Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa.
PRZEJŚCIE Z BREITHORN 4164 m n.p.m. NA DUFOURSPITZE 4634 m n.p.m.
Po udanym wejściu na Breithorn 4164 m n.p.m. przyszedł czas na Dufourspitze 4634 m n.p.m. i Nordend 4609 m n.p.m. Obie góry wydawały nam się nie do pokonania, bo czym był Breithorn w porównaniu do nich?... Mieliśmy wiele obaw, ponieważ dotychczas weszliśmy na Mt. Blanc (dwa lata temu) i teraz na Breithorn. Czytałem, że Dufourspitze jest znacznie trudniejszy. Czekała nas przeprawa przez dwa lodowce i szukanie drogi na wyżej położonych lodowcach usianych szczelinami. Trudno nam było uwierzyć, że możemy dać radę, ale po to przyjechaliśmy, żeby spróbować i sprawdzić przeczytane informacje. Chcieliśmy zdobyć kolejne doświadczenia. Mieliśmy nadzieję, że pogoda będzie bardziej sprzyjała i po raz pierwszy przejdziemy przez prawdziwy jęzor lodowcowy i spróbujemy naszych sił w najwyższych górach Europy. Dufourspitze jest drugą – tuż po Mont Blanc – górą pod względem wysokości. Najbardziej bałem się szczelin, jak również ostrej grani podszczytowej, która w moich myślach ciągle krążyła, jako bardzo wymagająca, jak na moje możliwości. Do Dufourspitze mieliśmy daleką drogę, dlatego rozpocznijmy wszystko od początku…
PRZEJŚCIE Z BREITHORN 4164 m n.p.m. NA DUFOURSPITZE 4634 m n.p.m.
Po udanym wejściu na Breithorn 4164 m n.p.m. przyszedł czas na Dufourspitze 4634 m n.p.m. i Nordend 4609 m n.p.m. Obie góry wydawały nam się nie do pokonania, bo czym był Breithorn w porównaniu do nich?... Mieliśmy wiele obaw, ponieważ dotychczas weszliśmy na Mt. Blanc (dwa lata temu) i teraz na Breithorn. Czytałem, że Dufourspitze jest znacznie trudniejszy. Czekała nas przeprawa przez dwa lodowce i szukanie drogi na wyżej położonych lodowcach usianych szczelinami. Trudno nam było uwierzyć, że możemy dać radę, ale po to przyjechaliśmy, żeby spróbować i sprawdzić przeczytane informacje. Chcieliśmy zdobyć kolejne doświadczenia. Mieliśmy nadzieję, że pogoda będzie bardziej sprzyjała i po raz pierwszy przejdziemy przez prawdziwy jęzor lodowcowy i spróbujemy naszych sił w najwyższych górach Europy. Dufourspitze jest drugą – tuż po Mont Blanc – górą pod względem wysokości. Najbardziej bałem się szczelin, jak również ostrej grani podszczytowej, która w moich myślach ciągle krążyła, jako bardzo wymagająca, jak na moje możliwości. Do Dufourspitze mieliśmy daleką drogę, dlatego rozpocznijmy wszystko od początku…
W nocy, z piątego na szósty dzień naszej wyprawy, (bo wcześniej
wchodziliśmy na Breithorn 4164 m n.p.m.) spaliśmy w namiocie rozłożonym na
idealnie płaskim terenie w lesie, ponad poziomem najwyżej położonych domów w
Zermatt – Winkelmatten. Szukając miejsca pod namiot, wybieraliśmy możliwie równy
teren i z dala od ludzi, żeby nie rzucać się w oczy. Jako, że miejscowość jest
bardzo znana tak, jak Zakopane, to na szlakach widzieliśmy mnóstwo turystów,
którzy wieczorem wracali z gór. Trasa prowadziła stromym podejściem z wieloma
trawersami, a my dźwigaliśmy ponad 30kg plecaki. Na szczęście szybko
znaleźliśmy dogodne miejsce, na kilkadziesiąt metrów przed stacją pociągu na
Gornergrat – Stn. Findelbach. Rafał na stacji uzupełniał wodę i wypatrzył nawet
ogromny most nad potokiem Findelbach. Sprawdził nawet rozkład jazdy pociągów,
żeby wiedzieć, kiedy pociąg będzie przejeżdżać mostem. Postanowiliśmy, że
wszystkie trasy pokonamy pieszo, żeby poznać tutejsze góry i chcieliśmy cieszyć
się alpejską przyrodą. Przed namiotem zrobiło się cicho. Gotowaliśmy nasze
ulubione zupy pomidorowe na kuchence gazowej. Rozmawialiśmy o drodze, jaką
będziemy iść w stronę lodowca Gornergletscher. Planowaliśmy zajść tam następnego dnia, by założyć kolejną bazę do wyjścia w nieznane nam góry. Zanim
poszliśmy spać, przygotowaliśmy jedzenie na jutrzejszy dzień, żeby nie
tracić czasu. Zauważyliśmy też, jak bardzo spaliło nas słońce. Rafał miał wokół
ust aż siedem popękanych, krwawiących ran. U mnie twarz wyglądała nie lepiej... Wszystkie rany zakrzepły i musieliśmy dalej chronić się przed
słońcem. Używaliśmy filtra UV 50…
Spanie w lesie w Zermatt
Wstaliśmy pełni optymizmu. Pogoda dopisywała. Królował
błękit na niebie. Dodatkowo w dość dużym prześwicie pomiędzy drzewami, ukazał
się Matterhorn w całej okazałości! Rafał długo nie mógł napatrzeć się na to
widowisko. Wiedział, że wyczerpują mu się baterie w aparacie, ale taki widok
koniecznie musiał zapisać na zdjęciach. I mnie przypadł do gustu Matterhorn „zza
krzaka”. Zachęcony fenomenalnym widokiem, Rafał szybko zebrał się do wyjścia. O
godzinie 6.30 jedliśmy już śniadanie i niedługo wyruszyliśmy, by wejść jak najwyżej.
Na dzisiaj zaplanowaliśmy około 1000m podejście. Chcieliśmy koniecznie
zobaczyć lodowiec Gornergletscher, żeby następnego dnia przejść do właściwej części
wyprawy. Wczesnym porankiem, zanim poszliśmy dalej, zebraliśmy niepotrzebne
rzeczy, spakowaliśmy je do 120-litrowych worków na śmieci i ukryliśmy je w
pobliskich krzakach tak, żeby nikt nie mógł ich znaleźć. Zabraliśmy ze sobą
zapasy żywności na jeden tydzień. W workach zostawiliśmy rzeczy potrzebne na
powrót do domu, mydła, lekkie buty, itp. rzeczy. Łącznie uzbierało się tego
około 7kg. Dla mnie to znaczna zmiana. Dzięki odciążeniu pleców mogłem
przyspieszyć kroku. Wyruszyliśmy po 7.00 rano trawersami, idąc modrzewiowym
lasem. Krajobraz długo się nie zmieniał, ale czuliśmy, że szybko zdobywamy
wysokość. Na poziomie około 2000 m n.p.m. modrzewie pokrywały krzaczaste
porosty, które przypominały wąsy. Długo przyglądaliśmy się im. W okolicy
zauważyliśmy drewniane grzyby wystrugane z pni przewróconych modrzewi. Szlak
prowadził nieustannie stromo do góry, co bardzo nas męczyło. Wnosiliśmy i tak za
ciężkie plecaki, ale przynajmniej widzieliśmy postęp… Las pomału zaczął się
przerzedzać. Dotarliśmy do białej chatki, która okazała się być stacją
przekaźnikową. Niestety większa potrzeba zatrzymała mnie tu na dłużej… Z mapy
wynikało, że wystarczyło dojść do Riffelalp, a później do Riffelberg, by za niedługo przejść za Riffelsee na ścieżkę prowadzącą w stronę lodowca Gornergletscher.
Ponad górnym poziomem lasu doszliśmy do skrzyżowania szlaków na Riffelalp 2211
m n.p.m. Dotarliśmy do kolejnej stacji pociągu na Gornergrat. Tory okazały się
dość częstym widokiem na naszej trasie. Teraz wybraliśmy drogę na Riffelalp
2222 m n.p.m., gdzie miał znajdować się hotel. Od niego w ciągu godziny
mieliśmy dojść do Riffelberg w godzinę. Patrząc na nasze plecaki, wiedziałem, że
czasy z tabliczek są nieosiągalne dla nas. Pomnożyliśmy je razy dwa…
Matterhorn "zza krzaka"
Krzaczaste porosty na modrzewiach
Jedyna chata w lasach modrzewiowych na tej trasie - stacja przekaźnikowa
Matterhorn "zza krzaka"
Krzaczaste porosty na modrzewiach
Jedyna chata w lasach modrzewiowych na tej trasie - stacja przekaźnikowa
W około 10min dotarliśmy w okolice hotelu. Naprawdę warto
zatrzymać się w tych okolicach, ponieważ dookoła rozlegają się piękne, alpejskie
polany, a widok na Matterhorn jest niesamowity! Ta góra wyróżnia się spośród
innych. Rafał zauroczony pięknem szczytu, ponownie zatrzymał się na dłużej. Za
hotelem prowadziły szerokie, utwardzone, żużlowe drogi. Mogliśmy więc
przyspieszyć kroku. Przyglądaliśmy się pięknym wodospadom oraz potokom mijanym
po drodze. Na szczególną uwagę zasługuje wodospad w okolicach Riffelbord.
