Jak dojechać w rejon Punta Gnifetti, Monte Rosa i Zermatt, nie mając samochodu, przeczytasz w relacji Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., ponieważ relacja Punta Gnifetti jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro II podczas, której weszliśmy na szczyty (w kolejności): Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., Punta Gnifetti 4554 m n.p.m., Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. i Mettelhorn 3406 m n.p.m.
PRZEJŚCIE Z GÓRY DOM DE MISCHABEL 4545 m n.p.m. DO STÓP GÓRY PUNTA GNIFETTI 4554 m n.p.m.
Po udanym wejściu na górę Dom de Mischabel 4545 m n.p.m. z przepięknymi widokami, za drugi cel naszej wyprawy obraliśmy Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. W przewodnikach napisane jest, że ze szczytu roztaczają się najpiękniejsze panoramy w Europie. Mój kolega był na Punta Gnifetti kilka lat temu, stąd widziałem zdjęcia z jego wyjazdu. Koniecznie chciałem zobaczyć te same widoki, albo jeszcze lepsze. Aktualnie przebywaliśmy w lesie w Randzie, gdzie rozbiliśmy namiot w oddaleniu od cywilizacji. W odległości około 50cm od naszego namiotu płynął potok, skąd pobieraliśmy wodę. Kiedy położyliśmy się spać obudziła mnie zupełna cisza. Po 2.00 w nocy potok przestał płynąć! Od godziny 2.40 do 5.30 płynął jak zwykle i potem znowu zabrakło wody... Czyżby ktoś wyżej instalował jakieś rury?... Rafał też się obudził, bo wyglądało to, jak gdyby ktoś zakręcił wodę. Dopiero nad ranem popłynęła ponownie woda, ale niestety się tylko sączyła. Zdołaliśmy napełnić nasze butelki i powoli przygotowywaliśmy się do opuszczenia tego miejsca z klimatem (opis jak znaleźć to miejsce i opis samego miejsca pod bazę namiotową znajduje się w relacji Dom de Mischabel 4545 m n.p.m.). Pogoda nam sprzyjała, bo niebo tego dnia pokryło się chmurami i czasami kropił deszcz. Dlaczego sprzyjała? Ponieważ nie traciliśmy słonecznego dnia na przejście z miejsca na miejsce. Woleliśmy wykorzystać „byle jaki” dzień na przyziemne sprawy. Założyliśmy, że z bardzo ciężkimi plecakami pójdziemy z Randy do Zermatt i gdzieś na obrzeżach, w trawie pod lasem, rozbijemy namiot, skąd kolejnego dnia będziemy mogli dojść bezpośrednio pod lodowiec Gornergletscher. Naszą bazę opuściliśmy po godzinie 11.00. Mieliśmy dużo czasu, dlatego w drodze do Zermatt podziwialiśmy wodospad ze śnieżnym tunelem u jego stóp. Wtedy zaczął kropić drobny deszcz, ale na szczęście tylko na chwilę. Każdy z nas marzył, żeby gdzieś umyć się, stąd patrzeliśmy za jakimś ciekawszym miejscem.
Dotarliśmy do Zermatt. Nie zatrzymywaliśmy się w mieście,
ale raczej szliśmy na jego drugi koniec, żeby ominąć całą zabudowę. Chcieliśmy
koniecznie znaleźć miejsce pod namiot nie rzucające się w oczy. W okolicach
kolejki Furi, Schroeigmatten, znaleźliśmy ładną polanę, przez którą przebiegała
kolejka linowa. Na szczęście nikt nie przechodził obok nas przez dłuższy czas.
Nawet płynął tędy wartki potok. Rozbiliśmy namiot na małym wzniesieniu
górującym nad okolicą, pokrytym w całości trawą. Znajdowaliśmy się na wysokości
około 1900 m n.p.m. Miejsce wydawało nam się idealne i mieliśmy dostęp do
świeżej wody z gór. Kiedy padał drobny deszcz wykąpaliśmy się w potoku pomimo
niecałych 10°C. Nam wydawało się, że jest ciepło. Każdy z nas odetchnął z ulgą,
bo poczuliśmy się znacznie lepiej. Jeszcze raz musieliśmy rozglądnąć się za
dobrym miejscem na ukrycie niepotrzebnych rzeczy w okolicznych zaroślach. Około
7kg ukryłem w krzakach znajdujących się po drugiej stronie potoku. Przykryliśmy
je leżącymi gałęziami tak, że nikt ich nie był w stanie zauważyć. Rafał odłożył
trochę mniej, ale i tak dużo, bo głównie były to rzeczy potrzebne na powrót,
drobne monety, itp. Chcieliśmy zmniejszyć ciężar plecaków maksymalnie ile się
dało, żeby to one nie walczyły z nami. Około godziny 21.20 podziwialiśmy
wspaniały zachód słońca, który oświetlał zbocza Matterhorn 4478 m n.p.m. Pośród
zieleni wystawały jego majestatyczne granie. Ten widok bardzo zachęcał nas do
dalszej wędrówki. Położyliśmy się spać, ale Rafał stwierdził, że nie zaśnie, bo
temperatura szybko spadała. W nocy chmury zniknęły z nieba i wczesnym porankiem
przywitał nas przymrozek.
Wodospad w drodze z Randa do Zermatt
Nasz namiot na obrzeżach Zermatt
Mieliśmy 28 czerwca, a obudziliśmy się przy -2°C. Na dzisiaj
zaplanowaliśmy dojście pod lodowiec Gornergletscher tam, gdzie byliśmy rok temu.
Dokładnie w tym samym miejscu chcieliśmy rozbić namiot, z powodu uroku okolicy
i dostępności wody. Nazwaliśmy naszą bazę pod lodowcem „ostatnim zielonym
miejscem”. Rzeczywiście tak jest, ponieważ za zieloną równiną wyłania się
skalne zejście do lodowcowego i surowego świata. Mogliśmy iść bez mapy, bo
znaliśmy te szlaki z poprzedniej wyprawy. Wstaliśmy wyjątkowo wcześnie nie ze
względu na mróz, ale ze względu na dzwoneczki owiec. Usłyszałem je w oddali i
tuż po wschodzie słońca powiedziałem Rafałowi, że musimy wstawać, bo chyba ktoś
idzie w naszą stronę. Okazało się, że starszy pan będący pasterzem szedł na tutejsze
polany, żeby wypasać owce. Nie chcieliśmy rzucać się w oczy, dlatego szybko
zwinęliśmy namiot i spakowaliśmy go do pokrowca. Zanim doszedł do nas, na
trawie leżał już tylko złożony namiot i nasze plecaki. W panującym chłodzie
gotowaliśmy zupę, po której założyliśmy wczesne wyjście w stronę lodowca.
Ponownie rozmawialiśmy o spóźnionej wiośnie, kiedy zobaczyliśmy na termometrze
-2°C, 28 czerwca. Mieliśmy nadzieję na piękne odbicia Matterhornu w wodach
stawu Riffelsee tak, jak mieliśmy okazję podziwiać je rok temu. Obraliśmy
kierunek na Riffelalp, a później na Riffelberg. Prowadzą tam co najmniej trzy
różne szlaki, ale wszystkie zbiegają się w jednym miejscu. Widzieliśmy, że nie
kwitną róże alpejskie, ani nawet większość kwiatów, które występowały o tej
samej porze w ubiegłym roku. Nie zatrzymywaliśmy się, ponieważ minęliśmy dwa
większe hotele w środku gór. Takie widoki nas nie zachęcały, ale raczej
zmuszały do przyspieszenia tempa, by znaleźć się we właściwej części gór. Ogólnie
Riffelalp i Riffelberg są to skomercjalizowane rejony, które traktowaliśmy
raczej jako dogodna i szybka droga dojścia do celu. Kilkanaście minut po
opuszczeniu naszej bazy przekraczaliśmy potok drewnianym mostkiem. Pojawił się
problem. Tuż przed kładką jest mały wodospad, którego wody ją zalewają. W nocy
kropelki zdążyły zamarznąć, a pod mostkiem utworzyły się duże sople lodu.
Przejście z ciężkimi plecakami okazało się bardzo trudne, ponieważ nie mogliśmy
utrzymać równowagi. Nawet tak łatwe miejsce sprawiło nam wiele problemów. Po
przejściu przez most podziwialiśmy białe czterotysięczniki, między innymi
Matterhorn, który wysuwał się na pierwszy plan.
Zamarznięty i bardzo śliski mostek
Widoki z okolic mostka
Wędrówka do Riffelsee - ustępująca zima w lipcu...
Zamarznięty staw Riffelsee pod koniec czerwca - wiosna tego roku wyjątkowo się spóźniła...
Zamarznięty i bardzo śliski mostek
Widoki z okolic mostka
Wędrówka do Riffelsee - ustępująca zima w lipcu...
Zamarznięty staw Riffelsee pod koniec czerwca - wiosna tego roku wyjątkowo się spóźniła...
