niedziela, 14 lipca 2024

Gruzja - Swanetia, cz. 5 (ostatnia): Zagaro Pass 2623 m n.p.m. i powrót do domu

 

DZIEŃ 9 – ZAGARO PASS 2623 m n.p.m. – OSTATNIE GÓRSKIE WYJŚCIE
Tego dnia nie nastawialiśmy się na wysokie góry. Raczej czuliśmy nostalgię z powodu końca naszego wyjazdu. Chcieliśmy zobaczyć jeszcze coś pięknego, ale zajmującego sporo czasu, aż do późnego popołudnia. Prognozy na dziś wskazywały, że od godziny 14.00 możemy spodziewać się burz oraz większego opadu. Zaproponowałem, abyśmy wszyscy razem wyszli na Zagaro Pass, ponieważ będą tam przecudnej urody widoki, a także mieliśmy mieć lepszą pogodę niż ostatnio. Każdemu spodobał się pomysł, ponieważ nie musieliśmy iść w wysokie góry, a widoki zachwycały na każdym kroku. Dla Damiana był to zupełnie nowy szlak, stąd miał okazję zobaczyć coś innego. Wstaliśmy około godziny 8.30. Niespiesznym krokiem przygotowaliśmy wszystko potrzebne do wyjścia na trasę. Jednak tym razem nie rozrabialiśmy izotoników, a wzięliśmy je ze sobą w postaci proszku. W planach miałem, aby nabrać zimnej wody górskiej z jednego z licznych potoków. Pomyślałem, że idealnym miejscem będzie podwójny, niski wodospad, ponieważ jest położony wystarczająco wysoko, brak w nim zanieczyszczeń oraz woda jest krystalicznie czysta. Podczas upału taki orzeźwiający izotonik zdecydowanie byłby lepszy niż gdybyśmy zabrali gotowe napoje z pokoju. Około godziny 10.00 przyszedł do nas gospodarz. Pożegnał się z nami, ponieważ już wyjeżdżał do Tbilisi ze swoją córką. Ten moment musiał kiedyś nadejść. Uścisnęliśmy się z nim – każdy po kolei. Dodał tylko, że jego brat zawiezie nas do Kutaisi, stąd nie mamy powodów do obaw. Zrobiło się nostalgicznie, ponieważ pewien etap naszego wyjazdu właśnie dobiegł końca… Od razu czuliśmy pustkę, bo nie było tego, który tyle rozmawiał i śmiał się z nami.

Zanim wyruszyliśmy w góry, poszliśmy jeszcze do kawiarni po buty położone przy piecu. Zdążyły dobrze wyschnąć. Siostra gospodarza powiedziała, że jak pojedziemy, to będzie pusto bez nas. Pomimo zaledwie dziewięciu dni spędzonych w Ushguli w pewnym sensie zżyliśmy się z tymi ludźmi. Bardzo podobał nam się klimat Swanetii, ale przede wszystkim cisza, spokój oraz niesamowita przyroda i zwierzęta żyjące na wolności. Nie mieliśmy przecież obaw, że luźno chodzące po wiosce i po zboczach górskich konie, byki, krowy i psy mogą coś nam zrobić. Krowy szły za człowiekiem, psy chciały coś zjeść i się pogłaskać, a konie wręcz lizały, kiedy wyszedłeś na trasę jako pierwszy. To wszystko głęboko zapadało w naszej pamięci. Patrząc na prognozy widzieliśmy, że pogoda nie ulega zmianom i na dodatek chmury potwierdziły mi, że na 100% przynajmniej będzie deszcz, a burza jest jako opcja. Mówią o tym chmury stratocumulus castellanus. Kiedy je widzisz wiedz, że na 100% będzie intensywny opad, a kto wie, czy na dodatek nie powstanie burza… Mając tę wiedzę, postanowiliśmy wyruszyć, ażeby skorzystać ze słońca i ostatnich pięknych, górskich widoków. Z kawiarni wyszliśmy około godziny 10.45. Omawiane chmury powstawały gdzieś w oddali, gdzieś poniżej wioski Ushguli, a wszędzie dookoła widniało błękitne, prawie czyste niebo.

 
 
Rozpoczynamy przy pięknej pogodzie


NIEZAPOMINAJKOWA KRAINA W PIĘKNYM WYDANIU I KOLOROWE TARASY

Podobnie jak dwa dni temu, naszą wędrówkę rozpoczęliśmy od niezapominajkowych zboczy. Jako że teraz mieliśmy słońce w pełni, mogliśmy zrobić im dużo zdjęć. Najbardziej podobały mi się samotne, dorodne kępy na ziemistych zboczach przy drodze oraz w miejscu, gdzie wąski potok spływał cienką rurą zawieszoną nad przepaścią. W zagłębieniu w pobliżu rury, po jej prawej stronie, rosło gęste niezapominajkowe skupisko składające się z trzech wielkich kęp. Pochyliłem się nad wspomnianym małym skrawkiem terenu, aby popatrzeć i nacieszyć oczy wspaniałym widokiem oraz, żeby później móc zrobić kilka zdjęć. Koniecznie chciałem utrwalić opisywany, niezwykły niezapominajkowy świat. Nieco dalej, po prawej, opadało kamienisto-ziemiste zbocze, które również w całości opanowały niezapominajki. Zajęły je całe, tworząc niebieskie zbocze, opadające w stronę głównej rzeki, do której spływały wszystkie inne, okoliczne potoki. Widok na niebieski górski stok robił wielkie wrażenie, ponieważ nigdzie indziej nie widziałem tak wielkiego skupiska tych kwiatów. Jako że wielokrotnie podkreślałem ich piękno, cieszyłem się, gdy miałem okazję podziwiać je w naturalnym środowisku. Chociaż wyglądały bardzo delikatnie, a dodatkowo były najmniejsze ze wszystkich kwiatów występujących na szlakach, to rosły na najbardziej niesprzyjających terenach tam, gdzie nic innego nie mogło żyć…


  
  
Na początku trasy niezapominajki występowały wszędzie tam, gdzie były niesprzyjające warunki


