DZIEŃ 6 – BEZIMIENNA GÓRA 3106 m n.p.m.
Wszystkie oficjalne szlaki w okolicach Ushguli już przeszliśmy, a nawet mieliśmy jedną pozaszlakową górę na koncie tylko dlatego, że pomyliłem trasę w drodze na przełęcz Lagem. Dzięki temu mogłem wejść na bezimienną górę o wysokości 3242 m n.p.m. Dzisiaj przyszedł czas na drugi bezimienny szczyt – tym razem o wysokości 3106 m n.p.m. Jako że nikt z nas nie miał ochoty opuszczać pięknej wioski, na każdy dzień wymyślałem kolejne szczyty, trasy i szlaki, które moglibyśmy przejść. Dzisiejsza góra miała być najbardziej wymagająca, ponieważ nie prowadził na nią żaden szlak. Miałem jedynie informacje z mapy, gdzie zaznaczono możliwy przebieg ścieżki, która przy obecnej porze roku i bujnie rozrastających się chaszczach, mogła już dawno zaniknąć. Nie mogłem jednak tego stwierdzić jednoznacznie, dopóki nie sprawdzimy, jak jest naprawdę. Aby rozpocząć wędrówkę na tę górę musieliśmy wykorzystać początkowy fragment oficjalnej trasy na lodowiec Shkhara. Około 600 m za drugim mostem odbiegała początkowo błotnista ścieżka, przecinająca pod ukosem trawiaste zbocza. Wystarczyło, że wyszliśmy za obszar wioski, a podszedł do nas pierwszy pies. Znaliśmy go, a on nas. Był to stary kaukaz, który wchodził z nami drugiego dnia oraz podczas wędrówki na lodowiec Shkhara. Pogłaskaliśmy go na przywitanie. Widać, że nie miał siły chodzić po górach, dlatego dość szybko zawrócił i odpoczywał. Najwidoczniej był głodny. Rzuciliśmy mu coś do jedzenia. Nieco dalej, na wysokości terenu przewidzianego na kemping oraz tam, gdzie stały dwie drewniane budki wyciągu narciarskiego, przeszliśmy obok pasącego się stada koni. Kiedy poszliśmy nieco dalej, ono zaczęło iść za nami. Podobnie, jak podczas wcześniejszych dni, konie były przyjaźnie nastawione, zbiegały się wokół nas, po czym zaczęły nas lizać. Zdążyliśmy zrobić kilka ciekawych ujęć, nawet z młodym źrebakiem.
Tego
dnia słońce świeciło pełną parą. Ponownie podziwialiśmy z bliska białą ścianę Bezingi,
która wręcz zachwycała. Cieszyliśmy się bardzo, że mamy bardzo dobrą pogodę. Czas
szybko upływał. Mieliśmy już szósty dzień wędrówek. Każdy z nas czuł zmęczenie
po poprzednich trasach, ale jednak nadal chcieliśmy poznawać coś nowego. Podobnie
jak wczoraj, źle zadziałała u mnie psychika. Posiadałem duże siły, zmęczenie organizmu
dawało o sobie znać, ale jeszcze sporo mogłem pociągnąć. Jednak świadomość, że
w krótkim czasie przechodzę ten sam fragment powodowała, że brakowało mi
„napędu”. Potrzebowałem czegoś, co doda mocy moim nogom, by mogły iść dalej.
Wczoraj tym czynnikiem była wyłaniająca się Ushba ponad lesistymi zboczami, a
dzisiaj najwidoczniej potrzebowałem czegoś nowego, czego jeszcze nie znałem.
Wiedziałem, że kiedy rozpoczniemy wędrówkę w nieznane, wówczas znajdzie się
czynnik, który napędzi mnie do dalszej wędrówki. Z drugiej strony wiele radości
dawał mi odcinek, którym aktualnie wędrowaliśmy, pomimo że szliśmy nim drugi
raz. Od samego początku mieliśmy pewnego rodzaju atrakcje na szlaku, ponieważ
przywitał nas stary pies, za chwilę przyjazne stado koni, a za drugim mostem
wchodziliśmy na rozległe, zielone polany pełne kwiatów. Sam początek trasy daje
nam możliwość podziwiania jednego z najpiękniejszych widoków, które zobaczymy
podczas całego wyjazdu. Mówię o pięknej, długiej kaskadzie utworzonej na dwóch
zboczach trawiastych gór, które tworzą niesamowite tło dla zielonej polany
pełnej żółtych pierwiosnków. Dalej przecinaliśmy kolejne pofałdowania terenu,
gdzie żywo-zieloną trawę pokrywały tysiące białych kwiatów. Właśnie z tej
perspektywy najbardziej podobała mi się Ściana Bezingi, ponieważ pięknie
komponowała się z zielenią i jasnoniebieskim niebem. Słońce wzeszło niedawno,
dlatego aktualnie mieliśmy najpiękniejsze warunki do zdjęć.
Kiedy
przeszliśmy etap widocznej budowy w dolinie Enguri i weszliśmy w wąski pas
drzew, z zarośli przyszedł do nas średniej wielkości pies – owczarek, z boku
trochę podobny do wilka. Chciał się dużo głaskać. Postanowił iść z nami. Od
początku popijał wodę z okolicznych potoków, które przecinaliśmy co kilka,
kilkanaście minut. Również i my z nich piliśmy, tyle że z miejsc ponad poziomami
ścieżek. Za wąskim pasem drzew ponownie wyszliśmy na szeroką polanę przeciętą szlakiem
stopniowo wznoszącym się ku górze. Pomimo wczesnej pory dnia słońce mocno parzyło,
dlatego cieszyliśmy się, kiedy weszliśmy w teren zarośnięty młodymi brzozami. Ścieżką
spływało mnóstwo wody, a w wielu miejscach powstały nawet mokradła. Znaliśmy
je. Dla Damiana omawiana trasa była zupełnie nowa, dlatego od samego początku
zachwycał się nią. Zieleń z kwiatami wręcz uspokajała i pozwalała zapomnieć o
wszystkim. Tak piękne widoki nieczęsto możemy zobaczyć… Damian zdążył przez noc
dość znacznie osuszyć buty, dzięki czemu w końcu mógł poczuć komfort. Choroba
ustępowała każdego dnia coraz bardziej. Myśleliśmy, że po wczorajszej trasie
pogorszy mu się, bo szedł w mokrych butach przez śniegi oraz wpadł do potoku. To
był idealny materiał na chorobę. Na szczęście pozostał tylko kaszel, zmieniony
głos i katar. W lesie leżało mnóstwo plastikowych rur, które dostarczały
mieszkańcom wody. My je znaliśmy, ale Damian widział je po raz pierwszy. Co
jakiś czas, w korycie potoku były ustawione 500-litrowe zbiorniki, które
gromadziły wodę, a dopiero z nich przelewała się dalej do niżej położonych rur.