Zielonymi polanami podchodziliśmy coraz wyżej, aż dotarliśmy do skalnych ścian
Riffelbord. Na szczęście przeprowadzono tędy szlak, dlatego dość szybko
mogliśmy podejść do góry, by wyjść ponad skały. Wszędzie dookoła panowała
piękna wiosna. Kwitły sasanki i inne alpejskie kwiaty. Łąki stały się kolorowe
i po prostu piękne. Czuliśmy klimat sielanki. Za plecami widniał nieustannie
majestatyczny Matterhorn. Na wysokości 2582 m n.p.m. doszliśmy do dolnej stacji
kolejki linowej prowadzącej w okolice Gornersee. Szeroka droga skręcała gdzie
indziej, dlatego wybraliśmy wąziutką ścieżkę przecinającą alpejskie polany. Nie
popatrzeliśmy na mapę. Poszliśmy raczej według naszego uznania. Długo nie
sprawdzaliśmy, czy wybrana trasa jest dobra. Raczej ufaliśmy swojemu
przeczuciu. W namiocie, w lesie, wypatrzyliśmy, że w okolicach Riffelberg są aż
trzy szlaki wiodące do Riffelsee, stąd szybko w naszych głowach zrodziło się
przeświadczenie, że to jeden z nich. Oboje myśleliśmy tak samo, dlatego nikt na
mapie nie sprawdzał dokąd idziemy. Okazało się, że powoli zbaczaliśmy ze szlaku
do Riffelsee… Ścieżka prowadziła do Gornergrat. Długo tak szliśmy, aż
ujrzeliśmy pierwsze płaty śnieżne. Martwiliśmy się, że znowu trafimy na śnieg
taki, jak na Breithornie „pod kiblem”, gdzie musielibyśmy walczyć z grubymi i
rozmiękłymi warstwami. Zależało nam na szybkim dotarciu do celu. W miarę
podchodzenia, omijaliśmy większe płaty śnieżne. Udawało nam się iść wyschniętą
trawą. Dotarliśmy nawet w okolice Gornersee. Zobaczyliśmy zamarznięty staw.
W pobliżu, pod zwałowiskiem utworzonym ze śniegu, zauważyliśmy jeszcze mniejszy
fragment stawu. Nabraliśmy z niego wody do picia.
Widoki w trakcie pozaszlakowych wędrówek...
Widoki w trakcie pozaszlakowych wędrówek...
Szukaliśmy właściwej drogi. Rafał widział w oddali tory,
więc wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Nie chcieliśmy iść w ich
pobliżu, ale raczej trzymaliśmy się zasady, by wędrować po bezdrożach. Przed
ostatnią stacją doszliśmy do torów, gdzie szlak prowadził stromo, wśród
wielkich zasp. Trochę dłużej zajęło nam pokonanie dużego nachylenia, ale w
końcu dotarliśmy do stacji Gornergrat, na wysokość 3015 m n.p.m. Cieszyliśmy
się ze wspaniałych widoków na czterotysięczniki, takich, jak: Breithorn
Matterhorn, Pollux, Castor, Dufourspitze, Nordend i Lyskamm. Lodowiec Gornergletscher sprawiał wrażenie ogromnego i takim był. Zastanawialiśmy
się, jak tamtędy przejdziemy, skoro usiany jest tyloma szczelinami. Nie widzieliśmy
też nikogo, kto by miał takie same plany, co my. Z górnej stacji na Gornergrat
poszliśmy jeszcze na szczyt właściwy tej góry, który jest o kilkadziesiąt
metrów wyższy. Znajduje się tam stacja meteorologiczna, skąd można podziwiać
jeszcze lepsze widoki, będąc w pewnym oddaleniu od skomercjalizowanego rejonu
dworca i tłumów. Zależało nam na ciszy. W tutejszych murach znaleźliśmy
nawet kąt pozwalający na osłonięcie kuchenki od wiatru i zagotowanie porządnej
zupy pomidorowej. Zjedliśmy konkretny i syty obiad. Smakował zupełnie inaczej,
ponieważ równocześnie podziwialiśmy piękne panoramy, przy pięknej pogodzie.
Dodatkowo spotkaliśmy młodego koziorożca alpejskiego w okolicach stacji
meteorologicznej. Po obiedzie wypatrzyliśmy drogę zejściową w okolice lodowca
Gornergletscher. Wiedzieliśmy, że czekają nas około pięćset metrowe, strome
trawersy. Postanowiliśmy, że będziemy schodzić wolniejszym tempem, żeby nie
pośliznąć się na sypkich kamieniach, podobnych do żwiru leżącego na ścieżce.
Szlak bardzo nam przypadł do gustu, ponieważ nagle zrobiło się cicho. Nie
otaczały nas tłumy turystów. Ze szczytu Gornergrat prowadzi szlak oznaczony
niebieską strzałką oznaczającą trasę dla wprawionych ludzi w górskich
wędrówkach, mających doświadczenie. Schodziliśmy tak, aż do poziomu 2695 m
n.p.m., gdzie skrzyżowały się ścieżki i ponownie zobaczyliśmy wspaniałą
alpejską wiosnę. Wszędzie dookoła uwagę zwracały różnokolorowe kwiaty.
Czuliśmy, że odpoczywamy. Jednocześnie, za przekroczeniem ucywilizowanej części
gór poczuliśmy nagle, że znajdujemy się gdzieś całkiem na uboczu. Taki klimat
nam odpowiadał. W okolicach Gornerli płynął wartki potok z kaskadami.
Napełniliśmy butelki wodą, ponieważ wiedzieliśmy, że dalej już jej nie będzie.
Pozostało nam tylko przetapianie śniegu.
Widoki ze stacji Gornergrat 3015 m n.p.m. na lodowiec Gornergletscher i pasmo górskie Monte Rosa (najdalej widoczny Castor & Pollux. Masywny szczyt po lewej stronie, to Lyskamm)
Schodzimy w stronę lodowca Gornergletscher
Widoki ze stacji Gornergrat 3015 m n.p.m. na lodowiec Gornergletscher i pasmo górskie Monte Rosa (najdalej widoczny Castor & Pollux. Masywny szczyt po lewej stronie, to Lyskamm)
Schodzimy w stronę lodowca Gornergletscher
Około godziny 17.40 minęliśmy piękny wodospad, który dalej
zamieniał się w potok przecinający szlak. Tam, gdzie go przekraczaliśmy, utworzyło się niewielkie rozlewisko i rosła bujna trawa. Jeszcze niecałą
godzinę szliśmy do naszego dzisiejszego celu, jakim było dotarcie do płaskiego,
trawiastego terenu pod namiot. Wiedzieliśmy z mapy, że tuż za nim rozpocznie
się zupełnie inny świat – lodowce, zima i ujemne temperatury. Za wodospadem
szlak ciągle prowadził wyraźną ścieżką, którą za około 35 min dotarliśmy do zupełnie
płaskiego terenu. Mieliśmy dylemat, gdzie rozbić namiot, ponieważ wiele miejsc
nadawało się do tego. Patrzeliśmy raczej, żeby oddalić się od skalnej ściany,
żeby w razie skalnej lawiny nie posypały się kamienie w naszą stronę. W okolicy leżało
ich całe mnóstwo, ale na szczęście daleko od nas. Sprzyjało nam wielkie
szczęście. Pogoda dopisywała, a obok trawiastych równin wypatrzyliśmy niewielki
staw, z którego czerpaliśmy wodę. Był krystalicznie czysty i na dodatek
przepięknie odbijały się w nim góry. Zachwycaliśmy się pięknymi, błękitnymi
oczkami wodnymi, widzianymi w dole na lodowcu Gornergletscher oraz panoramą na całe
pasmo Monte Rosa. Wiedzieliśmy, że gdzieś za lodowcem powinno znajdować się
schronisko Monte Rosa Hutte. Długo szukaliśmy go wśród skał i głazów w oddali.
Znaleźliśmy! Rafał stwierdził, że jest to jakaś malutka chatka na kilka osób. Przynajmniej tak wyglądała z naszej perspektywy. Nie mieliśmy lepszego sprzętu, żeby
móc spojrzeć na nią z bliska. Od teraz zastanawialiśmy się, którędy prowadzi
właściwa droga. Wszystko dookoła sprawiało wrażenie nietkniętego, nieznanego i
nie widzieliśmy nawet żadnych śladów! Czuliśmy się, jak gdybyśmy musieli po raz
pierwszy przecierać nowy szlak. Coraz więcej obaw gromadziło się w naszych
głowach. Namiot rozbiliśmy w pobliżu bardzo dużego głazu narzutowego. Obok głazu wybudowałem niewielki mur z kamieni, osłaniający kuchenkę gazową przed wiatrem.
Teraz mogliśmy szybko gotować wodę i zupy. Miejsce bardzo nam się podobało.
Panująca cisza wręcz zachwycała, jak również kolorowy świat wiosny, tuż przy
granicy z lodowcami! Czułem się jak w górskim raju…
Piękny wodospad w drodze do lodowca
W tym miejscu rozbiliśmy namiot. Dalej już nie ma zieleni...
Tu się rozbiliśmy namiotem
Widoki z naszego namiotu
Murek z kamieni, mający osłaniać kuchenkę przed wiatrem
Schronisko Monte Rosa Hutte widziane z bardzo dużej odległości (znajduje się po drugiej stronie lodowca Gornergletscher). Wybudowano je w 2009 roku
Piękny wodospad w drodze do lodowca
W tym miejscu rozbiliśmy namiot. Dalej już nie ma zieleni...