W okolicach tarasowego układu kwiatów, o którym wspominałem w relacji z dnia siódmego, również się zatrzymaliśmy, ponieważ niezwykły jest widok wydeptanych ścieżek przez krowy, pomiędzy którymi rosły kwiaty o różnych kolorach. Tworzyły wręcz kolorystyczne piętra. Chociaż dla jednych droga na Zagaro Pass mogła być jedynie zwykłą trasą, to dla nas była szlakiem zdecydowanie wartym uwagi, ponieważ mieliśmy ciszę oraz piękne widoki. Po lewej stronie pasły się nawet cztery brązowe konie. Nie bały się. Nawet mogliśmy im zrobić zdjęcia na tle gór. Za chwilę Basia zauważyła, że za nami jedzie pięć osób na koniach. Najwyraźniej ktoś postanowił „zrobić” tę samą trasę co my, ale bez wysiłku. W Ushguli turystyka konna jest modna. W co drugim guest housie mamy ogłoszenie zachęcające do ich wypożyczenia. Tak! Tutaj, w Ushguli bezproblemowo wypożyczysz konia na długie szlaki, jak np. Zagaro Pass, czy na drogę do lodowca Shkhara. My jednak chcieliśmy przejść tę trasę o własnych siłach, ponieważ zawsze mieliśmy możliwość zatrzymania się tam, gdzie chcieliśmy, a każdego dnia interesowało nas mnóstwo miejsc, kwiatów, czy pomniejszych widoczków. Przy naszym tempie podziwiania okolicy, gór i przyrody konie najzwyczajniej by się zmęczyły, ponieważ co chwilę musiałyby stawać i ruszać, a my co chwilę byśmy z nich schodzili. Od samego początku pamiętałem o zgubionym kijku Basi, dlatego już od niezapominajkowego zbocza zacząłem szukać go pomiędzy kamieniami, głazami, w trawie i kwiatach, ponieważ pamiętałem wiele miejsc, gdzie stawaliśmy na zdjęcia lub odpoczynek. Dla Damiana cała okolica była zupełnie nowa. Zachwycał się pięknem widocznych gór we wszystkich kierunkach.


 
Konie spotkane na trasie i pierwszy wodospad na szlaku

Wycieczka na koniach

 

W oddali słyszeliśmy odgłosy docierające z budowy. Mogliśmy zobaczyć jaki jest postęp prac po dwóch dniach. Kiedy dotarliśmy na miejsce, zauważyliśmy, że operator dłuta hydraulicznego rozkopał dość spory kawał skalistego zbocza. Kierowca koparki od razu ładował urobek na TIR-a. Pracownicy ponownie uśmiechali się do nas, na chwilę przerwali pracę i pokazali gestem, że możemy iść. W oddali widzieliśmy czerwoną koparkę przeznaczoną na części. Odznaczała się na tle otoczenia, ponieważ dookoła królowała zieleń. W jej pobliżu znaleźliśmy 1,5-litrową butelkę nieotwieranej jeszcze wody. Schowaliśmy ją za drzwiami przedziału „rozkradzionego” silnika i sprzęgła, żeby nie leżała na drodze. Tuż za starą maszyną, ponownie mieliśmy okazję przejść w pobliżu ‘Doliny Mafii’. Chciałem jeszcze raz na nią spojrzeć, ponieważ przypominała mi klimat kanadyjskich gór. Liczyłem na więcej słońca. Niestety w jej rejonie powstało wiele szarych chmur, przez co nie mógł być wydobyty intensywny kolor zieleni. Mimo wszystko, długo patrzyliśmy na nią ze sporej wysokości. Dawno nie widziałem doliny o tak pięknej urodzie otoczonej skalistym ciągiem na wpół ośnieżonych gór. Szkoda, że nie mogliśmy wejść do jej środka… Damianowi opowiadaliśmy o naszej akcji z wrzucaniem ciężkich kamieni, o tym jak spływały wraz z silnym nurtem oraz o fosie i ławce na ciciki, którą ustawiłem tuż przy głównej drodze z widokiem na ‘Dolinę Mafii’. W okolicach dużych głazów jeszcze raz poszukaliśmy zaginionego kijka, ale nigdy go nie znaleźliśmy.


   
 
Dolina Mafii

CIEKAWOSTKA ZE ŚWIATA GÓR

Za skalistym zboczem, za zakrętem przy drodze, nad przepaścią, widniało coś na wzór małej przydrożnej kapliczki. W podobnych miejscach, na odludziu, gdzie coś może się przydarzyć w czasie podróży ludzie mają dobry zwyczaj zostawiania czegoś potrzebnego, gdyby doszło do sytuacji awaryjnej. Zazwyczaj będzie to woda, coś do jedzenia i artykuły pierwszej pomocy. We wspomnianej „kapliczce” brakowało jednak drzwi. W środku widzieliśmy półlitrową wodę oraz baton. Woda raczej nie była konieczna, ponieważ nieco wyżej, z gór, spływają potoki.

 