Za około 20 minut opuściliśmy strefę lasów. Zaczęliśmy obchodzić łukiem w lewo długie zbocze, które prowadziło na wąską ścieżkę przez rododendronowe pola. Teraz Damian mógł zobaczyć niezwykłe piękno tego miejsca. Kiedy wyszliśmy ze strefy lasów, naszym oczom ukazała się przepiękna polana pełna kwiatów. Rododendrony niejako ogradzały jej teren, a jednocześnie wszystkie obficie kwitły. Całą powierzchnię trawy pokrywały bardzo gęsto żółte i białe kwiaty, tworzące naturalny dywan. Stanęliśmy na dłuższą chwilę, aby móc nacieszyć oczy tym widokiem. Przed nami widniała inna polana – tym razem z czerwonymi jagodami, jednak tam nie szliśmy. Na rozwidleniu, gdzie szlak prowadził w lewo – na górę pełną kwiatów, którą odwiedziliśmy czwartego dnia i w prawo do punktu poboru wody, wybraliśmy tę drugą opcję. Ścieżka wydawała się szersza i znacznie bardziej widoczna. Dopiero schodząc nią do poziomu potoku, gdzie miejscowi zrobili dla siebie punkt poboru wody, dostrzegłem, którędy biegnie właściwy szlak na przełęcz Lagem. Nie żałowałem, że wtedy zboczyliśmy z niego, bo mieliśmy znacznie ładniejsze wejście obfitujące w kwiatowe dywany, ciągnące się aż po widoczny wierzchołek. Od rozwidlenia tras do punktu poboru wody mieliśmy niecałe dwie minuty wędrówki. Nieznacznie obniżyliśmy wysokość, a przebywaliśmy przecież na poziomie 2450 m n.p.m. pomimo tego, że tak naprawdę rozpoczynaliśmy naszą przygodę. Dotychczasowy fragment mogliśmy potraktować raczej jako trasa dojściowa pod naszą górę. Punkt poboru wody jest prostą konstrukcją wykonaną z tego, co akurat miejscowi mieli pod ręką. W korycie rzeki ustawiono dziurkowaną blachę na kształt prostokąta, co miało służyć jako filtr cząstek stałych (rośliny, kamienie, żyjątka wodne). Za nim ułożono dość grubą, plastikową rurę, do której wpadała woda. Tyle że blachy z dziurkami od dawna nikt nie czyścił. Naniesiony materiał zdążył utworzyć jednostronny nasyp, gdzie wyrosły małe kępy traw dookoła. Tuż obok, na polanie leżała długa blacha, a w korycie potoku dodatkowo duży, brązowy, zardzewiały arkusz. Damian próbował przejść na drugą jego stronę. Jednak ujechał. Na szczęście utrzymał równowagę. Chcąc przedostać się na drugi brzeg potoku, musieliśmy iść wąską ścieżką, która zanikała gdzieś w mokradłach. Tam skakaliśmy z kępy na inne kępy wyrastające z wodnistego podłoża. Pod nogami aż chlupało.
POZASZLAKOWA
TRASA
Po
drugiej stronie potoku, a tym samym za punktem poboru wody, szlak dosłownie
zaginął. Tak miało być, ponieważ bezimienna góra o wysokości 3106 m n.p.m. nie
miała żadnej ścieżki prowadzącej na jej szczyt. Jeśli chciałeś stanąć na jej
wierzchołku, musiałeś wytyczyć swoją trasę i trzymać się jej aż do samego końca
i wierzyć, że Ci się uda. Ja korzystałem z wgranej mapy na telefon. Zaznaczono
na niej ścieżkę biegnącą wzdłuż stromo opadającego zbocza w kierunku
prostopadle płynącego potoku do tego, gdzie założono filtr. Musieliśmy niejako
wejść w odnogę, która powstała pomiędzy dwoma pasmami górskimi. Nikt tam nie
chodził, ponieważ nie widzieliśmy żadnej ścieżki, a sam teren był uciążliwy. Za
punktem poboru wody chciałem pójść według oznaczeń na mapie. Wybrałem więc powolne
schodzenie do najniżej położonej polany, ale pokrywało ją mnóstwo fioletowych
kwiatów. Ten gatunek wyjątkowo upodobał sobie mokradła, dlatego każde skupisko
tych kwiatów mówiło mi: ‘tam jest bagno’. Idąc w kierunku trójstyku szerokich
potoków, które zasilała woda z lodowców, po drodze minęliśmy wąski pas młodych
brzóz, tworzących lokalne zarośla. Tuż przed nimi skręciliśmy w lewo, do
prostopadle wpływającego potoku, żeby stanąć u stóp właściwej góry. W tym
miejscu nie tylko spotykały się dwa potoki pod kątem prostym, ale również swój
początek brało podejście na dwie osobne góry. Po przeciwnej stronie lodowcowej rzeki
mieliśmy możliwość przejścia do krótkiego łańcucha górskiego, którego koniec
oznaczał początek trasy na wysoki trzytysięcznik bez nazwy, lub też na grań
Podarok 3682 m n.p.m. Można zatem powiedzieć, że skrzyżowanie potoków jest
wyjątkowym miejscem, ponieważ nie prowadzi tu żaden szlak ani ścieżka, a można
wybrać aż trzy różne opcje, jeśli wiesz co robisz.
Kiedy przez
kilka minut szliśmy wzdłuż potoku, zagłębiając się pomiędzy krótkim łańcuchem
górskim, a naszym szczytem 3106 m n.p.m. u jego stóp, próbowałem wytyczać
ścieżkę kierując się mapą. Ta z kolei wskazywała, że mamy iść lewą stroną u
podnóża tej góry – wzdłuż – nie zwiększając znacząco wysokości. Mieliśmy
wędrować równolegle do rzeki, a dopiero, kiedy obejdziemy wspomniany szczyt,
powinniśmy odbić pod kątem prostym w lewo, po osiągnięciu poziomu 2700 m n.p.m.
Dalej musieliśmy podchodzić ostro do góry na przełęcz o wysokości 3018 m n.p.m.
Dopiero stamtąd mieliśmy iść granią na wierzchołek. Trzymałem się wyznaczonego
planu, ponieważ wszędzie widniały „zamszowe”, trawiaste zbocza o dużej
stromiźnie, więc nawet nie rozważaliśmy innych możliwości. Damian zasugerował, aby
zacząć podchodzić od razu w linii prostej, wzdłuż pierwszego widocznego zbocza,
rozpoczynającego się praktycznie tuż za punktem poboru wody. Z kolei ja
chciałem zobaczyć, czy wersja przedstawiana na mapie będzie wygodniejsza, bo
nie musielibyśmy dosłownie pruć bardzo stromo pod górę aż do upadłego. Przez
jakiś czas nawet widzieliśmy jakiś zarys dawnego szlaku, a przynajmniej tak nam
się wydawało, ponieważ nie raz rośliny o ciemniejszych liściach tworzyły równą
linię, co sugerowało, że tamtędy musiał ktoś iść. Nie dziś, ani nie wczoraj,
ale kiedyś… Podchodząc coraz wyżej, dotarliśmy do pierwszego wodospadu, a
raczej kaskady spływających wód pomiędzy zboczami. Tutaj również pojawiały się
fioletowe kwiaty informujące o mokradłach. Przejście przez potok nie należało
do łatwych, ponieważ wody spływały w głębokim żlebie zarośniętym trawą i
rododendronami. W wielu miejscach nie mogliśmy zejść do potoku, ponieważ pod
nami widniało kilkumetrowe urwisko. Trasę wytyczałem tak, aby w żlebie iść
poziomo, aż zetkniemy się z potokiem, wówczas w najbardziej spadzistym miejscu
będziemy mieli tylko jeden metr zagłębienia. Opisywaną niedogodność mogliśmy
przejść w miarę spokojnie. Po drugiej stronie potoku spływającego do rzeki
biorącej swój początek z lodowca, która z kolei wpadała do głównego dopływu z
punktem poboru wody, szliśmy taką samą metodą – poziomo przez ścianki koryta
żlebu. Nachylenie terenu na całej długości jest dość znaczne, dlatego przy
każdym kroku mieliśmy odgiętą stopę w prawo. Po dłuższym odcinku mięśnie
stabilizujące kostkę oraz te ułożone wzdłuż zewnętrznej krawędzi stopy szybko
się męczyły. Czuliśmy ich ból.
Widząc,
że jest jakiś postęp, szliśmy dalej – tyle, na ile pozwalało ukształtowanie
terenu. Nie wiedzieliśmy co jeszcze może nas zaskoczyć. Druga polana wzdłuż
zbocza obfitowała w fioletowe kwiaty oraz stopniowo opadała do potoku biorącego
swój początek z lodowca. Nie chcieliśmy tracić wysokości, dlatego jednocześnie podchodziliśmy
pod ukosem względem aktualnego zbocza. Inaczej byśmy schodzili w stronę potoku,
który w kilku miejscach płynął małym kanionem zarośniętym niskimi krzakami. Na
tej samej polanie, wśród fioletowych kwiatów, znaleźliśmy skupisko większych
głazów na trawie. Zrobiliśmy dłuższą przerwę. Zjedliśmy różne słodkości i
obowiązkowo radzieckie ciastka. Pies – owczarek – który z nami rozpoczął trasę,
cały czas szedł z nami. Miał dużo sił, co widzieliśmy po sposobie okazywania
radości.
BŁĄD NA
MAPIE NR 3
Na końcu
dość płaskiej polany widniał drugi boczny potok płynący w głębokim korycie.