Tu się rozbiliśmy namiotem
Widoki z naszego namiotu
Murek z kamieni, mający osłaniać kuchenkę przed wiatrem
Schronisko Monte Rosa Hutte widziane z bardzo dużej odległości (znajduje się po drugiej stronie lodowca Gornergletscher). Wybudowano je w 2009 roku
Ciągle myśleliśmy, że tego wieczoru już nic nie może się
stać. Końcówka dnia upływała spokojnie pod znakiem przygotowań do jutrzejszego
wyjścia w góry wysokie. Nagle zobaczyliśmy trzy dobrze zbudowane koziorożce
alpejskie z dużymi rogami. Rafał przestraszył się, że mogą coś nam zrobić. Nie
musieliśmy się niczego obawiać, ponieważ są obeznane z ludźmi i często podchodzą
dość blisko. Obserwowaliśmy, gdzie pójdą. Szybko zauważyliśmy, że
zainteresowały się tym samym, co my – stawem. Koziorożce najpierw skubały
trawę, a kiedy rozpoznały teren i stwierdziły, że jest bezpiecznie, zwołały
resztę stada gwizdami i zza skał nadeszło kolejne szesnaście sztuk! Teraz w pobliżu
pasło się dziewiętnaście koziorożców! Widok zachwycał! Przyglądaliśmy się im bardzo długo. Podczas tej wyprawy i w latach następnych, stado przychodziło w okolice
stawu codziennie. Kiedy zachodziło słońce, kilka z nich podeszło na odległość
około 10 m od naszego namiotu. Mogliśmy się im przyjrzeć z bliska. W tym czasie
nie chodziliśmy, żeby wszystkie mogły przejść nad staw. Po godzinie 20.00
poszliśmy i my po wodę. Wtedy zobaczyliśmy, jak kilka z nich skubie trawę w jego w
pobliżu. Cieszyliśmy się bardzo, ponieważ poznawaliśmy ciągle coś nowego i
niespotykanego. Tym bardziej zastanawiał nas kolejny dzień. Pozostaliśmy tu aż
do zachodu słońca. Rafał spał w namiocie, a ja wyszedłem, żeby fotografować
odbicia gór oświetlanych ciepłymi promieniami słonecznymi. Widok tak bardzo zachwycał,
że Rafał również wyszedł z namiotu, by zrobić kilka zdjęć. Nie żałował. Udało
mi się nawet sfotografować koziorożce na tle lodowców, w porze zachodzącego
słońca. Po tym wszystkim nastała idealna cisza zapowiadająca pogodny następny
dzień.
Wielka gromada koziorożców alpejskich
Wielka gromada koziorożców alpejskich
PRZEJŚCIE PRZEZ LODOWIEC GORNERGLETSCHER I WĘDRÓWKA LODOWCEM GRENZGLETSCHER
Wstaliśmy w przepięknej scenerii. Wyspaliśmy się tak, jak
trzeba. Błękit nieba i brak jakiejkolwiek chmurki zachęcał do jak najszybszego
rozpoczęcia właściwej części wyprawy. Nie wiedzieliśmy jednak, którędy prowadzi
szlak. Ścieżka ginęła gdzieś wśród skał… Daliśmy sobie około dwie godziny na
spakowanie rzeczy. Ugotowaliśmy ciepłą pomidorówkę, napełniliśmy butelki z wodą
i wróciliśmy nad staw. Ponownie odwiedziły nas koziorożce. Znowu patrzeliśmy na
nie, ale tym razem z większej odległości. Zanim wyruszyliśmy, podziwialiśmy
niesamowite odbicia pasma Monte Rosa w nieruchomych wodach stawu. Widok niezmiennie
zachwycał, ponieważ najwyższe szczyty oświetlało wczesnoporanne, białe światło. Długo
nie mogliśmy wrócić do namiotu z powodu uroku okolicy. Kiedy doszliśmy do naszej
bazy, zabraliśmy się za pakowanie rozrzuconych rzeczy. Po kilku dniach mieliśmy
opanowany sposób składania namiotu i pakowania rzeczy do plecaka, dlatego
uporaliśmy się z tym zadaniem w kilkanaście minut. Jeszcze przez chwilę
rozglądaliśmy się po okolicy i wyruszyliśmy w nieznane... Ścieżka prowadziła na
płaskie skały. Doszliśmy do skrzyżowania, gdzie stał drogowskaz i tabliczka z
napisem Gornergletscher 2649 m n.p.m. Trzy strzałki kierowały na Gornergrat,
Monte Rosa Hutte i Riffelsee. Na Gornergrat i Monte Rosa Hutte nie podano czasu
przejścia. Szczególnie trudno było ocenić, ile mogło zająć dojście do
schroniska Monte Rosa Hutte, znajdujące się za dwoma lodowcami. My na ten fragment trasy daliśmy sobie cały dzień, ponieważ wszystko wydawało się takie ogromne i dziewicze z perspektywy bazy namiotowej… Płaskimi skałami szliśmy
bardzo krótko, ponieważ ścieżka nagle urywała się nad przepaścią. Podeszliśmy
do jej krawędzi i zobaczyliśmy dwie bardzo wysokie drabiny przymocowane do
ściany skalnej. Rozpocząłem zejście pierwszą z nich. Drabina kończyła się w
połowie ściany i trzeba było przejść w prawo na drugą. Obie są mocno osadzone w
skale i mają solidne i mocne poręcze, dlatego nie odczuwałem strachu. Zszedłem
na sam dół. Czekałem na Rafała. On również bez problemów zszedł po drabinach. W
pobliżu zobaczyliśmy nietypowe znakowanie szlaku. Tworzyły je trójnożne stojaki
wykonane z drewna, pomalowane w biało-niebieskie pasy. Dodatkowo na środku wysokości podwieszano kamień, żeby nie przewracał ich wiatr. Znaczy to, że tyczki
są przenośne, co szczególnie jest przydatne na lodowcach, które zmieniają się w
miarę upływu lat.
Przywitał nas piękny poranek
Ostatni "stały" drogowskaz na trasie na Dufourspitze
Wąskie zejście do lodowca Gornergletscher
Drogowskazy na lodowcu Gornergletscher
Bardzo wysoka, dwuczęściowa drabina
Przywitał nas piękny poranek
Ostatni "stały" drogowskaz na trasie na Dufourspitze
Wąskie zejście do lodowca Gornergletscher
Drogowskazy na lodowcu Gornergletscher
Bardzo wysoka, dwuczęściowa drabina
Za chwilę pojawiła się kolejna przeszkoda. W różnych
relacjach czytałem o wartkim potoku, którego nie da się normalnie przejść.
Trzeba iść w lewo i szukać starej liny, która wskaże, gdzie można go w miarę
bezpiecznie przejść, skacząc po zalewanych skałach. Kilkanaście minut
szukaliśmy dobrego miejsca na pokonanie potoku. Znaleźliśmy właściwy punkt, ale częściowo
umoczyliśmy buty (w roku 2013 nad potokiem zainstalowano niebieski, stalowy
most i jest tam do dziś). Po drugiej stronie dotarliśmy na skraj przepaści - do gładkich i
kolorowych, pasiastych skał. Tworzyła ją kolejna ściana
skalna, będąca jednocześnie fragmentem wielkiego koryta lodowca. Na krawędzi
rozstawiono poręcze utworzone z metalowych prętów i lin, które wskazywały
właściwą drogę i zabezpieczały jednocześnie całą trasę. W drodze zejściowej mogliśmy
zobaczyć, jak bardzo usiany szczelinami jest lodowiec Gornergletscher. Na szczęście
widzieliśmy każdą z nich, więc nic nam nie groziło. Jedyny problem pojawił się,
gdy dotarliśmy do granicy skał i lodowca. Pomiędzy nimi widniała tylko szeroka,
czarna otchłań nie do pokonania… Rafał zapytał: jak my to przejdziemy?
Poszliśmy dalej, tyle, ile się dało, wzdłuż skał. Rafał wypatrzył mostek ze
śniegu. Ze względu na wczesną porę dnia był jeszcze zmrożony. Spróbował przejść
bez plecaka na lodowiec, a później podałem go nad przepaścią. Teraz kolej na
mnie. Rzuciłem plecak na drugą stronę. Przeszedłem szybko ten odcinek i w końcu znaleźliśmy się na lodowcu Gornergletscher. Wyglądał fenomenalnie i czuliśmy się
bardzo malutcy, patrząc na ogromne przestrzenie dookoła. Nie wiedzieliśmy ile
czasu zajmie dojście do Monte Rosa Hutte. Spodziewaliśmy się raczej
całodniowej wędrówki. Przejście lodowcem Gornergletscher okazało się bardzo
łatwe. Dla bezpieczeństwa założyliśmy raki, ale bez nich też moglibyśmy pokonać
ten odcinek. Lód usiany jest drobnymi kamyczkami, które znacznie poprawiają
przyczepność. Nieoczekiwane poślizgnięcie raczej nie groziło. Lodowiec jest
popękany w regularnych odstępach i szczeliny tworzą zwykle równej długości
pasy, które przekraczaliśmy prostopadle. Wystarczyło stawiać większe kroki, by
znaleźć się po drugiej stronie każdej rozpadliny. Szlak stopniowo prowadził w
dół lodowca. Na tej wielkiej, otwartej przestrzeni rozstawiono kolejne
biało-niebieskie tyczki, wskazujące właściwy kierunek. Szliśmy według nich.
Dotarliśmy do moreny bocznej lodowca Gornergletscher. Teraz staliśmy po jego
przeciwnej stronie.
Potok ze starą liną - tylko tutaj go przekroczymy. W sezonie jest już zamontowany niebieski, kratowy most
Oba lodowce są bardzo mocno uszczelinione
Potok ze starą liną - tylko tutaj go przekroczymy. W sezonie jest już zamontowany niebieski, kratowy most
Oba lodowce są bardzo mocno uszczelinione
Trasa ponownie jest wytyczona w terenie skalnym, gdzie po
lewej stronie widniały stawy: Ob dem See i Gornersee. Można powiedzieć, że
lodowiec „wpadał” bezpośrednio do ich wód, a na powierzchni pływały wielkie
bryły lodu. Teraz szliśmy w nieznacznym oddaleniu od tyczek, ponieważ oficjalna
droga jest uciążliwa i w rakach trudno idzie się po tak nierównym i kamienistym
terenie. Kamienne przejście stanowi morenę boczną lodowców Gornergletscher i
Grenzgletscher, tuż przed miejscem ich styku. Za moreną boczną, niebiesko-białe
tyczki prowadzą na drugi lodowiec – Grenzgletscher. Oznakowanie w tej części
szlaku niestety wprowadzało w błąd, ponieważ lodowiec zmienił swój kształt, a
tyczki pozostały w starych miejscach. Trudność polegała na tym, że oficjalna
trasa przebiegała wzdłuż szczelin, przypominających ogromne kaniony nie do
przebycia. Wyszukiwaliśmy więc własnej interpretacji i szliśmy około 100m na
lewo od oznakowań. Lodowiec w pobliżu stawów przypominał pierwszą część na Gornergletscher,
gdzie nie ma praktycznie żadnych trudności. Przechodziliśmy w pobliżu obu
stawów, które z naszej perspektywy wyglądały przepięknie, ponieważ wody przyjęły
zieloną barwę. Ozdabiały je wielkie bryły lodu rozsiane wzdłuż linii brzegowej.