WIELKI PŁAT ŚNIEGU, NIEPOWTARZALNA POLANA Z KWIATAMI

Idąc dalej, dotarliśmy do trzech większych głazów przy drodze po lewej stronie, tuż za ‘Doliną Mafii’. Basia powiedziała, że chciałaby odpocząć. Zrobiliśmy więc postój na 30 min. Trochę wcześniej przygotowaliśmy po jednym litrze izotoników, nabierając wodę z potoku, spływającego zielonymi zboczami. Jako że słońce ponownie parzyło, taki napój bardzo orzeźwiał. Siedząc na głazach, wspominaliśmy wiele pięknych chwil i momentów, które przeżyliśmy oraz omawialiśmy to, co zobaczyliśmy. Nawet dzisiejsza trasa zapadała głęboko w pamięć. Po dłuższej przerwie poszliśmy w stronę wielkiego płatu śniegu, gdzie na jego tle auta wydawały się małe. Dla Damiana był on czymś nowym i niezwykłym, ponieważ tędy normalnie jeździły samochody. Zauważyłem, że Basia i Damian wyczerpali już swoje siły. Czuli, że podczas naszej wyprawy schodzili dużo gór, a mięśnie nie zdążyły odpocząć. Efekt zmęczenia podbijało parzące słońce, jak to zazwyczaj jest przed burzą. Co kilka minut spoglądałem „na tyły”, aby sprawdzać, czy chmury nie formują się w coś gorszego. Idąc w pobliżu płatu śnieżnego, usłyszeliśmy, że będą przejeżdżać tędy samochody terenowe. W szczególności Damian czekał na ten moment, ponieważ po raz pierwszy widział wysokogórską drogę i duże masy śniegu zalegające na poboczach. Za utrudnieniami, ponownie wstąpiliśmy do pięknego, zielonego świata. Teraz mieliśmy znacznie więcej szczęścia, ponieważ większość nieba była wolna od chmur. Błękit aż cieszył. Kiedy dotarliśmy do pięknej polany, gdzie kwitną wysokie żółte kwiaty, pomieszane z intensywnie fioletowymi, na kilkanaście minut niebo pokryło się chmurami. Jednak cierpliwie czekałem, aż ponownie wyjdzie słońce, aby mieć dobre światło do zdjęć. Basia i Damian poszli dalej, w okolice pierwszej przełęczy (przeze mnie nazywanej ‘złudnej’). Powiedziałem, że dobiegnę do nich, gdy tylko doczekam się promieni słońca. Wiedzieli, że w pięknych miejscach zawsze wypatruję odpowiednich warunków fotograficznych. Wspomnianą wcześniej polanę podziwiałem w deszczowej pogodzie, a teraz mogłem mieć naprawdę dobre światło. Samo oczekiwanie sprawiało mi radość, ponieważ ciągle patrzyłem, ile rośnie tu kwiatów i jak one są piękne… Warto było poczekać, ponieważ wielka chmura przeszła dalej, po czym bardzo duży kawałek nieba ponownie cieszył błękitem. Zrobiłem kilka ujęć, a potem podziwiałem ich niesamowite, intensywne odcienie w pełnym słońcu. Nigdzie indziej podobnej polany nie widziałem, pomimo że dużo chodzę po górach.


 
     
Niesamowita polana tuż pod przełęczą Zagaro

   
Wielki płat śniegu i błoto oraz przejazd samochodu terenowego

 

ZAGARO PASS 2623 m n.p.m.

Damian i Basia zauważyli po drugiej stronie wielkiego siodła przełęcz o nazwie Zagaro Pass 2623 m n.p.m. (siodło – przełęcz, zagłębienie terenu pomiędzy górami). Zachwyciły ich zielone góry, które teraz w pełni oświetlały promienie. W okolicach podszczytowych zalegał śnieg tworzący niesamowite mozaiki, jakby ktoś artystycznie wyznaczył, gdzie mają leżeć. Również one zapadły mi głęboko w pamięci. Po jeszcze jednej sesji zdjęć żółtych i fioletowych kwiatów podbiegłem do ekipy, po czym dalej poszliśmy razem. W tutejszej okolicy ponownie minęliśmy się z piątką osób na koniach. Pozdrowili nas, a my im pomachaliśmy. Pozostał nam jeszcze 400 m odcinek pomiędzy dwiema przełęczami. Po środku zalegało głębokie i płynne błoto. Obserwowaliśmy przejeżdżające samochody, jak rzuca nimi na boki. Wysokie zawieszenie w gruzińskich górach to podstawa. O godzinie 13.12 dotarliśmy na Zagaro Pass 2623 m n.p.m. Zauważyliśmy drewnianą paletę w trawie, dlatego też znaleźliśmy dobry punkt na odpoczynek. W końcu mieliśmy gdzie usiąść. Wszędzie dookoła rosły ciemne sasanki cesarskie, które teraz postanowiliśmy dobrze sfotografować. Dzisiejsza panorama prawej części Ściany Bezingi była o niebo lepsza niż ostatnio, ponieważ widzieliśmy nawet szczyty czterotysięczników, a kłębiaste chmury dodawały im uroku. Piękna zieleń wręcz królowała. Popatrzyłem na zbocze górskie, które mieliśmy po lewej stronie. Od razu skojarzyło się nam z górą 3106 m n.p.m., ponieważ wyglądało tak samo. Kwitły na nim białe wysokie kwiaty – te same, co podczas naszego podejścia w linii prostej po bardzo dużej stromiźnie. Z kolei ja i Damian wiedzieliśmy, że to samo zbocze prowadzi na bliską z tej perspektywy grań, którą szliśmy trzeciego dnia aż do jej samego końca. Teraz mogliśmy popatrzeć na nią przynajmniej z połowy jej wysokości. Na przełęczy kwitło również dużo żółtych kwiatów takich, jakie mieliśmy podczas górskich wędrówek w dniach poprzednich. Basia i Damian od razu postanowili, że położą się na trawie obok palety, aby odpocząć w pięknym miejscu. Widząc, że słoneczna pogoda jest stabilna i nic nie zwiastuje nadejścia burzy, powiedziałem im, że około kilometr stąd jest mała kapliczka, skąd będzie piękny widok na góry.


 
 