Odtąd nie wypatrzyłem już żadnej ścieżki, nawet poprzez dziwny układ roślin. Trasę
wytyczałem „na kierunek”. Mapa wskazywała, żebyśmy szli u stóp naszej góry
tyle, aż dojdziemy do końca wąskiej doliny. Dopiero stamtąd mogliśmy skręcać
pod kątem ostrym w lewo i nabierać wysokości sporymi stromiznami. Po przerwie
podeszliśmy nad drugi potok. Cały żleb porastały gęste rododendrony. Jeszcze nie
kwitły. Gałęzie krzaków używaliśmy jako poręcze pozwalające na zejście do żlebu
z kaskadą. Stromizna była na tyle duża, że łapiąc za nie, mogliśmy znacznie
obniżać wysokość. Wejście na polanę widoczną po drugiej stronie było o wiele
łatwiejsze. Trzecia z kolei pokazała nam, że będzie coraz trudniej. Nadal
skręcało stopy pod ukosem w prawo, co bardzo je męczyło. Teraz powierzchnia
wyglądała na pofalowaną, a po prawej widniał wielki płat śniegu nad szerokim i
głośnym potokiem z lodowca… Dodatkowo, poniżej nas patrzeliśmy na mały kanion o
pionowo opadających skalnych ścianach w stronę rzeki. Tam nie mogliśmy zejść.
Polanę przeszliśmy, idąc przez nierówne trawy oraz pofałdowania. Widzieliśmy,
że czym dalej, tym będzie gorzej, ponieważ teren jest coraz bardziej
zróżnicowany. Za szóstym potokiem dostrzegłem ostre skały i bardzo głęboko
wcinający się w zbocze górskie potok. Wiedziałem, że będzie trudno, a ścieżka z
mapy tak naprawdę nie istnieje. Nikt z nas nie znalazł jakiegokolwiek jej
śladu. Mieliśmy nawet wrażenie, że zwierzęta nie chcą tędy chodzić… My
tymczasem mieliśmy do pokonania trzeci potok. Ten był gorszy od pozostałych,
ponieważ wcinał się na ponad 7 m w głąb żlebu, tworzącego bardzo strome ściany,
a nieco niżej płynął pomiędzy prawie pionowymi, zarośniętymi skałami. Trochę
dłużej zajęło mi znalezienie właściwej trasy tak, żebyśmy mogli bezpiecznie
zejść do poziomu wód i tak, abyśmy nie musieli przeskakiwać między pionowymi
ścianami. Podszedłem nieco wyżej wzdłuż żlebu, tam wyszukałem możliwej drogi przejścia
pomiędzy rododendronami, po czym zacząłem iść poziomo, przecinając jego dość
stromo opadające ściany. Dzięki temu mogłem dorównać do potoku. Prawie…, bo na
ostatnim metrze opuściłem się do niego, trzymając za gałęzie rododendronów.
Podobnie wyglądało wejście po drugiej stronie.
Czwarta
polana kończyła się stromo opadającym zboczem. Nie mieliśmy nawet możliwości
dalszego przejścia, ponieważ musielibyśmy przecinać poziomo wielkie stromizny,
przez co stopy ujeżdżałyby ciągle zewnętrzną stroną w dół. Zbyt szybko zmęczylibyśmy
mięśnie. Damian powiedział: ‘mówiłem, że lepiej było iść od razu pierwszym
podejściem, to już byśmy byli dużo wyżej’. Popatrzyliśmy na zbocze, które jest
przed nami, po czym stwierdziliśmy jednogłośnie: ‘idziemy do góry!’. Przechodzenie
przez coraz głębiej osadzone koryta potoków bywało męczące, a czym dalej, tym
widzieliśmy, że każdy kolejny odcinek stawał się coraz lepszym narzędziem do
„przejadania” coraz większych ilości czasu, ale bez widocznego postępu.
Pokonując
naprzemiennie kolejne potoki i polanki, przeszliśmy dopiero 3/7 długości podstawy
góry. To oznaczało, że jeszcze więcej czasu potrzebowalibyśmy, żeby móc dotrzeć
do wyznaczonego miejsca na mapie. Właśnie wtedy Damian powiedział: ‘lepiej iść
w linii prostej do góry i się namęczyć, ale przynajmniej szybko zdobędziemy
wysokość’. Chyba każdy zaakceptował ten plan bez zbędnych słów. Przed nami
wystawał bardzo długi, ale dość wąski, trawiasty grzbiet ciągnący się aż „do
nieba”. Z naszej perspektywy widzieliśmy, że ma taką samą długość, jak trasa na
szczyt. Spodziewaliśmy się, że będzie bardzo mocna ‘wyrypa’, ale nie pozostało
nam nic innego. Zauważyliśmy również, że pierwsze zbocze oferowało chyba najłagodniejsze
wejście, co nie oznaczało, że łatwe. Tam także musielibyśmy zużyć wiele sił. Całą
górę pokrywało morze białych kwiatów. Nieważne, gdzie spojrzeliśmy, a one widniały
aż po sam szczyt. Właśnie na nią patrzyłem z Basią, kiedy pomyliłem szlak i poszliśmy
przez kwieciste dywany na bezimienną górę o wysokości 3242 m n.p.m. Teraz
mogłem zobaczyć i dotknąć ją z bliska. Z większej odległości efekt „zamszowej”
zieleni dawały białe kwiaty. Mieszały się z trawą, powodując, że odbieraliśmy
ją nie jako intensywną, żywą, ale raczej jako matową, zamszową.
TOTALNA
WYRYPA
Damian
rozpoczął podejście w linii prostej, kierując się bezpośrednio na szczyt. Stromy
grzbiet zbocza bardzo szybko dawał o sobie znać. Nachylenie terenu było tak duże,
że co kilkadziesiąt kroków musieliśmy przystawać i odpoczywać. Podobnie jak w
Alpach powyżej 4000 m n.p.m. Ja poszedłem w lekkim odstępie za Damianem, a
Basia jeszcze trochę za mną. W początkowej fazie grzbiet dzielił się na dwa
wystające trawiaste garby pełne białych i żółtych kwiatów. Podejście na każdy z
nich kosztowało wiele sił. Damian z powodu przeziębienia nie jadł śniadania,
dlatego spodziewałem się, że dość szybko „padnie” ze zmęczenia. Nawet pies nie
rezygnował i szedł za nami. Dla niego stromizna wyglądała zupełnie inaczej. Nie
był w stanie dalej podchodzić, dlatego dosłownie podskakiwał jak zając pod
górę. Na pierwszym garbie siedzieliśmy przez kilka minut, aby odpocząć. Pod
koniec drugiego, Damian i Basia zastanawiali się, czy nie zawrócić. Dwa razy
powtórzyłem: ‘jeśli chcecie, to zawróćcie, bo cały czas będzie tak stromo’.
Basia na to dodała: ‘zanim ja tu wejdę, to się zesram’. To hasło od razu nas
rozbawiło, a jednocześnie zapisało się w naszej pamięci. Używaliśmy go podczas
kolejnych podejść na inne szczyty. Na drugim garbie siedzieliśmy trochę dłużej
i spoglądaliśmy w dół. Z tej perspektywy grzbiet zbocza wyglądał bardzo stromo.
Kiedy Basia dołączyła do nas, powiedziała, że nie wie, jak my będziemy tędy
schodzić. Powiedziałem jej, że na zejście wybierzemy pierwsze zbocze prowadzące
bezpośrednio do punktu poboru wody, ponieważ tam będzie bardziej równomierny spad
i nie aż tak mocny. Jako że Basia często jeździła w góry, to nawiązałem do
Tatr. Powiedziałem: ‘Na takich stromiznach, robisz tak jak w Tatrach. Odwracasz
się tyłem i idziesz o tak’. W tym momencie pokazałem jej, jakiej używałem
techniki na szybkie i bezpieczne schodzenie tyłem. Przy widocznych garbach
niezalecane jest schodzenie przodem, ponieważ z powodu znacznego nachylenia
terenu, wystarczyło jedno potknięcie, aby rozpędzić się na trawie i zacząć spadać
w sposób niekontrolowany. Wszechobecne kępy trawy dawały możliwość złapania się
za którąś z nich i stawiania na nich stabilnych kroków. W przypadku poślizgu,
nadal miałeś dwa lub trzy punkty podparcia, dzięki czemu nawet nie rozpocząłbyś
upadku. Wspomnianą technikę schodzenia pokazałem na odcinku 10-ciu metrów.
