerzyć naszą wiedzę, albo rozwiać wątpliwości. Czytając o wszystkich czterech zagadnieniach musimy pamiętać, że gdzieś w tekście, na jednej ze stron jest ukryty czterocyfrowy numer, który obowiązkowo trzeba wpisać w formularzu „Wniosek o pozwolenie na wejście na Denali & Foraker”. Przyznam, że ciekawie to rozwiązali, bo formularz zmusza do przeczytania wszystkich informacji. Z drugiej strony nie czułem się zmuszany, ponieważ zanim rozpocząłem w ogóle przeglądać formularz zgłoszeniowy, najpierw przeczytałem wszystkie proponowane punkty, bo gdzie znajdziemy lepsze informacje, jak nie od miejscowych i strażników? Z tego względu zachęcam do lektury. W pierwszym punkcie szczegółowo omówiono kto może pójść na Denali i czy samotni wspinacze mogą ubiegać się o pozwolenie oraz znajdziemy namiary na przewodników, gdybyśmy chcieli pójść w komercyjnej wyprawie. Co ciekawe amerykańscy przewodnicy biorą średnio 7800$ za osobę, a polscy… 12.000 zł. Różnica jest wielka, ale też wynika z… polskiego kombinowania, bo nie od dziś wiadomo, że komercyjną wyprawę na Denali mogą przeprowadzać tylko i wyłącznie amerykańscy przewodnicy, czyli tzw. lobby przewodnickie (lobby to inaczej dbanie przez wąską grupę ludzi o własne interesy, niedopuszczającą innych, żeby czerpać z tego korzyści; lub też forsowanie jakichś idei w celu osiągnięcia określonych korzyści przez daną, wąską grupę ludzi). Innych po prostu się nie dopuszcza, bo podobnie, jak na Słowacji, na Denali jest mocno widoczne lobby przewodnickie.
Polacy wymyślili sprytny sposób obejścia tego tematu i agencje wyprawowe wysyłają doświadczonego człowieka, o którym nie znajdziemy nic w Internecie (trzeba pamiętać, że strażnicy szukają o Tobie informacji w Internecie i tłumaczą wszystkie wpisy oraz drukują je jako dowód) w kwestii przewodnictwa górskiego i taki wyrusza na zasadzie wyprawy partnerskiej. Wygląda to tak, że „w papierach” jest zwykłym „Kowalskim”, a w rzeczywistości jest przewodnikiem w Polsce. Po prostu taka osoba robi wszystko, żeby nie było żadnego śladu działalności zarobkowej w górach. Stąd ceny są nieporównywalnie mniejsze niż te amerykańskie, O tym, dlaczego amerykańskie ceny są tak wielkie niech świadczy fakt, że tamtejsi przewodnicy idą „na łatwiznę” i przed sobą wysyłają grupę 4-5 osobową, która przygotowuje im teren. To znaczy, że ekipa ułatwiająca zadanie przylatuje z garnkami, patelniami, jedzeniem, itp., kopią doły pod namiot, zakopują depozyty w śniegu, wnoszą jedzenie, i wiele innych. Zachodzi więc pytanie: jak uznać takie wejście na górę? Na szczęście, pomimo ułatwień nie gwarantują oni wejścia na szczyt. Mimo wszystko takie nieczyste zagrania są codziennością, a 90% wszystkich ekip stanowią amerykańskie grupy z przewodnikiem… No cóż… Taki mamy dzisiejszy świat, że jest nasycony wszystkim i coraz więcej ludzi stać, nawet nie związanych z górami, żeby zapłacić za swoje marzenia i je zrealizować za pomocą innych. Z drugiej strony, bardzo dobrej kondycji, czy odporności na spanie w dużych mrozach, czy też umiejętności wspinaczkowych nie da się kupić…
2. ZAGROŻENIA MEDYCZNE I ODPOWIEDNI SPRZĘT
ŚPIWÓR
Wracając do naszej strony internetowej, to w drugim punkcie czytamy o zagrożeniach medycznych. Osoby nieświadome mogą zobaczyć, co może zrobić zmniejszone ciśnienie i rozrzedzone powietrze z naszymi stopami i rękami (dla niektórych zdjęcia mogą być drastyczne, ale myślę, że dzięki nim bardzo szybko „wbije” nam się do głowy pełna świadomość). Przeczytamy również o zagrożeniach związanych z dużym mrozem i o tym jak na nie się przygotować. Trzeci punkt dotyczy sprzętu i ubrań. Myślę, że tutaj musimy się najbardziej skupić, bo mając dobry ogólnie pojęty sprzęt, możemy w dużej mierze zminimalizować ryzyko związane z odmrożeniami, czy też z trudniejszymi przejściami na trasie. Dowiadujemy się między innymi, że np. śpiwór syntetyczny do -29˚C jest na Denali minimalnie akceptowalny. Traktujemy go raczej jako najniższej klasy zalecany sprzęt, bo jak wiadomo – mrozy są tam znacznie większe i graniczna temperatura „ekstremum” -29˚C będzie zbyt mała... Pamiętajmy, że dobry śpiwór powinien w najgorszych spodziewanych warunkach zapewniać nam poziom „komfort”. Jako, że wcześniej miałem uszyty śpiwór puchowy na wyprawy, ten punkt miałem już załatwiony. Warto zamówić uszyty na własne potrzeby śpiwór, gdzie możemy sobie dobrać parametry, które nam odpowiadają. Z tego względu lepiej jest trochę przewymiarować parametry i mieć komfort, niż kupić coś ogólnie dostępnego i mieć później problemy. Owszem – koszt będzie większy, ale właśnie między innymi z tego względu wyprawę na Denali planujemy znacznie wcześniej (ja planowałem ją na półtora roku przed). Chcąc mieć dobry śpiwór, wybrałem firmę Robert’s, która uszyje nam indywidualnie to, co potrzebujemy. Zamówiłem sobie śpiwór aż do temperatury ekstremum -67˚C, gdzie komfort wynosi -42˚C. Kiedy spałem przy -32˚C czułem, że mam jeszcze spory zapas i pomimo mrozu przesypiałem 8-10 godzin w jednym ciągu. Mój odpoczynek porównywałem do spania w domowym łóżku. Po prostu czułem, że mam jeszcze duży zapas i spanie z gołymi stopami bez skarpet w silnym mrozie nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Stopy cały czas miałem ciepłe. Dlaczego warto zadbać o dobry śpiwór? Nie raz słyszałem opinię, że na wyprawie jest on jednym z najważniejszych rzeczy, bo od tego, jak się wyśpisz zależy twój cały dzień. Seria niedospanych nocy powoduje przerwanie wyprawy w wyższych partiach gór z powodu zmęczenia organizmu, stąd postawiłem na coś naprawdę mocnego. Takie śpiwory szyje firma Robert’s, u której zresztą zamawiałem cały sprzęt puchowy. Może nie jest to tania „impreza”, ale bardzo szybko w górach poczujemy, że warto! Koszt takiego śpiwora jest bardzo duży, ale pomyślałem już w 2013 roku, że będę go używać na wszystkich wyprawach wysokogórskich, więc i tak mi się przyda. Przez pół roku zbierałem fundusze, żeby móc sobie go kupić i tak służy mi już trzy lata. Z góry założyłem, że zamówiony śpiwór musi mi wystarczyć, gdybym kiedykolwiek miał możliwość wyjazdu na Mt. Everest, stąd mocne przewymiarowanie parametrów. Firma Robert’s pod tym względem sprawdziła się profesjonalnie, bo zanim cokolwiek zaczęli szyć, zadawali mailowo wiele pytań i kazali wszystko pomierzyć według przesłanego szablonu. Nie trzeba dodawać, że za każdym razem, gdy coś u nich zamawiałem, zawsze dostawałem wszystko tak, jak sobie zażyczyłem. Zawsze zaskakiwali mnie czymś pozytywnym, bo „na żywo” śpiwór, czy ubrania wyglądały o wiele lepiej niż na zdjęciach pokazowych.
UBRANIA PUCHOWE
Ubrania puchowe to druga najważniejsza kwestia. Ich przygotowanie również powierzyłem tej samej firmie, gdzie przesłałem wymiary według szablonów, które otrzymujemy mailem. Tutaj najlepiej mieć jedną cieńszą kurtkę puchową o gramaturze 200g i grubszą 300g, bo kiedy nałożymy jedną na drugą, to otrzymujemy bardzo ciepłą kurtkę 500g, która z powodzeniem wystarczy na wszystkie najwyższe góry świata. Ja dałem sobie uszyć dwie kurtki 200g i 400g, co razem dało 600g. Co ciekawe, przy -37˚C szedłem nadal w 200g kurtce, mając dwa polary pod nią. Trochę pomagało słońce zza chmur, a kiedy byłoby nam chłodno, to zawsze można zamienić ją na 400g, która zapewni nam mnóstwo ciepła. Łączenie kurtek polecam tylko podczas postojów w ostatniej bazie, gdzie łatwo o wyziębienie. Na wysokości 5210 m n.p.m. temperatury w sezonie wynoszą średnio od -25˚C do -30˚C. A jakie zabrać spodnie? Warto wziąć jedne polarowe i jedne standardowe, takie do jesiennej turystyki górskiej w Polsce. Na to będziemy nakładać puchowe spodnie o gramaturze 300g lub 400g. 400g spodnie są tak ciepłe, że użyjemy je dopiero w górnych partiach Denali. Mając nałożone kalesony, spodnie polarowe i na to jesienne, nawet ani razu nie użyłem puchowych, pomimo silnego mrozu (-37˚C do -40˚C). Wiadomo, że omawiane wartości są przytaczane dla człowieka w ruchu. Kiedy mielibyśmy zrobić postój na silnym mrozie na dłużej, to musielibyśmy założyć puchowe spodnie. Chłód daje się bardzo szybko odczuć. Przy -35˚C wystarczy przez 5 sekund nie mieć rękawiczek i w najmniejszym palcu nie mamy już czucia! (sprawdzałem na wysokości 5400 m n.p.m.). Warto więc mieć puchowe rękawice z najwyższej półki, które szybko przywrócą palce do życia. Firma Robert’s szyje takie łapawice za około 550zł. Nie trzeba ich docieplać. Są naprawdę bardzo mocne!
BUTY
W tym samym punkcie omawiana sprzętu pozostaje kwestia butów, ponieważ na Denali „byle co” nie wystarczy. Nastawiając się na silne mrozy (przyjmijmy sobie zawsze takie pytanie: jak bym się czuł w danej rzeczy przy -40˚C?). Dowiadujemy się, że buty muszą być dwu- lub trzywarstwowe z wyjmowany botkiem oraz z overbootem (takie przedłużenie buta najczęściej z kevlaru chroniące nogę przed zębami raków, przed wsypywaniem śniegu do buta i służy jako kolejna, tym razem zewnętrzna, warstwa termiczna). Na pierwszy plan wysuwają się tylko trzy marki: Millet, La Sportiva i ewentualnie Scarpa). Najczęściej ludzie kupują Millet Everest GTX lub La Sportiva Mons Evo. Są to buty przeznaczone na ośmiotysięczniki i tam one w pełni dają radę. Zdecydowana większość na Denali miała La Sportiva Mons Evo. Buty tej klasy kosztują około 2700zł. Jako, że z butami wysokogórskimi związane jest zagadnienie „puchnięcia” stopy wraz z osiąganą wysokością, to kupuje się je o około 2-2,5 numeru za duże. Ja mam numer 45,5 to kupiłem buty w rozmiarze 48. To był strzał w dziesiątkę, ponieważ stopa bardzo dobrze trzymała i mogłem w razie czego ubrać grube skarpety. Dostać numer 48 z Milletów, czy z La Sportivy to już naprawdę ekstremalne wyzwanie (chyba bardziej ekstremalne niż mróz -40˚C) dlatego polecam próbować już… na rok przed wyprawą. Zdecydowałem się jednak na Scarpy Phantom 6000 II. Uznałem, że mają bardzo dobrą konstrukcję, bardzo ciekawy i nowatorski system wiązania (można nawet w grubych rękawicach jednym pociągnięciem bloczka z dwoma linkami zawiązać całego buta) oraz mają overboota na kształt skórki od jabłka, co jest ciekawym i praktycznym rozwiązaniem, pozwalającym zakładać i zdejmować tego buta nawet w puchowych rękawicach. Inną zaletą jest ich bardzo dobra izolacja przy dużych mrozach. Teraz porównam wszystkie wymienione marki, żeby wiedzieć co kupić: Millety: są duże, dość ciężkie i toporne, bo aż 2520g/parę butów przy rozmiarze 42, ale za to pozwalają utrzymać ciepłotę stopy aż do -60˚C (cena: ok. 2399-2799zł); La Sportivy: są wąskie, lżejsze, ale za to bardziej wygodne i minimalnie mniejsze parametry cieplne (cena: ok. 2599-2899zł); Scarpy Phantom 6000 II: przeznaczone dla szerokiej stopy, ciekawy pomysł zakładania i zdejmowania butów, nietypowe wiązanie sznurówek w rękawicach, przy -40˚C było mi w nich ciepło – czułem jeszcze zapas), lżejsze, bo mają niższy overboot oraz bardzo ciepły wyjmowany botek, bo przy temperaturze -15˚C chodziłem tylko w nim po śniegu przez 1,5h w bazie (cena: ok. 3335-3799zł). Co chcemy wybrać, to zależy głównie od nas. Sprawdźmy dostępność rozmiarów (bo tutaj będziemy musieli nierzadko poszerzyć naszą bazę sklepów do całej Europy – dla przykładu: na moją nogę znalazłem tylko i wyłącznie Millety i La Sportivy, szukając przez cały rok, odpowiednio w: Norwegii i Niemczech. Polacy sprowadzili je po roku o… jeden dzień za późno, gdy wcisnąłem już przycisk „KUPUJĘ”…). Mimo wszystko nie żałowałem, bo buty idealnie pasują do mojej stopy, mają bardzo dobry komfort termiczny i są znacznie lżejsze niż te przeznaczone na ośmiotysięczniki. Gdybym miał ocenić tak wzrokowo i na oko, kto miał jakie buty, to królowały La Sportivy (ok. 85%). Pozostałe to: Millety (5%), Scarpy 6000 I & II (7%) oraz inne.
SANIE – SPOSÓB TRANSPORTOWANIA, RAKIETY ŚNIEŻNE
Będąc dalej na tej samej stronie przeczytamy o sankach i jak je mamy załadować, żeby ułatwiały nam wędrówkę. Najlepiej jest karabinkami wpiąć je do dolnej części pasa biodrowego plecaka, tam gdzie pasy nośne łączą się z całym plecakiem. Wtedy nie będziemy aż tak odczuwali nacisku na kość biodrową. Wyważenie sań jest bardzo ważne, dlatego, gdy idziemy pod górę, to warto żeby to, co najcięższe znajdowało się na końcu sań. Kiedy schodzimy trzeba zrobić odwrotnie, ponieważ ekwipunek się pomału przemieszcza w trakcie wędrówki. Przy schodzeniu dodatkowo warto przywiązać taśmy na początku i na końcu sań, którymi będziemy kierować, żeby się nie wywróciły podczas schodzenia z dużych wzniesień. Można wówczas sterować nimi jednocześnie obiema rękami, gdy sanie suną bokiem. Innym zagadnieniem są rakiety śnieżne. Nie polecam ich zabierać z domu, a raczej zachęcam wypożyczyć je w sklepie Alaska Mountaineering and Hiking w Anchorage na ulicy Spenard Road 2633. Biorąc darmową mapę, będąc w dowolnym hotelu, z łatwością dotrzemy do niego nawet na piechotę. Na początku korzystaliśmy z taksówek (ok. 8$ za kurs), ale szybko stwierdziliśmy, że nie ma daleko, a czasu jest mnóstwo. W sklepie zapytają Cię gdzie będziesz iść w tych rakietach śnieżnych. Jeśli powiesz, że na Denali, to wyciągną Ci takie przedłużane na głęboki śnieg. I to jest to! Co ciekawe, można łatwo się naciąć na cenę wypożyczenia rakiet, bo w okolicy są trzy sklepy górskie i turystyczne. W sklepie Alaska Mountaineering and Hiking za miesiąc zapłacimy 75$ (tutaj nie płacimy za długość wyprawy, ale jednostką rozliczeniową jest… wyprawa. Sprzęt wypożyczasz na całą wyprawę), a w sąsiednim sklepie REI aż… 170$, po zniżce, płacąc za kartę członkowską 20$. Różnica jest więc bardzo duża… Za to w sklepie REI dostaniemy naprawdę wszystko, co potrzebujemy w góry…
KUCHENKI – NA CO ZWRÓCIĆ UWAGĘ? (TEST W TERENIE)
Na stronie dalej czytamy o kuchenkach. Co bym mógł polecić? Zdecydowanie kuchenkę gazową MSR Reactor. Pali jak smok i przetapia śnieg bardzo szybko. Jetboil powyżej 2500m n.p.m. też sobie radzi, ale wolniej… Jeszcze chcę rozwiać wątpliwości co zabrać: paliwo, czy gaz? Zdecydowanie gaz, ponieważ jest znacznie lżejszy i zajmuje o wiele, wiele mniej miejsca. Jak widziałem ile baniaków z paliwem niosły ze sobą ekipy, to aż wystraszyłem się ile dodatkowo kilogramów mają więcej niż my… Na dwa tygodnie zużywaliśmy tylko 2,5 – 4 butle po 225g/osobę. 4 butle o takiej wadze zmieszczą się nawet w kominie plecaka, więc nawet nie odczujemy ich ciężaru za bardzo. Paliwo jest pakowane w 48-funtowych (1 funt=453g) metalowych kanistrach, co jest dużo większe i cięższe. Nie trzeba mówić, że kuchenka na paliwo potrzebuje znacznie więcej paliwa, biorąc pod uwagę objętość oraz kopci czarnym dymem. No i sama kuchnia na paliwo jest dużo większa niż na gaz. Zaletą jest jedynie fakt, że taka kuchnia potrafi bardzo szybko zamieniać śnieg w wodę. Mimo wszystko gazowa kuchnia MSR Reactor tylko w kilka minut (średnio 6min na wysokości 4330 m n.p.m.) zamieniała śnieg na 1l wody. A grzanie do wrzenia to kolejne 3-4min. Więc jak dla nas czasy są rewelacyjne. Dla odmiany Jetboil Minimo 1l zamieniał śnieg na wodę w około 12min, a gotował ją w kolejne 10-12min na tej samej wysokości. To znacząco dłuższy czas, który ją zdyskwalifikował po tej wyprawie. Jetboil w warunkach tatrzańskich jak najbardziej się sprawdza.