Dalszą drogę pokonywaliśmy dość szybko, kierując się na
Riffelalp i na Riffelberg. Do pokonania jest duża różnica wzniesień (około 600m
wysokości), przez co poświęciliśmy na nią kilka godzin. Dotarliśmy do
Riffelsee. Jego widok bardzo nas zaskoczył. W tamtym roku, w czerwcu, dookoła stawu
kwitły piękne alpejskie kwiaty, a jego wodach odbijały się góry. Szliśmy
wówczas w krótkich koszulkach, a teraz Riffelsee dopiero odmarzał i dopiero
odchodziła zima! Jakże odmienne warunki panują w tym samym okresie czasu w
różnych latach… Martwiliśmy się, bo skoro tutaj jest taka zima, to co będzie
dalej… Czy uda się w ogóle dojść do Monte Rosa Hutte przechodząc przez lodowiec
Gornergletscher i Grenzgletscher. Mimo wszystko zatrzymaliśmy się na dłuższą
chwilę, by popatrzeć na Riffelsee. Zrobiliśmy kilka ujęć tego miejsca i
poszliśmy znaną nam ścieżką, stopniowo opadającą zboczem w kierunku lodowca
Gornergletscher. Wiedzieliśmy, że musimy jeszcze iść co najmniej półtorej do
dwóch godzin, żeby dojść do naszego miejsca. Na szczęście przed sobą nie
mieliśmy więcej podejść. W zupełnej ciszy stopniowo traciliśmy wysokość,
mijając od czasu do czasu turystów, w większości z Azji. Większość z nich
zostawała przy stawie, nie wiedząc co stracili, bo wystarczyło przejść kawałek
dalej, by zobaczyć przepiękne pasmo gór najwyższych w Alpach – Monte Rosa. Pogoda
dopisywała. Na niebie przemieszczały się tylko pojedyncze chmury. Mogliśmy
podziwiać znany nam Dufourspitze, na którym byliśmy rok temu, czy też Nordend,
Castor, Pollux i Breithorn. Wszystkie szczyty wyglądały fenomenalnie. Zmartwił
nas tylko jeden fakt, że wszędzie zalegały grube warstwy śniegu i w okolicach
Monte Rosa Hutte panowała jeszcze surowa zima. Wiedzieliśmy, że będzie trudno,
albo niemożliwie, żeby dojść do Punta Gnifetti, tym bardziej, że obraliśmy
zupełnie niepopularną trasę od strony szwajcarskiej, którą prawie nikt nie
chodzi, a w drodze mieliśmy mieć silnie uszczeliniony lodowiec. Rafał martwił
się, że możemy z całego przejścia nic nie mieć i przyszliśmy drugi raz w to
samo miejsce tracąc niepotrzebnie czas, bo byliśmy przecież tutaj w znacznie lepszych
warunkach. Ja starałem się patrzeć na to inaczej, mówiąc: dopóki nie zobaczymy
i nie sprawdzimy, to nie wiemy co na nas czeka. W drodze do naszej bazy
zauważyliśmy, że przez jeden rok lodowiec Gornergletscher stopił się dość
znacznie, bo jeziora lodowcowe powiększyły się, a koryta rzeczne stały się
jeszcze większe. Co najbardziej nas zdumiało to brak stawu Gornersee!
Potwierdziły się przypuszczenia jednego z przewodników w 2012 roku, że wody stawu
wpłyną pod lodowiec Gornergletscher.
W drodze do ostatniego zielonego miejsca przed zejściem do lodowca Gornergletscher (widok na Breithorn 4164 m n.p.m.)
Ostatnie zielone miejsce przed lodowcami... - tu się rozbiliśmy tak, jak rok temu
W drodze do ostatniego zielonego miejsca przed zejściem do lodowca Gornergletscher (widok na Breithorn 4164 m n.p.m.)
Ostatnie zielone miejsce przed lodowcami... - tu się rozbiliśmy tak, jak rok temu
ZIMA NA PRZEŁOMIE CZERWCA I LIPCA
Po około dwugodzinnej wędrówce dotarliśmy do naszej bazy, do
„ostatniego zielonego miejsca”. Wiedzieliśmy, że odtąd rozpocznie się surowy
świat. Wieczorem przyszły do nas koziorożce alpejskie, tak samo, jak w 2012
roku. Zwyczajowo przychodziły przed zachodem słońca. Trzy najsilniejsze robiły
zwiad w terenie i po rozpoznaniu dawały znać gwizdami pozostałej szesnastce,
żeby mogły przyjść. Robiły tak, ponieważ za naszym namiotem znajdował się
niewielki staw, z którego piły wodę. Dzięki temu, że naszą bazę założyliśmy
blisko stawu mogliśmy popatrzeć z bliska na koziorożce. Nie bały się ludzi.
Podchodziły blisko. W miarę upływu dnia chmur na niebie przybywało, ale
mogliśmy podziwiać jeszcze najwyższe szczyty oraz okolicę. Dopiero z tego
miejsca mogliśmy zobaczyć, jak bardzo panują tu zimowe warunki. Najbardziej
obawialiśmy się o przejście lodowcem Gornergletscher, ponieważ jest on usiany
równoległymi do siebie szczelinami. Wystarczyła niewielka warstwa śniegu, żeby
skutecznie je zasłonić i sprawić, żeby przejście stało się bardzo
niebezpieczne. Wyszliśmy na skraj przepaści skalnej, aby zobaczyć, jak wygląda
lodowiec. Na szczęście śnieg zalegał tylko w najwyżej położonej jego części.
Miejsce, w którym przechodziliśmy rok temu pozwalało na bezpieczne przejście.
Odetchnęliśmy z ulgą. Do wieczora prowadziliśmy rozmowy przed namiotem,
ponieważ pogoda sprzyjała by korzystać z dnia do samego końca. Nastał wieczór i
niebo pokryło się gęstymi chmurami konwekcyjnymi. Dla mnie oznaczało to
załamanie pogody na następny dzień. Z drugiej strony, tym kolejnym dniem była
sobota. Nie wiem jak to jest, ale soboty w większości muszą być deszczowe i
byle jakie, co wynika z prowadzonych przeze mnie zapisków pogodowych od 17 lat.
Z tego powodu nie nastawiałem się na nic dobrego. Jednak to, co miało nadejść
zaskoczyło nas bardzo mocno. Położyliśmy się spać. Rafał obudził się w nocy za
potrzebą. Powiedział, że… pada gęsty, mokry śnieg! Nie tego spodziewaliśmy się
30. czerwca… Oczekiwaliśmy bardziej wiosennej pogody… Z każdą godziną śniegu
przybywało, a okolica pokrywała się bielą. Po godzinie 8.00 chcieliśmy wstać i
rozejrzeć się po okolicy, ale niestety opad nie ustawał. Śnieg bardzo obficie padał
nieprzerwanie przez 21 godzin. Spadały duże i ciężkie płatki, które szybko zasypywały
teren. W ciągu dnia rozmawialiśmy o tym, czy w ogóle ma sens nasza dalsza
przeprawa przez lodowiec. Ciągle myślałem, że śnieg zasypał szczeliny na
lodowcu i teraz będzie bardzo łatwo o wypadek.
Okres, kiedy padał śnieg dłużył nam się w nieskończoność. Temperatura
znacznie spadła, zrobiło się wilgotno i w ogóle nieprzyjemnie. Widoczność spadła
do poziomu 30 – 50 metrów, przez co nie mogliśmy sprawdzić, jak wygląda
lodowiec. Z trudem wyszliśmy na chwilę z namiotu, ponieważ pogoda bardzo
zniechęcała. Jedynie potrzeby zmuszały nas do tego. Dzięki temu, że musiałem
wyjść na zewnątrz mogłem podziwiać stado koziorożców alpejskich, które przyszło
w nasz rejon. Przyglądałem się ich walkom na rogi. Odgłosy walk co chwilę
słyszeliśmy w namiocie. Trudno było zobaczyć coś więcej, ponieważ opadające
płatki śniegu bardzo mocno ograniczały widoczność. Wszystko oglądało się jak za
mgłą. Każdy z nas myślał, że dalej nie uda nam się dojść, a próba wejścia na
Punta Gnifetti przy takiej zimie i w takich warunkach jest niemożliwa, tym
bardziej, że planowaliśmy trasę od szwajcarskiej strony, którą nikt nie chodzi,
albo raczej pojedyncze osoby i to tylko w sezonie. Każdy z nas pogrzebał
wszelkie nadzieje, ale nikt głośno tego nie wypowiadał. Mimo wszystko
oczekiwaliśmy bardziej optymistycznego następnego dnia. Na wieczór, po godzinie
19.30 opad nagle ustał, a po chwili chmury zaczęły rozpadać się na mniejsze.
Zniknęły z nieba w kilka dłuższych chwil! Powiedziałem Rafałowi: jutro będzie
bardzo dobra pogoda, ale dzisiaj w nocy przymrozi! Jeszcze tej samej doby
mieliśmy okazję podziwiać piękny zachód słońca i czerwieniejące szczyty takie,
jak Castor, Pollux czy Lyskamm. Widowisko trwało krótko, ale wlało w nas
mnóstwo nadziei. Nie wychodziłem już sprawdzać stanu lodowca z powodu
ciemności. Zauważyliśmy tylko, że trawy pokryły się białym puchem dookoła, ale tylko
w rejonie gór najwyższych. Widzieliśmy, że chmury zatrzymały czterotysięczniki
i tylko tutaj skumulował się opad. Czy to dobrze, czy źle – już wkrótce miało
się okazać. Kiedy zobaczyłem niebieskie niebo wieczorem moje nadzieje ponownie
odżyły.
WĘDRÓWKA PRZEZ LODOWIEC GORNERGLETSCHER I GRENZGLETSCHER
Następnego dnia wstaliśmy jeszcze przed wschodem słońca.
Dobra pogoda rzeczywiście zachęcała do wyjścia. Oczekiwaliśmy na wschód,
ponieważ chcieliśmy sfotografować czerwieniejące góry. Widok naprawdę stawał
się niezwykły z każdą chwilą. Zanim wróciliśmy do namiotu minęły dwie godziny.
Chodziliśmy dookoła i wzdłuż stromego stoku, by przyglądnąć się naszej trasie.