Basia odpowiedziała: ‘Tobie to łatwo idzie, bo nie masz strachu’.
Po
dłuższej chwili i rozglądaniu się na przemian – do góry i w dół – każdy
policzył sobie w głowie, co bardziej mu się opłaca: wracać, czy jednak
kontynuować. Po około 10-ciu minutach odpoczynku wszyscy zadecydowali, że chcą
iść dalej, pomimo że nikt nie powiedział tego na głos. Powtórzyłem jeszcze
ostatni raz: ‘jeśli ktoś chce, to może wracać, bo powrót odbywa się przez
trawiaste polany i teraz jest jeszcze mało do wracania’. Damian i Basia
zapytali z ciekawości na jakiej wysokości jesteśmy. Weszliśmy na poziom 2680 m
n.p.m. To oznaczało, że podeszliśmy około 150 m w pionie. Wyruszyliśmy dalej.
Za kolejny punkt wyznaczyliśmy sobie widoczny trzeci garb. Ten znajdował się
znacznie wyżej niż odcinek pomiędzy pierwszym, a drugim. Damian dopowiedział:
‘to ja już idę’. Poszedł sam. Zdziwiłem się, bo miał na tyle sił, że wypruł do
przodu, odstawiając nas daleko w tyle. Cieszyłem się, bo to oznaczało, że chce
powalczyć do końca. Basia szła jednostajnym tempem. Kiedy chciała odpocząć,
kładła się w trawie. Ja szedłem o kilkadziesiąt kroków przed nią, ale czekałem
za każdym razem, żeby odległość między nami nie zwiększała się. Damian dotarł
znacznie wyżej niż my.
SAMOTNY
RAJD PO WODĘ
Przy
drugim garbie zauważyliśmy, że zostało nam tylko pół litra wody na osobę, co
przy takim wysiłku i słońcu było zdecydowanie za małą ilością. Widziałem, że
Damian osiągnął poziom trzeciego garbu. Przysiadł tam na chwilę, ale równie
szybko wyruszył wyżej. Pies szedł z Basią. Stopniowo do góry. Wtedy pomiędzy
drugim a trzecim etapem zawołałem do Basi: ‘pójdę po wodę, bo mamy jej mało’.
Wskazałem na sąsiednie, osobno opadające zbocze tworzące grzbiet. Za nim płynął
kolejny potok, który musielibyśmy przekraczać w głębokim żlebie, gdybyśmy nadal
szli dołem. To samo powiedziałem Damianowi, ale nie usłyszał. Dopiero, kiedy
powtórzyłem zdanie znacznie głośniej, zrozumiał, co chciałem przekazać. Pomiędzy
mną a Basią powstał odstęp o długości co najwyżej 40-50 kroków. Aktualnie nie
tylko miałem podchodzić męczącą stromizną, ale również przejść w prawo za drugi
grzbiet, wchodzący w skład innego stromego zbocza, zejść do potoku, po czym
wrócić i dogonić Basię oraz Damiana.
W
połowie drogi zacząłem stopniowo iść do góry, ponieważ znacznie zbaczałem w
prawo. Przechodziłem na sąsiedni grzbiet. Basia mówiła, że pies za mną
piszczał. Nie wiedział za kim ma dalej wędrować. Najpierw został przy niej, ale
po kilku piskach pobiegł na sąsiednie zbocze za mną. Widziałem, że Basia
wyrównała już wysokością do mnie, ale patrzyliśmy w swoje strony z
naprzeciwległych stromych, trawiastych stoków. Podobało mi się w okolicy,
ponieważ płynął dość szeroki potok, a nawet tworzył w wielu miejscach małe
kaskady. Po obu stronach rosły piękne fioletowe, dość wysokie kwiaty, które
zdobiły otoczenie potoku. Napełniłem cztery butelki – po jednym litrze każda.
Dodatkowo napiłem się zimnej wody na miejscu. Pies odczuł ulgę, bo zrobił to
samo. Głaskałem go. Na chwilę przysiadłem przy potoku. Basia podchodziła
stopniowo coraz wyżej. Postanowiłem, że nie będę już wracać do punktu pomiędzy
drugim a trzecim garbem, ale od razu wypruję w stronę Damiana po linii prostej,
bez względu na ukształtowanie terenu. Przede mną widniał stromy grzbiet, którym
teraz szedłem, później stromo opadające wgłębienie pomiędzy trawiastymi stokami
i jeszcze bardziej pochylone w dół zbocze, którym podchodzili Damian i Basia.
Dlaczego bardziej pochylone w dół? Ponieważ musiałem na nie wejść od bocznej
strony i wyrównać do Damiana. Mając o 4 kg więcej w plecaku, wyruszyłem jego w
stronę. Szedłem szybszym krokiem niż dotychczas. Nie zatrzymywałem się. Raczej
chciałem utrzymywać stabilne, jednakowe tempo.
SPOTYKAMY
SIĘ RAZEM
Po około
15-stu minutach dołączyłem do Damiana. Usiedliśmy gdzieś powyżej trzeciego
garbu. Wydawało się odrobinę mniej wymagające. Basia została nieco niżej,
dlatego poczekaliśmy, aż ponownie wszyscy utworzymy grupę. Dałem każdemu
butelkę świeżej i zimnej wody, która teraz przydała się jak nigdy. Słońce
przypiekało, a stromizna nie odpuszczała. Na aktualnym etapie nikt nie myślał o
powrocie, ponieważ znacznie bliżej mieliśmy na wierzchołek góry, a przynajmniej
tak nam się wydawało z naszej perspektywy. Myśleliśmy, że zielona kopuła zakończona
niebieskim tłem nieba jest tą właściwą. Trochę nie pasował mi opis szczytu,
ponieważ pod koniec czerwca trawy kończyły się na wysokości 2950 m n.p.m., a na
3100 m n.p.m. powinien zalegać śnieg. Tyle, że jeszcze go nie widzieliśmy… Siedzieliśmy
na czwartym garbie – ostatnim. Mapa wskazywała wysokość 2780 m n.p.m. W tym
miejscu zbiegały się oba zbocza – to, którym podchodziliśmy i to, za którym
znajdował się potok, gdzie pobierałem wodę do butelek. Pomiędzy nimi i na ich
połączeniu rozciągała się cudowna, zielona polana. Całą tę przestrzeń opanowały
bardzo gęsto kwitnące żółte jaskry alpejskie. Tworzyły piękny dywan. Zatrzymaliśmy
się na dłuższy postój, aby nacieszyć oczy tym widokiem i nabrać trochę sił. Widzieliśmy
również, że dalsza trasa nie będzie tak wymagająca, dlatego odtąd będzie nam
łatwiej, i szybciej będziemy zdobywać kolejne metry wysokości. Od samego
początku ostatniego zielonego etapu czuliśmy, że jest znacznie lżej, ponieważ
nie musieliśmy stawiać tak wysokich kroków, a pies w końcu mógł iść normalnie. Dostrzegliśmy
przed sobą ostatni zielony wierzchołek. Basia i Damian mieli nadzieję, że
patrzą na szczyt właściwy, ale nie zgadzała mi się wysokość góry i roślinność,
którą widzieliśmy. Wiedziałem, że dopadnie nas znane zjawisko w górach, gdzie
za pierwszym szczytem jest drugi, a za drugim trzeci, za trzecim czwarty, itd. Kiedy
powiedziałem, że osiągnęliśmy poziom 2850 m n.p.m. mieliśmy w głowie, że
widoczny wierzchołek jest już blisko. Niewiele nam zostało, dlatego szliśmy z
coraz mniejszą ilością odpoczynków. Pod koniec zbocze stawało się coraz
bardziej rozległe i płaskie, a lokalny szczyt zdobiły drobno potłuczone,
brązowe kamienie. Usiedliśmy, aby odpocząć i poczuć koniec stromizn. Basia i
Damian odetchnęli z ulgą. Każdy z nas coś jadł, nawet pies, bo dawaliśmy mu to,
co wzięliśmy ze sobą. Zauważyliśmy, że odtąd, w kierunku wyższych grani, krajobraz
uległ znacznej przemianie. Żółte i białe kwiaty wyznaczały granicę „dywanów” na
poziomie naszego wierzchołka, a tuż ponad nią ciągnęły się jedynie suche trawy,
a jeszcze wyżej śnieg… Próbowałem dostrzec, jak wygląda szczyt. Dojrzałem, że
ten właściwy jest w całości biały. Prowadziły do niego dwa dość krótkie garby
pokryte suchą trawą, a dopiero za nimi rozpoczynała się seria czterech
lokalnych wierzchołków. Dopadł nas efekt wyłaniających się kolejnych szczytów
za tym, który uznawaliśmy za ostatni.