Mozaiki śniegu na tle zielonych gór

5-osobowa konna wycieczka na Zagaro 


PODEJŚCIE DO KAPLICZKI

Zanim wyruszyłem, wypatrzyłem duży głaz obok naszej palety. Ustawiłem na nim dwa ciciki: czerwony i rudy. Wyglądały, jakby patrzyły na szczyty, jak gdyby je podziwiały. Do kapliczki prowadziła prosta i czytelna trasa. Wystarczyło pójść w linii prostej drogą wyjeżdżoną przez wygodnych turystów w trawie. Za moich czasów po górach się chodziło, a teraz wjeżdża się samochodem. Idąc widoczną trasą, zacząłem podchodzić jeszcze wyżej. Popatrzyłem na miejsce z paletą. Damian i Basia wyglądali tak, jakby ktoś porzucił zwłoki w terenie, gdzie nie ma ludzi. Zasnęli na dobre. Pomimo sporej odległości widziałem siedzące na głazie ciciki. Nadal patrzyły na wysokie góry. Za chwilę wszyscy zniknęli za zielonym zboczem z białymi kwiatami, kojarzącym się z górą 3106 m n.p.m. Teraz naprawdę czułem, że jestem sam, gdzie nawet zwierzęta nie chodziły. Panowała zupełna cisza. Nawet wiatr znacznie osłabł, ponieważ wszedłem w pas terenu osłonięty górami. Na lokalnym wzgórzu zobaczyłem jakiś mały budynek z kamieni. To musiała być kapliczka. Bardzo mi się podobało otoczenie, ponieważ całe wzgórze pokrywały piękne, intensywnie zielone trawy oraz niezbyt gęsto kwitnące żółte kwiaty. Sama kapliczka nie była moim głównym celem wędrówki. Sprawdziłem na jakiej wysokości się znajduje. Mapa podawała, że brakowało zaledwie dwóch metrów do poziomu 2700 m n.p.m. Sam budynek cieszył oko, ponieważ zbudowano go z kamieni, które są dostępne w okolicy, co nadawało klimatu. Obok niej stała dzwonnica, czyli stalowa poprzeczka na dwóch słupach, na której zawieszono dwa dzwony. Najbardziej jednak zachwycał teren dookoła. Kaplica stała na zielonym wzgórzu, gdzie przede mną widniała już tylko Ściana Bezingi. Nie ma fizycznej możliwości, aby podejść bliżej. Patrzyłem na czterotysięczniki w pierwszej linii. Wzgórze dawało również możliwość głębokiego spojrzenia w dół. Ponad 100 m pode mną, gdzieś w dole, wiła się błotnista droga do Lentekhi. Przyglądałem się jej, ponieważ wyglądała trochę inaczej niż część trasy, którą przyszliśmy. Z pewnością na nieznanym nam terenie panowała podobna cisza, jaką mieliśmy na co dzień.

 

Na wzgórzu z kaplicą siedziałem około 15 min, ponieważ bardzo przypadła mi do gustu ta „pustelnia”. Czułem się, jakbym był na końcu świata. W tym czasie nikt nie przyszedł. Podziwiałem piękne kwiaty, zieleń, dolinę oraz gęste, kłębiaste chmury kotłujące się w okolicach szczytów. Co chwilę zmieniały kształty oraz przysłaniały inne części gór. Po około 15 min zaczęły gęstnieć w okolicach Ściany Bezingi. Zawróciłem do Damiana i Basi. Schodziłem drogą wyjeżdżoną przez wygodnych turystów. Wszędzie dookoła kwitły żółte i fioletowe kwiaty. Kiedy wróciłem za zielone zbocze, ponownie ich zobaczyłem leżących na trawie. Nawet dojrzałem ciciki z daleka, ale czerwony spadł z głazu. Najwidoczniej zwiał go podmuch wiatru. Rudy trzymał fason. Wpadł mi w oko kawałek terenu za kamieniem z cicikami. Było tam zagłębienie, gdzie gromadziła się woda. Cały ten obszar bardzo gęsto zarosły kaczeńce. Kwitły intensywnym, żółtym odcieniem. Damian i Basia mogli nawet ich nie widzieć, ponieważ musieliby wyjść za głaz i zejść parę kroków do niego. Zrobiłem sesję zdjęciową tym pięknym kwiatom, ponieważ zdobiły okolicę. Dołączyłem do reszty ekipy, po czym położyłem się obok nich. Słońce przypiekało bardzo mocno, jakby zaraz miała nadejść burza. Każdy z nas narzucił coś na głowę, ponieważ nie mogliśmy wytrzymać z powodu upału. Jeszcze raz z Damianem sfotografowaliśmy licznie występujące sasanki cesarskie.


 
 
Sasanki cesarskie i miejsce, gdzie występowały najliczniej

 
Widok z przełęczy Zagaro

 
Ciciki podziwiające góry

 
 
 
 
Otoczenie kapliczki i widok na okoliczne góry


 
Widoki ze zbocza za kapliczką
 

POWRÓT

O godzinie 14.38 wyruszyliśmy z powrotem do Ushguli. Nie spieszyliśmy się, ponieważ mieliśmy jeszcze sporo czasu. W oddali, za trzecim pasmem górskim, zauważyliśmy potężną ulewę. Jednak zobaczyliśmy, że jest to punktowy, konwekcyjny opad. Raczej nie spodziewałem się powtórki sprzed dwóch dni. Po lewej stronie powstawały szerokie chmury burzowe, które widziałem z poziomu kapliczki. Teraz stawały się coraz bardziej płaskie, aż pomału zostawała z nich tylko górna część w postaci chmur cirrostratus nebulosus (cienka, biała mgiełka powyżej dziewiątego kilometra wysokości, przepuszczająca promienie słoneczne). Przed nami również widniały inne chmury burzowe o średnim stopniu rozbudowania. Obserwując tempo przyrostu innych formacji oraz tempo ich przemian, wyciągnąłem wniosek, że brakuje im ciepłych mas powietrza z dużą zawartością wilgoci, aby mogły szybko rozrastać się do góry. Po kilku minutach wędrówki Basia powiedziała: ‘jaka tam jest czorno chmura [akcent śląski, wskazując na pięciotysięczniki]’. Rzeczywiście, za nami powstawała bardzo ciemna chmura, zasłaniająca widoki. My szliśmy w przeciwną stronę, stąd nie miałem obaw, że złapie nas ulewa. Wtedy dodałem: ‘wystarczy, że pójdziemy przed siebie, a ulewa, która jest przed nami wygaśnie, a z tego co za nami będzie deszcz’. Widząc jaki mamy układ chmur na niebie oraz biorąc pod uwagę ich możliwe przeobrażenia w czasie założyłem, że będziemy iść pomiędzy dwiema ulewami, jeśli utrzymamy podobne tempo. Za około 20 minut, przed nami ponownie zrobiło się słonecznie, a niebieskiej powierzchni na niebie szybko przybywało. Gęstniało za to w okolicach Shkhary. Kiedy dotarliśmy do ‘Doliny Mafii’ nie mogliśmy podziwiać jej w pełnych barwach, ponieważ góry pokryła gęsta szarówka. Na szczęście przed nami ciągle świeciło słońce i przeważało niebieskie niebo. Jeszcze raz szukałem kijka w miejscu, gdzie odpoczywaliśmy za pierwszym razem. Dokładnie pamiętałem nasze postoje, ale mimo sprawdzenia wszystkich punktów, zguby nie odnalazłem. Za chwilę przechodziliśmy obok czerwonej koparki przeznaczonej na części. Woda, którą zostawiliśmy wewnątrz przedziału na silnik wypadła. Leżała na ziemi tuż pod nią. Zastanawiałem się w jaki sposób wypadła, skoro stała wewnątrz, za zamkniętymi drzwiami. W środku było przecież dużo przestrzeni, bo w większości silnik został „rozkradziony”.