TRASERY I GAZ – JAKI KUPIĆ?
Decydując się na gaz do kuchenki turystycznej/wyprawowej nie możemy kupować kartuszy Jetboila. Firmy lotnicze nie akceptują innej marki niż MSR (czerwone kartusze). Domyślam się, że nie są przystosowane na niskie ciśnienie panujące w górach. Wszystkie firmy lotnicze mogą przewozić tylko gaz firmy MSR, bo jest on przeznaczony typowo na wyprawy wysokogórskie. W hangarze, bezpośrednio przed wylotem na lodowiec, możemy kupić kartusze 250-grame, płacąc 8$ za sztukę. Polecam jednak zrobić zakupy wcześniej w Anchorage, o czym będzie poniżej.
Warto również kupić przynajmniej jeden pęk traserów, w którym jest 25 sztuk. Są to blisko dwumetrowe tyczki bambusowe pomalowane na zielono z chorągiewką na górze. Dobrze jest, gdy lider grupy posiada chociaż jeden taki zestaw. Markerów tych używa się na trasie, żeby oznaczać sobie drogę we mgle, lub żeby oznaczyć depozyt, czy też niebezpieczne szczeliny. Za jeden zestaw zapłacimy 15$. Jaka jest jeszcze zaleta posiadania traserów? Kiedy przechodzi więcej ekip i każdy oznaczy jakiś fragment trasy, to szybko zobaczymy, że będziemy mieli oznaczoną całą drogę wejścia na Denali. Pod tym względem będzie, jakbyśmy szli dobrze znakowanym szlakiem. W trakcie naszej wędrówki wiele odcinków ktoś inny już oznaczył, a ja zadbałem o wskazywanie nowych szczelin za pomocą dwóch skrzyżowanych ze sobą chorągiewek. Najwięcej traserów zostawiliśmy na drodze pomiędzy Base Camp 1 a Base Camp 2 (wybrane odcinki) oraz przy ataku szczytowym od wysokości 5200 m n.p.m. do 5800 m n.p.m. Wykorzystałem do tego celu dodatkowo leżące w śniegu inne markery lub podwójnie wbite w jednym miejscu. Skrzyżowane ze sobą chorągiewki oznaczają niebezpieczną szczelinę, stąd przyjąłem taki sam system oznaczania w wyższych partiach Denali.
W dalszej części, na oficjalnej stronie Parku Narodowego Denali, przeczytamy również o jedzeniu, co zabrać ze sobą, oraz o łopatach do śniegu, namiotach, linach, czekanach, rakach, jumarach, przyrządach zjazdowych, karabinkach, szablach śnieżnych, goglach lodowcowych, apteczce, komunikacji i telefonii komórkowej, systemie oznaczania rzeczy, depozytów, trasy i o zestawach naprawczych. Poszczególne kwestie będę dalej omawiał w relacji oraz będę podawać wyjaśnienia nieznanych słów, bo myślę, że są rzeczy, o których warto coś dopowiedzieć.
3. CZYSTOŚĆ I ZASADY PANUJĄCE NA DENALI
Docierając po długiej lekturze do czwartej strony dochodzimy do tematu: czystość. Myślę, że jest to bardzo ważna kwestia, ponieważ przeczytamy tam o sposobie zakładania depozytów (kiedy zakopujemy w śniegu jakąś porcję jedzenia, czy też sprzęt, zabezpieczajmy to wszystko jakimś workiem, ponieważ może się stać, że wiatr wywieje śnieg lub słońce go wytopi, przez co możemy utracić nasz składzik. Pamiętajmy, że wiatr na Denali ma wielką moc i może nasze rzeczy porozrzucać i wywiać nie wiadomo gdzie). Dodatkowo każdy depozyt musi być oznaczony specjalną naklejką naklejoną na wysokim kijku (gdzie takie nabyć opowiem niżej w rozdziale „Przygotowania w domu”). Wszystkie inne depozyty nie posiadające odpowiedniej naklejki będą usuwane przez strażników (tak przynajmniej głosi strona). Naklejki otrzymujemy wraz z pozwoleniem u strażników parku. Inną kwestią dotyczącą czystości jest załatwianie naszych potrzeb fizjologicznych. Są one również określone przepisami i warto trzymać się ich, chociażby ze względu na innych i ze względu na środowisko tej góry. Zanim wyruszymy w góry otrzymamy zieloną puszkę zwaną CMC (jak ktoś zapyta, gdzie masz „si-em-si”, to wiedz, że chodzi o tą zieloną dużą puszkę), która jest naszą przenośną toaletą. Dodatkowo dostajemy siedem szybko rozkładających się (mam na myśli proces rozkładu w środowisku naturalnym) worków na naszą „większą potrzebę” i te worki wkładamy tak, jak worki na śmieci do puszki. Strażnik zapyta ile chcemy takich puszek. My wzięliśmy po jednej na osobę. Dodatkowo trzeba pamiętać, że w 2017 mogliśmy się przyłączyć do programu: 2017 Birthday Pack-Out Initiative, który polegał na tym, że wszystkie nieczystości znosimy w zielonych puszkach i zwozimy je do Talkeetny. Przy tym robimy sobie zdjęcie z flagą „Sustainable Summit Denali”, jako dowód poparcia dla tej akcji. Chociaż nie wpisaliśmy się do akcji, to spełniliśmy jej założenia i znieśliśmy wszystkie nasze pełne puszki aż do Talkeetny.
Sprawa wygląda tak, że są tylko trzy miejsca, gdzie można wyrzucić nieczystości z puszki w worku: w pobliżu Base Camp 1, Base Camp 2 i Base Camp 3 są szerokie szczeliny oznaczone wysoką na około 3 metry tyczką wyglądającą jak pomarańczowa narta. Tylko do tych szczelin można wrzucić worek z fekaliami. W innych miejscach jest to karane mandatem 150$. My na szczęście przestrzegaliśmy wszystkich przepisów, a nawet więcej, bo u strażników można dostać jeszcze siwą, mniejszą puszkę, którą można zostawić w Base Camp, bez konieczności zwożenia do Talkeetny. Chociaż mieliśmy taką puszkę, to również i ją zwieźliśmy na dół. Hasło przewodnie tego systemu głosi: „No can, no climb – keep Denali clean” [nie masz puszki, nie ma wspinania – utrzymuj Denali w czystości). Kwestia mniejszej potrzeby została częściowo rozwiązana w taki sposób, że w Base Camp, są trzy miejsca z pomarańczową flagą, gdzie za murem z cegieł śnieżnych możemy się wysikać w głębokim dole. Jako, że wszyscy załatwiają się w tym samym miejscu szybko zauważymy jak nieraz wielka „otchłań” powstaje w takich miejscach… Na szczęście nic nie czuć, ponieważ mróz swoje robi.
4. WNIOSEK O POZWOLENIE NA WEJŚCIE NA DENALI
Przebrnęliśmy przez cztery strony różnych przydatnych informacji i teraz czas na wniosek o pozwolenie. Będąc na stronie https://www.nps.gov/dena/planyourvisit/mountaineering.htm Mamy wielki podtytuł „Climbing Registration”. Tam wciskamy link „Register” i jesteśmy na pierwszej stronie, gdzie już byliśmy, czyli „Climbing Registration”. W punkcie drugim „Register at Pay.gov” szukamy linku: Pay.Gov's online climbing registration form, gdzie już bezpośrednio przejdziemy do strony z formularzem. W pierwszej zakładce musimy wybrać sposób płatności. Oczywiście opcje są dla Amerykanów, bo o pewnych możliwościach nigdy nie słyszałem, więc pozostaje tylko karta debetowa. Nasza zwykła karta bankomatowa działa, więc powinno pójść gładko (tylko pamiętaj o przestawieniu limitów dla transakcji internetowych i zagranicznych na twojej karcie). Jeśli karta nie działa, to jeszcze konto PayPal zadziała. Korzystaliśmy z dwóch opcji i obie działają. Kiedy naciśniemy przycisk „Continue to the form” będziemy musieli wypisać formularz zgłoszeniowy. Może on sprawić niewielkie kłopoty, dlatego omówię tu wybrane kwestie. NUMBER IN PARTY oznacza liczbę osób w ekipie. STATE u nas oznacza województwo. CLIMBING HISTORY – tutaj musimy podać wszystkie nasze poprzednie wyprawy, gdzie naszym celem były góry lodowcowe i w rubryce GUIDED OR SELF LEAD? wpisać zgodnie z prawdą: SELF LEAD, czy GUIDED – czyli: sam byłem organizatorem wyprawy, czy szedłem z przewodnikiem. Na szczęście wszystkie wyprawy organizowałem sobie samemu, więc miałem co pisać, aż tabeli zabrakło, więc wybrałem to, co ważniejsze. Dla strażników liczą się wpisy z Alp Europejskich, Alp Nowozelandzkich, Himalajów, Andów oraz z Kaukazu. Tatrzańskie szczyty nie mają dla nich znaczenia, bo muszą to być góry lodowcowe. Dla ułatwienia, na rok przed wyprawą założyłem bloga i opisałem wszystkie moje wyprawy wraz ze zdjęciami, więc jak natknęli się na mnie przy poszukiwaniu informacji o mnie, to mieli wyraźne potwierdzenie, gdzie byłem, więc formularz pokrywał się z prawdą. Co ciekawe, dla Amerykanów punktem honoru jest… Elbrus i ta góra jest mile widziana w formularzu. Tak jak my marzymy o Denali, tak oni o Elbrusie… gdzie Denali jest nieporównywalnie większą, inną górą, znacznie bardziej wymagającą. Opłata za pozwolenie w 2017 roku wynosiła 365$ plus 10$ za wstęp do Parku Narodowego Denali.
W formularzu zauważymy jeszcze jedną rzecz: AIR TAXI SERVICE. Tak – na Denali wykupujemy lot na lodowiec Kahiltna, który jest najdłuższym lodowcem na Alasce mającym aż 71km długości! Mamy do wyboru firmy „Fly Denali”, „Sheldon Air Service”, „K2 Aviation”, „Talkeetna Air Taxi” lub opcję „None”. Wszyscy wybierają, którąś z firm lotniczych, bo Base Camp znajduje się na wysokości 2194 m n.p.m. na odnodze lodowca Kahiltna i nie ma tu innej drogi dojścia. Opcja „none” służy dla tych, którzy wybierają inną drogę wejścia niż West Buttress. Którą firmę wybrać? Fly Denali lata z Parku Narodowego Denali, więc pozostają nam trzy firmy: „Sheldon Air Service”, „K2 Aviation”, „Talkeetna Air Taxi”. My wybraliśmy K2 Aviation na podstawie opinii w Internecie. Gdybym miał powiedzieć coś o tych trzech firmach to: „Sheldon Air Service” nie jest godny zaufania, bo słyszeliśmy od innych ekip słowa niezadowolenia, niepunktualności, czy też braku profesjonalizmu. Na cały czas wyprawy widzieliśmy tylko jeden samolot tej firmy, podczas gdy K2 Aviation i Talkeetna Air Taxi po równo okupowały niebo nad lodowcem i pas startowy w Base Camp. Talkeetna Air Taxi jest dobra, bo ma bardzo dobrą opinię, i przylatują nawet w nieco gorszych warunkach. Mają system podczerwieni ułatwiający latanie im w chmurach. Z tego względu nie będziemy musieli długo czekać na samolot powrotny. K2 Aviation ma znowu dużą flotę i dobrze obsługują loty. Nie mogliśmy narzekać na obsługę. Jedynie problemem może się okazać fakt, że czekają na trochę lepsze warunki niż Talkeetna Air Taxi. Dodatkowo w hangarze zdarzył się brak przepływu informacji między biurem a obsługą naziemną. Zabrakło przekazu, co mają wrzucić do samolotu i… dokąd lecimy… Ogólnie rzecz mówiąc – tylko te dwie firmy brałbym pod uwagę, bo naprawdę wiedzą co robią i mają zadbane samoloty. Na pewno nie usłyszymy silników przypominających odgłosem startujący radziecki bombowiec. Po założeniu słuchawek na uszy, piloci pytają o wyprawę, skąd jesteśmy i jak się podoba. Ogólnie rzecz mówiąc obsługa jest bardzo miła.Kiedy wypiszemy formularz, możemy nacisnąć „Continue” i wtedy przejdziemy do strony, gdzie wybierzemy sposób płatności, oraz dalej, potwierdzimy wpisane dane.
Po wszystkim, tylko do lidera grupy przyjdzie mail potwierdzający. Mija około miesiąc, po czym przychodzi drugi mail z Parku Narodowego Denali od strażników z linkiem, loginem i hasłem do strony, gdzie w kalendarzu umawiasz się z nimi na spotkanie szkoleniowe, bo takie jest obowiązkowe. Jest to szkolenie, gdzie wszystkie kwestie, o których czytaliśmy na czterech stronach internetowych będą omówione dodatkowo przy pomocy slajdów. Podczas szkolenia wyszło, że zapomnieliśmy przyrządu zjazdowego, ale węzeł półwyblinka rozwiązał całą sprawę. Kiedy przyjdzie oczekiwany mail z loginem i hasłem, wtedy masz pewność, że wszystko poszło dobrze. Trzeba pamiętać, że wniosek o pozwolenie na wejście na Denali możemy składać tylko na pół roku przed rozpoczęciem wyprawy. Wcześniej nie ma możliwości. My złożyliśmy wniosek tydzień po rozpoczęciu się naszego półrocznego okresu, więc bardzo szybko. Strażnicy wydają tylko 1500 pozwoleń na rok. Tylko, albo i aż, bo cały ruch skupia się głównie na dniach 15 maja – 15 czerwca. W innym czasie też wyruszają ekipy, ale jest ich znacznie mniej. Może po 2017 roku to się zmieni, ponieważ wyjątkowo od 15 lat pogoda w tym czasie mocno nawaliła i najlepszy okres rozpoczął się dopiero po 30 maja.