Z tego miejsca mieliśmy bardzo dobry widok na lodowiec Grenzgletscher, którym
mieliśmy iść na Punta Gnifetti (Signalkuppe) 4554 m n.p.m. Chciałem mieć jego
widok „z lotu ptaka” na zdjęciu, żeby w razie ataku szczytowego mieć pogląd na
przebieg możliwej trasy. W domu przeczytałem dużo materiałów na temat, którędy
iść i jak pokonywać przeszkody. Szkoda tylko, że wszystkie zapiski porwał mi
wiatr na szczycie Dom 4545 m n.p.m. Teraz musiałem polegać jedynie na tym, co pozostało
w pamięci. Kiedy słońce podniosło się wyżej, zaczęliśmy pakować wszystkie
rzeczy i składać namiot. Na dzisiaj zaplanowaliśmy założenie kolejnej bazy
ponad Monte Rosa Hutte, gdzieś na śniegu, w pobliżu schroniska. Stamtąd
mieliśmy skręcić w prawo od głównej linii skał i wejść na uszczeliniony lodowiec
Grenzgletscher prowadzący aż do Punta Gnifetti. Cieszyliśmy się bezchmurną
pogodą i wspaniałymi widokami. Panorama z widokiem na pasmo Monte Rosy robiła
ogromne wrażenie. Z dokładnością mogliśmy przyjrzeć się Dufourspitze,
Nordendowi, czy też Lyskammowi. Pomimo fatalnych wczorajszych warunków dzisiaj
wszystko wyglądało bardzo optymistycznie. I chociaż przy Monte Rosa Hutte zalegały
większe masy śniegu, to jednak przejście wyglądało na możliwe. Po spakowaniu
wszystkich rzeczy poszliśmy jeszcze z aparatami nad spokojny staw, z którego wodę
piły koziorożce alpejskie. W jego wodach odbijało się całe pasmo Monte Rosy,
przez co zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę. Niecodziennie można zobaczyć
takie widoki! Po dłuższej chwili wróciliśmy do naszych rzeczy i poszliśmy w
stronę lodowca Gornergletscher.
Przepiękny wschód słońca oglądany z naszej bazy
Przepiękny wschód słońca oglądany z naszej bazy
Przez chwilę szliśmy normalną, wydeptaną ścieżką. Doszliśmy
do skalistego urwiska. Trawa nagle zanikła i od tego momentu wkroczyliśmy w
surowy świat zimy. Na szczęście zamontowano tu bardzo wysokie dwie drabiny,
którymi trzeba zejść. Można powiedzieć, że schodzi się po nich „z przesiadką”,
bo jedna nie jest kontynuacją drugiej, ale raczej kiedy w połowie ściany
skalnej kończy się pierwsza drabina, to po prawej stronie znajduje się druga i
trzeba na nią wejść skręcając nieco w bok. Na szczęście obie mają solidne
poręcze, dlatego kto chodzi po Tatrach nie będzie się ich obawiać. Jedynie ich
wysokość może przerażać, bo są znacznie większe niż te znane z Orlej Perci.
Przejście drabinami przebiegało nam szybko i sprawnie, ponieważ wiedzieliśmy z
poprzedniej wyprawy, jakie trudności występują na całej trasie. Po zejściu z
drabiny doszliśmy do wartkiego potoku, którego normalnie nie da się przejść.
Jeszcze kilka lat temu ludzie musieli przeskakiwać po kamieniach i nie zawsze
to się udawało. Teraz zauważyliśmy całkowicie nowy, niebieski, stalowy mostek,
który ułatwiał przeprawę. Za mostkiem trasa prowadzi w skalistym terenie. Na
szczęście jej cały przebieg oznakowano niebiesko-białymi tyczkami tworzącymi
trójnożny stojak. Zwykle w środku jest podwieszony kamień, żeby silne wiatry
nie przewracały ich. Za płaskim, skalistym miejscem szlak prowadzi do przewężenia.
Przejście zaczyna się od ubezpieczonej linami ścieżki. Liny zabezpieczające
przypominają poręcze i znajdują się po stronie przepaści, a nie jak, to jest w
Tatrach – po stronie skał. Duży i ciężki plecak trochę utrudniał przejście,
ponieważ jest ciasno, ale daliśmy radę. Nieco dalej, za odcinkiem z linami, wchodzi
się na granicę skał i lodu. Od tego momentu idzie się moreną boczną lodowca
Gornergletscher. Zanim wejdziemy na lodowiec mogą pojawić się trudności, a
wszystko zależy od pory, w której organizujemy wyprawę. Przed 20. czerwca, na
przejściu z moreny bocznej na lodowiec może nie być jeszcze zrzuconego
drewnianego mostu nad dużą przepaścią i jedyną drogą może okazać się wyszukanie
odpowiedniego i tak już topniejącego mostu śnieżnego. Trzeba uważać, bo
przepaść między moreną a lodowcem jest konkretna. W 2012 roku przechodziliśmy
takim mostkiem, a teraz trafiliśmy na piękny, drewniany most, który ułatwił
sprawę. Po jego drugiej stronie utworzyła się głęboka kałuża, po której
częściowo musieliśmy przejść. Trochę się umoczyliśmy. Od tego momentu weszliśmy
na lodowiec Gornergletscher.
Wysokie drabiny na ścianie skalnej
Rok temu szukaliśmy słynnej liny wyznaczającej punkt, gdzie można było przekroczyć ten rwący potok. Od roku 2013 niebieski most ułatwia zadanie
Zejście do lodowca Gornergletscher
Oznaczenia trasy na lodowcu Gornergletscher
W połowie drogi na lodowcu
Wysokie drabiny na ścianie skalnej
Rok temu szukaliśmy słynnej liny wyznaczającej punkt, gdzie można było przekroczyć ten rwący potok. Od roku 2013 niebieski most ułatwia zadanie
Zejście do lodowca Gornergletscher
Oznaczenia trasy na lodowcu Gornergletscher
W połowie drogi na lodowcu
Przejście lodowcem znaliśmy z ubiegłego roku toteż
postanowiliśmy nieco przyspieszyć kroku. Zegarki wskazywały godzinę 11.45, więc
mieliśmy dużo czasu na dojście i założenie kolejnej bazy. Chociaż lodowiec jest
mocno uszczeliniony, to o tej porze nie pokrywa go warstwa śniegu, dzięki czemu
każdą z nich widać bardzo dobrze. Wystarczy przechodzić nad nimi w rakach w
węższych miejscach i wypatrywać niebiesko-białych tyczek. Przy dobrej pogodzie
widać pięć kolejnych na przód, dzięki czemu rysuje się przebieg ogólny całej
trasy. Przejście lodowcem Gornergletscher jest bardzo łatwe. Odbywa się ono
stopniowo w dół, w stronę szczelin. Dochodzi się do miejsca, gdzie lodowce
Gornergletscher i Grenzgletscher łączą się ze sobą. My jednak nie wchodzimy na
punkt styku, ale trochę wcześniej niebiesko-białe tyczki wskazują przejście na
kolejną, skalistą morenę boczną tuż przed stykiem. Warto zdjąć raki, ponieważ
nie ma tu oblodzonych powierzchni, ale za to występują w bardzo dużej ilości
kamienie i głazy naniesione przez lodowiec. W nierównym terenie dochodzi się do
drugiego lodowca – Grenzgletscher. Przed moreną boczną spotkaliśmy kilku
chłopaków, którzy wracali z Dufourspitze, ale z powodu załamania pogody nie
udało im się wejść na szczyt. W trakcie przechodzenia z jednego lodowca na
drugi warto zwrócić uwagę na piękne oczko wodne, które utworzyło się w
„brudnym” lodzie. Tyczki prowadzą obok niego, dlatego nie sposób go przegapić. Na
obu lodowcach płyną potoki lodowcowe, które są bardzo zimne i na granicy
zamarzania. W ciepłe dni warto z nich korzystać. My nabraliśmy z nich jak
najwięcej zimnej wody. Jest krystalicznie czysta. Jeśli ma się więcej czasu,
warto przyglądnąć się tunelom, które potoki wydrążyły w lodowcu. Jeszcze inną
sprawą są cieki wodne, które płyną tuż pod powierzchnią lodu i w szczelinach utworzyły
wodospady. Widok jest niesamowity, ale trzeba uważać na zagrożenie, żeby nie
wpaść w ich bezkresne, ziejące czernią czeluście. Pogoda niezmiennie
utrzymywała się bezchmurna.
Oczko wodne pomiędzy lodowcami Gornergletscher i Grenzgletscher
Oczko wodne pomiędzy lodowcami Gornergletscher i Grenzgletscher
Przeszliśmy na drugi lodowiec. Tutaj jest trochę trudniej,
ponieważ niebiesko-białe tyczki wprowadzają w błąd. Ustawiono je wiele lat
temu, a lodowiec zmienił swój kształt. W rejonie, które wskazują powstały ogromne
szczeliny zupełnie nie do przejścia. Przypominają kaniony, dlatego my
wybraliśmy przejście około 100m na lewo od nich. Chociaż tam również występują głębokie
szczeliny, to można wyszukać odpowiednią drogę. My skupiliśmy się na
bezpieczeństwie i nie ignorowaliśmy zagrożeń. Tak wybraną drogą dochodzi się do
skraju lodowca. Trzeba uważać, żeby nie przegapić zejścia z Grenzgletscher,
ponieważ nie jest mocno widoczne. Przed skałami trzeba odszukać trzy ostatnie
tyczki i najbliższą po stronie skał, którą uda się wypatrzeć. Wszystkie trzeba
połączyć niejako jedną linią i iść w tym kierunku. Na granicy lodu i skał
powinien znajdować się drewniany mostek (w późniejszym terminie) lub po prostu przeskakuje
się ze skraju lodowca na skałę. I ponownie trzeba uważać, bo nie wolno stawać
na samym brzegu lodu, ponieważ od strony skalnej zobaczysz, że po lodem
znajduje się ogromna jama – można by rzec – jaskinia. W razie pęknięcia lodu
jest do czego wpaść… Z tego względu zalecam przeskok na 2-3 kroki przed
krawędzią lodu na skały. Od tego miejsca trasa jest łatwa, ale trochę
oddziałująca na psychikę, ponieważ widzimy schronisko, a ścieżka kluczy gdzieś
wśród gładkich płyt skalnych i głazów. Całą drogę ubezpieczono licznymi
ułatwieniami. Na początku znajdziemy drewniane schody, ponad dwadzieścia klamer
i liny. Trasa zwykle jest częściowo zasypana śniegiem, ale zawsze ktoś tędy
przeszedł i nie trudno o wybranie właściwej drogi. Dochodzi się do grani
tworzącej ogromne koryto po lodowcu Grenzgletscher, który wypełniał je aż do tego
poziomu. To, co z niego pozostało dzisiaj, to tylko jego niewielka część. Z
perspektywy „ostatniego zielonego miejsca” bardzo dobrze widać, jak wielkie
jest to koryto i ile lodu się w nim niegdyś mieściło. Szlak z drewnianymi
schodami i płytami skalnymi po prostu by nie istniał. Wędrówka odbywałaby się
bezpośrednio po lodowcu.