 

Około 200 m przed główną częścią budowy drogi, gdzie hydraulicznym dłutem rozłupywano skaliste zbocze na kawałki, szedł jakiś Gruzin po 50-tce. Zapytał nas, czy byliśmy w kapliczce. Powiedziałem mu, że tak, bo o ile sama kapliczka jest zamknięta, to moim celem było dotarcie do wspomnianego miejsca ze względu na przepiękne widoki i najdalej wysunięty punkt na wschód, do którego dotarliśmy. Za placem budowy ponownie nastał spokój. Cieszyliśmy się słoneczną pogodą oraz pięknymi widokami. Po lewej stronie, gdzie ponownie widzieliśmy równe polany w dole, zauważyliśmy wielkie stado krów. Pasło się poniżej poziomu drogi na płaskim, zielonym terenie. Poniżej nich płynęła górska rzeka w lokalnym wąwozie skalnym. Nieco dalej, rozpoznałem niezapominajkowe zbocze opadające aż do polan. Koniecznie pokazałem je Damianowi, ponieważ mógł o nim nie wiedzieć. Utworzono je sztucznie poprzez zsypywanie nadmiaru ziemi i kamieni w głąb doliny podczas budowy drogi do przełęczy Zagaro. Po jakimś czasie to miejsce zarosły gęsto kwitnące niezapominajki. Występowały w pojedynczych kępach. Tyle, że tworzyły one coś na wzór równomiernie obsadzonego ogrodu. Z pewnością widok niebieskiego zbocza opadającego w kierunku zielonej polany nie należał do codziennych, powtarzalnych „atrakcji”. Mój plan się udał. Do wioski dotarliśmy w pełnym słońcu. Przeszliśmy pomiędzy dwiema ulewami i żadna z nich nas nie złapała. Na niebie przesuwały się jedynie drobne chmurki.


  
 
Widoki na naszej drodze powrotnej

 
Piękna pogoda i widoki podczas drogi powrotnej
 

Mając wymarzoną pogodę, usiedliśmy na zewnętrznym tarasie w kawiarni, aby móc podziwiać piękne widoki oraz czuć niesamowity klimat wioski. Ponownie, jak wczorajszego dnia, zamówiliśmy pełen zestaw obiadowy według naszego uznania, bo coraz bardziej brakowało nam wielu składników odżywczych. Zamówiłem podobne dania: frytki z kartofli, sałata pomidorowo-ogórkowa, zupa warzywna, ser z miętą oraz klasycznie chaczapuri. Mieliśmy dużo czasu, żeby to wszystko zjeść. Do końca dnia pozostały jeszcze jakieś cztery godziny. W kawiarni nawet frytki smakowały zupełnie inaczej, ponieważ siostra gospodarza przygotowywała każde danie z własnych składników. Zupa warzywna bardzo mi smakowała. Przyprawiona solą swanecką oraz innymi lokalnymi ziołami musiała być wyjątkowa. Ser z miętą najbardziej nam przypadł do gustu, dlatego koniecznie musieliśmy go zjeść. Dodatkowo do niego Patola wypiekała dość spory kawałek chleba. A sałatka pomidorowo-ogórkowa tylko dopełniała smaku, ponieważ czuliśmy, że warzywa, z których ją przygotowano widziały słońce i wodę. Zarówno pomidory, jak i ogórki miały intensywny, prawdziwy, a nie szklarniowy smak. Taki, jaki pamiętam z dzieciństwa, a nie z korporacyjnej, masowej produkcji. W trakcie obiadu wspominaliśmy najpiękniejsze trasy, przeżycia, sytuacje oraz widoki. Powiedzieliśmy, że na pewno chcielibyśmy wrócić do Ushguli, ponieważ podobnego klimatu nigdzie indziej nie doświadczyliśmy. Patola dała nam w prezencie ładnie zapakowaną sól swanecką (50 g). Cieszyliśmy się z tego drobnego, ale jakże fajnego prezentu. Na wieczór przyniosła coś zupełnie nowego. Jej własnoręcznie wyrabiany żółty ser z chlebem oraz jednolitrowy dzbanek wina – tego samo, co piliśmy z gospodarzem. Ser bardzo smakował, ponieważ był w pełni naturalny, bez dodatku tak zwanej chemii. Chociaż mieliśmy to samo wino, to bez ‘winnego tjechnologa’ nie smakowało już tak samo. Czuliśmy, że kogoś brakuje…

 

W trakcie rozmów spotkaliśmy jeszcze piątkę osób, które pojechały na koniach do przełęczy Zagaro. Osoba, która organizowała wyjazd w tamtej grupie nie przypadła mi do gustu, ponieważ w wielu kwestiach wypowiadała się lekceważąco, przechwalała się górami, a także nie widziałem u niej szacunku do nich. Z mojego punktu widzenia, nie pasował do miejscowego klimatu. Po długim odpoczynku na zewnątrz, wróciliśmy do pokoju. Zegarek wskazywał godzinę 21.10. Dopiero teraz dotarł do nas fakt, że niestety musimy wracać do codzienności. Zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Najpierw porozrzucaliśmy wszystko po pokoju, a później przepakowaliśmy nasze plecaki, żeby wszystko się zmieściło. Pokój doprowadziliśmy do pełnej czystości. Posprzątaliśmy w nim wszystko. Nawet pod łóżkami nie było kurzu ani cicików…


 
Ostatnie wieczorne posiedzenie w kawiarni u gospodarza 

DZIEŃ 10 – OSTATNIE SPOTKANIE W KAWIARNI, NIECODZIENNA SYTUACJA, POŻEGNANIE, POWRÓT NAJWYŻEJ POŁOŻONĄ DROGĄ W GRUZJI DO KUTAISI