5. ELEKTRONIKA
APARAT
Myślę, że to dość ważny temat na Denali, ponieważ każdy z nas chce jak najlepiej oddać swoje wspomnienia na zdjęciach i filmach oraz jak najwięcej nagrać różnego materiału. Z tego względu i tę kwestię omówię szczegółowo. Co zabrać: lustrzankę, czy zwykły aparat? Może lustrzanka jest ciężka, ale pomyśl… na co dzień nie pojedziesz na Alaskę, więc warto, żeby zdjęcia były naprawdę dobrej jakości. Zwykły aparat nie radzi sobie z błękitem nieba powyżej 4000 m n.p.m. Po prostu niebo na zdjęciach ma nienaturalny, granatowy kolor, a otoczenie jest przyciemnione. Lustrzanka niezależnie od wysokości zrobi dobrze naświetlone zdjęcia i co najważniejsze – ostre. Z tego względu i tak ciężki już sprzęt rozbudowałem do jeszcze bardziej ciężkiego, żeby był odporny na silny mróz. Głównie chodzi o zasilanie, bo to najważniejsza sprawa. Zwykle lustrzanki są wyposażone w dedykowany akumulator, który nie zachwyca swoją pojemnością, a na mrozach jeszcze szybciej wysiada. Z tego względu rozbudowałem mój aparat o grip’a, czyli dobudowany magazynek na zwykłe baterie paluszki. Zdejmuje się tylko klapkę z otworu na akumulator i wsuwa zamiast niego grip’a z magazynkiem. Wszystko łączy się jednym pokrętłem, które wkręca się w miejsce gwintu na statyw. Grip ma powielony taki sam gwint, dlatego nadal będzie można używać statywu. Do magazynku trzeba załadować aż sześć paluszków, żeby otrzymać wymagane napięcie 7,2V. Cena grip’a to około 120-150zł w zależności od modelu. Przyznasz, że sześć baterii w środku znacznie zwiększy wagę całego aparatu, ale według mnie warto, bo zyskujemy dwie zalety, które są nieosiągalne dla dedykowanych akumulatorów.
BATERIE DO APARATU
Po pierwsze, na rynku są dostępne akumulatory AA firmy Eneloop o nazwie ENELOOP PRO (całe czarne ze srebrnymi napisami). Mają pojemność 2550mAh i co najważniejsze, są zaprojektowane do pracy na mrozie do -20˚C. Do tego tematu podszedłem chyba aż za dobrze… Ja kupiłem 10 pełnych kompletów do aparatu i dodatkowo przeprowadzałem przez 37 dni trzy pełne cykle: ładowanie-rozładowanie prądem 200mA na każdym z nich (na Allegro są dostępne ładowarki procesorowe do akumulatorów AAA i AA, gdzie można zaprogramować prąd ładowania i rozładowania, oraz ilość cykli – ile razy ma się powtórzyć ładowanie i rozładowanie). Cena takiej ładowarki to jakieś 240zł. Jest dobra, bo kiedy mamy dłużej nieużywane akumulatory AA, to zawsze możemy je zresetować, by znowu miały pełną pojemność. Na jeden zestaw potrzeba około 3 dni i 3 godziny. Pomyślałem, że wtedy osiągną pełną moc. Cena za 4 akumulatorki ENELOOP PRO w rozmiarze AA to około 53.90zł. Mając na Denali temperatury od -5˚C do -40˚C przez 13 dni (z tym, że -15˚C i więcej w ciągu dziesięciu dni) zrobiłem 943 zdjęcia przez całą wyprawę i ciągle używałem tego samego zestawu… Później w hotelu przeglądnąłem wszystkie zdjęcia i po powrocie do Polski pojechałem na trzy dni w Beskidy, robiąc kolejne 600 zdjęć ciągle na tym samym zestawie! To oznacza, że tych 9-ciu pozostałych w ogóle nie użyłem! Akumulatory przeszły oczekiwania każdego i wszyscy byli zdziwieni, jakie są mocne i wytrzymałe. Po drugie, te akumulatorki są bardzo odporne na mróz. Sprzęt nie zasygnalizuje rozładowania, gdy będą za chłodne, co zdarza się najczęściej w zimie nawet, kiedy mamy je w pełni naładowane. Widząc, jakie są wydajne, wiedziałem, że kwestię zasilania mam bardzo dobrze zabezpieczoną na całą wyprawę.
KAMERA I STABILIZATOR OBRAZU
Kamera – jaką wybrać? Ja zdecydowałem się na GoPro Hero 5 Black, ponieważ w tym czasie miała najwyższe parametry i rzeczywiście jest bardzo malutka i lekka, co pozwalało mi nagrywać filmy najwyższej jakości. O zasilanie też nie ma co się obawiać, ponieważ jedna bateria wystarczała na około 1h 20min. Może to niewiele, ale przy dużych mrozach, to naprawdę dobry wynik. Kamera GoPro ma wyjście USB, które możemy za pomocą dołączonego przewodu podłączyć bezpośrednio do panelu słonecznego i wtedy naładujemy baterię-akumulator do pełna. Tak samo można z power banku (przenośne urządzenie, gdzie gromadzimy energię elektryczną służącą do ładowania sprzętu. Wyglądem przypomina przenośny dysk twardy). Cena tej kamery w 2017 roku wynosiła 1900zł. Ja używałem opcji full HD i 60 klatek/sekundę, bo wyższych rozdzielczości i tak nasze domowe komputery płynnie nie obsłużą. Z tego względu niższy model – GoPro Hero 3 w zupełności wystarcza. Obraz jest niezwykle płynny, jak w filmach przyrodniczych i na dużym telewizorze pokrywa 100% powierzchni ekranu. Ogląda się po prostu wyśmienicie! Wziąłem ze sobą sześć akumulatorów do kamery, bo są bardzo lekkie (kamera z akumulatorem waży tylko 284g) a użyłem tylko jednego, bo doładowywałem go z panelu słonecznego w wolnej chwili. Jeśli ktoś chce, zawsze może rozbudować możliwości kamery GoPro o np. stabilizator ruchu w postaci uchwytu zwanego gimbal’em. W modelach poniżej „5-tki” stabilizatory działały różnie do oceny zadowalającej, a w „piątce” działa rewelacyjnie, bo gimbal „zbiera” dosłownie wszystko, niezależnie od ruchu. Taki uchwyt ma tylko wbudowany, ale pojemny akumulator, który z łatwością można doładowywać z panelu słonecznego lub power banku. Właśnie o to mi chodziło, żeby wszystkie urządzenia, które zamierzałem zabrać ze sobą, miały ten sam typ wyjścia do ładowania, dzięki czemu mógłbym wszystko ładować z power banku lub panelu słonecznego.
POWER BANK I PANEL SŁONECZNY
Mając już aparat i kamerę warto pomyśleć o… samym power banku i panelu słonecznym! Jaki wybrać power bank? Oczywiście pojemny i… testowany na Denali… Najlepsze według mnie są Xtorm, które są specjalnie zaprojektowane do ciężkich warunków. Nawet sama firma chwali się tym, że testy przeprowadziła na Denali, pokazując filmik sprzętu „w akcji”. Xtorm Free 15000mAh może zasilać 3 urządzenia jednocześnie w bardzo szybkim tempie (na tyle ile maksymalnie pozwala akumulator w urządzeniu ładowanym) i jest odporny na silne mrozy. Jego pojemność też wyróżnia go spośród innych. Jest bardzo prosty w użyciu. Wystarczy, że podepniemy urządzenie do któregoś z wyjść (najlepiej zaczynać od Out 1) i nacisnąć jedyny przycisk na urządzeniu. Wtedy zacznie się ładować, co zasygnalizują migające, niebieskie diody. Koszt power banku Xtorm Free 15000mAh to 350zł. Może drogo, ale trzeba pamiętać, że jeśli zobaczymy na Allegro power banki o dużych pojemnościach w cenach 40-100zł, to nie liczmy, że mają one taką pojemność, a tym bardziej, że wytrzymają na mrozach. Dobra rzecz w tym wypadku musi kosztować… Pozostaje jeszcze kwestia panelu słonecznego. Jaki wybrać? Tutaj też polecam niezawodny Xtorm, który też był testowany przez tę firmę na Denali i przeze mnie, dzięki czemu tylko mogę potwierdzić wyniki testów, że jest naprawdę bardzo dobry! Wybrałem Xtrom Solar Booster 24W. Jest to rozkładany jak portfel panel, który niedużo waży i zajmuje mało miejsca. Ma aż dwa wyprowadzenia na urządzenia, dzięki czemu możemy do niego podpiąć dwa smartfony na raz lub dwa power banki, żeby zacząć gromadzić energię. Ten panel jest automatyczny, bo wystarczy, że rozłożymy go, podepniemy urządzenie i… tyle… Jego moc jest naprawdę duża, bo dwa smartfony na raz na lodowcu ładował nam w 2h 50min przy pełnym słońcu. Żeby osiągnąć pełną moc ustaw go prostopadle do promieni słonecznych. Po rozłożeniu wystarczy, że spojrzysz na cień dowolnego kijka i postawisz go prostopadle do jego cienia. Teraz „na oko” złap kąt prosty między słońcem a powierzchnią panelu słonecznego. Wtedy będzie dawał 100% mocy. Jeśli zapomnisz o którejś z czynności, lub nie jesteś tego świadomy, też nic się nie stanie, bo panel nawet przy niedbałym rozłożeniu daje dużo mocy. Dlatego właśnie polecam wersję 24-watową, bo w razie strat mamy jeszcze duży zapas. Przy pełnym słońcu jest po prostu bardzo dobrym źródłem darmowej energii. Pamiętaj, że panel działa również w pochmurne dni, a nawet… w zamkniętym namiocie, jednak z dużo mniejszą mocą. Panel i power bank Xtrom współpracują ze sobą. Wystarczy panel podłączyć do gniazda „Input” w power banku i już się ładuje. Cena tego panelu to 550zł. Są też opcje 12W, ale ze względu na połowę mniejszą moc, nie polecam. Myślę, że chyba wyczerpująco omówiłem kwestię elektroniki, którą warto ze sobą wziąć. Może nie jest to tania „impreza”, ale jeśli chcemy czuć się pewni za sprzęt i mieć naprawdę dobrej jakości zdjęcia i filmy, to polecam rozbudować swoje zaplecze o kilka „bajerów”, bo i tak przydadzą się na inne wyprawy. Ja cenię sobie niezawodność, dlatego postawiłem na sprawdzone sprzęty i akumulatory oraz źródła energii. Kwestia, jaką lustrzankę wybrać, to już nie jest temat na tutejszą relację i poradnik, bo wybór sprzętu fotograficznego jest ogromny i tutaj wszystko jest zależne od tego, co chcemy fotografować/filmować oraz od zasobów… portfela.
JAK ZORGANIZOWAĆ WYPRAWĘ NA DENALI – INFORMACJE PRAKTYCZNE, FORMALNOŚCI
1. WIZA DO AMERYKI
To chyba najważniejszy dokument który musimy załatwić. Wizę musimy wyrobić osobiście. Dużo informacji znajdziemy na stronie ambasady USA pod adresem: http://polish.poland.usembassy.gov/visas/nonimmigrant_visas/niv_how_to_apply.html
Ciekawostką jest fakt, że nie musimy robić zdjęć u fotografa. Możemy je wykonać naszym aparatem, pamiętając tylko, żeby tło za nami było jednolite i gładkie. Po zrobieniu zdjęcia zmniejszamy je i ewentualnie przycinamy do wymaganych rozmiarów. Dobrze jest zrobić kilka zdjęć o różnej jasności, ponieważ strona analizuje jakość zdjęcia – w szczególności jasność i kontrast. Walidacja zdjęcia odbywa się na stronie ambasady. Jest to pierwszy krok przy wypełniania wniosku. Wystarczy, że zachowamy zdjęcie w formie elektronicznej. Jak na Amerykę przystało, trzeba podać mnóstwo wszelkich danych. Wypełnienie wniosku zabierze nam mnóstwo czasu, więc zapisujmy sobie co jakiś czas wniosek na dysk. Gdyby wygasła nam sesja, będziemy mogli wrócić do zapisanego miejsca. Kiedy uda nam się przebrnąć przez amerykańską „papierologię”, wniosek wysyłamy ze strony ambasady. Powinniśmy otrzymać potwierdzenie z kodem kreskowym. Musimy je wydrukować i zabrać ze sobą na rozmowę do ambasady, a numer z potwierdzenia będzie nam potrzebny do umówienia terminu. Najgorszą i kosztowną częścią jest umówienie się na rozmowę z konsulem. Tutaj musimy zadzwonić na wysoko płatny numer 0-700 podany na stronie i powinniśmy się nastawić na czas rozmowy około 10min plus oczekiwanie na połączenie, gdzie wysłuchamy automatu. Podczas rozmowy z konsulem nie warto mówić nieprawdy. W dużej mierze wyczuwają podstęp, dlatego warto powiedzieć, że jedziemy na Alaskę na Denali. Nie powinniśmy mieć żadnych problemów.
Osobiście polecam drugą opcję. Skorzystanie z firm, które załatwiają za nas formalności. Na stronie http://wizydousa.com/?gclid=Cj0KCQjwnPLKBRC-ARIsAL_JTCwDL7hWBsEDh5t9ouVBmrCVNXcaNrAmbGM0A8BJonsaqd220dm4RXoaAqk_EALw_wcB za 199zł zapewnimy sobie załatwienie formalności. Myślę, że warto, bo szkoda naszego czasu i pieniędzy na rozmowy z numerów 0-700, które nigdy nie są pewne, ponieważ nie wiemy ile razy będziemy musieli próbować. Co prawda nie ominiemy tą metodą rozmowy z konsulem, ale wszystko inne będziemy mieli już za sobą. Na stronie firm załatwiających wizy mamy wszelkie informacje co musimy przygotować. Najczęściej jest to paszport, zdjęcie 5cm x 5cm, wypełniona ankieta pomocnicza i podpisana umowa-zgłoszenie. Na stronie firm pośredniczących przeczytamy instrukcje, jak mamy się do tego zabrać. Załatwiałem w ten sposób wizę do Rosji, co poszło niezwykle sprawnie i nawet nie musiałem odbywać żadnych rozmów. Firma za 140zł przysłała mi paszport z wklejoną ważną wizą. Jako, że byłem już w 2008 roku w USA, to miałem gotową wizę ważną na 10 lat, więc skorzystałem z niej i ten punkt na szczęście mnie nie obowiązywał.
2. SAMOLOTY, CZYLI JAK DOLECIEĆ DO ANCHORAGE?
W tej kwestii musimy jasno określić się co nas bardziej interesuje – czas dojazdu, czy cena? Jeśli stawiamy na czas, to w rachubę wchodzą tylko i wyłącznie linie lotnicze Condor z Niemiec. W takim wypadku trzeba najpierw dostać się na lotnisko we Frankfurcie nad Menem, skąd latają bezpośrednio samoloty do Anchorage. Czas lotu to 9h 10min. Bardzo szybko, jak na tak dużą odległość. Jeśli interesuje nas cena, to najlepiej skorzystać z licznych wyszukiwarek lotów w Internecie, bo wszystkie korzystają z tej samej bazy danych, więc nie ma znaczenia, którą wybierzemy. Proponuję efly.pl, bo tam jest najbardziej przejrzysty formularz wyszukiwarki. Średnio w wynikach wyskakuje nam 55 różnych opcji. Jest z czego wybierać, ponieważ w cenie 3900 – 4100zł w obie strony znajdziemy około 8-10 propozycji. Czasowo wychodzą od 23 do 27 godzin z przesiadkami. My wybraliśmy samolot z Katowic i czas podróży wynosił 27 godzin. Mimo wszystko wolałem wybrać loty z Katowic, żeby od początku lecieć samolotem i mieć przesiadkę we Frankfurcie niż, żeby kombinować jeszcze jakiś transport do Frankfurtu. Najczęściej spotkamy się z opcją „dwie przesiadki”, dlatego trzeba zdecydować czego chcemy. My wybraliśmy opcję przesiadek we Frankfurcie i w Seattle, ale są jeszcze w Chicago i Toronto. Nawet jeśli lecimy przez Seattle, to będziemy musieli odebrać bagaże, bo w Ameryce wszystko musi przejść kontrolę. Taka informacja jest umieszczona przy oknie strażników, którzy zadają pytania przed uzyskaniem pieczątki zezwalającej na wjazd do USA. Jako, że naszym celem jest Denali nie myśl, że zmieścisz się w jednej walizce. Nie ma takiej możliwości, bo sprzętu jest tyle, że dwie walizki będą pełne. Nie ma jednak z tym żadnego problemu, bo na całej trasie przelotu dokupienie drugiego bagażu 23kg w Lufthansie kosztuje 75 EUR. Zakup drugiego bagażu dokonujemy w okienku na lotnisku, gdy idziemy po bilety. Wszystko odbywa się na miejscu. Cała operacja trwa trzy minuty. Lecąc z powrotem, czy to liniami Condor do Frankfurtu, czy też liniami Alaska i dalej z innym przewoźnikiem, także możemy wykupić drugi bagaż – za 100$. Ważne, żeby przed wylotem poczytać regulamin firmy, z którą polecimy, ponieważ różni przewoźnicy mają różne stawki, a niektórzy liczą sobie cenę od kilograma, dlatego polecam w tej kwestii dokładną lekturę regulaminów i cenników. Co ciekawe, jeśli wybierzemy linie Condor, ale będziemy chcieli polecieć z Katowic tak, żeby mieć przesiadkę we Frankfurcie, to za taki bilet w obie strony zapłacimy jakieś 4800zł. Przez cały rok ceny zmieniają się tylko o 100zł, więc tutaj trudno liczyć na jakieś promocje. Lot ogólnie przebiegał bardzo spokojnie w obie strony. W obie strony podczas lotów między kontynentami na pokładzie możemy oglądać filmy lub też słuchać muzyki, ponieważ każdy fotel ma zainstalowany ekran dotykowy, który nazywa się „centrum rozrywki”. Pozwala to wypełnić długi czas podróży i czymś się zająć. W liniach Condor trzeba pamiętać, że słuchawki są płatne (3,5 EUR), więc może warto zabrać ze sobą jakiejś w najmniejszej wersji... Wreszcie miałem czas, żeby przesłuchać mojej ulubionej składanki trwającej 8h 41min...