Po
kilkunastu minutach odpoczynku wyruszyliśmy dalej. Basia chciała zakończyć wędrówkę
na poziomie 2950 m n.p.m., ale po odpoczynku stwierdziła, że jeszcze trochę
pójdzie. Podobnie pomyślał Damian, który tuż po wejściu na długo wyczekiwany
płaski teren chciał zakończyć dalszą przygodę. Spodziewał się właściwego
szczytu znacznie bliżej. Seria kolejnych następujących po sobie wierzchołków
nie zachęcała do dalszej „walki”. Ja nadal miałem siły, dlatego chciałem
spróbować. Wyruszyliśmy wszyscy razem na dwa trawiaste garby. Podchodziliśmy
powoli. Nie męczyliśmy się tak, jak wcześniej. Chmur na niebie przybywało, ale
nadal świeciło słońce. W każdym razie pogoda nie ulegała większym zmianom. Po
prostu zadziałała wcześniej omawiana zasada: ‘każdy szczyt ma swoją chmurkę’
oraz ‘po 11.00 powstają pierwsze chmury, a po 13.00 w wyższych górach nie ma
już widoków, podczas gdy wszędzie dookoła świeci słońce’. Właśnie powtarzaliśmy
dokładnie omówiony scenariusz pogodowy, znany nam z poprzednich dni. Kiedy
dotarliśmy na szczyt drugiego garbu, Basia powiedziała, że dalej już nie idzie.
Zapytała jeszcze: ‘na jakiej wysokości jesteśmy?’. Odpowiedziałem: ‘na 3010 m’.
Ucieszyła się bardzo, ponieważ po raz pierwszy przekroczyła barierę 3000 m
n.p.m. i teraz może oficjalnie uznać, że osiągnęła tę granicę. Podczas
poprzednich wyjść w góry zawsze brakowało jej dosłownie kilkudziesięciu metrów,
aby dotrzeć do 3000 m n.p.m. Albo opadła z sił, albo góra nie była wystarczająco
wysoka… Teraz miała okazję i ją wykorzystała! Damian również chciał zakończyć
dalszy etap, ale po dłuższym namyśle, dorzucił: ‘idę dalej!’. Widziałem, że z
powodu niezjedzenia śniadania i przeziębienia nie ma tylu sił, co na początku,
dlatego wyruszył powoli. Z drugiej strony podziwiałem go, że pomimo choroby,
słabszego samopoczucia oraz wczorajszego upadku do kaskady z zimną wodą i
wędrówką przez śniegi w mokrych butach, wytrzymał to wszystko i nie rozchorował
się bardziej. Miał moc, żeby wyjść na ponad 3000 m n.p.m.
Docieramy do wysokości 3010 m n.p.m. Dalej idę sam, wchodząc na cztery kolejne, lokalne szczyty
SAMOTNE
WEJŚCIE NA SZCZYT
Przed
nami widniały jeszcze cztery kamieniste wierzchołki. Ostatni w pełni pokrywał
śnieg. Musiałem tam dotrzeć, żeby osiągnąć szczyt właściwy wybranej przez nas
góry. Damian dotarł ze mną do kolejnego wierzchołka, ale nie znalazł już sił,
żeby kontynuować dalsze podejście. Usiadł na kamieniach z psem. Odpoczywał. Była
godzina 13.28. Powiedziałem: ‘pójdę dalej, bo już mało zostało. Szybko mi
pójdzie i wracam’. Wyruszyłem sam, jednak po chwili pies do mnie dołączył. Pobiegł
za mną. Dwa kolejne kamieniste wierzchołki przechodziłem bez odpoczynku.
Została mi jedynie szeroka, śnieżna grań, gdzie musiałem wydeptać sobie
ścieżkę. Pomału wybijałem kolejne ślady, aż dotarłem na szczyt właściwy. Dalej,
z każdej strony opadały zbocza. Nie znalazłem wyższego punktu niż ten. Widziałem
nawet przełęcz, na którą mieliśmy dotrzeć, gdybyśmy okrążali górę według trasy
z mapy. Dopiero stąd mogłem dostrzec, że pierwsze założenie nie miało racji
bytu. Droga na przełęcz 3018 m n.p.m. była bardzo nieregularna, wystawało dużo
kamieni, zbocza przecinały jakieś pęknięcia i pofałdowania, a na końcu zalegał
śnieg. Dodatkowo cały odcinek od przełęczy aż po szczyt 3106 m n.p.m. pokrywała
gruba warstwa śniegu, ponieważ na tę stronę docierało znacznie mniej światła. Cieszyłem
się, że jednak wybraliśmy pomysł Damiana, wchodząc w linii prostej po stromo
opadającym zboczu, pomimo że podejście do lekkich nie należało… Na samym
wierzchołku góry nie leżał śnieg. Było tam całkowicie płasko, zupełnie jak na
poziomie 2950 m n.p.m. Usiadłem na drobno potłuczonych kamieniach, a pies
położył się obok mnie. Wyciągnąłem trzy ciciki, które koniecznie musiały mieć
zrobione zdjęcie z widokiem na białe góry. Ustawiłem je w linii: czerwony –
największy, zwany Kawał Cicia, biały, zwany Pandą Cić i Rudego – szefa
wszystkich cicików. Z tyłu miałem leżącego psa na tle śniegów. Na fotografowanie
pozostało mi zaledwie pięć minut, ponieważ zegarek wskazywał porę przed 14.00,
a to oznaczało, że krytyczną godzinę na podziwianie widoków z wysokich gór już dawno
przekroczyłem z powodu kondensacji pary wodnej w powietrzu. Jedynie zdążyłem
sfotografować białą Ścianę Bezingi, psa z cicikami oraz odległy łańcuch górski
ze szczytem Dadiashi 3536 m n.p.m. Spoglądając w jego kierunku miałem wrażenie,
jakbym patrzył na wielką kalderę wygasłego wulkanu. Z mojej perspektywy dwa
łańcuchy górskie nakładały się na siebie na kształt dwóch półokręgów połączonych
w całość. Stąd powstawało wrażenie, jakby pomiędzy nimi była jakaś wielka dziura.
Po upływie pięciu minut nadeszły ciemne, szare chmury, które przysłoniły słońce
na kilka następnych godzin. Wiedziałem, że podobne warunki panują tylko w moim
otoczeniu, ponieważ stałem przed białym szczytem Kareta 3524 m n.p.m., a za nim
widnieje bezpośrednio Zachodnia Shkhara 5069 m n.p.m. Mając wspomnianą
naturalną barierę przed sobą, chmury gromadziły się i kotłowały tuż pod nią. Na
szczycie siedziałem około 15 min. W tym czasie podziwiałem wielką „kalderę”, białe
oraz zielone góry za mną. Zjadłem to, co mi pozostało w plecaku. Pies również
skorzystał. Pochłonął dużą porcję ciastek. Najwidoczniej opadał z sił, ponieważ
położył się na linii płaskich kamieni za rzędem ustawionych przeze mnie
cicików. Zasnął bardzo szybko.
POWRÓT
Kiedy
zauważyłem, że nie mam co liczyć na ustąpienie chmur i odrobinę słońca,
zacząłem schodzić. Pies wstał i poszedł ze mną. Zejście upływało mi bardzo
szybko, ponieważ wykorzystywałem wydeptane ślady w śnieżnej grani, a dalej, dobrej
jakości przejście tworzyły drobno potłuczone kamienie. Na szczęście nie sypały
się pod nogami, ponieważ wierzchołki nie tworzyły wielkich stromizn. Miałem
dobrą przyczepność. Damian zdążył dołączyć do Basi. Tam czekali na mnie.