Wstaliśmy o godzinie 7.00 rano. Noc była bezchmurna. Przygotowałem ostatnią zupę z makaronów, które zostały Damianowi, żeby ich nie wieść z powrotem do Polski. Najadłem się dość mocno. Na koniec umyliśmy wszystkie naczynia oraz zrobiliśmy drobny przepak plecaków. O godzinie 9.14 poszliśmy do kawiarni, do środka, aby ostatni raz nacieszyć się gruzińskim klimatem. Patola od razu przysiadła się do nas. Dużo z nami rozmawiała. W środku panowała pustka z racji wczesnej pory dnia. O tej porze nikt jeszcze nie przychodził zamawiać posiłków. Za chwilę wróciliśmy do pokoju po ciężkie plecaki, żeby stały już w jednym miejscu – w kawiarni. Stąd mieliśmy krótką drogę, żeby je zabrać do samochodu. Brat gospodarza dotrzymał słowa – powiedział, że zawiezie nas do Kutaisi. Kiedy po godzinie 9.25 wróciliśmy do kawiarni, pakowałem kuchenkę na kartusze gazowe. Patola zapytała mnie, jak działa taki sprzęt. Wolałem jej pokazać, bo można wiele powiedzieć, a jak zobaczy, to będzie efekt. Patoli bardzo spodobała się kuchenka, dlatego zapytała po ile można ją kupić. Przeliczyłem kwotę na gruzińskie pieniądze. Wyszło mi około 130 lari, dlatego wskazałem jej taką cenę. Patola wyciągnęła pieniądze i zaproponowała, abym jej ją sprzedał. Po chwili zgodziłem się. Dodaliśmy do niej pozostałe kartusze. Zauważyłem również, że w składzie drewna stały jeszcze dwa inne, pozostawione przez wcześniejszych turystów, dlatego będzie miała czym palić. Bardzo jej się podobał cały zestaw. Sprzęt był w bardzo dobrym stanie, ale po powrocie do Polski mogłem kupić sobie podobną, a ona musiałaby wyjechać z wioski, czego nie robiła od dłuższego czasu.

 

Patola w międzyczasie przygotowywała chaczapuri. O godzinie 10.00 przyszedł brat Miriama – naszego gospodarza. Powiedział, że możemy brać plecaki i ładować je do bagażnika swojego samochodu terenowego. Patola poprosiła, żeby poczekał, ponieważ dla nas wypiekła chaczapuri i jeszcze musimy je zjeść. Zwyczajowo kroiła je na cztery kawałki, ale tym razem podzieliła je na trzy części – po jednym dla każdego z nas. Jak zawsze smakowało wybornie. Podziękowaliśmy jej za gościnność. W tym samym czasie do kawiarni przyszedł facet z czterema blondynkami. Jedna z nich była jego żoną, a trzy pozostałe to jego córki. Pytali nas o trasy na dwa dni, co można zrobić przy przejściowej pogodzie oraz co koniecznie trzeba zobaczyć. Nieznanemu mężczyźnie opowiedziałem o naszych pięknych trasach i że jesteśmy w Ushguli od dziesięciu dni, na dowód, że tak pięknie jest w Swanetii. Z racji pory dnia oraz pogody zmieniającej się powoli na deszczową, poleciłem wyjście do przełęczy Zagaro, bo można cały czas iść, a w razie zmiany na gorsze warunki, bezpiecznie wrócić bez gonitwy po górach. Odradzałem na dziś wędrówkę do lodowca Shkhara, ponieważ spodziewałem się, że jeśli powstaną ulewy, to w jego rejonie będą najmocniejsze. Lodowiec lepiej podziwiać podczas słonecznej pogody, a przełęcz Zagaro jest piękna nawet w pochmurny dzień. Dodatkowo poleciłem im wyjście w słoneczny dzień na punkt widokowy 2980 m n.p.m., bo mając jedynie dwa dni, wspomniany punkt oferuje zobaczenie kwintesencji swaneckich gór: zielone „zamszowe” polany, alpejskie kwiaty, rozległe panoramy na pasma górskie oraz na najwyższe góry Gruzji. Takiej kumulacji pięknych widoków nie zobaczą z większości miejsc. Na końcu małżeństwo podziękowało mi za rozmowę oraz propozycje tras.


    
 
Ostatnie spojrzenie przed wyjazdem

WYRUSZAMY W DROGĘ

Brat gospodarza już na nas czekał. Uścisnęliśmy się po kolei na pożegnanie z Patolą, gdzie na końcu powiedziała: ‘bez was tu będzie smutno i pusto’. Te słowa potwierdziły, że złapaliśmy klimat, oraz że zżyliśmy się w pewien sposób z miejscowymi. Tak właśnie jest w Gruzji. Po chwili poszliśmy do samochodu odległego o kilkadziesiąt metrów dalej. Stał w miejscu, skąd odjeżdżały marszrutki do Mestii. Pomachaliśmy jeszcze Patoli na pożegnanie. Rozdział pod tytułem „Ushguli – Swanetia” właśnie dobiegał końca. Wsiedliśmy do samochodu brata, po czym odjechaliśmy znaną nam drogą na przełęcz Zagaro. Na końcu wioski, podczas podjazdu pod górę, silnik zgasł, ale kierowca szybko go odpalił. Za niezapominajkowym zboczem minęliśmy dwie blondynki, z którymi wcześniej rozmawialiśmy w kawiarni. Widać, że wybrały trasę na Zagaro Pass z powodu pogody. Co prawda tego dnia nie spodziewałem się ulew, ale zaczynało już kropić. Mimo wszystko, chmury unosiły się na tyle wysoko, że przez cały czas, zarówno my, jak i one miały piękne widoki. Jadąc drogą w kierunku przełęczy, samochód gasł kilka razy. Po czwartym razie Damian stwierdził, że przyczyną może być zapchany filtr paliwa, ponieważ silnik przestawał pracować tylko przy jeździe pod górę. Ciekawiło nas, czy ponownie zgaśnie w okolicach wielkiego płatu śnieżnego. Wcześniej jednak brat gospodarza zarył bardzo głośno i odczuwalnie układem wydechowym o kamień wystający z drogi. Na szczęście nic się nie stało. W okolicach płatu śnieżnego przejechaliśmy spokojnie, bezproblemowo. Ciekawe dla nas było zobaczenie czterometrowych warstw śniegu po obu stronach samochodu. Niecodziennie jeździ się taką drogą.