3. W ANCHORAGE
Kwestia dojazdu z lotniska. Możliwości mamy wiele. To zależy, gdzie jest nasz hotel. Jeśli wybraliśmy hotel w okolicach lotniska, to za taksówkę zapłacimy około 8$, a jeśli w Downtown (centrum miasta), to zapłacimy jakieś 19-22 EUR. Najtańsza opcja, to skorzystanie z komunikacji miejskiej. Na lotnisko jeździ linia numer 7, ale trzeba uważać, ponieważ „siódemka” jeździ z lotniska w dwóch kierunkach do centrum i do centrum handlowego Dimond Center, stąd patrzmy na opisy, w którą stronę kursuje. Możemy kupić bilet na cały dzień za 5$ lub za 2$ na przejazd jednorazowy (w autobusie można kupić tylko bilet na jednorazowy przejazd, ale musimy mieć monety). Dla ułatwienia, podaję schemat sieci autobusowej http://bustracker.muni.org/InfoPoint/
A jaki hotel wybrać? W pobliżu lotniska mamy wiele hoteli do wyboru. Wiele z nich proponuje darmowy przywóz z lotniska, dlatego sprawdź przed wylotem, czy Twój hotel nie ma takiej opcji (free shuttle). My wybraliśmy America’s Best Value Inn (bliżej lotniska), gdzie płaciliśmy 46$ za noc. Trzeba wziąć dwa noclegi, ponieważ po podróży musimy się wyspać, a na następny dzień będziemy kupować prowiant i wypożyczać sprzęt (rakiety śnieżne). Najczęściej ekipy wybierają hostel Bent Prop Inn w centrum miasta lub w Midtown (część miasta poza centrum, ale w jego sąsiedztwie). To miejsce jest „bezduszne” i raczej przypomina hotel pracowniczy, ale jest tanio i w Midtown mamy bardzo dobrą bazę wypadową na zakupy. Najlepiej wybierać środkową część miasta, bo tutaj mamy sklepy górskie oraz Walmart (ogromny supermarket, gdzie znajdziemy dosłownie wszystko). Tutaj zaopatrzymy się w dobre jedzenie i w to, czego zapomnieliśmy. My wybraliśmy hotel w pobliżu lotniska, co nie stanowi żadnego problemu, ponieważ za 8$ podjechaliśmy taksówką do Walmart, skąd już bardzo blisko do trzech sklepów górskich.
4. SKLEPY W ANCHORAGE I CO KUPIĆ
WALMART – obowiązkowy sklep, który musimy odwiedzić chcąc kupić wszystko w jednym miejscu. W Anchorage mamy aż trzy ogromne supermarkety w różnych częściach miasta, więc warto spisać ich adresy, żeby wiedzieć, do którego jest nam najbliżej. W środku znajdziemy z łatwością cały pasaż tylko i wyłącznie z żywnością liofilizowaną. Polecam wybierać produkty firmy Mountain House, bo po dwóch tygodniach jedzenia smak liofilizatów się nie nudzi. Żywność innych marek też znajdziemy na półkach, ale szybko poczujemy że są niedoprawione, albo mają słabo wyczuwalny smak. Na tych samych półkach znajdziemy zestawy przetrwania, czyli żywność liofilizowana popakowana w 3-, 4-, 5-cio dniowe paczki, poukładane tak, żeby każdego dnia mieć śniadanie i dwa dobre obiady. Trzeba pamiętać, że na śniadanie zwykle jest jajecznica lub Biscuit & Gravy, co może nie przypaść do gustu, bo ta druga potrawa jest przysmakiem miejscowej ludności i u nas tego po prostu nie znamy. Może nie smakować. Polecam więc kupować pojedyncze opakowania i wybierać tylko i wyłącznie obiady, bo będziemy mieli z nich znacznie więcej sił. Wzięliśmy co prawda zestawy przetrwania i zjedliśmy prawie całą zawartość, ale nigdy nie wiemy, jakie obiady dostaniemy w środku, a tak będziemy mogli sobie wybrać to, co uwielbiamy. Najbardziej polecam wszelką żywność bazowaną na makaronach i ryżu. Jest bardzo dobrze przyprawiona i smakuje jak domowe obiady! Potrawami z ryżem zajadałem się jak nigdy, choć na co dzień nie jem ryżu – raczej okazjonalnie.
Dwa regały dalej znajdziemy sprzęt biwakowy i… gaz. W tej sekcji polecam poszukać za 2$ zapałek odpornych na burzę. W jednym opakowaniu jest 25szt. I dodatkowo dostajemy dwie wymienialne draski, gdyby zawilgły. Takie zapałki są bardzo potrzebne od wysokości ~3500m n.p.m., bo nawet jeśli mamy zapalnik piezoelektryczny, to od tej wysokości nie zawsze może odpalić. Zapałki mają ciekawą właściwość, bo przypominają raczej sztuczne ognie i palą się nawet w największej mgle i nawet po wrzuceniu do śniegu wypala się do samego końca i bardzo intensywnym płomieniem. Warto mieć dwie paczki na osobę. Jeśli nie znajdziemy gazu na półkach, to znaczy, że przed nami była już inna ekipa… Ogólnie jest miejsce wyznaczone na kartusze gazowe z gwintem według normy EN 417, który wykorzystują praktycznie wszystkie kuchenki używane w Polsce (kartusz nakręcany, a nie nabijany – zwracajmy na to uwagę). Co ciekawe gaz w Anchorage kosztuje 5,90$ za 225g kartusz, podczas, gdy w Talkeetnie zapłacimy 8$. Gdyby zabrakło w Walmarcie gazu, to bardzo blisko mamy sklep REI, gdzie na pewno kupimy odpowiednie dla nas kartusze. Do wyboru pozostaje nam tylko jedna marka: MSR, dlatego, że innych nie zabiorą nam na pokład awionetki! Nawet renomowana firma taka, jak Jetboil nie spełnia ich wymogów, dlatego kupujemy tylko i wyłącznie czerwone kartusze MSR. Do wyboru mamy 110g, 225g i 450g. Ja wziąłem 10 x 225g, bo w razie zużycia gazu, szybciej mogłem pozbywać się pustych butli, zakopując je w depozytach. Odbierałem je dopiero podczas powrotu. Jeśli mamy kuchnię na paliwo, to kupimy je bezpośrednio w firmie lotniczej. Nawet jeśli w formularzu zgłoszeniowym nie zaznaczyliśmy tej opcji, to w biurze możemy sobie dokupić paliwo. Nie będziemy go wozić w samolocie, bo te zostanie nam wydane na lodowcu przez panią Sandrę w dużym namiocie na podstawie wydanego biletu otrzymamy paliwo.
Moim zdaniem paliwo jest mniej praktyczne, bo chociaż szybciej grzeje wodę, to dostajemy duże i ciężkie pojemniki, podczas, gdy kartusze z gazem są bardzo małe i bardzo wydajne, gdy mamy kuchnię MSR Reactor. Przez całą wyprawę zużyłem tylko dwa kartusze 225g i połowę z trzeciego. W dalszej części sklepu znajdziemy mieszanki orzechowe i orzechowo-owocowo-bakaliowe. Warto wziąć ze dwie paczki, ponieważ orzechy są bardzo kaloryczne i z pewnością przyda nam się „większa” moc. Z innych rzeczy poleciłbym żelki pod wszelką postacią, chipsy bananowe (suszony owoc pocięty na plasterki) oraz rodzynki w czekoladzie. Warto sobie umilać przeczekiwanie słabej pogody lub przejścia komercyjnych ekip… Nie mógłbym zapomnieć o największym smakołyku jakim są orzechowe babeczki w czekoladzie „Rieses” w pomarańczowym opakowaniu, które są pakowane od 6-ciu do 24-ech sztuk. Po zakończeniu wyprawy będą najlepszym umilaczem na czas oczekiwania na samolot. Są tak dobre, że można było jeść je całymi garściami… W Walmarcie warto dokupić jakiś sznur, którym powiążemy ekwipunek na saniach. Koszt sznura to 2-3$.
REI – renomowany sklep górski w Anchorage. Tutaj kupimy dosłownie wszystko związane z górami. Nawet buty wysokogórskie z najwyższej półki (La Sportiva, Millet, czy Scarpa). Znajdziemy tu sprzęt wspinaczkowy, odzież, kurtki, śpiwory, namioty, kuchenki, sprzęt biwakowy i turystyczny. W tym właśnie sklepie mamy największy wybór kartuszy gazowych. Można też kupić bambusowe trasery – po angielsku „wands”. Są to bambusowe tyczki z chorągiewką, którymi będziemy mogli oznaczać drogę przejścia na Denali. My odwiedziliśmy ten sklep właśnie ze względu na duży wybór kartuszy gazowych. Nie polecam jednak wypożyczać tutaj rakiet śnieżnych, ponieważ zapłacimy za nie 149$ plus 20$ za kartę członkowską, co daje razem 169$ za trzy tygodnie. Tutaj polecam przejście za rogiem skrzyżowania ulic i wybranie sklepu Alaska Mountain and Hiking.
ALASKA MOUNTAIN AND HIKING – jak dla nas rewelacyjny sklep, ponieważ może jest mniejszy niż REI, to jednak mamy podobny wybór. Kupimy dokładnie te same rzeczy, ale najbardziej opłaca się tutaj wypożyczyć rakiety śnieżne, które z myślą o Denali są dodatkowo przedłużane z tyłu, żeby zwiększyć powierzchnię nośną na śniegu. Zapłacimy za nie jedynie 75$. Tutaj nie płacimy za jakiś okres lub przedział czasowy, ale wypożyczamy je na czas całej wyprawy, więc określamy się jedynie, jak długo planujemy całą wyprawę. Cena jest stała. W tym samym sklepie, przy kasie, dostaniemy osłonę na nos, która posłuży nam bardzo dobrze jako ochrona przed palącym słońcem lub przed mroźnym wiatrem. Kosztuje 7,50$. Można ją przycinać w zależności od wielkości nosa.
Trzeba pamiętać, że w Anchorage mamy o wiele więcej sklepów, ale te oferują największy wybór sprzętu i nie ma co rozglądać się za innymi. Bez problemów zaopatrzymy się w najlepsze jedzenie i sprzęt. Dodatkowo wypatrzymy coś, o czym nawet nie pomyślelibyśmy, więc warto się rozglądać w tych trzech sklepach, a może znajdziemy coś odpowiedniego dla nas, mogącego nam ułatwić jakąś czynność na wyprawie.
5. CZYM DOJECHAĆ DO TALKEETNA
W internecie znajdziemy ofertę taksówek Talkeetna Taxi, które oferują przejazdy w umówionym przez nas czasie za 120$ w jedną stronę. Przy większej ekipie bardziej to się opłaca, bo można wynająć Vana z przyczepą. Formalności można załatwić przez ich stronę lub napisać maila. Ich strona: http://www.talkeetnataxi.com/ My nie mieliśmy dobrych doświadczeń z tą firmą, bo zamówiliśmy transport, ale na trzy dni przed przyjazdem nie mogliśmy się skontaktować, ani na maila nie odpowiadali, więc ciągle woziły nas przypadkowo spotkane osoby mieszkające na Alasce, które z miłą chęcią ułatwiły nam ten etap logistyczny. Wszystko poszło gładko i sprawnie. Na szczęście, kiedy jeszcze mieliśmy kontakt nie musieliśmy nic wpłacać. W regulaminie Talkeetna Taxi jest zapis, że maksymalnie może pojechać 5 osób. Rezerwacja odbywa się przez e-mail. Przyjazd pod hotel jest na zasadzie dzwonimy i oni przyjeżdżają. W Talkeetnie w ogóle nie mogliśmy się do nich dodzwonić. Kobieta w Roadhouse w Talkeetnie też dziwiła się, dlaczego nie mogą się tam dodzwonić, bo mówiła, że przecież zawsze wszystko działało.
Jeśli interesuje nas inna i pewniejsza forma dojazdu, to warto wybrać rejsowe autokary, które kursują dopiero od 15 maja każdego roku. Mamy dwie firmy do wyboru:
Alaska Shuttle i Alaska Coach. Obie stoją na najwyższym poziomie, a wsiadając na pokład czujemy się jak w samolocie, bo kierowca najpierw mówi o bezpieczeństwie, a później w trakcie trasy opowiada o tym co widzimy za oknami. Mając tak dużo bagażów nie pobrali od nas żadnej dodatkowej opłaty, choć w regulaminie jest jasno o tym mowa, że będzie trzeba dopłacić. Kierowca powiedział tylko tyle, że jeśli nie będzie kompletu ludzi, to nic nie zapłacimy. Obsługa jest bardzo miła i naprawdę chcąca pomóc, tym co się nie orientują. Widoki z trasy dojazdowej są przepiękne! Autobusy kończą swoją trasę w Park Connection. Jest to wielki parking przed hotelem Alaska Talkeetna Lodge, skąd do centrum Talkeetny mamy jeszcze 2km. Z hotelu jeżdżą bezpłatne busy co pół godziny, ale nie zabierają bagażu… Warto więc zamówić taksówkę lub zapytać o jakąś możliwość dowozu do Talkeetny centrum obsługę hotelową. Z chęcią pomagają. Wszyscy spotkani Amerykanie bardzo nam pomagali i zawsze byli uśmiechnięci. Jako, że 13 maja autobusy jeszcze nie jeździły a taksówka Talkeetna Taxi nie przyjechala, bo nie mieliśmy z nimi kontaktu, to nam udało się w hotelu w Anchorage zrobić tak, że pani recepcjonistka miała znajomą, która powiedziała z kolei swojej znajomej, że szukamy transportu i ona się zgodziła pojechać swoim prywatnym samochodem za cenę 120$/osobę. Umówiliśmy się na konkretną godzinę i ta pani przywiozła nas pod samą siedzibę strażników Parku Narodowego Denali.
Dla miłośników przyrody Alaski pozostaje jeszcze opcja dojazdu pociągiem. Przejazd jest drogi, ale najbardziej widokowy i jedziemy w największej dziczy. W dużej mierze trasa pokrywa się z autostradą (tory przebiegają równolegle do autostrady w odległości około kilkadziesiąt do kilkuset metrów od niej). Myślę, że ze względu na koszt i czas dojazdu, warto wybrać jednak autokar, chociaż wygody w pociągu są dużo większe. Autokar jedzie 2,5h, a pociąg 3,5h. Rozkłady jazdy: http://www.alaskarailroad.com/travel/Schedules/DenaliStar/tabid/99/Default.aspx
Oraz cennik:
http://www.alaskarailroad.com/travel/TrainInformation/Fares/tabid/93/Default.aspx
6. TALKEETNA – GDZIE SPAĆ I CO TO ZA WIOSKA?
Ogólnie Alaska jest droga, więc warto rozejrzeć się za czymś tańszym. Najlepiej, żebyśmy nie przyjeżdżali w okolicach 29 maja, bo wtedy Amerykanie mają długi weekend majowy i wszystko może być zajęte. Najlepiej być w środku tygodnia, lub w weekend przed rozpoczęciem sezonu, czyli w okolicach 15 maja. Wtedy nawet na miejscu znajdziemy coś dobrego. Polecam dwa miejsca:
Roadhouse (najbardziej kultowe miejsce Talkeetny) oraz House of Seven Trees (piękna, drewniana chata z aneksem kuchennym typowo amerykańskim) w lesie, która sąsiaduje z pizzerią. Oba miejsca czymś przyciągają. Musimy liczyć się z kosztem ok. 50$ za noc. Sama Talkeetna jest tak „wielka”, że przejdziemy ją pieszo w 15min. Najciekawszy jest kościół, który znajduje się w ogóle poza zabudową, w lesie i jest to chyba najmniejszy budynek w okolicy… W Talkeetnie głównie zobaczymy sklepy z pamiątkami (warto coś wybrać w drodze powrotnej, bo mają naprawdę wielki wybór) oraz restauracje. Nic poza tym tu nie ma. Wioska kończy się wyjściem przez pole kampingowe nad rzekę Susitna, gdzie trzy mniejsze łączą się właśnie w tą rzekę. Widoki na odległe pasmo górskie z poziomu rzeki są przepiękne! Musimy mieć jednak dobrą pogodę, bo stąd do Denali mamy jakieś 100km. 2km od centrum Talkeetny mamy wspominany hotel Alaska Talkeetna Lodge, który jest naprawdę ogromny i drogi… W Talkeetnie nie ma co robić, więc po jednym dniu ta wioska może się znudzić… Trzeba pamiętać, że w Talkeetnie jest tylko jeden sklep spożywczy i nazywa się Nagley’s Store. Oprócz dużego napisu nad drzwiami wejściowymi rozpoznamy go po rogach łosia przymocowanymi tuż pod nim. Może nie ma tam wielkiego wyboru, ale dostaniemy to, co potrzebujemy. W Talkeetnie mamy też sklep górski, ale traktowałbym go raczej „just in case”, niż jako główne źródło zaopatrzenia. Tutaj będzie na pewno drożej a i wybór mniejszy.