Siedzieli na lokalnym wzniesieniu 3010 m n.p.m. Dostrzegli mnie, kiedy wracałem.
Za kilka minut ponownie się spotkaliśmy. Opowiedziałem im wrażenia z tego, co
mogłem zobaczyć. W szczególności moją uwagę przykuła ‘kaldera’, czyli nakładka
dwóch łańcuchów górskich tak, jakby tworzyły wielki wulkan. Opowiedziałem im
również o psie i cicikach oraz pokazałem kilka zdjęć ze szczytu. Teraz powoli
schodziliśmy do płaszczyzny na wysokości 2950 m n.p.m. Usiedliśmy na niej ponownie,
ponieważ świeciło słońce. Chcieliśmy jeszcze odpocząć i podziwiać widoki. Psu
najwyraźniej się spodobało, ponieważ biegał za każdym kamieniem, który rzucał
mu Damian. Podczas jednego rzutu Damian nie zdążył wypuścić kamienia, przez co ten
zdążył go złapać zębami za rękę. Niespodziewanie go ugryzł. Na szczęście nie
mocno. Ugryzienie wynikało z chęci zabawy i rozbrykania psa. Biegał z radości we
wszystkich kierunkach. Nawet wywracał się na trawie.
Basia
zapytała jeszcze, którędy będziemy schodzić: czy tym samym zboczem, co
wchodziliśmy, czy innym. Wskazałem jej nową drogę – najbardziej łagodnie
opadające stoki, nie mające garbów. Dodałem, że idąc nimi, nie będziemy musieli
schodzić tyłem i na dodatek będziemy mogli wykorzystać kępy traw jako stopnie. Po
dłuższym odpoczynku rozpoczęliśmy powrót. Basia obawiała się jak będzie przebiegać.
Tylko niewielki fragment przeszliśmy po trasie, którą wcześniej podchodziliśmy.
Od lokalnego wybrzuszenia skręciłem pod ukosem w prawo, kierując nas na nowe
zbocze. Teraz wystarczyło iść wzdłuż najwyższych punktów trawiastej grani. W
ten sposób dotarlibyśmy bezpośrednio do punktu poboru wody z pominięciem
wszystkich uciążliwych, głęboko położonych potoków w żlebach. O dziwo, cała
trasa zejściowa była dla nas wygodna. Wielkie kępy traw działały jak stopnie i
amortyzatory. Stawialiśmy miękko kroki, dzięki czemu nogi nie męczyły się tak
bardzo, jak podczas wejścia. Od samego szczytu ponownie podziwialiśmy wielki
kwiatowy dywan. Mieszały się tu jaskry alpejskie i nieznane nam białe kwiaty,
których w żaden sposób nie mogliśmy zliczyć. Ciągnęły się we wszystkich
kierunkach na całej powierzchni zielonej części góry. W wielu miejscach
zatrzymywaliśmy się na fotografowanie, ponieważ znajdowaliśmy wiele miejsc,
gdzie kwiaty występowały bardzo gęsto.
Zejście
z wierzchołka 2950 m n.p.m. przebiegało długimi wybrzuszeniami terenu o
długości 2 x 150 m wysokości. Dzięki temu mogliśmy szybko wytracać wysokość bez
konieczności męczenia kolan. Gdyby nie przerwy na zdjęcia, zeszlibyśmy jeszcze
szybciej, ale chcieliśmy przeżywać góry, a nie je zaliczać. W końcu mieliśmy
bardzo dużo czasu. Poniżej 2600 m n.p.m. nasze zbocze rozwidlało się lokalnie
na dwa mniejsze. Wybrałem to prawe, ponieważ nadal opadało najłagodniej ze
wszystkich. Dodatkowo nie mieliśmy żadnych przeszkód po drodze. Całe zbocze tworzyły
cztery miejscowe wybrzuszenia terenu, ale nie stanowiły one żadnej trudności. Na
rozwidleniu grzbietów zrobiliśmy krótką przerwę na zdjęcia. Basia stwierdziła,
że schodzenie przebiega bardzo fajnie, ponieważ nie ma tak stromo i kępy traw
bardzo pomagają. Mogła również podziwiać kwiatowe, naturalne dywany. Zbocze,
którym aktualnie schodziliśmy, mieliśmy na pierwszym planie podczas wchodzenia
na bezimienną górę o wysokości 3242 m n.p.m. Z tamtej perspektywy mówiliśmy, że
widoczną naprzeciw górę [czyli naszą, z dzisiejszego dnia] w całości porastają
białe kwiaty. Z kolei teraz komentowałem z Basią i Damianem odwrotną sytuację.
Wspomniałem, że po drugiej stronie znajduje się rajskie podejście na szczyt o
wysokości 3242 m n.p.m., gdzie przez całą długość zbocza szliśmy przez
żółto-biały kwiatowy dywan. Patrzyliśmy na niego. Również z łatwością
odszukaliśmy czerwone jagody, rozwidlenie szlaku oraz punkt poboru wody.
Schodząc czterema wybrzuszeniami, poczuliśmy ulgę, ponieważ widzieliśmy
charakterystyczną, podmokłą polanę z fioletowymi kwiatami, które informowały o bagnach
i o właściwym kierunku wędrówki.
TA SAMA
TRASA, A JEDNAK ZUPEŁNIE INNA…
Najbardziej
cieszyliśmy się z faktu, że nie musieliśmy przechodzić przez trzy głębokie
kaskady w żlebach, gdzie nierówności nieustannie odginały stopy pod ukosem w
dół, co szybko męczyło mięśnie nóg. Zejście z „zamszowej” góry pokrytej w
całości białymi kwiatami, zakończyliśmy szczęśliwie na polance z potokiem. Pozostało
nam jedynie przejść na jej drugą stronę, by dalej wracać oficjalną ścieżką
szlaku. Pomimo, że wejście i zejście z bezimiennej góry 3106 m n.p.m. mieliśmy
za sobą, to szlak powrotny nie był dla nas fragmentem, który trzeba przejść, bo
jakoś trzeba wrócić. Tę część traktowaliśmy podobnie, jakbyśmy wchodzili na
nieznany nam wcześniej szczyt, ponieważ na całym odcinku, aż do Ushguli,
obfitowała w niesamowite widoki. Idąc przez mokradła, w rejonie potoku z
punktem poboru wody, Basia słusznie zauważyła, że aktualnie spływa znacznie
więcej wody. Tak w rzeczywistości było, ponieważ w godzinach popołudniowych, a
konkretnie po 17.00, przez cały dzień zdążyło się wytopić dużo śniegów z
różnych partii gór, stąd widzieliśmy nagły jej przypływ w potokach. Za polaną z
fioletowymi kwiatami szliśmy około 25-minutowym odcinkiem leśnym z plastikowymi
rurami na szlaku. Tutaj również strumyki stawały się szersze, a mokradła
zwiększały swoją powierzchnię. Musieliśmy skakać po kamieniach, a nierzadko iść
w grząskim, zarośniętym terenie. Kiedy tylko opuściliśmy strefę lasów,
zachęciłem wszystkich, żebyśmy jeszcze raz spojrzeli za siebie. Mogliśmy
ponownie zobaczyć panoramę gór najwyższych, gdzie na pierwszym planie królowała
zieleń i kwiaty. Tę panoramę uważam za jedną z najpiękniejszych, która w
pamięci pozostanie na zawsze… Nie bez powodu każdy z nas przystanął, aby zrobić
zdjęcia. Trzeba pamiętać, że ten sam rejon wygląda zupełnie inaczej, kiedy
patrzymy na niego w porannym i popołudniowym świetle. Po prostu promienie
słoneczne wydobywają inne szczegóły, na które zwracamy uwagę, dzięki czemu
wracając do wioski czujemy, jakbyśmy szli zupełnie nową trasą. Różnica jest
ogromna!