Szlak prowadzący do schroniska Monte Rosa Hutte
Szlak prowadzący do schroniska Monte Rosa Hutte
Takim sposobem doszliśmy do schroniska. Obiekt robi ogromne
wrażenie, ponieważ wybudowano go w 2009 roku opierając się na najnowszych
technologiach. W większości pokryty jest panelami słonecznymi, które
jednocześnie tworzą ściany, a jego solidną konstrukcję tworzą liczne drewniane
bale. O dziwo jest to najlepszy materiał budowlany na trudne warunki atmosferyczne
i silne alpejskie wiatry. Dodatkowo schronisko wykorzystuje podwójny system
obiegu wody, gdzie zużyta woda z umywalek płynie do spłuczek i dzięki temu jest
ponownie wykorzystywana. Całość dopełnia fakt, że ściany są wykonane tak, żeby
utrzymywały ciepło zgromadzone od ludzi. Tyle ponoć wystarcza, by utrzymać
ciepłotę w obiekcie. Wykorzystano technologię wojskową. Panele słoneczne
dostarczają aż 90% energii i jest nawet dostęp do Internetu. Będąc dłużej w
jego okolicach można zobaczyć, jak dowożone są towary śmigłowcem i można
podziwiać zręczność pilotów. Znaliśmy schronisko, bo w tamtym roku, zanim je
otwarli dla turystów, mieliśmy okazję zwiedzić je w zupełnej ciszy. Ogólnie
jest bardzo drogie – typowo szwajcarskie. Cena za nocleg w czasie naszej
wyprawy wynosiła 45 Euro, co dawało ponad 180zł/noc. Na nasze warunki to zdecydowanie
za dużo. Z drugiej strony nastawiliśmy się na spanie w namiotach, bo to
podobało nam się bardziej. Mogliśmy poczuć klimat prawdziwej wyprawy. Właściciel
lub osoba prowadząca schronisko była bardzo miła. Pytaliśmy o drogę przejścia
na Punta Gnifetti (Szwajcarzy nazywają tę górę Signalkuppe i tej nazwy używaliśmy
w rozmowie z prowadzącym). Pan
odpowiedział, że wejście na górę jest możliwe i wskazał nam którędy trzeba iść,
ale powiedział, że niewielu tamtędy chodzi. Te informacje dodały nam wielkiej
otuchy, bo mieliśmy idealną pogodę i na dodatek zdobyliśmy informacje, które
chcieliśmy usłyszeć. Po krótkiej rozmowie zapytaliśmy, czy możemy rozbić namiot
powyżej schroniska, na wysokości drewnianych tyczek. Zgodził się. Nie robił
żadnych problemów. Nawet wskazał, że ktoś tam jest. Przy schronisku spotkaliśmy
Polaków wracających z Dufourspitze. Szybko się zaprzyjaźniliśmy.
Schronisko Monte Rosa Hutte
Standardowo - jak rok temu - namioty rozbiliśmy powyżej schroniska
Widok z namiotu w stronę schroniska Monte Rosa Hutte
Schronisko Monte Rosa Hutte
Standardowo - jak rok temu - namioty rozbiliśmy powyżej schroniska
Widok z namiotu w stronę schroniska Monte Rosa Hutte
Razem poszliśmy do drewnianych tyczek, gdzie rozbiliśmy
namioty. Na miejscu stanęły trzy namioty. Zrobiło się od razu optymistyczniej.
Chociaż mieliśmy różne cele, to łączyło nas to samo. Chęć wejścia na najwyższe
góry. Chłopaki próbowali wejścia na Mt. Blanc drogą 3M, ale nie udało im się.
Teraz próbowali Dufourspitze, ale widząc, jak mało mają czasu nie myślałem, że ich
wyprawa może się udać. Obrane góry i sposób realizacji planów raczej
przypominały wyścig z czasem. Jak się później dowiedzieliśmy – nie weszli na
szczyt. Chłopaki opowiadali o lichym mostku przed przełęczą Sattel 4356 m
n.p.m. i drodze, jaką wszyscy wybierali. Dziwiliśmy się, kto wytyczył drogę
tak, jak się idzie na Punta Gnifetti, podczas, gdy przewodniki mówią przejściu
trasą „przez wodospad”, czyli w środku, pomiędzy dwoma równoległymi liniami
skał, gdzie pod śniegiem płynie potok. Wyglądało to tak, że ktoś pierwszy szukał
drogi, a za nimi inne ekipy utrwalały tę błędną informację, udeptując jeszcze
szerszą ścieżkę. Z ich relacji dowiedzieliśmy się, że żadna z ekip nie weszła
na szczyt z powodu dużych nawisów na grani i trudności technicznych. Inni
szukali właściwej drogi i wracali w połowie. Panowały za bardzo zimowe warunki.
My tymczasem cieszyliśmy się spokojem dnia. Termometr wskazywał +42°C w słońcu,
bo cienia i tak nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Znajdowaliśmy się przecież na
wielkiej otwartej przestrzeni. Dopiero wieczorem temperatura trochę spadła.
Zachód słońca w czerwcu można podziwiać około godziny 21.30, dlatego wcześniej
nie dało się zasnąć. W namiocie zrobiło się bardzo duszno i gorąco. Jako, że
planowaliśmy większą trasę niż ekipa z Polski, zaplanowaliśmy wstawanie o
godzinie 23.10 i wyjście o północy. Oni dzień wcześniej wychodzili o godzinie
2.00 – jak to zwykle robi się przy próbie wejścia na Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Ekipa z Polski życzyła nam powodzenia. My byliśmy rok temu na samej górze,
dlatego podzieliliśmy się informacjami na przyszłość. Przyznaliśmy, że Monte
Rosa to piękne góry i trudno przyjechać tu tylko raz, bo tyle szczytów jest do
zobaczenia. Po rozmowach poszliśmy spać. Próbowaliśmy zasnąć, ale nie dało się,
dopóki nie zaszło słońce. W świadomości mieliśmy fakt, że za półtorej godziny
musimy wstawać, jeśli chcemy wejść na Punta Gnifetti. W przewodniku czytałem,
że będziemy potrzebowali 9-11h, a chcieliśmy być na wierzchołku w godzinach
porannych, żeby zdążyć wrócić zmrożonym lodowcem. Rozmiękające mostki śnieżne
są dużym zagrożeniem, dlatego zależało nam na czasie.
Godzina 21.00
Godzina 21.00
ATAK SZCZYTOWY
Pełni nadziei zasnęliśmy po godzinie 22.00. Całą noc
musieliśmy przespać w jedną godzinę. Wiedzieliśmy, że będzie to nierealne
zadanie i z pewnością wyruszymy z dużym zmęczeniem. Mimo wszystko wiedzieliśmy
gdzie idziemy i inaczej się nie dało załatwić tej sprawy. Wstaliśmy po 23.10,
jakby nastał zupełnie nowy dzień. Wtedy powiedziałem do Rafała: godzinę temu
szliśmy spać, a tu trzeba iść. Zebraliśmy się bardzo szybko i przygotowywaliśmy
ciepłą zupę oraz przetapialiśmy śnieg na wodę to termosu. Ja go nie miałem.
Wodę wlewałem do zwykłej plastikowej butelki mając nadzieję, że do szczytu nie
zamarznie w całości. Na Dufourspitze też tak zrobiłem i udało się. Do kieszeni
zabrałem standardowo orzechy i czekolady. Pozwalały mi jeść w trakcie wędrówki
bez zatrzymywania się. Najlepszym sposobem dla mnie było jedzenie w krótkich
odstępach czasu małymi porcjami. Dzięki temu zawsze miałem równe siły i nie
odczuwałem głodu. Zauważyliśmy jednak, że po zachodzie słońca temperatura nagle
spadła do blisko 0°C. Stopiony śnieg za dnia nie zamarzał. Noc wydawała się
ciepła, jak na te warunki i otoczenie lodowców. Jeszcze przed namiotem
określiliśmy drogę przejścia. Postanowiliśmy, że przed granią, gdzie prowadzi
„droga przez wodospad” (o czym jest w relacji Dufourspitze 4634 m n.p.m.),
skręcimy w prawo i pójdziemy u jej podnóży stopniowo wchodząc na lodowiec.
Wyruszyliśmy z namiotu około godziny 00.30. Poszliśmy tak, jak zakładaliśmy.
Nie mając notatek trzymaliśmy się tego, co pozostało w pamięci. Szliśmy tak,
około godzinę – wzdłuż grani. Na tym odcinku trasa jest czytelna i prowadzi
nieznacznie nachylonym stokiem, który nie wymaga większego wysiłku – podobnie,
jak dojście do skalistego podejścia na przełęcz Festijoch w drodze na Dom 4545m n.p.m. Czuliśmy, że jest bardzo ciepło tej nocy. Trochę nas martwił ten fakt,
bo oczekiwaliśmy zmrożonego śniegu, który ułatwiłby podejście. W mokrym śniegu
idzie się bardzo ciężko, bo przykleja się do raków.
Po godzinie nie mogliśmy zdecydować się na właściwą trasę.
Nie widzieliśmy gdzie trzeba iść. Rafał poszedł wzdłuż doliny, a ja wchodziłem
na strome wzniesienie, prowadzące na Dufourspitze. Po dłuższym czasie
zorientowałem się, że to nie jest właściwa droga i zawróciłem. Jedynie mogłem
popatrzeć z wysokości na teren i chociaż trochę ocenić sytuację. Dołączyłem do
Rafała. Znalazł jakieś niewyraźne ślady, którymi zaczęliśmy podążać. Dzięki nim
omijaliśmy małe szczeliny lodowcowe a także trudniejsze miejsca. Przyznajemy,
że za wzniesieniem, na które ja wchodziłem, około pół godziny drogi od niego,
trzeba przejść przez malutką dolinkę lodowcową, skąd trasa wiedzie na lodową
przepaść. Tworzą ją dwie lodowe kule przysypane śniegiem. Wystarczyło kilka
kroków dalej i nawet raki nie pomogłyby, żeby się utrzymać. Jest bardzo ślisko!