7. PRZELOT DO BASE CAMP NA LODOWCU KAHILTNA
Jest kilka firm, które zajmują się transportem na lodowiec, ale tak naprawdę liczą siętylko dwie z nich. Talkeetna Air Taxi i K2 Aviation uchodzą za te najlepsze i tylko z ich usług polecam korzystać. Talkeetna Air Taxi ma zaletę, której nie ma K2 Aviation. Ich samoloty latają nawet w chmurach, bo mają system podczerwieni, dzięki któremu piloci nie muszą mieć dobrej widoczności. Z tego względu tylko ich samoloty widać, gdy pogoda jest niepewna. Warto też zapytać o nocleg w obu tych firmach, bo proponują darmowe noclegi przed i po wyprawie w ich „schronisku”, które choć nie jest komfortowe, to przecież chodzi nam tylko o nocleg. W końcu ludzie chodzący po górach wyśpią się wszędzie. Przelot wygląda tak, że jedna ekipa wylatuje i po wylądowaniu na lodowcu zabierana jest ekipa powracająca, dlatego samolot nie będzie podstawiany na nasze zawołanie, ale możemy poczekać nawet dwie godziny. Warto być umówionym na telefon, wtedy można wyjść o odpowiedniej porze. Obie firmy świadczą swoje usługi na najwyższym poziomie, dlatego mogę je z czystym sumieniem polecić. Wrażenia z lotu opisałem wyżej w relacji. Musimy pamiętać, że na osobę możemy wziąć aż 56kg bagażu i przed wylotem wszystko jest dokładnie ważone. My też. Na każdy bagaż jest naklejana żółta taśma i obsługa pisze na nim wagę. Za każdy funt ponad miarę dopłacamy 1$. Lot awionetką jest bardzo pięknym przeżyciem, bo widzimy niesamowite góry, których inaczej nigdy byśmy nie zobaczyli. Warto nagrywać film z samolotu.
8. INFORMACJE O DENALI I DRODZE NA SZCZYT (DROGA WEST BUTTRESS)
Jeśli chcemy uzyskać naprawdę przydatne informacje o Denali, to warto przeczytać relacje dostępne w polskim internecie, oraz oficjalne strony z Parku Narodowego Denali – w końcu miejscowi wiedzą więcej. Jest nawet polski dokument z Parku Narodowego Denali, z którym warto się zaznajomić, oraz wymagane strony do przeczytania w języku angielskim, gdy ubiegamy się o pozwolenie na wejście na Denali. Polecam przeczytać wszystkie artykuły do samego końca, ponieważ są tam przydatne informacje oraz uświadomimy sobie jeszcze bardziej, jakie niebezpieczeństwa nas mogą spotkać.
Na Denali mamy pięć obozów, choć wiele ekip wykorzystuje tylko cztery z nich. Nie ma pisanej zasady, że tylko w tych miejscach możemy spać, ponieważ tak naprawdę śpimy tam, dokąd pozwalają nam siły dojść. Ze względu na płaski teren i bezpieczne miejsca wyróżniono cztery obozy, w których warto się zatrzymywać. Obozy znajdują się na wysokościach:
BASE CAMP – 2194 m n. p. m. (miejsce, gdzie lądują samoloty)
SKI HILL CAMP – ok. 2394 m n. p. m. (wielki obóz rozłożony na końcu lodowca Kahiltna. Pomimo płaskiego miejsca, trzeba uważać na szczeliny – są wszędzie)
MOTORCYCLE HILL CAMP – ok. 3352 m n. p. m. obóz powstający na wielkiej równinie, położony na końcu dwóch długich grani śnieżnych. Miejsce z najgorszą pogodą, bo nawet jeśli wszędzie jest słonecznie a tu zalegają chmury, to ciągle pada śnieg. Chmury zazwyczaj tworzą warstwę pomiędzy 2800 m n.p.m. a 3600 m n.p.m. Musimy przyjąć prostą zasadę, że nawet z małej chmury będzie padać śnieg, dlatego warto opuścić ten przedział wysokości jak najszybciej.
BASIN CAMP – ok. 4330 m n. p. m. (największy obóz w drodze na szczyt. Tutaj najczęściej ekipy „kiblują” po kilka dni w oczekiwaniu na dobrą pogodę, stąd gromadzi się coraz więcej ludzi. Z góry ten obóz wygląda jak wielkie miasto. W tym obozie jest punkt pomocy medycznej. Skorzystanie z niego oznacza powrót do domu. Mamy też tutaj centrum informacji o pogodzie. Prognozy są wypisywane ręcznie na białej tablicy obok punktu medycznego. Od tego poziomu może już nawet nie uda nam się umyć zębów, ani użyć kremu UV, bo wszystko zamarznie nam na kość. Chyba, że będziemy rozgrzewali pastę lub kremy w ciepłej wodzie).
HIGH CAMP – ok. 5210 m n. p. m. (najbardziej mroźne miejsce. Mało kto decyduje się tutaj zostawać na dłużej. W nocy temperatury nierzadko spadają tu poniżej -30˚C i śpimy na wielkiej równinie. Trzeba postawić tu solidny mur z cegieł śnieżnych, ponieważ najczęściej wichury wieją od południowego zachodu, a ta strona jest zupełnie niczym nieosłonięta. Jeśli mamy dobry śpiwór, to silny mróz nie jest problemem).
9. ŚREDNIE TEMPERATURY W OBOZACH W TRAKCIE NASZEJ WYPRAWY ORAZ W NAJWYŻSZYM MIEJSCU, DO KTÓREGO DOSZLIŚMY:
- BASE CAMP – 2194 m n. p. m. – za dnia od +5˚C do -2˚C, w nocy od -5˚C do -7˚C
- SKI HILL CAMP – ok. 2394 m n. p. m. – za dnia od +1˚C do -3˚C, w nocy od -6˚C do -10˚C
- MOTORCYCLE HILL CAMP – ok. 3350 m n. p. m. – za dnia od -5˚C do -7˚C (ciągle byliśmy w chmurach), w nocy od -7˚C do -13˚C
- BASIN CAMP – ok. 4330 m n. p. m. – za dnia od -12˚C do -16˚C, w nocy od -25˚C do -32˚C
- HIGH CAMP – ok. 5210 m n. p. m. (dane z automatycznej stacji meteorologicznej) – za dnia od -15˚C do -19˚C, w nocy od -29˚C do -36˚C
- 5850 m n.p.m. – -40˚C o godzinie 21.00
10. CHMURY
Na Denali dominują dwa rodzaje chmur – warstwowe i wysokie. Warstwowe najczęściej zalegają pomiędzy ostrymi graniami, wypełniając przestrzenie pomiędzy nimi na wysokościach od 2800 m n.p.m. do 3600 m n.p.m. Zawsze z nich pada śnieg, dlatego nie ma sensu czekać aż przestanie padać. Trzeba iść dalej. Na wysokości 4330 m n.p.m. w Basin Camp, trzeba patrzeć na warstwę chmur widoczną poniżej nas. Zwykle około godziny 11.00 podnosi się i wybija do góry po stromych stokach, docierając do wysokości 5000 m n.p.m. Stąd pomiędzy 11.00 a 19.00 zazwyczaj Basin Camp będzie w chmurach. Obserwując chmury trzeba uważać na te w kształcie dysku. Zapowiadają silne wiatry do 20h naprzód. Ten czas wykorzystuj na budowę umocnień i murów śnieżnych. Masz wystarczająco dużo czasu.
11. BURZE ŚNIEŻNE
Burze na Denali są wyjątkowo niebezpieczne, bo chociaż nie zobaczymy piorunów, to silny wiatr potrafi nawiać bardzo duże ilości śniegu, które dosłownie mogą nas zasypać w środku nocy. Trzeba czuwać i pomimo bardzo trudnych warunków, przerzucać łopatą śnieg zgodnie z kierunkiem wiatru, żeby nie odkładały nam się dodatkowe zwały. Opady nie są wielkie, ale całą „robotę” robi wiatr i pomimo, że może napadać tylko 20cm śniegu, to nawiewać go może 1m na godzinę! To są naprawdę ogromne ilości, dlatego spodziewając się silnych wiatrów albo burzy, utwórz po stronie południowo zachodniej, około dwa metry od namiotu jak największy dół, który będzie gromadzić nawiewany śnieg. Pozwoli Ci to dłużej spać spokojnie i nie będziesz musiał czuwać całą noc. Nie stawiaj namiotu kilkanaście centymetrów od śnieżnego muru, bo powstają wiry powietrza w tym miejscu i śnieg jest zawiewany do środka namiotu, pod pierwszą warstwę. Z drugiej strony, kiedy już wyjdziesz odśnieżać, będziesz miał wielki problem, żeby w ogóle zaczerpnąć oddech będąc pomiędzy murem a blisko rozbitym namiotem, bo tak szybko wieje tu wiatr. Namiot powinien być odstawiony około kilkadziesiąt centymetrów od muru, dzięki czemu nie będą powstawać wiry powietrza.
12. KOSZTY WYPRAWY
UWAGA!
12. KOSZTY WYPRAWY
- Bilet lotniczy (linie Lufthasa:
Katowice-Frankfurt, Frankfurt-Seattle, linie Alaska: Seattle-Anchorage) -
3588zł, normalnie przez cały rok ok. 3950zł
- Pozwolenie na wejście na Denali - 365$ + 10$
za wstęp do Parku Narodowego Denali
- Hotel w Anchorage 46-50$/noc
- Dojazd z Anchorage do Talkeetna w jedną
stronę: 120$ (taxi lub prywatny przewoźnik, 65$ - regularne linie
autobusowe
- Komplet jedzenia na 20 dni (3 obiady
dziennie - liofilizaty firmy Mountain House + dodatki: bakalie, orzechy,
elektrolity w formie rozpuszczalnego proszku, mix czekolad, żelki, itp.) -
750zł
- Taksówki z/do sklepów górskich/marketów
spożywczych Walmart z lotniska - 8-10$ w jedną stronę
- Noclegi w Talkeetna - 46-55$/noc (tutaj
polecam zdecydowanie House of Seven Trees - chata z klimatem i 50$/noc)
- Pralnia w domku Roadhouse - 5,50$ za pranie
- Ubrania puchowe do -65˚C szyte na miarę z
firmy Robert˚s (mega profesjonalna obsługa i wykonanie. W cenie zawierają
się spodnie, dwie kurtki "dwusetka i czterysetka" oraz łapawice)
- 5644zł
- Kijki Viking składane na 4 części - 200zł
- Buty Scarpa Phantom 6000 II - 3700zł (według
mnie najbardziej wygodne), La Sportiva i Millety kosztują ok. 2699 -
2799zł ale mają wyższy overboot i są znacznie cięższe
- Komplet bielizny termoaktywnej zimowej firmy Brubeck (1
szt.) - 250zł
- Dobry termos wytrzymały na silne mrozy:
150zł
- Kuchenka gazowa na bardzo silne mrozy
(Jetboil/MSR) z naczyniem 1 litr - ok. 750-799zł
- Kartusz gazowy 225g - 5$/szt. w marketach,
8$/szt. w hangarze K2 Aviation/Talkeetna Air Taxi
- Dwuczęściowy śpiwór puchowy do -67˚C
(temperatura komfortu -42˚C, spanie przy -32˚C bez skarpet i tylko w
bieliźnie termicznej) - 3749zł
- Materac izolujący od chłodu lodowca do -50˚C
firmy Therm-a-Rest - 749zł
- Profesjonalna latarka diodowa 1000lm z
gwarancją na 7 lat firmy LedLenser - 450zł
- Grip do lustrzanki - 150zł
- Komplet akumulatorów do gripa do lustrzanki
na mrozy do -20˚C - 60 akumulatorów - 750zł
- Kamera GoPro Hero 5 Black z akcesoriami -
1899zł
- Stabilizator (Gimbal) kamery GoProHero 5
Black - 1499zł
- Karta microSD 128GB do kamery GoPro - 349zł
- Panel słoneczny XTorm 24W (mega wydajny -
ładuje dwie komórki na raz tym samym czasie co ładowarka sieciowa) - 550zł
- Power Bank Xtorm 15000mAh - 350zł (ja
wziąłem dwie szt.)
- Taśma wspinaczkowa jako uchwyt do dwóch sani
(15m) - 11zł
- Okulary lodowcowe Arctica III stopień
zakładane na okulary korekcyjne - 200zł
- Wypożyczenie sani w wersji
"Upgrade" - 20$
- Komplet bambusowych tyczek do oznaczania
trasy - 15$ za 25szt.
- Wypożyczenie rakiet śnieżnych w Anchorage -
75$
- Raki na buty do rozmiaru 48 firmy Salewa -
350zł
- Duffle Bag North Face 120l – 350zł
- Obiady/hamburgery/pizza w Anchorage i Talkeetna - 11-16$
UWAGA!
Dodatkowo pozostaje kwestia indywidualnych braków
sprzętowych, które mogą podnieść koszt całej wyprawy. Namiot i plecak już
miałem, więc nie kupowałem ich.
II. DROGA NA DENALI
1. BASE CAMP 2194 m n.p.m. (7200 FT) – BASE CAMP I 2314 m n.p.m. (8000 FT)
Pokrótce omówię tutaj przebieg trasy, żeby osoby wybierające się na Denali, wiedziały jak wygląda cała droga West Buttress i podam czasy, ile mniej, więcej może to wszystko zająć. Góra Denali 6190 m n.p.m. ma bardzo długie podejście na szczyt, dlatego całą drogę trzeba podzielić na kilka etapów (na kilka, kilkanaście dni – w zależności od pogody). Miejsce, w którym zaczynamy naszą wyprawę nazywa się Base Camp i baza ta jest położona na wysokości 2194 m n.p.m. Do tego miejsca dolatujemy awionetką, wybierając jedną z firm lotniczych. Osobiście polecam K2 Aviation lub Talkeetna Air Taxi. Do Base Camp nie ma innej drogi dojścia. Można iść z Talkeetnej przez dzikie tereny Alaski, ale dzisiaj nikt z tej opcji nie korzysta, ponieważ po drodze mamy bardzo szerokie rzeki, na których po prostu nie ma mostów. Już co najmniej od 1956 roku ekipy korzystają z awionetek, dolatując do Base Camp i dlatego taką opcję mamy w formularzu zgłoszeniowym. Na Denali trzeba przestawić się na amerykańskie jednostki wysokości i jeśli mówimy o położeniu czegoś, to używajmy wysokości wyrażanej w stopach. Zatem nasz obóz jest położony na wysokości 7.200 stóp (2194 m n.p.m.). Większość wypraw to Amerykanie i dla nich tylko ta jednostka jest zrozumiała. Oczywiście znają metr, ale nie potrafią na podstawie tej jednostki określać położenia. Wielokrotnie widziałem zakłopotanie Amerykanów, gdy używaliśmy metra, a nie stóp. Szybko więc przestawiliśmy się na stopy, bo dla mnie równie dobrze są one zrozumiałe w ujęciu wysokości i odległości.