Najciekawsze jednak okazały się… szczeliny w pobliżu Gornersee, na lodowcu
Grenzgletscher. W wielu miejscach płynęły potoki lodowcowe. W jednym miejscu
znaleźliśmy wielką dziurę, gdzie pod lodem płynęły strumienie, które załamywały
się nad lodową przepaścią i tworzyły wodospady! Ten widok zapamiętałem bardzo
dobrze, ponieważ niecodziennie mogłem podziwiać potoki płynące w lodowych tunelach,
gdzie w błękitnej od lodu otchłani można ujrzeć wodospad! Coś pięknego! Po
prawej stronie zauważyliśmy lokalne wzniesienie, które na pół rozdzierała
ogromna szczelina z czerwoną chorągiewką na szczycie. Lokalna góra przypominała
o potężnych siłach działających na lodowce podczas ich niewidocznego ruchu.
Staw Gornersee - obecnie już nie istnieje (jego wody wpłynęły pod powierzchnię lodowca w 2013 roku)
Pomiędzy lodowcami Gornergletscher i Grenzgletscher
Strumyk płynący w lodowcu
Jedna z większych szczelin na trasie
We wnętrzu tej szczeliny powstał potężny wodospad, który był zasilany wodami z potoku płynącego pod powierzchnią lodu. Ten z góry łączył się ze znacznie większym, podlodowcowym potokiem
Staw Gornersee - obecnie już nie istnieje (jego wody wpłynęły pod powierzchnię lodowca w 2013 roku)
Pomiędzy lodowcami Gornergletscher i Grenzgletscher
Strumyk płynący w lodowcu
Jedna z większych szczelin na trasie
We wnętrzu tej szczeliny powstał potężny wodospad, który był zasilany wodami z potoku płynącego pod powierzchnią lodu. Ten z góry łączył się ze znacznie większym, podlodowcowym potokiem
Powoli dochodziliśmy na skraj Grenzgletscher. Długo
szukaliśmy zejścia na skalistą część szlaku, prowadzącą do schroniska Monte Rosa
Hutte. Oznakowanie gdzieś zanikło. Wypatrzyliśmy w oddali jedynie starą,
wyblakłą, czerwoną chorągiewkę. Ponownie musieliśmy przejść przed śnieżny mostek, ledwo trzymający się nad przepaścią pomiędzy skałami, a lodowcem. W sezonie, śmigłowce zrzucają w podobnych miejscach drewniane mostki ułatwiające
przejście. Sezon rozpoczyna się zwykle około 20-tego czerwca. Jako, że szliśmy
przed sezonem turystycznym, nic jeszcze nie przygotowano. Stąd musieliśmy
szukać odpowiedniej drogi przejścia pomiędzy Grenzgletscher, a skałami. W
końcu udało nam się i powolnym krokiem przekroczyliśmy widoczny, jedyny, lodowy most. Znaleźliśmy się na drugiej stronie. Zastanawiał nas dalszy przebieg
szlaku. Na szczęście na skałach nie brakowało tyczek, przynajmniej do połowy
wysokości podejścia. Ścieżkę poprowadzono wśród gładkich płyt skalnych, które
tworzyły naturalną zaporę dla lodowca Grenzgletscher. Stanowiły fragment
wielkiego koryta. Jego wysokość świadczyła o tym, jak wielki to był niegdyś
lodowiec… Dzisiaj pozostała po nim niewielka część... Koryto przypominało ogromny
wąwóz, podobny do koryta pozostałego po wyschniętej rzece. Dla ułatwienia, na
skałach można szukać namalowanych białych kwadratów z niebieskim rombem w
środku. Częściowo przechodziliśmy przez płaty śnieżne, ale nad sobą widzieliśmy
Monte Rosa Hutte, więc wiedzieliśmy którędy iść. Nasze ślady nawet zgrały się z
przebiegiem właściwej ścieżki, ponieważ intuicyjnie wydawało nam się, że tam jest najłatwiej.
Już na początku skalnego odcinka trasy napotykamy na ponad dwadzieścia klamer
przeprowadzających przez gładką płytę skalną, oraz na liczne drewniane schody ułatwiające podchodzenie w trudniejszym terenie. Bez zabezpieczeń też można
pokonać całą drogę. Nie występują tu przepaście. Wystarczy iść do góry
regularnym tempem, ponieważ pomimo ciągłego widoku na schronisko, wydaje się, że ciągle
jesteśmy w tym samym punkcie, co mocno działa na psychikę. Na końcu stromizny wchodzimy na wąską grań, przypominającą nieco ostrą krawędź kaldery wulkanu. Ścieżka
jest dobrze wydeptana, więc idzie się łatwo. Ten odcinek poświęciliśmy na
podziwianie wspaniałych widoków na lodowiec, stawy i potężne góry. Rafał chciał
przejść na skróty, ścinając zbocze prowadzące do schroniska, ale głęboki śnieg
szybko zweryfikował jego zamiary. Mieliśmy za ciężkie plecaki i zapadaliśmy się
w bardzo głęboki śnieg. Przypomniał mu się Breithorn. Wróciliśmy wytyczoną
okrężną ścieżką, omijającą wszelkie trudności. W ten sposób wydłużyliśmy wędrówkę o 15min.
Wędrówka lodowcem
Po drugiej stronie lodowca Gornergletscher
Szlak do schroniska Monte Rosa Hutte
Ostatnia grań tuż przed schroniskiem Monte Rosa Hutte
Nowoczesne schronisko Monte Rosa Hutte (jest niesamowicie drogie)
Wędrówka lodowcem
Po drugiej stronie lodowca Gornergletscher
Szlak do schroniska Monte Rosa Hutte
Ostatnia grań tuż przed schroniskiem Monte Rosa Hutte
Nowoczesne schronisko Monte Rosa Hutte (jest niesamowicie drogie)
W końcu dotarliśmy do supernowoczesnego schroniska Monte Rosa
Hutte wybudowanego w 2009 roku, wykorzystującego najnowsze, wojskowe
technologie. Kolektory słoneczne, stanowiące jednocześnie ściany budynku, pokrywają w 90% zapotrzebowanie na energię elektryczną. Obiekt wykorzystuje
podwójny obieg wody, gdzie zużyta woda trafia do spłuczek. Dzięki temu jest
wykorzystywana po raz drugi. Najciekawsze jednak jest ogrzewanie. W sezonie
wystarczy, że wyśpi się kilkoro ludzi, a ściany zatrzymają wydzielane ciepło!
Dodatkowo schronisko ma dostęp do Internetu! Na polskie warunki jest zbyt
drogie, ale nie dziwię się, skoro towary są dowożone śmigłowcami. Nocleg
kosztował 45 Euro, ale my trafiliśmy na porę przed rozpoczęciem sezonu. Obecnie zapłacimy przynajmniej 73 EUR! Przygotowanie ciepłej wody kosztuje 5 CHF, a skorzystanie z infrastruktury w ciągu dnia - 20 CHF (np. kąpiel, jedzenie własnych posiłków, czy ubikacja)! Obiekt zdecydowanie nie jest osiągalny na polską kieszeń. Szkoda wydawać tyle pieniędzy za chwilę komfortu. Zatrzymaliśmy się tuż przed obiektem, przy drewnianym stojaku na ski-toury,
gdzie ugotowaliśmy pomidorówkę. W międzyczasie dochodziły do nas kolejne ekipy.
Niektórzy wchodzili do małego pokoju udostępnionego przed sezonem. Rafał
poszedł zobaczyć, jak on wygląda. Powiedział, że w środku widział dużo
jedzenia i ludzie nawet przyrządzają sobie spaghetti z tego, co inne ekipy pozostawiły.
Nie wiedzieliśmy na jakiej zasadzie działa wspomniany pokoik i kto w nim śpi, dlatego
Rafał szybko wrócił i usiedliśmy na drewnianym tarasie. Zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać. W pierwszym założeniu chcieliśmy pójść późnym popołudniem
do poziomu 3300 m n.p.m. i tam mieliśmy wykopać dół pod namiot.
ZAŁOŻENIE KOLEJNEJ BAZY - POWYŻEJ SCHRONISKA MONTE ROSA HUTTE
Po solidnym obiedzie wyruszyliśmy samotnie do góry, przecierając nietknięty szlak. Wytyczyliśmy pięknie rysującą się ścieżkę w
środku, pomiędzy dwoma rzędami skał. Ciężkie plecaki zwane przez nas „za ciężkimi
dziadami” wgniatały w ziemię. Dodatkowo rozmiękły śnieg utrudniał podchodzenie.
Kiedy wyszliśmy ponad pierwsze wzniesienie, do poziomu około 3300 m n.p.m.,
rozpoczęliśmy kopać dół pod namiot. Co ciekawe, nagle zapadła się warstwa
śniegu i część wpadła do niewielkiej, płaskiej szczeliny! Wystraszyliśmy się
bardzo tego miejsca i postanowiliśmy wrócić powyżej poziomu schroniska, do
lewego rzędu skał (patrząc od strony Dufourspitze), aby znaleźć bezpieczne
miejsce pod namiot. Doszliśmy wydeptanymi śladami do dwóch głazów. W ich
pobliżu wykopaliśmy wielki dół. Tam rozbiliśmy namiot i mieliśmy przynajmniej
pewność, że pod nami nie ma lodowca i być może szczelin. W okolicy mieliśmy
jedynie skały przysypane śniegiem. Wieczór spędziliśmy przed namiotem, rozmawiając
o Dufourspitze i trudnościach w drodze na szczyt. W domu przygotowałem trasę
przejścia wraz z opisem trudności. Wyczytałem, że trzeba iść środkiem, pomiędzy
dwoma rzędami skał, w miejscu zwanym Untere Plattje i iść wzdłuż, aż w pobliże
Uber Plattje - do poziomu 3300 m n.p.m. My nazwaliśmy to miejsce „drogą przez
wodospad”, ponieważ pomiędzy rzędami skał, tworzącymi naturalną zaporę dla mas
śniegu, pod białą warstwą płynął potok i na skałach tworzył się wodospad. Słyszeliśmy go, ale nie mogliśmy nic zobaczyć. Stąd szybko obstawialiśmy, kto
pierwszy w niego wpadnie. Zanim zaszło słońce, przygotowaliśmy się do
jutrzejszego wyjścia. Planowaliśmy bezpośredni atak na szczyt wiedząc, że nie
jesteśmy sami. W schronisku spały inne ekipy. Po południu spotkaliśmy nawet
Polaków mieszkających na co dzień w Szwajcarii, mających te same cele, co my.