Przed
nami widniały równe piękne panoramy. Ta, na którą patrzyliśmy z przodu
odznaczała się żywą zielenią. Na grani jeszcze zalegał śnieg. W jej skład
wchodziła góra Gvibari, którą już odwiedziliśmy. Po naszej lewej patrzyliśmy na
dolinę Enguri oraz lodowiec Shkhara. Popołudniową porą uwagę przyciągają dobrze
oświetlone białe góry oraz wielka, równa polana usłana żółtymi pierwiosnkami. Nieco
wyżej patrzymy na piękne, zielone szczyty, których wierzchołki jeszcze pokrywał
śnieg. A u ich stóp mogliśmy wypatrzyć piękny, polodowcowy staw w kolorze
seledynowym. Wystarczyło, że przeszliśmy kawałek, a nasz powrót zaczął się
znacznie wydłużać. Spokojne i sielankowe widoki zachęcały, aby długo podziwiać
okolicę tę bliższą i dalszą. W szczególności wciągnęły nas alpejskie kwiaty,
które odtąd występowały we wszystkich kolorach. Rosną one w dużych skupiskach. Każdemu
gatunkowi poświęciliśmy uwagę oraz staraliśmy się dokładnie je fotografować,
ponieważ sprzyjało nam światło oraz żywa zieleń gór, która służyła jako bardzo
dobre tło. Po długiej serii zdjęć alpejskich kwiatów poszliśmy dalej trawiastym
zboczem, gdzie ścieżka pod ukosem bardzo długo dorównywała do głównej drogi
prowadzącej do lodowca Shkhara. Owczarek szedł cały czas z nami. Kiedy
dotarliśmy do szlaku na lodowiec, dołączył do nas jeszcze inny, biały pies.
Znaliśmy go skądś. Pogłaskaliśmy go, po czym pozwoliliśmy, żeby wracał z nami. One
stawały się nieodłącznym elementem naszych wyjść w góry. Zaobserwowaliśmy, że ruch
turystyczny do lodowca znacznie wzrósł. Spotykaliśmy grupy o różnych
narodowościach z całego świata. To oznaczało, że sezon na góry wyraźnie został
„otwarty”. Przynajmniej mogliśmy sprawdzić nasze założenia.
Kiedy wróciliśmy do Ushguli, zauważyliśmy, że nie ma prądu w naszej części osady. Dopiero przywrócili go o 18.30. Na szczęście cały czas świeciło słońce, dlatego niewielu zauważyło, że nie ma światła. My wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, ponieważ Basia chciała się wykąpać po całodniowym wyjściu w góry, ale ciemności w łazience nie pozwalały jej na to. Dopiero po 18.30 miała taką możliwość. W międzyczasie przygotowaliśmy plecaki na następny dzień. Później poszliśmy do kawiarni. Zegarek wskazywał 19.55. Prowadziliśmy długie rozmowy z gospodarzem i jego siostrą – Patolą. Po godzinie 21.00 ponownie zanikło zasilanie w domach. W wiosce zrobiło się ciemno, ponieważ na zewnątrz panował półmrok. Jako że w kawiarni u gospodarza siedzieli turyści z wielu państw, brak prądu nie mógł ot tak po prostu spowodować zamknięcia obiektu. Miriam miał podwieszoną w okolicach kuchni jedną żarówkę zasilaną UPS-em, czyli awaryjnym akumulatorem. Oprócz tego, na każdym stole zapalił świeczki. W tym momencie mogliśmy zobaczyć przewagę gospodarza nad innymi obiektami tego typu oraz barami, których w okolicy nie brakowało. Miriam w swoim wielkim pomieszczeniu miał stary stalowy piec, w którym jego siostra Patola wypiekała chleby, chaczapuri, kubdari i inne dobroci. Zauważyłem, że dwóch ludzi nieśmiało zagląda do środa, ale nie byli pewni, czy kawiarnia jest otwarta. Wyszedłem na zewnątrz, po czym powiedziałem do nich: ‘zapraszamy, proszę wchodzić, jest otwarte’. Ucieszyli się. Gospodarz mi podziękował, że ściągnąłem ludzi do środka. Za chwilę przybywali kolejni turyści, w tym czterech Chińczyków. Po 21.00 Patola powiedziała nam, że dzisiaj miała intensywne popołudnie i ma już dość, ponieważ tego dnia wypiekła rekordową ilość chaczapuri. O 21.30 Chińczycy zamówili kolejne… cztery chaczapuri. Patola zabrała się do pracy, po czym ponownie zasiadła przy piecu. Przyjęła zasadę: ‘klient nasz pan’, dlatego przygotowywała tyle potraw, ile zamawiali turyści, a nie do konkretnej godziny. Siostra gospodarza zawsze była uśmiechnięta. Nigdy nie widzieliśmy jej w złym humorze.
Chaczapuri, gruziński chleb i ser w śmietanie z miętą. Po całodniowej "wyrypie" smak tych potraw był wyjątkowy!O 21.40 przywrócono prąd. Ludzie, którzy poprzenosili się z
innych obiektów do kawiarni Miriama rozsiedli się na dobre. Żartobliwie nawet
mówili: ‘szkoda, że jest prąd, bo było tak romantycznie’. Dopiero teraz wioska
nieznacznie się rozświetliła. Sytuacje z zanikającym zasilaniem pokazały, że
gospodarz był zdecydowanie lepiej przygotowany niż inne obiekty, dzięki temu
wygrywał z konkurencją (w szczególności wieczorami, w deszczowe dni, ponieważ
wtedy najczęściej brakowało prądu). Siedząc w kawiarni do późnego wieczora,
ustalaliśmy, gdzie jutro pójdziemy. Bardzo dobrze wykorzystaliśmy sześć dni na
wędrówki górskie. Jednak każdy z nas czuł zmęczenie, a z drugiej strony ciągle
byliśmy głodni nowych tras. Damian suszył buty przy piecu. Codziennie wieczorem
myślałem nad kolejną trasą, którą przejdziemy dnia następnego. Jako że mieliśmy
za sobą trzy oficjalne szlaki, jeden półoficjalny, czyli taki, o którym jest
mowa w przewodnikach, ale nigdy go nie oznaczono oraz dwie pozaszlakowe trasy,
teraz zastanawiałem się nad ‘gwoździem programu’. Od kilku dni marzyło mi się
wejście na piękny grzebień skalny o wysokości 3352 m n.p.m., którym można było
dotrzeć aż do grani Podarok 3682 m n.p.m. Nie ukrywałem, że obserwowałem go z
innych szlaków z myślą o jego „zdobyciu”. Na podstawie zgromadzonych zdjęć z
poprzednich wędrówek przeprowadzałem analizę, którym pasmem dostać się na niego
(oczywiście poza szlakiem). Długo nie mogłem wybrać odpowiedniej opcji,
ponieważ jedna prowadziła przez głębokie kaskady, z którymi walczyliśmy dzisiaj,
a inna wiodła przez fragment góry, który ze zdjęć wyglądał tak, jakby
spuszczono na niego bombę. To znaczy, że ciąg zielonych grani nagle przerywała
wielka, skalista dziura. Wyglądała, jakby brakowało w tym miejscu kawałka góry.
Pozostała jeszcze trzecia możliwość, ale jej nie brałem w ogóle pod uwagę ze
względu na dość średniej jakości widoki – przejście do ostatniego płaskiego
miejsca oficjalnym szlakiem pod lodowiec Shkhara, po czym musielibyśmy „wypruć”
aż na poziom 3000 m n.p.m. w linii prostej po mało ciekawej grani. Mając na
uwadze, że dzisiaj szliśmy w podobnym stylu, to na jutro musiałem przygotować
inną wersję, ponieważ reszta ekipy nie miałaby sił na podobny wysiłek.
Po 22.00
wróciliśmy do pokoju, nie mając tak naprawdę doprecyzowane, którą wersję
wybrałem. Nad planowaniem trasy „siedziałem” do godziny 23.30. Mimo wszystko
nie mogłem jasno stwierdzić, która z opcji będzie najlepsza. Pomyślałem, że
dobry pomysł przyjdzie mi do głowy rano, kiedy się obudzę. Ile razy tak miałem
w pracy, kiedy do późnego wieczora analizowałem, jak coś naprawić, a kiedy
„przespałem się” z problemem, rano od razu wpadało mi najlepsze rozwiązanie.