Rozpoczynając trasę z Base Camp będziemy schodzić lekko opadającym lodowcem, aż dojdziemy do głównego ciągu lodowca Kahiltna. To lekko opadające zbocze nazywane jest Heartbreak Hill, ponieważ, kiedy ekipy wracają z wyprawy, to po dwu- lub trzydniowym powrocie na sam koniec mają bardzo długie podejście przed sobą do Base Camp, które zwykle trwa od 50min do 1h 30min. Stąd po przetłumaczeniu na polski nazwa wzniesienia brzmi: „Wniesienie Łamacz Serca”. Sami odczuliśmy, jak potrafi „zniszczyć” psychikę na sam koniec. Zejście tym lekko opadającym zboczem prowadzi na niesamowicie wielkie przestrzenie lodowca Kahiltna. Przed sobą widzimy górę, której dolna część przypomina cztery żebra. Na jej wysokości pomału będziemy skręcać w prawo, bardzo szerokim łukiem. W maju jest tu zawsze wytyczona i oznaczona trasa, więc nie powinno być problemów. Na szerokim łuku pojawiają się pierwsze szczeliny i dlatego trzeba być ostrożnym, bo niektóre są niewidoczne i można wpaść. Za szeroki łukiem, po naszej prawej widzimy górę o trzech wierzchołkach, która bardzo przypomina szczyty znane z Patagonii. W tym rejonie jest niezwykle pięknie! Dotąd stopniowo schodziliśmy i utraciliśmy ponad 100m wysokości względnej. Teraz musimy wszystko nadrobić. Na końcu łuku, kiedy wyjdziemy na lodowiec Kahiltna, będziemy szli widoczną ścieżką w bardzo pomalutku wznoszącym się terenie. Wszędzie zobaczymy tylko biel. Warto spojrzeć za siebie, bo zauważymy bardzo daleko pas pojedynczych gór, ledwo wystających ponad powierzchnię lodowca. Z pewnością największe wrażenie wywrze na nas ogrom przestrzeni. W trakcie wędrówki zobaczymy trasery, którymi wcześniejsze ekipy oznaczyły tutejszą drogę. Idąc godzinę przez lodowiec powinniśmy dotrzeć do wielkiego pola naprawdę wielkich szczelin, które zobaczymy po prawej stronie. Trasa biegnąca środkiem lodowca omija je, ale możemy zobaczyć ile tak naprawdę ich jest w okolicy.
Maj jest bardzo dobrym miesiącem pod tym względem, ponieważ jeszcze zalegają bardzo duże ilości śniegu, przez co wiele szczelin jest zasypanych, a sam śnieg tworzy bardzo grube i solidne mosty nad nimi. Za rzędem szczelin tworzących wielką kratownicę, stopniowo będziemy zakręcać w prawo, bardzo szerokim łukiem, tak że nawet tego nie odczujemy. Cały czas idziemy środkiem lodowca. Idąc tak przez 2-2,5h dochodzimy do Base Camp 1. Na trasie nie występują żadne trudności. Trzeba dopowiedzieć, że w idealnych warunkach, gdy śnieg jest twardy i świeci słońce, trasa między Base Camp a Base Camp I powinna zająć tylko 4 godziny i to bez żadnego wysiłku i spieszenia się. We mgle ten czas znacznie się wydłuża i wracając z góry będziemy potrzebowali jakieś 6,5-7h. Najgorzej jest, gdy we mgle narciarze próbują wytyczać trasę, bo wtedy sugerują się zasadą „byle do góry przez lodowiec” i przez to droga się wydłuża i potrzebujemy znacznie więcej sił i czasu. Droga do Base Camp I może zająć nawet 8 godzin! Z tego powodu polecam przechodzić ten odcinek w dobrej pogodzie, bo odcinek od Base Camp I aż do Base Camp III można przejść normalnie we mgle. Dochodząc do pierwszej bazy, powinniśmy zobaczyć rzędy namiotów i pomarańczową tyczkę nad szczeliną przypominającą nartę, która oznacza wyznaczone miejsce, gdzie możemy w worku wyrzucić fekalia z CMC do szczeliny. Trzeba pamiętać, że tuż przed bazą po lewej stronie zobaczymy bardzo szeroką, ale jeszcze całkowicie przysypaną szczelinę, która nawet… przecina drogę przejścia! Jest niewidoczna i dopiero przejście kilku osób odsłania, co znajduje się pod śniegiem… Rozpoznamy ją po półkolistym zapadnięciu w terenie po lewej stronie, gdzie warstwa śniegu przypomina różowawą rynnę. Patrząc w głąb otwartej szczeliny (gdy śniegi się zapadną) od strony, z której przychodzimy do bazy, ściana lodu opada pionowo i jest pełna w środku. Po drugiej strony szczeliny jest bardzo cienka i poszerza się ku dołowi w kierunku bazy. Warto przekroczyć lub przeskoczyć tą szczelinę i przejść przynajmniej 10m dalej, gdzie pojawiają się już pierwsze namioty. Ze względu na takie „atrakcje” warto mieć przynajmniej jedną sondę na ekipę, żeby przed rozbiciem namiotu móc zbadać teren na obecność szczelin. Ogólnie lodowiec Kahiltna słynie z licznych i ukrytych szczelin. Nie raz odkrywa się je za późno, wpadając w nie…
2. BASE CAMP I 2314 m n.p.m. (8000 FT) – BASE CAMP II 3352 m n.p.m. (11000 FT)
Nie jest powiedziane, że bazy trzeba zakładać dokładnie w oficjalnie wyznaczonych miejscach. Są to raczej umowne punkty, gdzie jest najbezpieczniej się rozbijać. Nawet strażnicy na szkoleniu zaznaczają, że nie ma przymusu nocowania w wyznaczonych miejscach, bo bazy zakłada się według własnych sił i warunków pogodowych. My też założyliśmy punkt postojowy pomiędzy Base Camp I a Base Camp II dokładnie w połowie, ponieważ mieliśmy gęstą mgłę, a trzeba przyznać, że trasa jest długa pomiędzy obiema bazami. Kiedy wstaniemy następnego dnia i wyjdziemy z namiotu w Base Camp I, to zobaczymy, że odtąd zacznie się męczące chodzenie po górach i będziemy musieli użyć mnóstwo sił, żeby przejść ten długi fragment. Jakieś 100m za ostatnimi namiotami w bazie rozpoczyna się długie dość strome podejście. Będziemy wchodzić wzniesieniem o nazwie Ski Hill. Nazwa jest rzeczywiście idealnie dobrana, bo z powodu długiego wzniesienia jest to idealne miejsce dla narciarzy, którzy mają skąd zjeżdżać. Tutaj po raz pierwszy poczujemy problemy z saniami, bo będziemy musieli je ciągnąć pod długie wzniesienie pod górę. Warto wtedy wpiąć je do pasów plecaka przy pasie biodrowym i podciągać się kijkami. W trakcie podchodzenia, po prawej stronie zobaczymy niesamowite lodowcowe seraki (serak to wielka bryła lodu pomału odrywająca się od lodowca, ważąca od kilku do kilkuset ton. Są nawet większe okazy). Przyjmują one błękitny kolor i dlatego już z daleka bardzo przyciągają wzrok. Ja również stanąłem w tym miejscu, żeby zrobić zdjęcia. Za jakieś pół godziny wędrówki od bazy będzie dobrze ukryta szczelina, która w maju może być w ogóle nie widoczna, ale jeśli przejdzie tamtędy kilkaset osób, ktoś ją w końcu otworzy. Oznaczyłem ją dla innych ekip, dwiema skrzyżowanymi chorągiewkami, jako niebezpieczne miejsce. Dalej idziemy w jednakowo wyglądającym terenie. Jedynie po prawej, już ponad poziomem gór z błękitnymi serakami, zobaczymy wielki krater, który trudno nazwać szczeliną… Jest to wielka dziura, otchłań, której brzegi przysypuje nietknięty niczym śnieg. Nie da się nie zauważyć tego „krateru”.
Powyżej wszędzie widzimy tylko zwały śniegu i po prawej, ponad poziomem wielkiej dziury, ciągnące się pasmo górskie usiane szczelinami i serakami. Po wejściu całym wzniesieniem Ski Hill, które powinno zająć nam 1h 20min – 1h 40min dochodzimy na wielką równinę śnieżną, gdzie mamy piękne widoki na góry po lewej. Wędrówka przez równiny trwa dość długo bo nawet trzy godziny. Nie oznacza to, że teren jest idealnie płaski. Po prostu idziemy cały czas do góry, szerokimi polami śnieżnymi o niewielkim nachyleniu. Niestety pierwsze podejście ciągnie się bardzo długo aż przed sobą zobaczymy Przełęcz Kahiltna 3315 m n.p.m. Nie będziemy szli na nią, ale raczej stopniowo będziemy zakręcać w prawo, nadal idąc pomiędzy rzędami gór, które widzimy po lewej i po prawej stronie. Widoki w tym miejscu są przepiękne! Jako, że mieliśmy gęstą mgłę, założyliśmy opcjonalną bazę, jak kilka innych ekip, na wysokości 2895 m n.p.m. Trzeba pamiętać, że dolna granica chmur konwekcyjnych zaczyna się zwykle na wysokości 2500 m n.p.m. i przez to na podejściu Ski Hill wejdziemy bezpośrednio w chmurę, która dla nas będzie oznaczała gęstą mgłę. Na Denali tak już jest, że z każdej chmury pada śnieg, dlatego trzeba liczyć się z dużymi opadami na odcinku Base Camp I – Base Camp II. Naszą bazę nazwaliśmy Base Camp Półtora, bo byliśmy dokładnie po środku… Przed przełęczą Kahiltna zakręcamy długim łukiem w prawo, omijając strome zbocza góry, na której zobaczymy mnóstwo nawisów śnieżnych oraz seraki. Idziemy dalej pomiędzy dwoma rzędami gór (jeden rząd po lewej, a drugi po prawej). Otoczenie przypomina bardzo szeroką rynnę, którą tworzy lodowiec. Cały odcinek, aż do drugiej bazy jest idealny dla narciarzy, ponieważ można praktycznie w całości zjechać na nartach, nie mając za stromych stoków przed sobą. Podchodzenie w nartach może sprawiać więcej problemów. Idąc kolejne 2-2,5 godziny, powinniśmy dojść do Base Camp II. Łącznie przejście z pierwszej bazy do drugiej powinno zająć nam jakieś sześć godzin (tylko w dobrych warunkach). Kiedy będziemy szli we mgle, na pewno poświęcimy więcej czasu na szukanie drogi oraz na brnięcie w zaspach. Kiedy napada świeży śnieg, czas wydłuża się znacznie, bo aż do około 10-ciu godzin. Droga jest wymagająca kondycyjnie, ponieważ idziemy z ciężkimi saniami i plecakiem. Nasz ekwipunek ważył 56kg i dlatego musieliśmy się nieco „naszarpać”.
Widzieliśmy, że ekipy amerykańskie już od pierwszej bazy stosowały metodę depozytów, to znaczy, że jednego dnia wchodziły do bazy drugiej, zanosząc połowę rzeczy i wracali do bazy pierwszej, a drugiego dnia ponownie szli do bazy drugiej już z odciążonymi saniami. Zaletą takiej metody jest z pewnością nie przemęczanie organizmu, ale za to wydłuża się podejście o jeden dzień na każdą bazę. My postanowiliśmy wnosić wszystko za jednym ciągiem, aż do trzeciej bazy położonej na wysokości 4330 m n.p.m. Dochodząc do drugiej bazy, która jest naszym celem tego dnia, zobaczymy ponownie rzędy namiotów i murów z cegieł śnieżnych, za którymi widać bardzo strome i długie podejście. Tutaj powstaje pierwszy dylemat, czy z saniami damy radę, bo stromizna jest naprawdę duża i „wykańczająca” człowieka w krótkim czasie, jeśli idziemy z pełnym ekwipunkiem. Jak się przyglądaliśmy innym ekipom, stosowały one metodę depozytów, ale najpierw zakładali dobrą bazę, żeby mogli się dobrze wyspać. Jeśli dobrze pośpimy, to będziemy mieli siły na dalszą część. Ilości śniegu w bazie drugiej są ogromne. Nie trzeba nawet stawiać murów z cegieł śnieżnych. Wystarczy wybrać jakieś miejsce i bez problemu wykopiemy dwumetrowy dół. Nie bez powodu strażnik mówił o metalowej łopacie, bo miękka warstwa śniegu ma jakieś 50cm grubości, a później trzeba rozłupać 15-20cm zmrożoną warstwę, która jest bardzo twarda. Zajmowałem się tym ja, po czym dalej mogliśmy kopać półtorej metra w głąb w miękkim śniegu. Miejsce jest idealne, bo można w całości osłonić namiot przed wiatrem. W Base Camp II trzeba tylko uważać, żeby nie rozbijać się w byle jakim miejscu. Teren jest dość mocno lawinowy, dlatego strażnik mówił o nim na szkoleniu. Zapamiętałem zdjęcie ze strzałkami schodzenia lawin i dlatego w omówionych miejscach nie rozbijałem namiotu. Strome zbocze z serakami po lewej i strome zbocze z serakami po prawej z przodu „sieje” lawinami, dlatego wszyscy unikali bezpośredniego sąsiedztwa. Chociaż podczas całego naszego pobytu w drugiej bazie nie usłyszeliśmy nawet odgłosów lawiny, to wiedzieliśmy, że właśnie tam mogą one wystąpić. O dawniejszych lawinach świadczyły rozrzucone fragmenty seraków w niższych częściach obu wzniesień. Warto dobrze zjeść w trakcie odpoczynku, ponieważ następnego dnia podejście jest mordercze i nie ma możliwości założenia obozu pośredniego, ze względu na stromizny, wiatr i wywiany śnieg… Zresztą to podejście uchodzi za jedno z najdłuższych i najbardziej wymagających, ponieważ mamy do przejścia cztery serie mocno nachylonych stoków.
3. BASE CAMP II 3352 m n.p.m. (11000 FT) – BASE CAMP III 4330 m n.p.m. (14200 FT)
Już same liczby mówią, że tego dnia mamy kilometr wysokości względnej do pokonania. Warto zjeść dwa dobre obiady i zabrać kilka garści orzechów do kieszeni. Idąc ze wszystkim na raz, będziemy potrzebowali jakichś dwunastu godzin, żeby dojść do bazy numer 3. Problem w tym, że cała trasa składa się z czterech bardzo stromych podejść, które potrafią dosłownie wykończyć człowieka. Właśnie po przejściu tego odcinka czuliśmy wycieńczenie, gdzie po dojściu do bazy opadliśmy z sił i zasypialiśmy ze zmęczenia. Mięśnie były przeciążone i skurcze łapały przy każdym kroku. Można sobie nieco ułatwić, jednego dnia wnosząc połowę rzeczy do bazy trzeciej i dnia następnego drugie pół, ale nie wiem, czy tego drugiego dnia, wiedząc co masz przed sobą, cztery stromizny nie pokonają cię psychicznie… Takie wzniesienia i świadomość, co jest dalej, bardzo mocno działa na psychikę. Z tego względu wolałem „poszarpać” się z ekwipunkiem, „powalczyć” do samego końca, ale wnieść wszystko za jednym razem, żebym dwa razy nie musiał oglądać tych stromizn, bo trzeba pamiętać, że nawet dzieląc na pół ekwipunek, masz do wniesienia jakieś 25kg w postaci wysokiego i ciężkiego 80-litrowego plecaka. Wcale nie jest lżej. A jak wygląda trasa? Już za bazą, jakieś dwadzieścia metrów dalej, jest jedna z bardziej „efektownych” szczelin. Na dzień dobry mamy dwie równoległe i dość szerokie szczeliny połączone tylko lichym, zapadającym się mostkiem śnieżnym. W tym miejscu wypięliśmy sanie i zdjęliśmy plecaki, po to żeby je przerzucić na drugą stronę, a my sami „na lekko” przeskakiwaliśmy z rozpędu na drugą stronę, korzystając w połowie z lichego mostka. Zaledwie kilka metrów w lewo od drogi przejścia szczeliny zamieniają się w krater. Widok nie jest ciekawy, ale nie ma innej drogi przejścia.