Rozmawialiśmy z nimi o Dufourspitze, ale nikt na nim jeszcze nie był.
Usłyszeliśmy od nich powtarzaną z ust do ust legendę o linie pod szczytem.
Legenda mówiła, że na Dufourspitze można wejść tylko, gdy będzie już widoczna
gruba, pleciona lina, tuż pod głównym wierzchołkiem. Jakaś prawda tkwiła w tym powiedzeniu, ponieważ jeśli
nie ma śniegu, żeby lina mogła być widoczna, to znaczy, że nawisy zdążyły
odpaść, dzięki czemu ostra grań skalna staje się do przejścia. Wypowiedzianego zdania nie traktowaliśmy jako legendę, ale jako fakt, na który warto zwrócić uwagę. Ten, kto nie zobaczył liny, z
pewnością nie mógł wejść na Dufourspitze, ponieważ na bardzo wąskiej grani wówczas widać duże
nawisy, które łatwo mogą odpaść pod obciążeniem. Nie
trzeba wiele, by polecieć wraz z nimi w przepaść... Po długich rozmowach
zakopaliśmy kiełbasę w śniegu, w okolicach drewnianego tarasu, przy Monte Rosa
Hutte, którą kupiliśmy w sklepie w Zermatt. Wszędzie mieliśmy naturalną
„lodówkę”. Kiełbasa miała nam się przydać po powrocie z Dufourspitze. Wodę
mogliśmy czerpać po godzinie 16.00 każdego dnia z potoczków powstających od
topniejącego śniegu. Przy Monte Rosa Hutte, w okolicach drewnianego podestu,
pojawiało się ich coraz więcej w miarę upływu dnia. Wykorzystaliśmy ten fakt,
żeby nie zużywać niepotrzebnie gazu na przetapianie śniegu.
Tutaj spaliśmy (w tle Lyskamm)
Widoki z namiotu (góra Lyskamm, zwana "pożeraczem ludzi")
Tutaj spaliśmy (w tle Lyskamm)
Widoki z namiotu (góra Lyskamm, zwana "pożeraczem ludzi")
ATAK SZCZYTOWY
Noc przebiegała spokojnie, choć Rafał nie mógł dobrze spać, ponieważ śpiwór nie zapewniał mu odpowiedniego ciepła, a karimata nie izolowała od śniegu. Stwierdził, że miał marny sen. Mi wystarczył syntetyczny śpiwór z zakresem temperatury do -22°C, kupiony za 105 zł w listopadowej promocji z Flord Nansen’a z 2011 roku (w 2023 roku nadal go posiadam). Sprawdzał się idealnie. Jedynie waga i wielkość sprawiały więcej problemów. Z Rafałem ustaliliśmy, że wstaniemy o północy i wyruszymy wtedy, kiedy rozpoczną wszystkie ekipy. Przygotowaliśmy się do ataku szczytowego po godzinie 0.30. Czekaliśmy na pierwsze ekipy. Wszyscy razem wyruszyliśmy po 1.00 w nocy. Śnieg dobrze zamarzł i wszyscy pociągnęli „drogą przez wodospad”. Stromym i męczącym podejściem dotarliśmy do poziomu 3300 m n.p.m. Pomimo przejścia blisko 500m wysokości, pamiętaliśmy, że jeszcze ponad 1300m w pionie jest przed nami! Oznaczało to wielogodzinną wędrówkę. Wszyscy podchodzili na ski-tourach. Jedynie my pokonywaliśmy trasę pieszo. Pierwsza ekipa nadała tempo i wyraźnie wysunęła się na przód, wytyczając drogę na szczyt. Zauważyliśmy, że kilka dni temu ktoś poszedł na Dufourspitze, ponieważ widzieliśmy zasypane ślady. Tylko gdzieniegdzie pojawiały się pojedyncze, dość wyraźne odciski lub linie po nartach. Utrzymywaliśmy szybkie tempo i nadążaliśmy za wszystkimi. Na ski-tourach podchodzi się zwykle szybciej niż pieszo. Za nami podchodziły jeszcze dwie inne grupy. Przyglądałem się trasie, ponieważ powyżej 3300 m n.p.m. wkraczaliśmy na lodowiec pełen szczelin. Po prawej widniały wielkie nawisy zakończone serakami i nagłymi przepaściami. Od strony drogi przejścia nie widać granicy wspomnianych nawisów, dlatego nie warto dalej podchodzić. Dopiero z większej wysokości widać w co można wdepnąć. Trudno opisać przebieg całego szlaku na lodowcu, ponieważ w nocy niewiele widać. Nie ma wyraźnych punktów odniesienia. Raczej trzeba "napierać" w górę lodowca, patrząc, by po lewej i po prawej stronie widzieć seraki. Dość łatwo można zgubić właściwą trasę, dlatego w razie niepewności, warto zawrócić i szukać innej drogi – najlepiej w kilka osób związanych liną. Obowiązkowo trzeba związać się liną od samego początku, ze względu na niewidoczne szczeliny. My trzymaliśmy się bardziej nachylonych stoków po prawej, co ułatwiało orientację. W drodze do przełęczy Sattel 4356 m n.p.m., zanim rozpocznie się strome podejście wielkim polem śnieżnym, po lewej stronie widać ogromny serak wielkości wieżowca! Z powodu ogromnej masy jest pęknięty na pół. Dodatkowo możemy zobaczyć na nim kolorowe pasy, świadczące o kolejnych warstwach śniegu, zamieniających się pod wpływem ciężaru w lód.
Nocna wędrówka do celu
Noc przebiegała spokojnie, choć Rafał nie mógł dobrze spać, ponieważ śpiwór nie zapewniał mu odpowiedniego ciepła, a karimata nie izolowała od śniegu. Stwierdził, że miał marny sen. Mi wystarczył syntetyczny śpiwór z zakresem temperatury do -22°C, kupiony za 105 zł w listopadowej promocji z Flord Nansen’a z 2011 roku (w 2023 roku nadal go posiadam). Sprawdzał się idealnie. Jedynie waga i wielkość sprawiały więcej problemów. Z Rafałem ustaliliśmy, że wstaniemy o północy i wyruszymy wtedy, kiedy rozpoczną wszystkie ekipy. Przygotowaliśmy się do ataku szczytowego po godzinie 0.30. Czekaliśmy na pierwsze ekipy. Wszyscy razem wyruszyliśmy po 1.00 w nocy. Śnieg dobrze zamarzł i wszyscy pociągnęli „drogą przez wodospad”. Stromym i męczącym podejściem dotarliśmy do poziomu 3300 m n.p.m. Pomimo przejścia blisko 500m wysokości, pamiętaliśmy, że jeszcze ponad 1300m w pionie jest przed nami! Oznaczało to wielogodzinną wędrówkę. Wszyscy podchodzili na ski-tourach. Jedynie my pokonywaliśmy trasę pieszo. Pierwsza ekipa nadała tempo i wyraźnie wysunęła się na przód, wytyczając drogę na szczyt. Zauważyliśmy, że kilka dni temu ktoś poszedł na Dufourspitze, ponieważ widzieliśmy zasypane ślady. Tylko gdzieniegdzie pojawiały się pojedyncze, dość wyraźne odciski lub linie po nartach. Utrzymywaliśmy szybkie tempo i nadążaliśmy za wszystkimi. Na ski-tourach podchodzi się zwykle szybciej niż pieszo. Za nami podchodziły jeszcze dwie inne grupy. Przyglądałem się trasie, ponieważ powyżej 3300 m n.p.m. wkraczaliśmy na lodowiec pełen szczelin. Po prawej widniały wielkie nawisy zakończone serakami i nagłymi przepaściami. Od strony drogi przejścia nie widać granicy wspomnianych nawisów, dlatego nie warto dalej podchodzić. Dopiero z większej wysokości widać w co można wdepnąć. Trudno opisać przebieg całego szlaku na lodowcu, ponieważ w nocy niewiele widać. Nie ma wyraźnych punktów odniesienia. Raczej trzeba "napierać" w górę lodowca, patrząc, by po lewej i po prawej stronie widzieć seraki. Dość łatwo można zgubić właściwą trasę, dlatego w razie niepewności, warto zawrócić i szukać innej drogi – najlepiej w kilka osób związanych liną. Obowiązkowo trzeba związać się liną od samego początku, ze względu na niewidoczne szczeliny. My trzymaliśmy się bardziej nachylonych stoków po prawej, co ułatwiało orientację. W drodze do przełęczy Sattel 4356 m n.p.m., zanim rozpocznie się strome podejście wielkim polem śnieżnym, po lewej stronie widać ogromny serak wielkości wieżowca! Z powodu ogromnej masy jest pęknięty na pół. Dodatkowo możemy zobaczyć na nim kolorowe pasy, świadczące o kolejnych warstwach śniegu, zamieniających się pod wpływem ciężaru w lód.
Nocna wędrówka do celu
Dotarliśmy do poziomu ogromnego seraka. Z tego miejsca
mogliśmy zobaczyć, jak wielka jest szczelina i jak mali jesteśmy w porównaniu do niej... Jedna
z ekip skręciła na lewo, obierając kierunek na Nordend 4609 m n.p.m. Dzięki tej
grupie mogliśmy porównać rozmiary ludzi i seraków. Byliśmy tak naprawdę niczym
w obliczu tych potężnych mas lodu. Po dłuższej chwili rozpoczęliśmy podejście
stromym polem śnieżnym na przełęcz Sattel. Przy okazji podziwialiśmy fenomenalny
wschód słońca przy bezchmurnym niebie. Widok pomarańczowego Matterhornu robił
wrażenie! Weisshorn również wyglądał niecodziennie i pięknie. Co ciekawe,
najpiękniejszy stał się Breithorn, na którego patrzeliśmy z boku. To on przyjął
najpiękniejsze odcienie ciepłych barw wschodzącego słońca, przez co
zatrzymywaliśmy się, aby robić zdjęcia. W oddali widniał Mont Blanc w pełnej
okazałości. Musieliśmy odpoczywać, ponieważ odczuwaliśmy skutki rozrzedzonego powietrza.