Szliśmy związani liną w odstępach, dlatego powoli przeczesywaliśmy teren. Za
lodowymi kulami trasa prowadziła dalej, stopniowo do góry. Nadal panowała
dodatnia temperatura, co utrudniało podchodzenie. W oddali zauważyłem, że inne
ekipy wyruszyły na Dufourspitze. Martwiłem się tylko, żeby na widok naszych
latarek nie poszli naszymi śladami, bo przez nasze ślady mogliby nie dojść do
swojego wyznaczonego celu. Długo nam się zdawało, że większość poszła za nami. Po
około czterech godzinach doszliśmy do bardzo uszczelinionego fragmentu lodowca.
Lód trzeszczał pod nogami i kruszył się. Prowadziłem według śladów, które gdzieniegdzie
widzieliśmy oraz według naszego uznania. Jedna z tych szczelin okazała się tak
długa, że obchodziliśmy ją tak długo, aż znaleźliśmy się po drugiej stronie
lodowca! Po obejściu szczeliny wracaliśmy z powrotem na jego lewy brzeg. Od
tego momentu trudności ustały. Minęliśmy jeszcze kilka mniejszych szczelin.
Minęło 5 godzin, a nam ciągle wydawało się, że tkwimy w tym
samym punkcie. Lyskamm, którego obserwowaliśmy, ciągle po prawej stronie zdawał
się „nie przesuwać”. Mieliśmy wrażenie, że stoi w tym samym miejscu i że
jeszcze wiele drogi jest przed nami. Na szczęście niebo zaczęło się rozjaśniać.
Widok bezchmurnego nieba i zachodzącego księżyca dodawał nadziei. Panował
zupełny spokój. Nawet nie wiał wiatr! Kiedy noc dobiegała końca dostrzegliśmy,
że Lyskamm powoli znajduje się za nami. Powyżej 4100 m n.p.m. dopadło nas
mordercze podejście. Nie występowały żadne trudności techniczne, ale około 10cm
śniegu zamarzło, a to, co pod nim przypominało raczej puch. Z punktu widzenia
lawinowego były to jedne z najgorszych warunków, ale trasa prowadziła w
niewielkim nachyleniu. Z każdym krokiem, kiedy chcieliśmy się odbić, żeby
postawić kolejny, zamarznięta warstwa śniegu zapadała się i przez to bardzo
męczyła. Nazwaliśmy to „dziadowaniem śniegu”, bo godzinne przejście tą trasą
potrafiło wycisnąć z człowieka wszystkie siły. Rafał powiedział, że czuje się
wykończony i że mi lepiej idzie chodzenie nocą. Motywowałem go do dalszej
wędrówki. Powyżej 4300 m n.p.m. trudności zniknęły. Teraz śnieg tworzył zwartą,
grubą warstwę. Mogliśmy przyspieszyć. Rafał przyznał, że w nocy szło mu się
gorzej, a za dnia znaczniej lepiej. Mi odwrotnie, bo w nocy mogłem prowadzić i
przecierać trasę. Tak też robiłem. Rafał szedł za mną w odstępie długości liny,
którą byliśmy związani. Nie wiem która godzina była, ale rozpoczął się wschód
słońca. Tak pięknego widoku jeszcze nie widziałem! Staliśmy pod Parrot Spitze
4432 m n.p.m. Po prawej stronie wisiał potężny serak oświetlany pomarańczowym
światłem, a dookoła widniały tylko czterotysięczniki i Matterhorn 4478 m n.p.m.
w roli głównej. W ciepłych barwach wschodzącego słońca góry wyglądały
bajecznie! Stanąłem, żeby zrobić zdjęcia panoramom dookoła. Poszliśmy wyżej.
Rafał zauważył jakąś chatę i powiedział, że to jest schronisko na Punta
Gnifetti. Ja zaś myślałem, że to jest skała i powiedziałem, że musimy iść jeszcze
dalej. Rafał zauważył też ślady po przejściu w drodze na Parrot Spitze 4432 m
n.p.m. Powiedział, że musimy do nich dojść i dzięki temu droga na szczyt będzie
łatwiejsza. Doszliśmy do nich bardzo szybko. Chata, którą widział, rzeczywiście
okazała
się być najwyżej położonym
budynkiem w Europie – Refuggio Margheritta – 4554 m nad poziomem morza. Tam
chcieliśmy dojść. Trochę dziwiłem się, bo przewodnik mówił o 9-11 godzinach, a
my szliśmy niecałe siedem i mielibyśmy dotrzeć do celu?
Poziom 4350 m n.p.m. - dopiero wschodzi słońce
Coraz bliżej do rozległej przełęczy
Fenomenalny wschód słońca
Przechodzimy obok wielkiego seraka pod Parrot Spitze
Szczyt coraz bliżej... (po lewej stronie widoczny wielki serak pod Parrot Spitze)
Poziom 4350 m n.p.m. - dopiero wschodzi słońce
Coraz bliżej do rozległej przełęczy
Fenomenalny wschód słońca
Przechodzimy obok wielkiego seraka pod Parrot Spitze
Szczyt coraz bliżej... (po lewej stronie widoczny wielki serak pod Parrot Spitze)
Pozostało nam niewiele do szczytu. Widzieliśmy trasę i ślady
prowadzące bezpośrednio do schroniska. Najpierw prowadziły słabo nachylonym
zboczem, aż dotarliśmy do głównej grani. Pomimo, że wszystko mieliśmy jak na
wyciągnięcie dłoni, to szliśmy jeszcze około godzinę. Po tym czasie miałem
wrażenie, że w ogóle nie przybliżyliśmy się do celu. Lekko nachylone zbocze
zdawało się nie kończyć. Jako, że prowadziłem i przecierałem szlak, doszedłem
do przełęczy na grani jako pierwszy. Wtedy na głos wyraziłem swoje zdumienie
tym, co zobaczyłem. Rafał szybko podbiegł, na tyle, na ile pozwoliły mu siły.
Zobaczyliśmy fenomenalne morze chmur! Stanęliśmy 2km nad chmurami, a drugie dwa
były pod nimi! Ten widok wgniatał w ziemię! Dodatkowo granice państwowe Włoch i
Szwajcarii rysowały dokładnie chmury! Strona włoska pokryła się całkowicie
chmurami, a strona szwajcarska w ogóle nie miała chmur. Oparły się one na
górach wysokich i dzięki temu widowisko przypominało ogromne morze, które
zatrzymała wielka tama. Widząc to, powiedziałem do Rafała: idziemy do
schroniska jak najszybciej – zobaczymy jeszcze więcej. Pomimo braku sił i
odczuwalnego rozrzedzonego powietrza przycisnąłem tempo. Podejście do
schroniska, a tym samym na szczyt, odbywa się bardzo stromym zboczem, po
zacienionej stronie. Bardzo szybko brakuje na nim tchu. Widząc, jak męczące
jest to podejście postanowiłem, że będę liczyć kroki. Co pięćdziesiąt
przystawałem i łapałem tchu i znowu szybkim tempem podchodziłem do góry.
Wystarczyło kilka takich przerw i o 7.40 rano stanąłem na szczycie! Na Rafała
czekałem jeszcze 10-15 min, bo podchodzenie szło mu wolniej. Mimo wszystko po
tym czasie cieszyliśmy się z wejścia na szczyt, z całej trasy, a w
szczególności z widoku, którego nikt już nam nie mógł odebrać. Tak
niecodziennego morza chmur dawno nie widziałem. Myślałem nawet o tym, żeby
zostać tu na noc, by podziwiać wschód słońca, bo musiał wyglądać niesamowicie znad
poziomu chmur. Miałem pieniądze przy sobie (nocleg kosztował 52 Euro), ale
kiedy pomyśleliśmy, że ekipy z Dufourspitze wrócą i zobaczą, że nas nie ma, to
pewnie pomyślą, że coś się stało i rozpocznie się akcja poszukiwawcza. Woleliśmy
patrzeć na przepiękne zjawisko i cieszyliśmy się nim ponad trzy godziny! Nie
wiał w ogóle wiatr. Usiedliśmy na drewnianym chodniku i podziwialiśmy...
Dopiero pierwsi ludzie wstawali w schronisku i tylko jedna kobieta wyszła na
zewnątrz z obsługi. Poniżej schroniska, pod chodnikiem, spod skał, wylewał się
wrzątek z rur.
"Wgniatające w ziemię" widoki ze szczytu Punta Gnifetti
Na szczycie Punta Gnifetti (Signalkuppe) 4554 m n.p.m.
Schronisko na szczycie Punta Gnifetti
"Wgniatające w ziemię" widoki ze szczytu Punta Gnifetti
Na szczycie Punta Gnifetti (Signalkuppe) 4554 m n.p.m.
Schronisko na szczycie Punta Gnifetti
Schronisko ma swój klimat, ponieważ zbudowano je tylko i
wyłącznie z drewna i to na dodatek ponad 60 lat temu. Wszystko trzyma się na
drewnianych podporach nad przepaścią. Nawet chodnik, którym szliśmy podtrzymywały
bardzo długie drewniane bale. Kiedy weszliśmy do środka czuliśmy
charakterystyczną wilgoć oraz „starość”. Wewnątrz znajdują się znaki
informacyjne, żeby nie wchodzić w rakach. To zrozumiałe, ponieważ całe drewno
byłoby już dawno „zaorane”. Na chwilę rozsiedliśmy się w schronisku.