Za szczeliną rozpoczyna się bardzo strome podejście nazywane Motorcycle Hill. Jest tak strome, że chyba rzeczywiście najlepiej było by tu wjechać jakimś motocyklem terenowym. Już od samego początku taśma z ciężkich sani tak bardzo naciska na kość biodrową, że wyciera skórę. Wyżej nie będzie wcale lżej… Góra ma jakieś 200m wysokości względnej i najczęściej narciarze podchodzą tędy trawersami, czyli zygzakami, żeby trochę zniwelować stromiznę podejścia. Od bazy drugiej ludzie zazwyczaj idą w rakach, a rakiety śnieżne zakopują do śniegu, zakładając tym samym depozyt. W rakach idziemy najkrótszą drogą – po linii prostej – aż na szczyt pierwszego wzniesienia. Jest bardzo męczące, ale szybko zdobywamy wysokość. Na kilkadziesiąt metrów przed końcem stromizny mamy kolejną ukrytą szczelinę, która w całości jest przysypana śniegiem. Jeśli poczujesz, że śnieg jest bardziej miękki niż gdzie indziej lub zobaczysz głębsze ślady, przejdź lub przeskocz to miejsce jak najszybciej. Mi zdarzyło się tak, że usiadłem prostopadle do szczeliny na saniach, zakładając stanowisko asekuracyjne obok, zupełnie nie wiedząc o szczelinie (stanowisko asekuracyjne – punkt, do którego wpinamy się do uprzęży za pomocą liny, lub taśmy wspinaczkowej i najczęściej karabinka. Ma nam zapewnić bezpieczeństwo podczas wspinaczki lub podczas upadku – z tego powodu musi być naprawdę solidny i sami musimy w pełni ufać, że założone przez nas stanowisko zapewni nam pełne bezpieczeństwo), a facet przechodzący obok wpadł w całości i jego ekipa go wyciągała… Słaby most śnieżny nie wytrzymał. Ja siedziałem dosłownie 30cm od szczeliny, będąc na szczęście wpięty do stanowiska. Na samej górze Motorcycle Hill niestety wieje wiatr, więc nie jest to dobre miejsce na postój i odpoczynek. Nasza droga zakręca prawie pod kątem prostym w prawo i… mamy drugie bardzo podobne, wykańczające wzniesienie zwane Squirrel Hill, czyli Wzniesienie Wiewiórki. Po prawej widzimy rzędy skał tworzące grań. Nie wiem, dlaczego tak nazwano tą stromiznę – czy ze względu na kształt jakiejś skały, czy może, ze względu na ciągnięcie sań, gdzie trzeba być zwinnym jak wiewiórka, żeby utrzymać się na tutejszym zboczu. Kiedy jest dobra pogoda, to ze szczytu Motorcycle Hill mamy cudowny widok na Lodowiec Peters oraz śnieżną grań góry Capps 3289 m n.p.m. Wygląda na bardzo przepaścistą. Skręcając w prawo chcemy uchronić się przed silnymi podmuchami, dlatego idziemy środkiem Squirrel Hill. Skały po prawej ochronią nas przed mroźnym wiatrem.
Niestety odtąd problem z saniami pogłębi się jeszcze bardziej, bo podejście jest jeszcze bardziej wymagające. Żeby sobie ułatwić, główną linkę prowadzącą sanie, chwyciłem obiema rękami i ciągnąłem je za sobą, mając ręce odciągnięte do tyłu. Przynajmniej skóra na biodrach nie cierpiała, a trzymając 30kg sanie w rękach na lince mogłem tak długo iść do góry. W trakcie podchodzenia dość szerokim pasem śnieżnym, gdzie ścieżka jest dobrze widoczna, po lewej stronie widzimy ogromną grań West Buttress, co można przetłumaczyć, jako zachodnia, skalna zapora. Rzeczywiście ogrom góry robi wrażenie! My tymczasem podchodzimy po bardzo stromym zboczu wzdłuż skalnej grani, gdzie w odległości około 1/3 podejścia przechodzimy przez załamanie w terenie. Chwilowo wchodzimy na większy garb i znowu idziemy bardzo stromym podejściem. Widząc przed sobą ostatnią chorągiewkę u góry, nie myślmy, że to już koniec, ponieważ za nią wyłania się kolejne zbocze, które prowadzi do Windy Cornera, czy Wietrznego Narożnika. Miejsce to słynie z silnych wiatrów, i kiedy tam dojdziemy, zauważymy, że śnieg wywiało do gołego, błękitnego lodu! Z oczywistych względów nie możemy myśleć o bazie pośredniej, nawet gdy jesteśmy zmęczeni. Kiedy pokonamy tutejszą, niekończącą się stromiznę, przed nami zobaczymy szeroki widok na lodowiec. To oznacza, że mamy dopiero połowę drogi za sobą… Z drugiej strony połowę lodowca przejdziemy w przyjemnym terenie, gdzie odczujemy tylko nieznacznie wzniesienie. Większość ekip szła dalej, żeby odpoczywać w trakcie wędrówki. Rzeczywiście można dobrze odpocząć, bo idziemy wielką równiną śnieżną, wzdłuż stromo opadających stoków West Buttress. Trzymamy się cały czas lewej strony lodowca, idąc wzdłuż West Buttress.
Wędrówka lodowcem trwa jakieś 25-30min, po czym rozpoczynamy trzecie bardzo strome podejście. Z daleka wydaje się łagodne, ale kiedy rozpoczynamy je, to widzimy, że chociaż technicznie jest łatwiejsze niż dwa poprzednie, to jest tak samo długie i męczące. Stromizna to nic innego jak wielkie przełamanie lodowca. Nadal trzymamy się lewej strony. Nie trafiliśmy tutaj na żadne szczeliny, co nie oznacza, że ich nie ma. Podchodząc, będziemy musieli znowu „walczyć” z saniami i ich ciężarem. Całe podejście kończy się wyjściem na bardzo widokowy róg, gdzie po raz pierwszy zobaczymy niesamowity Mt. Foraker z dużej wysokości. Zanim jednak dotrzemy do końca trzeciej stromizny, tuż przed nim strome podejście ciągnie się bez końca na niewielką, kamienistą przełęcz. Nie warto iść na samą przełęcz, ponieważ nasza droga prowadzi w bardzo pochyłym terenie, kilkadziesiąt metrów w lewo. Jeśli pójdziesz na przełęcz, to będziesz musiał jeszcze z nawiązką odrobić tę stromiznę. Jak widać, nie ma tutaj ani chwili wytchnienia… Teraz trasa będzie długim łukiem zakręcać w lewo wąską ścieżką i rozpoczniemy nasz kolejny horror… Nie bez powodu przejście tym jakże widokowym odcinkiem, nazwałem „Wzniesienie Krew, Pot, Płacz i Łzy”… Nazwa wiele mówi za siebie, ale wyjaśnię o co chodzi. Za łukiem idziemy wąską ścieżką, pochyloną ku stromym, opadającym stokom. Kiedy idziemy z saniami, one nie trzymają się w ogóle ścieżki, tylko wypadają z „toru” i walczysz o ich utrzymanie w rękach. Idziemy tak aż do czwartego podejścia. Łatwo policzyć, że czeka nas godzinna walka z saniami. Wędrówkę najbardziej utrudnia sama ścieżka, ponieważ jest ona wąska i po jej prawej stronie w wielu miejscach mamy około 20cm skarpę, co oznacza, że do wciągnięcia sań trzeba użyć bardzo dużej siły. Po wciągnięciu dosłownie za chwilę opadasz z sił, bo one i tak ciągną cię w dół, poniżej skarpy i zawsze spadają poniżej jej poziomu... Jest tylko jedno miejsce na trasie, gdzie na chwilę możemy odetchnąć od ciągłej szarpaniny.
W połowie odcinka, między trzecią a czwartą stromizną, wchodzimy na płaski kawałek lodowca, gdzie ekipy najczęściej zostawiają depozyty. Miejsce to jest odległe o 35min wędrówki od szerokiego zakrętu dającego po raz pierwszy widok na Mt. Foraker. Nie możemy tutaj myśleć o rozłożeniu namiotu, bo chociaż jest płasko, to brakuje śniegu (warstwa ma około 20cm grubości), a poniżej jest już tylko lód. Pamiętajmy, że nie mamy czym okopać naszego namiotu, więc jesteśmy narażeni na silne wiatry. Z tego względu trzeba być zdecydowanym iść do samego końca. Kiedy odpoczniemy w płaskim miejscu, mamy jeszcze około 25min wędrówki w podobnie uciążliwym terenie. W międzyczasie po prawej możemy podziwiać przepiękną górę Hunter 4442 m n.p.m., u której podnóży lądowaliśmy samolotem na lodowcu. Właśnie u jej stóp jest założony Base Camp. Dodatkowo po prawej stronie zobaczymy rozległy rząd wielkich szczelin oraz ogromny serak, gdzie możemy zobaczyć liczne warstwy lodu, które go utworzyły. Ma kształt sześcianu. Początkowo wydaje się, że w oddali widać namioty, patrząc w jego kierunku, ale takie wrażenie sprawiają widoczne brązowe skały. Polecam więc trzymać się nadal wyznaczonej trasy i iść ciągle lewą krawędzią lodowca wzdłuż West Buttress. Kiedy „równiny” z pochyłą ścieżką się zakończą, to przed nami zobaczymy ogromną i długą rozpadlinę. Lodowiec pękł, przełamał się na dwie części i stąd musimy obejść wielką otchłań, podziwiając po drodze naprawdę wielkie seraki. Będziemy obchodzić ją z lewej strony, aż wyjdziemy ponad jej poziom na kilkudziesięciometrową śnieżną równinę. Początkowo podejście nie jest męczące, ale z każdym krokiem staje się coraz bardziej męczące. Co gorsza, jest długie, bo zanim dojdziemy do poziomu rozpadliny, to ścieżka zakręca w lewo i długim łukiem ją omija. Nieco ponad połową trawersu widać niewielki garb przecinający naszą ścieżkę, co oznacza, że w tym miejscu ponownie „powalczymy” z saniami. Przejście jest długie, przez co bardzo działa na psychikę. Jego zwieńczeniem jest płaskie pole śnieżne o wymiarach około 30m na 30m. Dokładnie po przekątnej przechodzimy przez to pole, mijając jedną z najbardziej niesamowitych szczelin lodowcowych. W zależności od miejsca, ma od 1m do 2m szerokości. Patrząc w dół szczeliny widzimy dwupiętrowy układ rozpadlin i dodatkowo śnieg ma piękną błękitną barwę, jak morze na Krecie w Grecji! Nie widać jej dna. Widok jest tak niesamowity, że trudno się nie zatrzymać i nie podziwiać piękna tego miejsca.
Od przeciwnej strony szczeliny, na jej samym, przeciwległym końcu widać wbitą trzymetrową, pomarańczową tyczkę przypominającą nartę i wiemy już, co ona oznacza. Jest dla nas dobrym znakiem, ponieważ wiemy, że dochodzimy do Base Camp III. Idziemy grubym i solidnym mostem śnieżnym po lewej stronie wielkiej rozpadliny i na drugim końcu płaskiego terenu wchodzimy na rozległe i nieznacznie wznoszące się pole śnieżne, gdzie widać już pierwsze namioty. Do bazy pozostało jeszcze jakieś 250-300m, dlatego czując ogromne zmęczenie musimy nadal iść do celu. Trzecia baza jest najbardziej okupowana, ze względu na konieczność zakładania depozytów w wyższych partiach góry Denali. Wiele ekip zatrzymuje się w Base Camp III, aby zaaklimatyzować się, by następnego dnia wynieść depozyt na wysokość 5210 m n.p.m., czy też oczekuje na lepsze warunki pogodowe. Z tego względu najwięcej ludzi tymczasowo „mieszka” w tym miejscu, chociaż baza trzecia stanowi dopiero nieco ponad połowę drogi na szczyt… Na szczęście jest tutaj gdzie wykopać swój dół pod namiot, bo jesteśmy w dużej odległości od stromych stoków, gdzie mogłyby powstawać lawiny. Po lewej stronie widzimy bardzo wysokie wzniesienie ze skalistą przełęczą na szczycie i przed sobą widzimy podobną białą górę, której podejście jest nieco niższe. Prawidłowe wejście odbywa się drogą skręcającą w lewo, gdzie widzimy skalistą przełęcz na szczycie. Jeśli ktoś idzie na białą górę przed nami, nieco po prawej, to znaczy, że grupa wybrała trasę na aklimatyzację. Jeśli wszystko wniosłeś za jednym razem do Base Camp III, to pewnie będziesz potrzebował dzień na odpoczynek, ponieważ mięśnie będą „wypłukane” ze wszystkich elektrolitów, co objawiać się będzie bardzo częstymi i silnymi skurczami.
W bazie nie zapomnijmy zbudować solidnych murów, albo wykopmy głębszy dół. Ponownie skorzystamy z metalowej łopaty, żeby przebić zmrożone warstwy. Poniżej śnieg jest znowu miękki. Mając piłę do śniegu, można powycinać naprawdę wielkie cegły, ponieważ zmarznięta i ubita warstwa jest znacznie grubsza niż w Base Camp II. Warto wykorzystać tą zaletę, bo wystarczy odśnieżyć sobie teren pod namiot do twardej powierzchni, a później łopatą wykopać w jednym miejscu dół, którym przebijemy zmarzlinę, po czym resztę zdejmujemy za pomocą piły śnieżnej, jednocześnie wycinając cegły. Można sobie ułatwić zadanie, wrzucając je na sanie, dzięki czemu nie będziemy musieli ich nosić. Wiadomo, że pierwszego dnia nie będziemy mieli sił na kopanie i budowę „murów obronnych” przed wiatrem. Być może drugiego dnia też nam się nie uda, bo nadal będziemy odczuwać nasze zmęczone mięśnie. Podczas kolejnych dni warto umocnić swoją budowlę, bo kto wie kiedy zawieje silniejszy wiatr… Pamiętajmy, że nikt do bazy trzeciej nie przychodzi na jedną noc, ponieważ z racji trudności podejścia, aklimatyzacji, potrzebnego czasu na odpoczynek, czy też konieczności zakładania depozytów, trzeba spędzić tutaj minimum dwie, trzy noce. Najciekawsze są temperatury w nocy… My mieliśmy kolejno -32˚C, -26˚C, -25˚C, -31˚C, a za dnia średnio około -15˚C. Pewnie pomyślisz, jak spać w takim zimnie? Można, ale wszystko zależy od twojego sprzętu, dlatego poświęciłem dużo uwagi tej kwestii powyżej…
4. BASE CAMP III 4330 m n.p.m. (14200 FT) – BASE CAMP IV 5210 m n.p.m. (17100 FT)
Myślę, że to najbardziej “sportowy” odcinek całej trasy, bo zgodnie z myślą ”każdy dzień będzie trudniejszy”, tak w rzeczywistości jest. Dotychczasowe stromizny są niczym w porównaniu z tym, co czeka nas dzisiaj. Z poziomu naszej bazy położonej na wysokości 4330 m n.p.m. musimy wejść bardzo stromym zboczem od samego początku, aż na wysokość 4907 m n.p.m. Podejście jest tak bardzo nachylone, że nie ma mowy o ciągnięciu za sobą sani i jedyne co możemy z nimi zrobić, to zostawić je w bazie i założyć depozyt… Góra przed nami nazwana jest Icy Slope, czyli Lodowy Stok. Trudno inaczej nazwać to blisko 600-metrowe podejście, które z pewnością mocno odczujemy. Pokonanie stromizny zajęło mi 3h 40min i byłem jednym z ostatnich, którzy wchodzili na górę, bo wszyscy mnie wyprzedzali. Dopiero powyżej 5000m role się odwróciły i to ja wszystkich wyprzedzałem, stąd czas będzie uśredniony. Wychodząc z bazy musimy wejść na główną ścieżkę przecinającą całą bazę wzdłuż na dwie części (w sezonie powstaje całe „miasto” namiotów). Po prawej zobaczymy charakterystyczny namiot ratowników medycznych oraz namioty stacji pogodowej. Prowadzi tam wydeptana ścieżka. Na szkoleniu mówiono nawet, że daleko za nimi jest taka krawędź, gdzie grań opada prawie pionowo w dół i stamtąd mamy niesamowity widok. Strażnik ze szkolenia polecał to miejsce, ale trzeba być spięty liną, żeby w razie czego, nie spaść w przepaść. W ramach odpoczynku różne ekipy tam chodzą. Kiedy przejdziemy dalej, poza ostatni namiot w bazie, to zobaczymy, że najpierw wchodzimy do rozległego, ale płytkiego zagłębienia w terenie i od tego momentu wyrasta przed nami blisko 600-metrowe zbocze Icy Slope. Standardowo narciarze podchodzą trawersami, a ludzie w rakach idą najkrótszą drogą – w linii prostej do góry. Nie trzeba mówić, że zmęczenie przychodzi bardzo szybko i że łydki bardzo odczuwają stromiznę.
Główną „atrakcją”, nie inaczej, są… szczeliny… Już po 45min dochodzimy do pierwszej większej szczeliny, gdzie widzimy otchłań głęboką na około 15 metrów, a rozpadlina jest szeroka na jakieś 70cm. Najlepiej jest przeskoczyć na drugą stronę. W trakcie dalszego podchodzenia, po prawej, zobaczymy ogromny serak oraz znacznie bliżej nas po tej samej stronie miniemy mniejszy, błękitny fragment lodu tuż przy naszej ścieżce. Przy okazji nieco dalej, miniemy krater, czyli dziurę w lodowcu. Na domiar złego, za jakieś kolejne 40min miniemy dwie kolejne, ale trochę mniejsze szczeliny, które wystarczy przejść. Najciekawiej mamy na wysokości 4750 m n.p.m., gdzie podczas trzęsienia ziemi na Alasce w 2016 roku ten lodowiec pękł na dwie części i powstała bardzo wielka rozpadlina. Nie ma możliwości obejścia tej podłużnej dziury. Od jej prawej strony dochodzimy bardzo dużą stromizną do jej prawej krawędzi. Zawsze dziwiłem się z poziomu bazy, dlaczego tam gromadzą się ludzie i czy coś się stało... ponieważ z poziomu bazy nie widać szczegółów. Dopiero dochodząc na miejsce widzisz, że trzeba przejść wzdłuż lewej krawędzi rozpadliny, podziwiając tym samym błękitną otchłań i dojść do jej zakończenia po drugiej stronie. Szczelina nie kończy się ot tak po prostu, ale na jej końcu mamy rozwidlenie pęknięć, a pomiędzy nimi lodowy mostek z cienką warstwą śniegu na górze. Dalej rozpadlina zamienia się już w krater… Teraz musimy skręcić w prawo i bardzo stromo do góry. Ale jak to zrobić, jak przed sobą mamy taką ogromną dziurę? Trzeba przejść pod dwiema naprężonymi jak struna linami i stanąć na lodowym mostku pomiędzy szczelinami.