Nie mogliśmy już przyspieszać tempa. Raczej szliśmy stopniowo i równomiernie.
Wytyczonymi trawersami przez pierwszą ekipę doszliśmy w końcu do przełęczy
Sattel, podziwiając przy okazji po prawej stronie kilka dziur lodowcowych i
większych seraków. Widok z przełęczy robi ogromne wrażenie! W tym czasie niebo
zdążyło się rozjaśnić. Zabrałem ze sobą parówki kupione w Zermatt i teraz
okazały się strzałem w dziesiątkę, ponieważ dały zastrzyk energii. Z przełęczy
widać bardzo strome podejście i grań podszczytową. Mając za sobą ponad 1500m
pokonanej wysokości odczuwałem duże zmęczenie. Największe dopiero jednak zaczęło
się od przełęczy. Grań tworzą dwa 150-metrowe, strome podejścia. W wielu
miejscach grań składa się z kamieni i głazów tworzących nieregularną drogę
przejścia. Często jest bardzo ciasno – na szerokość jednego kamienia, a po obu
stronach widnieją kilkusetmetrowe przepaście (obustronna ekspozycja), gdzie nie
ma najmniejszych szans na próbę zatrzymania się na lodzie w razie upadku.
Rozpoczyna się nowy dzień (na wysokości powyżej 4000 m n.p.m.)
W oddali widoczna główna grań Dufourspitze
Niesamowity wschód słońca - patrzymy w stronę Breithorn
Rozpoczyna się nowy dzień (na wysokości powyżej 4000 m n.p.m.)
W oddali widoczna główna grań Dufourspitze
Niesamowity wschód słońca - patrzymy w stronę Breithorn
PRZEŁĘCZ SATTEL 4362 m n.p.m. I OSTRA GRAŃ
Nie myśleliśmy o upadku, ale raczej o bezpiecznym wejściu. Wszyscy wbili swoje narty w śnieg i poszli od tego momentu pieszo przez skały. Każdy czuł się radośnie i na twarzach malowały się uśmiechy. I my cieszyliśmy się, że doszliśmy do przełęczy Sattel. Początkowy odcinek pierwszej grani pozwalał iść częściowo śniegami, ponieważ na lewej stronie trochę go nawiało. Mogliśmy dzięki temu, w dalszym ciągu używać raków, co pozwoliło na szybkie podchodzenie do góry. Za śniegiem – w połowie wysokości pierwszej grani rozpoczęły się kamienie i wąskie przejścia. Długo wybieraliśmy właściwą drogę. W niektórych miejscach bałem się, widząc bardzo strome, lodowe przepaście z obu stron. Na szczęście strach nie sparaliżował mnie. Powolnym krokiem pokonywałem kolejne trudności i wszyscy szliśmy razem. Rafał przodował. Każdy uważał, bo nie trudno tu o wypadek. Widok z grani na lodowiec Gornergletscher jest niesamowity! Jaki on jest mały z 4400 m n.p.m. wysokości! A Matterhorn? Wygląda jak mała góra! Coś niesamowitego! Takiego piękna dawno nie widziałem i przez to jeszcze bardziej ciekawił mnie widok ze szczytu! Dotarliśmy w końcu do przełęczy pomiędzy pierwszą, a drugą granią. Druga grań rozciągała się bardziej w poziomie i szliśmy, trzymając się rękoma większości skał. Przejście jest bardzo wąskie. W większości na szerokość kilku, lub nawet jednego kamienia! Początkowo grań prowadzi stromo do góry, a później rozciąga się w poziomie, gdzie nieznacznie zdobywamy wysokość. Długo trzeba szukać właściwego miejsca na kolejny krok. Najgorsza jednak okazała się kamienna przełęcz pomiędzy granią podszczytową, a tą rozciągniętą w poziomie. Jedynie widzimy niewielkie wcięcie w wąskiej na jeden kamień grani z obustronną ekspozycją. Tam zablokował mi się prawy rak, a ja przysiadłem na lewą nogę. Około pięć minut walczyłem z problemem, żeby uwolnić się z uwięzi. Jeden chłopak z innej ekipy zapytał mnie po angielsku, czy nie potrzebuję liny. Na szczęście udało mi się wydostać z pułapki i mogłem pójść dalej.
Przełęcz Sattel
Widok z przełęczy Sattel
Nie myśleliśmy o upadku, ale raczej o bezpiecznym wejściu. Wszyscy wbili swoje narty w śnieg i poszli od tego momentu pieszo przez skały. Każdy czuł się radośnie i na twarzach malowały się uśmiechy. I my cieszyliśmy się, że doszliśmy do przełęczy Sattel. Początkowy odcinek pierwszej grani pozwalał iść częściowo śniegami, ponieważ na lewej stronie trochę go nawiało. Mogliśmy dzięki temu, w dalszym ciągu używać raków, co pozwoliło na szybkie podchodzenie do góry. Za śniegiem – w połowie wysokości pierwszej grani rozpoczęły się kamienie i wąskie przejścia. Długo wybieraliśmy właściwą drogę. W niektórych miejscach bałem się, widząc bardzo strome, lodowe przepaście z obu stron. Na szczęście strach nie sparaliżował mnie. Powolnym krokiem pokonywałem kolejne trudności i wszyscy szliśmy razem. Rafał przodował. Każdy uważał, bo nie trudno tu o wypadek. Widok z grani na lodowiec Gornergletscher jest niesamowity! Jaki on jest mały z 4400 m n.p.m. wysokości! A Matterhorn? Wygląda jak mała góra! Coś niesamowitego! Takiego piękna dawno nie widziałem i przez to jeszcze bardziej ciekawił mnie widok ze szczytu! Dotarliśmy w końcu do przełęczy pomiędzy pierwszą, a drugą granią. Druga grań rozciągała się bardziej w poziomie i szliśmy, trzymając się rękoma większości skał. Przejście jest bardzo wąskie. W większości na szerokość kilku, lub nawet jednego kamienia! Początkowo grań prowadzi stromo do góry, a później rozciąga się w poziomie, gdzie nieznacznie zdobywamy wysokość. Długo trzeba szukać właściwego miejsca na kolejny krok. Najgorsza jednak okazała się kamienna przełęcz pomiędzy granią podszczytową, a tą rozciągniętą w poziomie. Jedynie widzimy niewielkie wcięcie w wąskiej na jeden kamień grani z obustronną ekspozycją. Tam zablokował mi się prawy rak, a ja przysiadłem na lewą nogę. Około pięć minut walczyłem z problemem, żeby uwolnić się z uwięzi. Jeden chłopak z innej ekipy zapytał mnie po angielsku, czy nie potrzebuję liny. Na szczęście udało mi się wydostać z pułapki i mogłem pójść dalej.
Przełęcz Sattel
Widok z przełęczy Sattel
WEJŚCIE NA SZCZYT DUFOURSPITZE 4634 m n.p.m.