 

HARASZO!

Jako że padał lekki deszcz, nawierzchnia pomału rozmiękała. Teraz ciekawił nas odcinek pomiędzy dwiema przełęczami na wysokości 2600 m n.p.m. Dokładnie w połowie pomiędzy nimi, w zagłębieniu, zalegało około 50 cm płynnego błota. Wyznaczona trasa wyginała się w tym miejscu na kształt litery „S”. Wcześniej widzieliśmy jak dwaj kierowcy jadący przed nami radzili sobie z trudnościami. Rozpędzali się, po czym ich samochód pływał od lewego do prawego brzegu. Jednak przejechali na drugą stronę. Z obawy przed zgaśnięciem silnika, brat Miriama zaproponował, abyśmy wyszli z auta, przeszli najgorszy kawałek trawą, a on w międzyczasie się rozpędzi, po czym przejedzie przez błoto. Tak zrobiliśmy. Jego próba przebiegła równie gładko. Jedynie mocno nim zarzuciło – najpierw na lewą, a później na prawą stronę, jakby całkowicie stracił kontrolę nad pojazdem. Utrzymywał się na trasie dzięki koleinom, które wyżłobiły i utrwaliły poprzednie auta. Za pasem głębokiego błota z powrotem wsiedliśmy do samochodu. Na twarzy brata widzieliśmy wielki uśmiech. Za chwilę głośno powiedział: „Haraszo!”. Wszyscy cieszyliśmy się, bo najgorsze mieliśmy za nami.

 

INNY ŚWIAT

Na przełęczy Zagaro podziwialiśmy ostatni piękny widok. Dalszą trasę spowiły bardzo gęste chmury, gdzie wjechaliśmy w obfitą ulewę. Silny opad zapewniało pasmo górskie, które blokowało dalszą ich wędrówkę. Stąd w drodze do Lentekhi spodziewałem się ulewnych deszczów, a dwie blondynki, co najwyżej miały mieć tylko mżawkę. W Swanetii ogromne znaczenie ma, gdzie aktualnie idziesz – czy przed pasmem górskim, czy za nim. Również trzeba zwracać uwagę na położenie względem innych szczytów oraz na położenie względem pasm górskich, ponieważ każde umożliwiało chmurom co innego… Po drugiej stronie przełęczy droga opadała dość stromo. Nagle rozpoczął się duży opad. Błoto spływało z każdej strony. Na szczęście samochód nie gasł, ponieważ kierowca musiał stale hamować. Poznałem kawałek drogi w postaci długiego zygzaka. Patrzyłem na niego z dużej wysokości w dniu wczorajszym, kiedy podziwiałem widoki z kapliczki. Wówczas stwierdziłem, że u stóp czterotysięczników jest inny, równie piękny, ciekawy świat. Szkoda, że jechaliśmy dosłownie w chmurach i podczas ulewy. Jednak moje powiedzenie mówiło: ‘na każdej wyprawie w dniu przyjazdu i w dniu wyjazdu mam deszcz, a w środku jest słoneczna pogoda’. Brzmiało jak wyrocznia, ale o dziwo, po raz kolejny się sprawdziło. Podczas dalszej podróży przejeżdżaliśmy przez trzy podobne głębokie błota, co pod przełęczą Zagaro. Na trzecim z nich nawet wstrzymano ruch, ponieważ pracownicy wkopywali rury, które później zasypywali ziemią. Dopiero po ich zainstalowaniu i zasypaniu ruch został przywrócony. Za kilka minut wyjechaliśmy poniżej podstawy chmur, dzięki czemu mogliśmy dostrzec, jak wielkie mamy góry dookoła. Z tej strony wszystkie pokrywały gęste lasy. „Zamszowe” polany występowały na masową skalę jedynie po stronie Ushguli. Niestety nie widzieliśmy końca stref spływającego błota.

 

NIC SIĘ NIE STAŁO

W jednym miejscu brat gospodarza wjechał w głęboką koleinę, przez co urwał rurę układu wydechowego. Mówiliśmy, że teraz jedziemy w wersji sport, bo tyle hałasu powstawało z naszego auta… Na 41-wszym kilometrze drogi zaznaczonym w postaci niebieskiej tabliczki, kierowca zatrzymał się. Stanął na jakiejś polance przy głównej drodze. Po prawej widniał stary, betonowy wjazd, który służył jako kanał. Kierowca wyciągnął klucze, po czym z Damianem zaczął łączyć urwaną rurę. Bardzo szybko im poszło, bo już za kilka minut wersja sport została zlikwidowana. Odtąd znowu jechaliśmy we względnej ciszy.


Postój na naprawę urwanej rury wydechowej

W okolicach pierwszej wioski widzianej od dłuższego czasu – Mele – pojawił się nawet asfalt, a raczej droga z betonowych płyt. Odtąd komfort jazdy znacznie uległ poprawie. Przejeżdżając przez kolejne zamieszkane tereny, na jednym z podwórek zauważyliśmy bardzo wielki pomnik… Józefa Stalina, który najwidoczniej w Gruzji jest uznawany za kogoś pozytywnego. W trakcie dalszej podróży cały czas w deszczu jechaliśmy przez kolejne górskie wioski. Często zastanawiałem się, z czego ich mieszkańcy żyją, skoro nie ma żadnej pracy, a miejsca, w których żyją są mocno nieturystyczne… Wielokrotnie sobie pomyślałem, że żyją sami i nawet nikt o nich nie wie… Po około sześciu godzinach dotarliśmy do Kutaisi w deszczu. Od razu zapłaciłem 200 lari naszemu kierowcy. Na 110 km przed przyjazdem do celu zarezerwowałem nocleg przez booking.com w samym centrum. Właścicielka chciała jedynie 87 lari za 3-osobowy pokój w nowoczesnym mieszkaniu z wielkim salonem. Jako, że miasta nie leżą w moim sercu, dlatego nie opisuję, co zobaczyliśmy oraz jak wyglądała nasza podróż powrotna. Rozdział pod tytułem: ‘Gruzja – Swanetia’ został zakończony…