Przed nami zobaczymy około trzy i pół metrową, lodową ścianę. Wiszą tu liny poręczowe nad otchłanią. Teraz musimy wyciągnąć małpę (przyrząd wspinaczkowy służący do podchodzenia na wiszącej linie) i wpiąć się do liny, a drugą ręką będziemy sobie pomagać czekanem. Prawą ręką podciągałem małpę tak, żeby lina była naciągnięta i lewym rakiem zawisnąłem na lodowej ścianie. Ważne! Małpa musi być połączona repsznurem o grubości około 6-9mm z karabinkiem głównym w uprzęży (repsznur – sznur pomocniczy, cieńszy niż lina wspinaczkowa, służąca, jako linka łącząca „małpę” lub inne urządzenie wspinaczkowe z uprzężą. Repsznur również jest wykorzystywany do wiązania specjalnego węzła samozaciskowego o nazwie „prusik”, który z kolei zabezpiecza zjazd na linie. Inne zastosowanie repsznura, to linka pociągowa do sań, czy też jako odciągi do namiotu). W razie nagłego wypuszczenia małpy, z powodu, np. poślizgu, zawiśniesz na małpie i będziesz mógł się z powrotem podciągnąć. Wisząc na linie, pomagałem sobie czekanem w lewej ręce, by wspinać się po lodowej ścianie, a jednocześnie prawą ręką podciągałem małpę przed siebie, dzięki czemu mogłem stawiać kroki do góry, wisząc prawie poziomo do ściany lodu, mając pod sobą błękitną otchłań. Ścianka kończy się bardzo stromym podejściem, które w całości jest zabezpieczone dwoma rzędami lin poręczowych. Jest bardziej strome niż wszystko co do tej pory przeszliśmy… Odtąd mamy 12 wyciągów lin – 6 po 20m i 6 po 30m, co daje łączną długość stoku 300m. Wysokość do przejścia to jakieś 157m, co daje nam kąt nachylenia w przybliżeniu równy 45˚. Jest z czego polecieć, biorąc pod uwagę, że na tej wysokości mamy utwardzony śnieg przez wiatr (lodoszreń). Na całej długości stromizny warto wpiąć małpę do prawej liny i podchodzić, ponieważ w razie upadku zatrzymamy się praktycznie w tym samym miejscu. Tutaj nie widzieliśmy żadnych szczelin. Teren wydawał się jednakowo gładki tyle, że mocno pochyły.
Po przejściu wszystkich wyciągów dochodzimy do lokalnej przełęczy na wysokości 4907 m n.p.m. Można powiedzieć, że mamy dopiero lekko ponad połowę drogi za sobą, bo teraz po prawej stronie widać bardzo stromą skalisto-śnieżną grań. W maju jeszcze skały wypełnione są białym puchem, więc chodzić będziemy w rakach po utwardzonym śniegu, ale trzymać będziemy się niejednokrotnie skał. Na przełęczy nie ma za wiele miejsca, dlatego ekipy zostawiają tu jedynie niewielki depozyt i wracają do bazy, a tylko nieliczni idą do Base Camp IV zwanej też High Campem (Baza Wysokościowa). Za przełęczą, już na początku mamy niewielkie, ukośne pole śnieżne, którym idziemy pod górę do początku grani. Trzeba uważać, bo pod nami od tego momentu będzie widać duże przepaście. Teraz będziemy w wielu miejscach szli w ekspozycji (bezpośrednie wystawienie na przepaścisty teren). Na początku, za polem śnieżnym wystaje „palec”, czyli stroma skała wypełniona śniegiem. Podchodzimy trawersami na sam szczyt, skąd dalej przechodzimy na śnieżną przełęcz. Sam „palec” nie jest trudny, bo idziemy w śniegu, omijając brązowe skały, ale ekspozycja jest dość duża. Ważne, żeby nie wymyślać swoich dróg, a iść trawersami, które ułatwiają szybkie wejście. Szybko osiągamy wysokość. Za przełęczą mamy kolejną stromiznę w rynnie skalnej wypełnionej śniegiem, dzięki czemu możemy podejść jeszcze wyżej. Dalej trasa prowadzi bardzo pochyłym zboczem, o dziwo, nieubezpieczonym linami, gdzie według mnie najłatwiej jest o poślizg, który tutaj oznacza zjazd w przepaść aż do lodowca znajdującego się znacznie poniżej nas… Trzeba szczególnie uważać, żeby nie zahaczyć rakiem o twardy śnieg lub o drugiego buta, ponieważ wtedy najłatwiej można się przewrócić. Zwykle powstają tu regularne schody od kroków licznych ekip, ułatwiające podejście, choć nie zapewniają one bezpieczeństwa. Na całej długości stopni ze śniegu wystają punkty asekuracyjne, do których można się wpinać.
Na końcu schodów zobaczymy, że przed nami wyrasta kolejny „palec”, lecz ten jest znacznie większy... Tutaj zainstalowano liny poręczowe, które mają ułatwiać podejście. Podchodzimy do narożnika, który wydaje się jedyną słuszną drogą, skąd wpinamy się do liny i idziemy do góry stromiznami, aż obejdziemy lokalny wierzchołek miejscowej grani. Za nim pójdziemy kolejnym, ale wąskim pasem śnieżnym, gdzie będziemy przeciskać się nawet między skałami. Dalej, przed nami, mamy szersze podejście z linami, gdzie musimy iść tylko do góry po linii prostej. Z tyłu zobaczymy, że ciąg grani głównej nie jest aż taki długi, ale za to osiągnęliśmy mnóstwo wysokości. Za odcinkiem z linami rozpoczyna się mniej stroma śnieżna grań, z której za chwilę wychodzimy na pole śnieżne. Zakręcamy w prawo i przed sobą widzimy cały rząd gór (od lewej do prawej). Przełęcz za polem śnieżnym to Denali Pass (5544 m n.p.m.). My natomiast jesteśmy tuż przed Bazą IV. Jeszcze tylko przez 5 min będziemy obchodzić śnieżną grań, mając ją cały czas po prawej stronie, po czym schodzimy do zagłębienia terenu zakończonego równiną. Właśnie tam ekipy rozbijają namioty, mając fenomenalny widok na Forakera. Ja doszedłem tutaj z trójką Amerykanów i nikt jeszcze nie zdążył założyć swojej bazy. Będąc w Bazie IV mamy wrażenie, że stoimy na skraju góry. Tak w rzeczywistości jest, bo kiedy spojrzymy zza skał w dół, to zobaczymy Base Camp III położony kilometr poniżej nas i jaki jest malutki… Z tej wysokości widać tylko nic nieznaczące czarne kropki, które w rzeczywistości są namiotami. Na miejscu czujemy wielką radość, bo mamy świadomość, że większość została na dole, a ty teraz patrzysz na niżej położoną bazę z góry. Odcinek z przełęczy 4907 m n.p.m. do Bazy IV położonej na wysokości 5210 m n.p.m. zajmuje jakieś 2-2,5 godziny. Łącznie więc, z półgodzinnym odpoczynkiem na przełęczy, potrzebowałem 6-ciu godzin. Jest to oczywiście średni czas i w zależności od warunków, wszystko może ulec zmianie. Na poziomie Base Camp IV miałem już temperaturę-37˚C, dlatego trzeba być gotowym na silne mrozy. W sezonie temperatury są mniejsze, ale my trafiliśmy na załamanie pogody i bezchmurne noce, więc i mróz był większy. W bazie raczej nie obejdzie się bez piły śnieżnej, bo wszystko jest mocno zmrożone. Raczej nie znajdziemy gotowej dziury, ani miejsca po namiocie. Musimy liczyć na siebie, ponieważ przy silnym mrozie będziemy musieli po dużym wysiłku sami sobie wykopać szeroki dół na namiot, co średnio zajmuje 2-2,5 godziny. Mamy co robić, bo mróz nie odpuszcza, a wysiłek podczas wejścia do High Camp jest bardzo duży.
5. BASE CAMP IV 5210 m n.p.m. (17100 FT) – SZCZYT 6190 m n.p.m. (20320 FT)
Śpiąc i tak już w ekstremalnych warunkach, trzeba przede wszystkim zadbać o dobry sen i porządny posiłek przed atakiem szczytowym. Ważne są prognozy pogody oraz samopoczucie, bo tutaj powietrze jest zupełnie inne. Ja wybrałem opcję ataku szczytowego z Base Camp III, przez co na wysokości 5000-5800m n.p.m. czułem się, jakbym szedł na 4000m n.p.m. i dzięki temu czym wyżej, tym szybciej wyprzedzałem każdą ekipę, aż zostałem sam od wysokości 5150 m n.p.m. Trasa nie jest tak wymagająca technicznie (poza granią szczytową), ale osoby, które bardzo odczuwają wszystko, co związane z rozrzedzonym powietrzem, będą miały duży problem, bo od Denali Pass 5544 m n.p.m. mamy kolejne strome podejście aż do poziomu 5958 m n.p.m., czyli ponad 400m „w pionie” do wejścia. Jako, że czułem się idealnie i mrozy mi nie przeszkadzały, przejście z Bazy IV do Denali Pass zajęło mi 1h 40min, a dojście w okolice Football Field (około 5850-5900m n.p.m.) zajęło mi 3h. Droga z Bazy IV do Denali Pass najpierw odbywa się rozległym polem śnieżnym, które przecinamy prostopadle aż stajemy u podnóży ciągu gór, które wcześniej widzieliśmy ze śnieżnej grani przed bazą. Przed nami, powyżej widzimy długą, poziomą szczelinę, będącą raczej rozpadliną, ponieważ lodowiec pękł na dwie części i przez to nasza droga wydłuża się. Idąc pod ukosem w prawo, do góry, będziemy omijać szczelinę. Podchodzimy aż dotrzemy na odległość kilku metrów od jej zakończenia, po czym ostrym trawersem w lewo będziemy wracać w kierunku Denali Pass, gdzie pójdziemy dalej cały czas do góry. Podejście jest dość strome, ale nie tak, jak podczas dojścia do Base Camp III i IV. Idąc coraz wyżej, wzdłuż załamania lodowca, po prawej zobaczymy przełęcz Denali. Stopniowo skręcamy łukiem w prawo i wyrównujemy do tego miejsca. Trzeba uważać, bo w zależności od warunków, przełęcz może być przewiana i zamiast śniegu zobaczymy wypolerowany lód! Ja na szczęście nie miałem takich warunków, dlatego cieszyłem się, że mogę iść dalej bezpiecznie.
Z Denali Pass skręcamy pod kątem prostym w prawo, skąd rozpoczynamy męczące podejście aż do Football Field (Piłkarskie Pole). Nazwa jest jak najbardziej adekwatna, bo wielka stromizna kończy się rozległym polem śnieżnym, gdzie można by wybudować stadion piłkarski, ponieważ jest aż tyle miejsca… Samo podejście nie słynie z jakichś szczegółów czy trudności. Raczej idziemy cały czas jednakowo nachylonym stokiem, gdzie po prawej stronie widzimy wystające brązowe skały. Częściowo chronią przed wiatrem, ale też zatrzymują śnieg, gdy wiatr wieje od północnego-wschodu. Dzięki temu cała grań jest zawiana utwardzonym śniegiem (lodoszreń). Powyżej 5850 m n.p.m. stromizna jest coraz mniejsza i wychodzimy na śnieżne pole. Na tej wysokości nie jesteśmy już niczym osłonięci, więc możemy spodziewać się silnego i mroźnego wiatru. W okolicach 5800m n.p.m. miałem temperatury rzędu -37˚C do -40˚C. Można wytrzymać taki silny mróz jeśli jesteś dobrze przygotowany. Czułem, że mam jeszcze spory zapas, więc nie myślałem o odmrożeniach. Kiedy wejdziemy na pole śnieżne, przez dłuższą chwilę będziemy schodzić do zagłębienia terenu (obniżymy wysokość o 21m wysokości względnej), po czym dalej przez równinę pójdziemy w stronę grani szczytowej. Właśnie stąd zobaczymy strome podejście o nazwie Pig Hill otwierające drogę na szczyt. Dlaczego taka nazwa? Ponieważ po prawej stronie dużej formacji śnieżnej z łatwością wypatrzymy kształt przypominający ryj świni. Jest to duża stromizną na śnieżną grań, która rozpoczyna główny ciąg grani szczytowej. Od samego początku trzeba ją uznać za niebezpieczną, ponieważ po obu stronach widzimy bardzo wielkie, niekończące się przepaście, a wzdłuż niej widać liczne nawisy śnieżne. Musimy iść jedną ze stron, w zależności od kierunku nawianego śniegu, żeby czasem nie nadepnąć na wiszące zwały białego puchu, które mogą pod naszym ciężarem spaść razem z nami… Polecam odejść w bok na kilka metrów od głównego ciągu grani, dzięki czemu będziemy mieli pewność, że pod śniegiem są skały, a nie przepaść. Trzeba pamiętać, że „lufiasta” grań składa się z dwóch „garbów”, gdzie najpierw będziemy podchodzić, później chwilowo schodzić, a potem ponownie wchodzić jeszcze wyżej – już bezpośrednio na szczyt.
Myślę, że dość szczegółowo opisałem całą drogę, omawiając wszystkie zagrożenia, które występują na trasie. Zdecydowanie trzeba uważać na szczeliny lodowcowe, na silne słońce i mróz, na dobre nawodnienie organizmu, na bardzo dobry sen (bo od niego zależne jest nasze samopoczucie i siły) oraz przy schodzeniu nie wolno myśleć, że to już koniec wyprawy i musimy traktować ten etap tak samo, jak wejście, bo niebezpieczeństwa nadal czyhają, o czym przekonasz się z dalszej części relacji: NASZA RELACJA Z DENALI
Po prostu mega!!!
OdpowiedzUsuńO żesz Ty Michale zdjęcia rozwalają system nie mówiąc juz o szczegółowym opisie. Pierwszy raz przeczytałem całość. Kiedy można się spodziewać dalszej części relacji. Będę czekał.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że Ci się podobało. Następna część - czyli pozostałe 74 strony - będą opublikowane w tą niedzielę (6.08.2017)
UsuńŚwietny reportaż Michale, wielkie brawa i gratulacje. 👏👏👏💙
OdpowiedzUsuńDziękuję Marzeno za miłe słowa. Cieszę się, że Ci się podobało. Pozdrawiam Cię serdecznie :)
UsuńDużo cennych informacji. Myślę, że mogą się przydać każdemu, kto się wybiera na Denali. Pod koniec czerwca ze szczelinami też nie było tak fatalnie. (-:,
UsuńCzesc! Wspaniała, bardzo dokładna i pomocna relacja.
OdpowiedzUsuńJeśli czyta ja ktos kto planuje Denali to prosze o kontakt. W 2018 sie juz CHYBA nie wyrobie, ale 2019 na pewno. Napiszcie na fb, mieszkam w Kalifornii i trenuje na Mt Whitney. Kamil Knapczyk, pozdrawiam
Cieszę się, że mogłem pomóc. Ja tam prędko nie wrócę tylko ze względu, że mam inne góry w planach. Denali jest bardzo piękną górą i zdecydowanie polecam ją wszystkim, którzy mają odpowiedni sprzęt i doświadczenie w podobnych górach.
UsuńI ja Ciebie pozdrawiam serdecznie.
Bardzo dobra konkretna relacja. Szczególnie już na starcie podobało mi opisanie warunków tlenowych w zależności od grubości atmosfery. Wcześniej się z tym pobieżnie spotkałam, nie wiedziałam jednak że może być to różnica w okolicach 700 m
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podobało. I ja również pozdrawiam Cię serdecznie :)
UsuńPowiem, Ci że konkretnie dajesz po górach - jakiś 7000 w planach?
OdpowiedzUsuńTak, w planach mam 7-tysięcznik Pik Lenina w Kirgistanie. Teraz realizuję trekkingi na Kaukazie, bo mam tam sporo do schodzenia.
Usuń