Przed nami widniała kolejna część grani rozciągniętej w poziomie. Przechodziliśmy poszarpaną i ostrą linią. W połowie drogi musiałem pozostawić czekan z powodu konieczności używania rąk do wspinaczki. Zrobiło się ponownie bardzo wąsko. Jedna ekipa szła związana liną, a inne nie. Moim zdaniem w skalistym terenie trudno iść związany liną, ponieważ w większości przypadków, w razie upadku jednej osoby, skończyłoby się to pociągnięciem wszystkich członków grupy za sobą w przepaść. Dobry chwyt za skałę nie wiele daje w omawianym przypadku, ponieważ na szpiczastej grani leży mnóstwo luźnych kamieni. Od pechowej przełęczy do szczytu pozostało jakieś 15min drogi. W połowie odcinka stał mój wbity czekan pod skałami. Odtąd mieliśmy jeszcze jakieś 7-10min do końca. Szliśmy dalej. Niektórzy wracali już z głównego wierzchołka. Teraz przyszła kolej na nas. Legenda o widocznej linie sprawdziła się. Tuż przed ostatnim podejściem, częściowo w śniegach, pokazała się gruba, pleciona lina, ułatwiająca wspinaczkę. Skorzystaliśmy z niej. Jednocześnie wskazała najlepszą drogę. Weszliśmy na szczyt o godzinie 8.48! Mieliśmy -12°C. Cieszyliśmy się z cudownego widoku! Podziwialiśmy główne pasmo Monte Rosa oraz Punta Gnifetti ze schroniskiem Margeritta – najwyżej położonym budynkiem w Europie! Za plecami, w oddali, widniały takie góry, jak: Weisshorn, Matterhorn, Nordend, Taschhorn i wiele innych szczytów. Na wierzchołku Dufourspitze znajduje się przestrzenny, kratownicowy krzyż, częściowo przysypany śniegiem. Teraz cieszyłem się niedostępnymi widokami dla większości ludzi. Jakie małe wydawało się wszystko dookoła! Pogoda nadal sprzyjała. Ciągle mieliśmy bezchmurne niebo. Na szczycie pozostaliśmy na kilkanaście minut. Chociaż Rafał dotarł jako pierwszy, bo lepiej sobie radził w skałach, to poczekał, żebym i ja mógł nacieszyć oczy tymi niezwykłymi panoramami. Obowiązkowo przyglądaliśmy się drodze na Nordend, ponieważ planowaliśmy następnego dnia pójść na jego wierzchołek. Zrobiłem dokładne zdjęcia całej drogi. W trakcie podchodzenia ostrą i poszarpaną granią podszczytową zauważyliśmy, że jeden członek ekipy idącej dzisiaj na Nordend wpadł do szczeliny, a reszta próbowała go wyciągnąć. W dużej mierze pomogły mu ski-toury, którymi zablokował dalszy upadek. Wiedzieliśmy więc co nas czeka... Będąc na wierzchołku Dufourspitze myśleliśmy teraz raczej o zejściu tą samą, problematyczną granią…
Już od samego początku nie było łatwo... (główna grań prowadząca na szczyt)
Widoki ze szczytu Dufourspitze
Nordend 4609 m n.p.m. widziany ze szczytu Dufourspitze
Widoki ze szczytu Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Przed nami widniała kolejna część grani rozciągniętej w poziomie. Przechodziliśmy poszarpaną i ostrą linią. W połowie drogi musiałem pozostawić czekan z powodu konieczności używania rąk do wspinaczki. Zrobiło się ponownie bardzo wąsko. Jedna ekipa szła związana liną, a inne nie. Moim zdaniem w skalistym terenie trudno iść związany liną, ponieważ w większości przypadków, w razie upadku jednej osoby, skończyłoby się to pociągnięciem wszystkich członków grupy za sobą w przepaść. Dobry chwyt za skałę nie wiele daje w omawianym przypadku, ponieważ na szpiczastej grani leży mnóstwo luźnych kamieni. Od pechowej przełęczy do szczytu pozostało jakieś 15min drogi. W połowie odcinka stał mój wbity czekan pod skałami. Odtąd mieliśmy jeszcze jakieś 7-10min do końca. Szliśmy dalej. Niektórzy wracali już z głównego wierzchołka. Teraz przyszła kolej na nas. Legenda o widocznej linie sprawdziła się. Tuż przed ostatnim podejściem, częściowo w śniegach, pokazała się gruba, pleciona lina, ułatwiająca wspinaczkę. Skorzystaliśmy z niej. Jednocześnie wskazała najlepszą drogę. Weszliśmy na szczyt o godzinie 8.48! Mieliśmy -12°C. Cieszyliśmy się z cudownego widoku! Podziwialiśmy główne pasmo Monte Rosa oraz Punta Gnifetti ze schroniskiem Margeritta – najwyżej położonym budynkiem w Europie! Za plecami, w oddali, widniały takie góry, jak: Weisshorn, Matterhorn, Nordend, Taschhorn i wiele innych szczytów. Na wierzchołku Dufourspitze znajduje się przestrzenny, kratownicowy krzyż, częściowo przysypany śniegiem. Teraz cieszyłem się niedostępnymi widokami dla większości ludzi. Jakie małe wydawało się wszystko dookoła! Pogoda nadal sprzyjała. Ciągle mieliśmy bezchmurne niebo. Na szczycie pozostaliśmy na kilkanaście minut. Chociaż Rafał dotarł jako pierwszy, bo lepiej sobie radził w skałach, to poczekał, żebym i ja mógł nacieszyć oczy tymi niezwykłymi panoramami. Obowiązkowo przyglądaliśmy się drodze na Nordend, ponieważ planowaliśmy następnego dnia pójść na jego wierzchołek. Zrobiłem dokładne zdjęcia całej drogi. W trakcie podchodzenia ostrą i poszarpaną granią podszczytową zauważyliśmy, że jeden członek ekipy idącej dzisiaj na Nordend wpadł do szczeliny, a reszta próbowała go wyciągnąć. W dużej mierze pomogły mu ski-toury, którymi zablokował dalszy upadek. Wiedzieliśmy więc co nas czeka... Będąc na wierzchołku Dufourspitze myśleliśmy teraz raczej o zejściu tą samą, problematyczną granią…
Już od samego początku nie było łatwo... (główna grań prowadząca na szczyt)
Widoki ze szczytu Dufourspitze
Nordend 4609 m n.p.m. widziany ze szczytu Dufourspitze
Widoki ze szczytu Dufourspitze 4634 m n.p.m.
POWRÓT DO NASZEJ BAZY
Po wymarzonym wejściu na Dufourspitze rozpoczęliśmy zejście.
O dziwo, w drodze powrotnej, grań nie sprawiała żadnych problemów. Zabrałem z
powrotem czekan pozostawiony pod skałą. Pokonywaliśmy
kolejne jej etapy. Przełęcz, na której zaklinowałem się, pozwoliła nam przejść bez trudności. Na wąskich fragmentach grani szliśmy powoli. Przyglądaliśmy
się innej ekipie, w której czterej jej członów związało się liną. Lina znacznie utrudniała bezpieczne zejście napotkanej ekipie, ponieważ co chwilę zahaczała o
ostre kamienie. My koncentrowaliśmy się na swoim. W końcu dotarliśmy do części
śnieżnej grani, gdzie w rakach mogliśmy znacznie przyspieszyć kroku.
Widzieliśmy już wbite narty w śnieg, co oznaczało przełęcz Sattel. Rafał nie
czuł się najlepiej, ponieważ przycisnęło go za większą potrzebą. Trudno
załatwić swoje sprawy na tak wielkiej i otwartej przestrzeni... W niewielkiej odległości
od nart siedziała dziewczyna, czekająca na swojego męża wracającego ze szczytu
Dufourspitze. Jako, że Rafał nie miał wyjścia, musiał zrobić to, co do niego
należało, zasłaniając się tylko moim wysokim plecakiem. Po wszystkim mogliśmy schodzić dalej. Podziwialiśmy jeszcze
wspaniałe widoki na góry i lodowiec, który wydawał się nieskończenie daleko od
nas, a przecież podchodziliśmy do przełęczy Sattel "tylko" przez pół nocy i
początkową część dnia. Wiedzieliśmy, że po 10.00 rano rozpocznie się
rozmiękanie śniegu i z każdą godziną będzie coraz trudniej schodzić. Być może
otworzą się szczeliny, których nie widzieliśmy… Z tego względu na przełęczy nie pozostaliśmy długo. Wszystkie ekipy, które spotkały się w tym
miejscu, gratulowały sobie z uśmiechem sukcesu. I my pozdrawialiśmy innych. Większość
wchodzących mogła zjechać na ski-tourach, dzięki czemu nie musieli obawiać się
długiego powrotu. Przyglądając się dłużej całej trasie i nachyleniom stoków,
stwierdziliśmy, że nigdzie nie występuje goły lód. Wyciągnąłem reklamówkę, a
Rafał karimatę i zaczęliśmy zjeżdżać. Kiedy zobaczyliśmy, że można łatwo
hamować i nigdzie nie zjeżdżamy poza zaznaczony zębami raków szlak,
postanowiliśmy, że będziemy zjeżdżać ile tylko się da. Po krótkiej próbie
zdjąłem raki, żeby przypadkowo nie zaryć w śnieg. Mogłoby się to skończyć
skręceniem kolana. Inni zdążyli już zjechać na nartach. Panowała zupełna cisza.
Potężna grań podszczytowa Dufourspitze
Wielkie szczeliny na trasie - dopiero za dnia mogliśmy je w pełni zobaczyć
Wielki serak, obok którego szliśmy w nocy
Potężna grań podszczytowa Dufourspitze
Wielkie szczeliny na trasie - dopiero za dnia mogliśmy je w pełni zobaczyć
Wielki serak, obok którego szliśmy w nocy
Najciekawsze rozpoczęło się poniżej przełęczy. Zjazd na
reklamówce trwał kilka minut! Udało mi się zjechać aż do poziomu 2800 m n.p.m.!
To znaczy, że 1500m wysokości w pionie pokonaliśmy w mniej niż godzinę (niektóre fragmenty musieliśmy przejść pieszo, ze względu na małe nachylenie terenu)! Trasa
wyglądała tak, że do poziomu wielkiego seraka z pęknięciem w środku, dojechaliśmy na jednym ciągu. Później musieliśmy przejść krótki kawałek mniej
nachylonym zboczem. Za nim rozpoczynało się kolejne, dające możliwość bardzo
długiego zjazdu. Od wysokości około 4000 m n.p.m. zjeżdżaliśmy do poziomu 3400
m n.p.m.! Żałowałem, że nie kamerowałem tego fragmentu, bo podziwialiśmy w
międzyczasie ogromne seraki. W wielkiej, cichej dolince, zorientowaliśmy się, że
jesteśmy za nisko. Teren wydawał nam się nieznajomy. Na mapie dostrzegliśmy, że
wielkie pole śnieżne prowadziło na rozdwojenie lodowców, a my znajdowaliśmy się
na tej drugiej, niewłaściwej części. Musieliśmy więc w bezwietrznym i gorącym
od słońca, bardzo szerokim korycie śnieżnym, dojść do właściwego lodowca.
Odbiliśmy w lewo i wyrównaliśmy nasze ślady z wydeptaną ścieżką. Doszliśmy do
wysokości 3300 m n.p.m. Zobaczyliśmy naszą wczorajszą szczelinę, która odsłoniła się po
próbie wykopania dołu pod namiot i jak bardzo ktoś wydeptał chodnik dookoła
niej. Z pewnością nie jednej osobie napędził strachu ten widok, bo rzeczywiście
wyglądała jak pusta przestrzeń, przykryta cienką warstwą zmrożonego śniegu. Od
poziomu 3300 m n.p.m. aż do 2800 m n.p.m. mogliśmy ponownie zjeżdżać! Dzięki
temu bardzo szybko „dochodziliśmy” do naszego namiotu. W drodze powrotnej
usłyszeliśmy nawet potok i wodospad. Co ciekawe, w jednym miejscu zarwała się
pokrywa śnieżna, ale tuż pod nią znajdowały się skały i płynący potok. Ostatni
odcinek do namiotu musieliśmy przejść. Cieszyliśmy się z wejścia na szczyt i z faktu,
że panowała przepiękna pogoda.
Tędy zjeżdżaliśmy w drodze powrotnej - na zdjęciu widoczne liczne seraki
Tędy zjeżdżaliśmy w drodze powrotnej - na zdjęciu widoczne liczne seraki
Czuliśmy ogromne zmęczenie. Nikt z nas nie planował wejścia
do namiotu, ponieważ panowała tam prawdziwa sauna. Nikt nawet nie myślał o
układaniu rzeczy i ich suszeniu. Niedbale rzuciliśmy wszystko na większe głazy,
a my sami usiedliśmy na gołych skałach i zasnęliśmy na około trzy
godziny. Kiedy obudziliśmy się, zauważyliśmy, że słońce bardzo nas spaliło. Na twarzy pojawiły się ropne rany, które pękały i czasami wypływała krew.