Zostawiliśmy nasze rzeczy, zdjęliśmy raki i ponownie wyszliśmy na zewnątrz, by
podziwiać morze chmur. Nie mogliśmy nasycić oczu tym zjawiskiem. Rafał
powiedział: ty rób zdjęcia, a ja się po prostu na nie napatrzę. Teraz czuł
wielką radość, ponieważ nalegałem na Punta Gnifetti w każdej założonej bazie i
plan został zrealizowany pomimo złych warunków. Rafał mógł zobaczyć o czym
mówiłem, gdy powtarzałem, że Signalkuppe daje najpiękniejsze widoki w Europie. Ciągle
zachwycałem się tym zjawiskiem. Wiedziałem, że nie będzie trwać wiecznie, bo
takie morza chmur istnieją tylko dwie, trzy godziny po wschodzie słońca, a
później rozpoczyna się ich ruch, przekształcanie w inne formy, czy też następuje
konwekcja. Po dwóch godzinach utworzyło się kilka większych dziur w chmurach i
dzięki temu mogliśmy zobaczyć inne góry pod ich warstwą. Najbardziej podobał mi
się widok na Gran Paradiso i Mt. Blanc oraz na morze chmur po stronie
wschodniej. Na szczęście aparat oddał bardzo dobrze to, co widzieliśmy. Zwykłe
kompakty nie radzą sobie z granatowym niebem, które widać powyżej wysokości
2700 m n.p.m., dlatego konieczna jest lustrzanka. Przed godziną 10.00 Rafał
powiedział: chodź idziemy jeszcze na Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. skoro tu
jesteśmy. Początkowo nie chciałem iść, bo czułem się zajechany torowaniem trasy
przy „dziadowaniu śniegu”, ale widząc te panoramy, powiedziałem: idziemy!
WEJŚCIE NA ZUMSTEINSPITZE 4563 m n.p.m.
Zanim opuściliśmy schronisko Refuggio Margheritta zauważyliśmy, że wielu innych też próbowało swoich sił przy wejściu na Punta Gnifetti. Wszyscy jednak podchodzili od strony włoskiej, ponieważ normalna droga prowadzi właśnie od tamtej strony. Tylko my przyszliśmy inaczej. Po godzinie 10.00 rozpoczęliśmy zejście ze stromego stoku, z którego zeszliśmy dalej na wielkie pole śnieżne nie mające końca. W tym czasie zdążyło dojść kilka ekip, dlatego w rejonie Punta Gnifetti i Zumsteinspitze pozostawiły po sobie wydeptane ścieżki w śniegu. Teraz drogi przejścia stały się czytelne i jasne. Do Zumsteinspitze pozostało nam tylko 15min spokojnej wędrówki, a później musieliśmy wchodzić ostro pod górę. Jedynie samo podejście wymagało dobrej kondycji, ponieważ idzie się stromym i wąskim stokiem. Trudności mogły sprawić odsłonięte skały pod szczytem, gdzie łatwo można ujechać i spaść w przepaść. Szedłem tutaj powoli, żeby nic się nie stało. Z nami wchodziły inne grupy, dlatego zrobiło się weselej na widok, że nie jesteśmy sami. Widok na Punta Gnifetti z Zumsteinspitze jest niesamowity! Dopiero stąd można zobaczyć, jak umiejscowione jest schronisko i jak piękna to jest góra. Widzieliśmy inne ekipy idące między innymi na Parrot Spitze. Moim zdaniem, jeśli było się na Punta Gnifetti lub Zumsteinspitze, to nie ma potrzeby wchodzenia na Parrot Spitze. Widoki z dwóch pierwszych gór są znacznie piękniejsze. Ludzie raczej wchodzą tam by „kolekcjonować” swoje czterotysięczniki. My uznaliśmy, że te dwa nam wystarczą. Ze szczytu mogliśmy popatrzeć na przebieg naszej trasy prowadzącej od Monte Rosa Hutte. Widzieliśmy tylko jej część. Piękny lodowy serak, który mienił się ciepłymi kolorami wschodzącego słońca teraz widniał jako wielka, biała bryła pęknięta na pół. Wszystko wydawało się stąd takie malutkie, a kiedy przechodziliśmy obok niego wyglądał na ogromny, wielkości co najmniej miejskiego bloku! Przyglądnęliśmy się również ścieżce prowadzącej na Lyskamm. O dziwo o tej porze dnia do samego szczytu wydeptano już całą trasę. Trudno nam było ocenić trudność drogi na Lyskamm z tak dużej odległości. W oczy rzucała się bardzo stroma i wąska grań, ale nie wiedzieliśmy, jak to wszystko wygląda od strony idącego na jego szczyt. Na Zumsteinspitze ekipa włoska pogratulowała każdemu wejścia na wierzchołek góry. Wszyscy się cieszyli.
Przejście z Punta Gnifetti (Signalkuppe) na Zumsteinspitze (z tyłu po prawej widoczny Parrot Spitze)
Widoki z Zumsteinspitze
Zanim opuściliśmy schronisko Refuggio Margheritta zauważyliśmy, że wielu innych też próbowało swoich sił przy wejściu na Punta Gnifetti. Wszyscy jednak podchodzili od strony włoskiej, ponieważ normalna droga prowadzi właśnie od tamtej strony. Tylko my przyszliśmy inaczej. Po godzinie 10.00 rozpoczęliśmy zejście ze stromego stoku, z którego zeszliśmy dalej na wielkie pole śnieżne nie mające końca. W tym czasie zdążyło dojść kilka ekip, dlatego w rejonie Punta Gnifetti i Zumsteinspitze pozostawiły po sobie wydeptane ścieżki w śniegu. Teraz drogi przejścia stały się czytelne i jasne. Do Zumsteinspitze pozostało nam tylko 15min spokojnej wędrówki, a później musieliśmy wchodzić ostro pod górę. Jedynie samo podejście wymagało dobrej kondycji, ponieważ idzie się stromym i wąskim stokiem. Trudności mogły sprawić odsłonięte skały pod szczytem, gdzie łatwo można ujechać i spaść w przepaść. Szedłem tutaj powoli, żeby nic się nie stało. Z nami wchodziły inne grupy, dlatego zrobiło się weselej na widok, że nie jesteśmy sami. Widok na Punta Gnifetti z Zumsteinspitze jest niesamowity! Dopiero stąd można zobaczyć, jak umiejscowione jest schronisko i jak piękna to jest góra. Widzieliśmy inne ekipy idące między innymi na Parrot Spitze. Moim zdaniem, jeśli było się na Punta Gnifetti lub Zumsteinspitze, to nie ma potrzeby wchodzenia na Parrot Spitze. Widoki z dwóch pierwszych gór są znacznie piękniejsze. Ludzie raczej wchodzą tam by „kolekcjonować” swoje czterotysięczniki. My uznaliśmy, że te dwa nam wystarczą. Ze szczytu mogliśmy popatrzeć na przebieg naszej trasy prowadzącej od Monte Rosa Hutte. Widzieliśmy tylko jej część. Piękny lodowy serak, który mienił się ciepłymi kolorami wschodzącego słońca teraz widniał jako wielka, biała bryła pęknięta na pół. Wszystko wydawało się stąd takie malutkie, a kiedy przechodziliśmy obok niego wyglądał na ogromny, wielkości co najmniej miejskiego bloku! Przyglądnęliśmy się również ścieżce prowadzącej na Lyskamm. O dziwo o tej porze dnia do samego szczytu wydeptano już całą trasę. Trudno nam było ocenić trudność drogi na Lyskamm z tak dużej odległości. W oczy rzucała się bardzo stroma i wąska grań, ale nie wiedzieliśmy, jak to wszystko wygląda od strony idącego na jego szczyt. Na Zumsteinspitze ekipa włoska pogratulowała każdemu wejścia na wierzchołek góry. Wszyscy się cieszyli.
Przejście z Punta Gnifetti (Signalkuppe) na Zumsteinspitze (z tyłu po prawej widoczny Parrot Spitze)
Widoki z Zumsteinspitze
POWRÓT DO BAZY
O godzinie 10.54 rozpoczęliśmy zejście. Trochę późno, jak na
nasze plany, bo najbardziej obawialiśmy się rozmiękniętych mostków śnieżnych i
szczelin, które mijaliśmy w nocy. Trochę ich było. Bardziej cieszył fakt, że
dwie lodowe kule teraz będą widoczne i łatwiej nam będzie ominąć
niebezpieczeństwo. Zanim zeszliśmy ze szczytu popatrzeliśmy za plecy. Widniał
za nami znajomy Dufourspitze 4634 m n.p.m. i Nordend 4609 m n.p.m. O tej porze
piękne morze chmur rozpadało się, a chmury rozpoczęły zmieniać kształty. Cieszyliśmy
się, że tak wcześnie wyruszyliśmy, przed wszystkimi ekipami idącymi na
Dufourspitze, bo dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć niepowtarzalne morze
chmur, które wielu przegapiło. Od Włochów słyszeliśmy, że po stronie ich
ostatniej bazy jest pochmurno i mglisto. Nie dziwiłem się, bo znajdowaliśmy się
wysoko ponad poziomem chmur. Zejście przebiegało sprawnie pomimo utrudnienia
skalnego pod wierzchołkiem. Dotarliśmy na wielkie pole śnieżne, skąd
przyszliśmy i teraz dochodziliśmy do wydeptanej przez nas ścieżki.
Wiedzieliśmy, że nasza droga jest długa. Ponownie związaliśmy się liną. W
drodze powrotnej podziwialiśmy całe mnóstwo seraków. W nocy nie mieliśmy okazji
zobaczyć ich z powodu ciemności. Podobała nam się cała trasa, ponieważ seraki
bardzo pięknie zdobiły strome zbocza w oddali. W wielu miejscach stawaliśmy,
żeby je uchwycić na zdjęciach. Poniżej 3700 m n.p.m., w rejonie dużych
szczelin, zauważyliśmy najdziwniejszą formację. Wyglądała na zawianą warstwę zmrożonego
śniegu z wielką dziurą w środku. Na dodatek w dziurze wisiały sople. Nigdy
czegoś takiego nie widziałem. Wszystko to znajdowało się na skraju dużej dziury
będącej zasypaną szczeliną. Za nami zauważyliśmy jeszcze trzy inne seraki,
gdzieś na grani po lewej, przypominające trzy siedzące psy. Obowiązkowo
wszystkiemu musiałem zrobić zdjęcia. W pobliżu grani, gdzie w nocy
podchodziliśmy w stronę Dufourspitze, a później zawróciliśmy, mieliśmy okazję
patrzeć na piękny mały lodowiec, który wyglądał, jakby w nocy wyrównano go grabiami.