 

PODSUMOWANIE

Teraz mogliśmy powiedzieć, że byliśmy w wyjątkowo pięknym świecie, gdzie zobaczyliśmy niezwykłe góry, poznaliśmy niezwykłych ludzi, wyciszyliśmy się, a przede wszystkim odcięliśmy się od wszelkich problemów tego świata. Zielone łąki i polany pełne kolorowych kwiatów, których nie sposób było policzyć powodowały, że czuliśmy się szczęśliwi, pełni radości i spokoju. Widok majestatycznych, białych gór w lecie przypominał nam na każdym kroku o ich potędze. Podczas jednego dnia niejako ‘przenosiliśmy się w czasie’, ponieważ obserwowaliśmy zimę, wiosnę i lato w ciągu zaledwie kilku godzin. Nie tylko piękne widoki zachwycały, bo również zwierzęta zapisały się w naszych głowach. Wędrówki z psami, czy przywitanie z końmi za każdym razem dawało nam wiele powodów do radości. Swanetię zapamiętaliśmy jako definicję naszego raju, gdzie każdy z nas miał dla siebie to, co najpiękniejsze. Chociaż zaplanowałem wiele rzeczy, to góry jakie zobaczyliśmy, ludzie jakich poznaliśmy oraz to, co aktualnie przeżywaliśmy spowodowało, że zupełnie zmieniliśmy nasze założenia, aby jak najdłużej zostać w tym wielokrotnie omawianym, wyjątkowym świecie. Z pewnością będę chciał tam wrócić z powodów, o których pisałem w pierwszej części na wstępie…


Piękno Swanetii - luźno pasące się konie

CO ZABRALIŚMY ZE SOBĄ?

  • Buty trekkingowe wysokie górskie
  • Lekkie buty niskie
  • Izotoniki w proszku (przygotowywaliśmy z nich napoje uzupełniające witaminy po górskich wędrówkach) – wybraliśmy izotoniki firmy IsoActive, ponieważ działają i są dobre w smaku
  • Ładowarka do telefonu
  • Telefon
  • Karta SIM firmy MAGTI kupiona w Zugdidi
  • Power bank naładowany
  • Obcinaczki do paznokci (wkurzające skórki pojawiają się akurat wtedy, gdy nie mamy tego „sprzętu”)
  • Zapalniczka
  • Krem UV 50 (wystarczy jeden na dwie osoby) Metalowa łyżka Czołówka 2 rolki papieru toaletowego
  • Pasta do zębów + szczoteczka
  • Szmatka do czyszczenia okularów/optyki aparatów, jeśli taki bierzemy
  • 120l worek na śmieci (w razie deszczowej pogody wyrzucasz plecak na zewnątrz i od góry nakładasz ten worek. Plecak będzie w pełni suchy, kiedy śpisz w namiocie)
  • Ciciki do zdjęć (rude, cętkowane, czerwone i niebieskie) :)

SPRZĘT, UBRANIA I JEDZENIE
  • 1 namiot na dwie osoby
  • Śpiwór
  • Karimata/dmuchany materac
  • Ubrania na temperatury od 0’C do +35’C, to jest:
  • 2x krótkie spodenki
  • 3x długie spodnie (jedne na powrót do domu)
  • 3-4 koszulki z krótkim rękawem
  • Polar cienki
  • Polar gruby
  • Cienka kurtka przeciwwiatrowa lub przeciwdeszczowa
  • Bielizna + skarpety
  • Czapka i rękawiczki (w górach może wiać zimny wiatr)
  • Kuchenka na kartusze + menażka 1l
  • Kartusz gazowy 240g/osobę na 10 dni (kupiony w Mestii)
  • Pusta butelka/bidon/bukłak na wodę o pojemności 1 litr (x2)

JEDZENIE WEDŁUG UZNANIA (MÓJ ZESTAW WYGLĄDAŁ TAK):
  • Makaron gniazda (po 6 w paczce) - 2 opakowania
  • Zupy pomidorowe Knorr/Winiary (na 750 ml) - 1 paczka
  • Bakalie - 500g
  • Orzechy ziemne solone - 400g
  • Batony Snickers - 5 szt.
  • Batony nieznanej firmy - 5 szt. (batony typu nerwowa Danuśka, Słodka Ania, czy inne Jole)
  • Czekolady - 3 x 300g
  • Izotoniki ISOACTIVE firmy ActivLab (jedno opakowanie 31,5g = 0,5l) - 25 szt. (z czego 15 szt. cytrynowe, ponieważ można je mieszać z innymi, dzięki czemu otrzymujemy lepszy smak)
  • Kabanosy Tarczyński - 3 paczki o różnych smakach (jak kto lubi) – w razie niezjedzenia ich, bardzo szybko jakiś kiciuś lub pies będzie chętny, żeby zrobić to za Ciebie
  • "Radzieckie" wafle kupione na miejscu - 500g
  • "Radzieckie" zupki kupione na miejscu - 4 szt.
  • Zupki Knorr pomidorowe - 8 szt.
  • Maślane ciastka z „radzieckimi” napisami kupione na miejscu „Tradicijnoje” - 500g (x2)


  

2 komentarze:

  1. Świetne są te Pana opisy! Zawsze mi brakowało takich dogłębnych relacji, w innych miejscach można tylko po bieżnie dowiedzieć się o logistyce. Do tego dosyć niecodzienna trasa. Podziwiam i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podobało. Moim celem jest pisanie szczegółowe dla ludzi ciekawych, ambitnych, a nie docieranie do mas. Stąd cieszę się, że tym opisem mogłem przyciągnąć osobę, która poszukuje czegoś więcej. W przygotowaniu jest kolejny - 90-stronicowy opis kolejnych tras w tym terenie, ponieważ wytyczałem kolejne trasy. Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń

www.VD.pl