Czułem się jak Michael Jackson, ponieważ z nosa zrobiła się sztywna skorupa, a
dookoła ust powstały zakrwawione rany. Po przebudzeniu, obróciłem się na drugi
bok, ale tym razem zasłoniłem twarz. Rafała również mocno poparzyło. Długo już nie
leżeliśmy, ponieważ głód dawał o sobie znać. Rozłożyliśmy kuchenki i zaczęliśmy
przetapiać śnieg. Obowiązkowo ugotowaliśmy zupę pomidorową, która stała się
znakiem rozpoznawczym naszej wyprawy – stąd też nazwa całej wyprawy „Crema di
Pomodoro I”. Widzieliśmy, jak szybko kurczą się nasze zapasy. Nocne wejście
wymagało wielu sił, dlatego przed wyjściem musieliśmy dużo zjeść. Dodatkowo
podjadaliśmy orzechy ziemne w drodze, żeby cały czas mieć równe siły. W dużej
mierze zmęczenie powoduje rozrzedzone powietrze i teraz czuliśmy całkowitą
pustkę w brzuchu. Najedliśmy się nawet dobrze. Ze sobą miałem 250g czekolady.
Jedna tabliczka znikała w bardzo szybkim tempie. Rafał pomarzył o kiełbasie,
którą zakopaliśmy w śniegu przy schronisku. Postanowiliśmy, że po godzinie
16.00 pójdziemy tam, by nabrać wodę z potoczków oraz zabierzemy kiełbasę i
ugotujemy ją w menażce. Takie proste danie po wejściu na
Dufourspitze, miałoby z pewnością wyjątkowy smak… Do schroniska poszliśmy po
godzinie 16.00, zostawiając wszystkie rzeczy. Zauważyliśmy, że wymarzonej kiełbasy
nie ma pod śniegiem! Poza czarnymi gawronami nie było żadnych zwierząt, a w
miejscu, w którym ją zakopałem, nie zdążył wytopić się śnieg. Czyżby ktoś ją
wziął? Tego nie wiedzieliśmy, ale niestety musieliśmy obejść się smakiem… Na
drewnianym podeście spotkaliśmy wszystkie ekipy z Dufourspitze. Wszyscy suszyli
foki z nart. Spotkaliśmy wśród nich również Polaków. Rozmawialiśmy o wrażeniach z góry.
Każdy dzielił się tym, co zobaczył i opowiadał o pięknie Dufourspitze.
Ogromny głaz narzutowy, który widać nawet z górnej stacji kolejki Gornergrat
We wnętrzu schroniska Monte Rosa Hutte (przed sezonem) i nasza pomidorówka
Ogromny głaz narzutowy, który widać nawet z górnej stacji kolejki Gornergrat
We wnętrzu schroniska Monte Rosa Hutte (przed sezonem) i nasza pomidorówka
Rafał dodatkowo zrobił zwiad dookoła schroniska i dowiedział
się, że jest jeszcze nieczynne i udostępniono jedynie salę wejściową z regałami
na obuwie zastępcze oraz jeden pokój, będący w sezonie zarezerwowany dla
przewodników górskich. Większość ekip zmieściła się w tym niewielkim pomieszczeniu. My
również chcieliśmy. Zauważyliśmy, że wszyscy pakują się i będą wracali w swoje
strony. Po ponad dwóch godzinach zostaliśmy tylko sami. Długo wahaliśmy się,
czy nie przenieść swoich rzeczy do środka. Rafał bardzo chciał, ponieważ jego
sprzęt nie pozwalał mu wyspać się komfortowo w namiocie na śniegu. Zgodziłem
się i po obiedzie przed schroniskiem, wróciliśmy do namiotu, gdzie spakowaliśmy
wszystko i z powrotem wróciliśmy do Monte Rosa Hutte. Zeszliśmy schodami do
małego pokoju, gdzie byliśmy całkowicie osłonięci od wiatru. Mogliśmy nawet
wybrać sobie łóżka. Nikt więcej już nie dotarł do schroniska. Na wieczór zostaliśmy sami. Zrobiliśmy drugi zwiad. Cieszyliśmy się z wybranego miejsca, ponieważ czuliśmy komfort spania.
Różne ekipy zostawiały w szafce resztki swojego prowiantu. Wszystko znajdowało
się w małej komodzie przy oknie. Rafał znalazł między innymi kilogramową
paczkę… pomidorówki z Knorra! Długo śmialiśmy się z tego, bo komu chciało się
wnosić takie pudło... Z pewnością do plecaka warto zabrać bardziej potrzebne
rzeczy… Z drugiej strony patrzeliśmy, że teraz możemy zrobić sobie porządną
zupę. Jako, że zabraliśmy ze sobą 2kg makaronu, to często gotowaliśmy ulubioną
zupę. Od tego momentu naszej wyprawie nadaliśmy kryptonim „Crema di Pomodoro I”.
Nazwa wzięła się oczywiście z włoskiego napisu na opakowaniu i tego, że
wszędzie gotowaliśmy pomidorówki. W komodzie mogliśmy znaleźć dodatkowo
talerze, przyprawy, kartusze gazowe, chleb, coś na wzór kaszy, garnki, płatki i
tym podobne rzeczy. Wiedzieliśmy, że w Alpach panuje taka kultura, że
pozostawia się jedzenie dla innych ekip w razie, gdyby komuś zabrakło
prowiantu. Chcieliśmy uszanować ten fakt, dlatego używaliśmy tylko pomidorówki
i chcieliśmy spróbować dziwnej kaszy z Tajlandii, którą ktoś zostawił tu trzy
lata temu... Mimo wszystko nic się nie psuło. Nad komodą, na parapecie przy
oknie, znajdowały się blankiety, gdzie za korzystanie z udostępnionego pokoju
można było wnieść opłatę według uznania. W części z regałami na buty ustawiono
stół i dwie ławki, dlatego tam najczęściej przebywaliśmy gotując zupę.
Wieczorem podziwialiśmy jeszcze fenomenalny zachód słońca i położyliśmy się
spać na piętrowych pryczach. Dla nas oznaczały wysoki komfort spania. Nawet nie
musieliśmy rozkładać śpiworów, ponieważ tutejsze koce w zupełności wystarczyły.
Piękne widoki z tarasu schroniskowego wieczorem
Piękne widoki z tarasu schroniskowego wieczorem
Następnego dnia zarządziliśmy odpoczynek, mając tak dobrą
miejscówkę. Wstaliśmy pełni sił i w końcu Rafał mógł porządnie się wyspać.
Chociaż świeciło słońce, to wiał dość silny wiatr i pojawiało się coraz więcej
chmur. Dobrze, że nigdzie nie wychodziliśmy w góry, ponieważ pogoda nie pozwoliłaby na
wiele. Jedząc kolejną pomidorówkę, patrzeliśmy na mapę i planowaliśmy kolejną
trasę. Wybraliśmy wejście na Nordend 4609 m n.p.m. Rafałowi podobał się stopień
trudności drogi na szczyt, ponieważ trzeba było przejść przez dwa większe mosty
śnieżne i omijać wiele szczelin. Dodatkowo w drodze na przełęcz
Sattel widzieliśmy, jak pewna osoba z ekipy na nartach wpadła do jednej z nich, w otoczeniu
ogromnych seraków. Rafał mocno studiował mapę i trasę przejścia. I mnie zaciekawiła
ta góra, dlatego szybko zdecydowaliśmy się na nocne wejście podobnie, jak na
Dufourspitze. Tego dnia nadrobiliśmy utracone kalorie przez wszystkie dni,
dlatego czuliśmy pełnię sił na kolejne góry.
Rozpoczęliśmy trzecią część wyprawy – wejście na Nordend 4609 m n.p.m. ...
Wyprawa Crema di Pomodoro I:
Wyprawa Crema di Pomodoro I:
Jeszcze całości nie przeczytałam /całość wydrukuje mi Marzenka/ ale ju z zachwycona jestem.Michaś jesteś Wielki!
OdpowiedzUsuńOtylia.
OdpowiedzUsuńNie podpisałam się więc piszę drugi komentarz.Tyle osób zachwyca się Twoimi relacjami oraz zdjęciami, że jakbyś mógł zgadnąć od kogo to :) choć wiem, że pewnie byś wiedział :)
Cieszę się, że podobają Ci się te relacje i że mogę nieco przybliżyć Ci świat Alp. Od razu poznałem kto pisze - Otylia z Goleszowa.
UsuńPozdrawiam Cię serdecznie Otylko i wiele dobrego dla Ciebie :)
Jakbyś porównał napotkane trudności do innych trzy- lub czterotysięczników jak Mont Blanc, Grossglockner czy Gran Paradiso ? W zeszłym roku udało się osiągnąć M. Blanc w tym planuje Duforspitze i Grossglockner i pytanie jakie są Twoje (subiektywne zapewne) odczucia odnoście trudności ?
OdpowiedzUsuńWedług mnie z tych wszystkich gór najtrudniejszy był Dufourspitze. Dlaczego? Pod szczytem mamy dwie granie po około 150 m wysokości. Są dość mocno eksponowane i w niektórych miejscach szerokie na kilkadziesiąt centymetrów, ostre jak brzytwa. To oznacza, że jeśli pójdzie się tam zbyt wcześnie, to nawisy śnieżnie uniemożliwia dalsze przejście. Droga do przełęczy Sattel 4356 m n.p.m. jest kondycyjną wędrówką przez lodowiec z licznymi szczelinami. Z każdym rokiem coraz trudniej szuka się właściwej drogi pomiędzy nimi.
UsuńOk , dzięki za pomoc.
OdpowiedzUsuńW jakim terminie dokładnie wchodziliście? Szacun gratulacje
OdpowiedzUsuńTo było 23 czerwca. Wtedy weszliśmy na Nordend i na Dufourspitze. Po jednym szczycie na jeden dzień.
OdpowiedzUsuń