Na górze znajdowały się piękne i regularne grzędy. Nierówności te dodatkowo
miały czerwone pasy w poprzek, ułożone warstwami. Podobnie, jak skały w znanych
kanionach. Ciągle szliśmy swoimi śladami. Obserwowaliśmy szczeliny, które
omijaliśmy nocą. Dopiero teraz mogliśmy zobaczyć, jak niektóre z nich są
wielkie. Najbardziej przyglądałem się małej dolince lodowcowej i dwóm lodowym
kulom w sąsiedztwie.
Liczne seraki, których nie widzieliśmy w ciągu nocy
Ciekawa szczelina lodowcowa
Liczne seraki, których nie widzieliśmy w ciągu nocy
Ciekawa szczelina lodowcowa
Zza skał wyłoniło się znane nam schronisko Monte Rosa Hutte.
Teraz mogliśmy odetchnąć z ulgą i powiedzieć, że dotarliśmy bezpiecznie do
naszego namiotu. Cieszyliśmy się z całego przejścia i faktu, że wybraliśmy
bezpieczną drogę. W dużej mierze pomogły nam czyjeś zasypane ślady w nocy,
dlatego tym bardziej szczęście nam sprzyjało. Kto wie jaką drogę byśmy obrali
sami? Czuliśmy ogromne zmęczenie po długiej trasie i torowaniu szlaku w
śniegach. Kiedy przyszliśmy do bazy rzuciliśmy wszystko, napiłem się wody i zasnąłem
na gołej skale w pobliżu namiotu. Obudziłem się dopiero za trzy godziny. Słońce
bardzo mocno przypiekało. Niebieskie niebo ciągle radowało oczy. Takiej pogody
potrzebowaliśmy na wejście na szczyt. Z Rafałem przyznaliśmy, że w rejonie Monte
Rosy, co każde wejście mieliśmy właśnie taką pogodę. Po przebudzeniu czułem, że
słońce mocno sparzyło mi twarz, ale zmęczenie okazało się silniejsze niż chęć
poszukania lepszego miejsca do spania. Rafał też spał na jakimś głazie, ale
zdążył jeszcze rozłożyć sobie karimatę. Po przyjściu z Punta Gnifetti i kilku
godzinach snu pozostało nam niewiele czasu z dzisiejszego dnia. Dlatego
wykorzystaliśmy go na suszenie rzeczy i podziwianie widoków na lodowiec
Grenzgletscher oraz Gornergletscher. Powrót przez oba lodowce przewidzieliśmy
na jutro, żeby wszystko odbywało się spokojnie, bez niepotrzebnej gonitwy. Wieczorem,
kiedy zrobiło się trochę chłodniej gotowaliśmy standardowo pomidorówki. Rozmawialiśmy
też, gdzie pójdziemy dalej. Patrząc na mapę zaproponowałem, żeby pójść do Randy
i stamtąd spróbować dojść do schroniska w drodze na Weisshorn. Chodziło mi o
zobaczenie przebiegu trasy i ewentualnych trudności, które mogą czekać na nas w
przyszłości, gdybyśmy zdecydowali się na tą górę. Rafał tymczasem powiedział:
„już rok temu myślałem o Mettelhorn 3406 m n.p.m. Ta góra na mapie wygląda
bardzo fajnie i będzie widokowo”. Przyglądnąłem się tematowi i szybko spodobała
mi się ta propozycja. Powiedziałem: idziemy! Miał rację, bo jeśli pogoda
pozwoliłaby wejść na Mettelhorn, to z pewnością na zakończenie naszej całej
wyprawy ten szczyt byłby czymś pięknym. Góra nie przedstawiała żadnych
trudności, ale raczej pozwalała cieszyć się sielankowym klimatem alpejskich
łąk.
WĘDRÓWKA POWROTNA DO "OSTATNIEGO ZIELONEGO MIEJSCA"
Nastał kolejny dzień. Niebo nadal utrzymywało się bezchmurne, dlatego chcieliśmy wykorzystać dzisiejszy dzień na dojście do „ostatniego zielonego miejsca”. Po godzinie 10.40 zaczęliśmy pakować rzeczy. Nie spieszyło się nam. Wstąpiliśmy jeszcze do schroniska Monte Rosa Hutte i spotkaliśmy prowadzącego obiekt. Powiedzieliśmy mu o Punta Gnifetti oraz pożegnaliśmy się. Rozpoczęliśmy zejście. Przebiegało bez żadnych problemów i bardzo szybko. Widzieliśmy kolejne ekipy idące do góry – głównie z myślą o wejściu na Dufoursitze. Monte Rosa Hutte, to główna baza wypadowa właśnie na tą górę. Idąc przez Grenzgletscher zauważyliśmy na powierzchni lodu mnóstwo oczek wodnych przypominających powiększone ślady psa. Jedne „czteropalczaste”, a inne pięcio-, sześcio-, czy nawet ośmiopalczaste. Oczywiście nie pochodziły od śladów jakiś zwierząt, a jedynie przypominały taki kształt. Mogliśmy z nich czerpać wodę, dlatego napełnialiśmy półlitrowe butelki. Na tej wysokości panował upał, dlatego łyk orzeźwiającej wody z lodowca bardzo nam się przydał. Kiedy dochodziliśmy do moreny bocznej, gdzie stykały się oba lodowce, Rafał wpadł na pomysł, żeby nie iść tak, jak wskazują niebiesko-białe tyczki, ale chciał zobaczyć pozostałość po stawie Gornersee. Widzieliśmy, że znajdują się tam ogromne masy lodu i mieliśmy nadzieję, że zobaczymy jakiś tunel po wielkiej rzece. Zboczyliśmy ze szlaku, ale szybko doszliśmy na skraj przepaści. Zauważyliśmy wielki lodowy tunel! Odszukaliśmy inną możliwą drogę zejścia, bo koniecznie chcieliśmy tam zejść. Wiedzieliśmy, że na pewno nikogo nie spotkamy. Panowała zupełna cisza. Udało się zejść łagodnie nachylonym zboczem, wykorzystując częściowo sklepienie tunelu po prawej stronie, aż do samego dna wielkiego niegdyś stawu. Rafał powiedział: „mam nadzieję, że tu nic nie poleci”. Jak skończył wypowiadać te słowa z góry sklepienia spadł kamień… Weszliśmy do środka. To, co zobaczyliśmy zdumiało nas, jak nigdy! Cały tunel tworzyły pięknie wypolerowane ściany lodowe. Pracę wykonały nieustannie płynące wody. Wyglądały, jak gdyby ktoś polerował je, umieszczając dodatkowo w ich przezroczystych lodach złote piaski. Nawet sklepienie wyglądało tak samo. Najciekawsze okazało się wejście do tunelu, ponieważ topniejący lód przypominał ogromną paszczę rekina, z którego obficie kapała woda i czasem spadał jakiś kamień. Podziwialiśmy widoki ze środka. Czuliśmy się malutcy, ponieważ tunel nie był długi, ale za to dość wysoki. Ściany sprawiały wrażenie bardzo solidnych. Jedynie wlot i wylot u góry sypał się co jakiś czas, bo te części tunelu ciągle ogrzewało słońce. Wiedzieliśmy, że tylko teraz możemy podziwiać to miejsce, bo już nigdy więcej nie będzie istniało… Słońce przez całe lato zdążyło go wytopić, dlatego czuliśmy się szczęściarzami, że zaszliśmy tu z naszej ciekawości. W jego środku płynął potok. Na końcu widzieliśmy malutki staw z kilkoma wypolerowanymi białymi odłamkami lodu. Doszliśmy tam. Po drugiej stronie ukazał nam się widok na koryto wielkiej rzeki lodowcowej, która już nie istniała i piękny wodospad po prawej stronie. Widoki te bardzo cieszyły, ponieważ wody spływały po jasnobrązowych skałach, a nad nimi zalegały wielkie masy lodu i śniegu. Przypominały widok z gór najwyższych takich, jak Aconcagua, czy Tien-Szan.
Oczko wodne na powierzchni lodowca Grenzgletscher
Niesamowita lodowa jaskinia na styku dwóch lodowców - Gornergletscher i Grenzgletscher
Kaskady widziane z jaskini
Nastał kolejny dzień. Niebo nadal utrzymywało się bezchmurne, dlatego chcieliśmy wykorzystać dzisiejszy dzień na dojście do „ostatniego zielonego miejsca”. Po godzinie 10.40 zaczęliśmy pakować rzeczy. Nie spieszyło się nam. Wstąpiliśmy jeszcze do schroniska Monte Rosa Hutte i spotkaliśmy prowadzącego obiekt. Powiedzieliśmy mu o Punta Gnifetti oraz pożegnaliśmy się. Rozpoczęliśmy zejście. Przebiegało bez żadnych problemów i bardzo szybko. Widzieliśmy kolejne ekipy idące do góry – głównie z myślą o wejściu na Dufoursitze. Monte Rosa Hutte, to główna baza wypadowa właśnie na tą górę. Idąc przez Grenzgletscher zauważyliśmy na powierzchni lodu mnóstwo oczek wodnych przypominających powiększone ślady psa. Jedne „czteropalczaste”, a inne pięcio-, sześcio-, czy nawet ośmiopalczaste. Oczywiście nie pochodziły od śladów jakiś zwierząt, a jedynie przypominały taki kształt. Mogliśmy z nich czerpać wodę, dlatego napełnialiśmy półlitrowe butelki. Na tej wysokości panował upał, dlatego łyk orzeźwiającej wody z lodowca bardzo nam się przydał. Kiedy dochodziliśmy do moreny bocznej, gdzie stykały się oba lodowce, Rafał wpadł na pomysł, żeby nie iść tak, jak wskazują niebiesko-białe tyczki, ale chciał zobaczyć pozostałość po stawie Gornersee. Widzieliśmy, że znajdują się tam ogromne masy lodu i mieliśmy nadzieję, że zobaczymy jakiś tunel po wielkiej rzece. Zboczyliśmy ze szlaku, ale szybko doszliśmy na skraj przepaści. Zauważyliśmy wielki lodowy tunel! Odszukaliśmy inną możliwą drogę zejścia, bo koniecznie chcieliśmy tam zejść. Wiedzieliśmy, że na pewno nikogo nie spotkamy. Panowała zupełna cisza. Udało się zejść łagodnie nachylonym zboczem, wykorzystując częściowo sklepienie tunelu po prawej stronie, aż do samego dna wielkiego niegdyś stawu. Rafał powiedział: „mam nadzieję, że tu nic nie poleci”. Jak skończył wypowiadać te słowa z góry sklepienia spadł kamień… Weszliśmy do środka. To, co zobaczyliśmy zdumiało nas, jak nigdy! Cały tunel tworzyły pięknie wypolerowane ściany lodowe. Pracę wykonały nieustannie płynące wody. Wyglądały, jak gdyby ktoś polerował je, umieszczając dodatkowo w ich przezroczystych lodach złote piaski. Nawet sklepienie wyglądało tak samo. Najciekawsze okazało się wejście do tunelu, ponieważ topniejący lód przypominał ogromną paszczę rekina, z którego obficie kapała woda i czasem spadał jakiś kamień. Podziwialiśmy widoki ze środka. Czuliśmy się malutcy, ponieważ tunel nie był długi, ale za to dość wysoki. Ściany sprawiały wrażenie bardzo solidnych. Jedynie wlot i wylot u góry sypał się co jakiś czas, bo te części tunelu ciągle ogrzewało słońce. Wiedzieliśmy, że tylko teraz możemy podziwiać to miejsce, bo już nigdy więcej nie będzie istniało… Słońce przez całe lato zdążyło go wytopić, dlatego czuliśmy się szczęściarzami, że zaszliśmy tu z naszej ciekawości. W jego środku płynął potok. Na końcu widzieliśmy malutki staw z kilkoma wypolerowanymi białymi odłamkami lodu. Doszliśmy tam. Po drugiej stronie ukazał nam się widok na koryto wielkiej rzeki lodowcowej, która już nie istniała i piękny wodospad po prawej stronie. Widoki te bardzo cieszyły, ponieważ wody spływały po jasnobrązowych skałach, a nad nimi zalegały wielkie masy lodu i śniegu. Przypominały widok z gór najwyższych takich, jak Aconcagua, czy Tien-Szan.
Oczko wodne na powierzchni lodowca Grenzgletscher
Niesamowita lodowa jaskinia na styku dwóch lodowców - Gornergletscher i Grenzgletscher
Kaskady widziane z jaskini
Z tunelu wróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Nieco
dalej, za sobą, wypatrzyliśmy drugi, ale nie wyglądał ciekawie. W jego pobliżu
ponownie dotarliśmy do pięknego oczka wodnego. O tej porze przybrało odcienie zielonej
barwy. Wyglądało efektownie. Chmur na niebie przybywało. Na szczęście nie
groził nam opad ani burze. Widzieliśmy, że przed nami też ktoś wraca z wyprawy.
Na lodowcu Gornergletscher dogoniliśmy ekipę, ale nie rozmawialiśmy z nimi.
Wszyscy razem dotarliśmy do skalnej części ubezpieczonej linowymi poręczami. Tutaj
nie mieliśmy żadnych trudności. Problem pojawił się na dwóch drabinach. Jedna
osoba z ekipy, która szła przed nami, bardzo bała się wysokości. Nawet na
drabinach ekipa zainstalowała liny asekuracyjne, żeby ta osoba mogła wejść.
Wiele czasu upłynęło zanim doczekaliśmy się na naszą kolej. Wejście zajęło nam
chwilę, ale chmur na niebie przybyło i nie mogliśmy zobaczyć już pięknie
oświetlonej okolicy. W rejonie drabin skały są bardzo kolorowe i tworzą je
różnobarwne, ukośne warstwy. Dodatkowo w ich szczelinach rosną fioletowe
kwiaty, które ozdabiają okolicę. Chciałem zrobić dobre zdjęcie przy odpowiednim
świetle, ale nie doczekałem się słońca. Chmury konwekcyjne przykryły niebo. Za
drabinami ponownie zobaczyliśmy zieleń! Cieszyła nas bardzo, bo ciągle
przebywaliśmy w surowym świecie. W kilka minut dotarliśmy do „ostatniego
zielonego miejsca”, gdzie o tej porze spodziewaliśmy się wizyty koziorożców
alpejskich. Długo nie musieliśmy czekać. Zdążyliśmy tylko rozłożyć namiot i
znowu mogliśmy zobaczyć, jak trzy najsilniejsze koziorożce poszły na zwiad
terenu i dały sygnał gwizdami pozostałej szesnastce do przyjścia nad staw. Ile
razy rozbijaliśmy namiot wśród tutejszych traw, tyle razy miałem okazję do ich
fotografowania na tle białych lodowców. Wyglądały bardzo pięknie.
Piękne oczko wodne pomiędzy lodowcami Gornergletscher i Grenzgletscher
Na lodowcu Gornergletscher
Piękne, kolorowe skały w okolicach drabin
Koziorożce ponownie nas odwiedziły
Piękne oczko wodne pomiędzy lodowcami Gornergletscher i Grenzgletscher
Na lodowcu Gornergletscher
Piękne, kolorowe skały w okolicach drabin
Koziorożce ponownie nas odwiedziły
W „ostatnim zielonym miejscu” panował zupełny spokój.
Rozsiedliśmy się na okolicznych kamieniach i rozmawialiśmy o dalszych planach.
Wybraliśmy Mettelhorn 3406 m n.p.m. Teraz musieliśmy zejść do Zermatt po nasze
rzeczy w okolice wyciągu Furi, oraz przejść poza miasto, byśmy mogli założyć
kolejną bazę. Najfajniejszy w całej wyprawie był fakt, że nigdy nie
wiedzieliśmy, gdzie nas nogi poniosą i gdzie będziemy spali. Pozwalało to na
beztroski wypoczynek i nie zamartwianie się o niepotrzebne sprawy. Wieczór
szybko nadszedł. W zupełnej ciszy zasnęliśmy z myślą, że weszliśmy na dwa
czterotysięczniki, które zaplanowaliśmy sobie, a ja spełniłem swoje marzenie o
Punta Gnifetti. Teraz okolica wyglądała bardziej wiosennie. Nawet zakwitły
różnokolorowe kwiaty, które znaliśmy z poprzedniej wyprawy. W szczególności
podobały nam się różowe skalniaki i niebieskie dzwoneczki. Rosły też żółte
kwiaty w postaci bujnych kęp. Pięknie zdobiły ogromne trawiaste powierzchnie. Następnego
dnia wstaliśmy po godzinie 9.00. Wyruszyliśmy po 12.00. Późno, ale nikt nas nie
gonił. Teraz skupiliśmy się na przejściu w nowe, nieznane nam miejsce, bo nawet
nie wiedzieliśmy dokąd zajdziemy i gdzie rozbijemy ponownie namiot. W drodze
powrotnej do Riffelsee głównie podziwialiśmy alpejskie kwiaty, których jeszcze
kilka dni temu nie było. W końcu nastała wiosna! Chmur na niebie przybywało i
spodziewaliśmy się deszczu, dlatego nie stawaliśmy już więcej na trasie do
Zermatt. Schodziliśmy znanymi ścieżkami przez Ruiffelberg i Riffelalp do Furi. Wyciągnęliśmy
tam nasze rzeczy z krzaków. Pomimo opadów pod naszą nieobecność, nic nie zmokło,
ponieważ wszystko trzymaliśmy w workach na śmieci o pojemności 120l. Kiedy
doszliśmy do miasta zaczął padać deszcz. Zatrzymaliśmy się w lesie nad pięknym
potokiem, na moście. Przeczekaliśmy opad, po czym poszliśmy przez centrum do
drogi wylotowej na Randę. Po lewej stronie przebiega ścieżka będąca szlakiem
turystycznym. Tuż za Zermatt, za ostatnimi budynkami (w pobliżu bazy
helikopterów ARA) szukaliśmy jakiejś równej powierzchni trawiastej pod lasem,
żeby rozbić namiot. Zauważyliśmy lekko wydeptaną ścieżkę skręcającą w góry, w
niewielki las. Skręciliśmy tam i nikt nie mógł już nas zauważyć. Zamiast
dobrego miejsca pod namiot, znaleźliśmy dwie drewniane chatki pod skalnym
sklepieniem. Okazało się, że były to niegdyś pasterskie chaty dla baców
wypasających owce. Teraz niszczały, dlatego skręciliśmy w lewo do jednej z nich
i tam rozpakowaliśmy się z naszymi rzeczami.
Nasza nowa baza w drodze na Mettelhorn 3406 m n.p.m.
Wyprawa Crema di Pomodoro II:
Dane techniczne wyjazdu, koszty, spis prowiantu oraz inne ciekawostki znajdują się w ostatniej części relacji, będącej jednocześnie kontynuacją opisu całej wyprawy: Mettelhorn 3406 m n.p.m.
POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
Nasza nowa baza w drodze na Mettelhorn 3406 m n.p.m.
Wyprawa Crema di Pomodoro II:
Dane techniczne wyjazdu, koszty, spis prowiantu oraz inne ciekawostki znajdują się w ostatniej części relacji, będącej jednocześnie kontynuacją opisu całej wyprawy: Mettelhorn 3406 m n.p.m.
POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
Piękny wyjazd, piękne wspomnienia. Jestem oczarowana zdjęciami.
OdpowiedzUsuńTen lodowy tunel niesamowity!
OdpowiedzUsuńI wszystkie zdjęcia zachwycają.
Co ciekawe ten tunel istniał tylko 5 miesięcy po tym, jak po kilkudziesięciu latach staw wpłynął pod lodowiec i zniknął... Kiedy wody zniknęły ujawniły taki tunel lodowy. Miałem ogromne szczęście być tam, bo już nigdy tego się nie zobaczy, bo po prostu już on nie istnieje... Tunel znajdował się z dala od szlaku i coś nas podkusiło, żeby pójść w wielkie rozpadliny po tym stawie.
Usuń