Miałem nadzieję, że tutaj zadziała podobny mechanizm. Możliwość wejścia na
skalny grzebień pobudzała moją wyobraźnię. Dodatkowo z podejścia na górę 3242 m
n.p.m. wypatrzyłem jeszcze większy i gęstszy kwiatowy dywan złożony z jaskrów
alpejskich położony u jego stóp… Bardzo chciałem tam być. Coraz bardziej
przemawiała do mnie opcja trasy przez żółte polany…
DZIEŃ 7
– ZAGARO PASS 2623 m n.p.m.
Obudziłem
się o godzinie 5.00 rano. Miałem nadzieję, że przywita mnie kolejny, piękny,
słoneczny dzień. Nad naszą częścią wioski mieliśmy niebieskie, dopiero jaśniejące
niebo, ale zauważyłem, że zza gór nadchodzą ciężkie, ciemnosiwe chmury, które
wręcz przelewały się przez nie. Wyglądały niczym wodospad, który za chwilę
opanuje tutejszą okolicę. Postanowiłem, że poczekam standardowo do godziny
5.50, którą przyjąłem za porę wstawania, aby rozpocząć przygotowania. Kiedy
nadeszła 6.00 rano, rozpoczął się intensywny opad deszczu, przypominający
prawie „ścianę” wody. Gdybym miał porównać wielkość opadu z czymś, co znamy w
Polsce, to musiałbym powiedzieć, że aktualny deszcz przypominał burzową,
lipcową ulewę. Na szczęście nie padał grad. Mimo wszystko, wyszedłem na
zewnątrz na korytarz, aby popatrzeć przez chwilę na piękną górę przed nami.
Basia i Damian powiedzieli: „Może i dobrze, że pada deszcz, bo czujemy duże
zmęczenie, więc przyda się jeden dzień odpoczynku”. Za chwilę wszyscy usnęliśmy.
Obudziłem się po 8.00, ale „ściana wody” nadal nie ustępowała. Po godzinie 9.00
wstałem. Przygotowywałem ciepłą zupę, podczas gdy reszta ekipy nadal leżała w
łóżkach. Potężna ulewa zakończyła się dopiero o 9.55. Wyszedłem z Damianem na
zewnątrz, aby z poziomu naszego korytarza popatrzeć na piękną górę o wysokości
3242 m n.p.m. Chmury „ścięły” ją powyżej 3000 m n.p.m. Tymczasem krowy i konie
zaczęły podchodzić coraz wyżej na swoje pastwiskowe tereny. Kiedy klacz z
młodym źrebakiem wyszli ponad poziom zagrodzonej uprawy, patrzyliśmy na radość
młodego konia, który biegał i podskakiwał we wszystkich kierunkach. Jako, że po
tak intensywnych opadach trawa była bardzo śliska, w pewnym momencie źrebak
pośliznął się, po czym zaczął zjeżdżać na d*pie po stoku. Za chwilę dotarł do
miejscowego załamania zbocza, po którym również zjechał. Dopiero poniżej jego
poziomu zatrzymał się, po czym wrócił do matki. Ten widok bardzo nas rozbawił,
ponieważ niecodziennie można zobaczyć zjeżdżającego konia na d*pie po zielonych
zboczach góry…
Po upływie
30 min chmury zaczęły zwiększać wysokość ich podstawy. Za kilka minut odsłonił
się szczyt. Zauważyliśmy, że wierzchołek przyprószyło śniegiem. Ależ to był
widok! Dotychczas patrzyliśmy na zieloną górę, a teraz jej najwyższa część
pokryła się cienką warstwą bieli. Po 11.00 gęste chmury nie tylko zwiększyły
poziom, ale również powstawały pomiędzy nimi szczeliny odsłaniające fragmenty
niebieskiego nieba. Dosłownie w kilkadziesiąt minut pogoda uległa znacznej
poprawie, dlatego od razu myśleliśmy, jak można jeszcze wykorzystać dzisiejszy
dzień. Uważałem, że nadal nie jest stracony, ponieważ i mi przydałby się
odpoczynek, a z drugiej strony, mając ponad połowę pogodnego dnia, można zawsze
przejść coś ciekawego, niekoniecznie wysokogórskiego. Basia wspominała coś o
drodze widocznej z Gvibari. Co prawda, prowadziła stopniowo do góry, ale nie przebiegała
graniami. Mogliśmy ją wykorzystać jako łatwy szlak z pięknymi widokami. Właśnie
taki obraliśmy cel. Basia powiedziała, że chce tam pójść. Zapytałem tylko, czy
mogę wyruszyć z nią, bo chciałem z bliska popatrzeć na tak zwaną „Dolinę
Mafii”, którą widzieliśmy z daleka, z wysokich gór – między innymi z punktu
widokowego 2980 m n.p.m. Podobnie jak skalny grzebień, tak tamta dolina
działała na moją wyobraźnię. Nie ukrywałem, że chciałem być w obu miejscach. Około
11.40 byliśmy już gotowi do wyruszenia na trasę. Wiedzieliśmy, że szlak będzie
spokojny, ale widokowy. Nawet dodaliśmy, że ze względu na chęć odpoczynku nie
idziemy dzisiaj w żadne góry, tylko raczej wybieramy prawie płaską trasę
spacerową, oferującą piękne widoki. Rejon Ushguli tak ma, że niezależnie, który
szlak wybierzesz, nigdy nie poczujesz rozczarowania. Oczywiście przy założeniu,
że kochasz góry, a nie jesteś turystą „zaliczającym” kolejne szczyty, byleby
tylko odhaczyć coś na liście… My zdecydowanie należeliśmy do tych pierwszych –
czyli do osób, które kochają góry oraz doceniają ich piękno. Chociaż nie
znaliśmy trasy, to wiedzieliśmy, że na pewno nam się spodoba. Skąd mieliśmy
takie przekonanie? Ponieważ idąc na grań góry Gvibari dnia piątego, mieliśmy z
niej pełen wgląd na przebieg drogi. Najbardziej fascynowała nas intensywnie
zielona część widoczna gdzieś na końcu, za którą widniał jakiś
czterotysięcznik. Mieliśmy również w pamięci fakt, że ze wspomnianej drogi
można skręcić do ‘Doliny Mafii’, która wręcz czarowała urodą. Nawet planowałem przy
okazji tam wstąpić. Cały czas miałem w umyśle widok kanadyjskich, nieskażonych
niczym szczytów.
Wyruszyliśmy
spokojnym krokiem. Obok dwóch wież muzeum etnograficznego skręciliśmy w prawo
tak, jak gdybyśmy szli do początku szlaku na punkt widokowy 2980 m n.p.m.,
poznanego drugiego i trzeciego dnia. Przechodząc prostopadłą drogą, ponownie
spojrzeliśmy w stronę kościoła na wzgórzu, ponieważ teraz pięknie komponował
się na tle ośnieżonych pięciotysięczników. Gdybym nie wiedział, że samotnie
stojąca wieża jest kościołem, to nigdy bym nie wywnioskował tego z architektury
budynku. Wyglądała bardzo podobnie jak inne we wiosce. Patrząc na wielki krzyż
obok niej, raczej miałem wrażenie, że ogrodzony teren to cmentarz. Dalej poszliśmy
wzdłuż ogrodzonego boiska piłkarskiego, po czym weszliśmy na główną drogę
znakowaną na mapach jako B15. Można nią dojechać aż do samego Kutaisi. Miejscowi
nie lubią jazdy przez Mestię, dlatego, kiedy muszą pojechać do miasta,
wybierają tę opcję. Za dosłownie dwie minuty dotarliśmy do początku szlaku
prowadzącego na znany nam punkt widokowy 2980 m n.p.m. Poszliśmy przed siebie,
omijając go. Wszystko co odtąd zobaczyliśmy było dla nas zupełnie nowe. Kawałek
dalej, ziemiste zbocza porastały niezapominajki. Zdobiły je na niebiesko,
ponieważ na razie jeszcze inna roślinność nie potrafiła zająć wspomnianego
terenu. Ziemiste zbocza były efektem prac budowlanych mających na celu
wyrównanie powierzchni drogi do poziomu. Wówczas trzeba nieco zabrać materiału z
nachylonego stoku, aby jego nadmiar przerzucić na drugą stronę. Widać, że początkowy
etap realizowano w innych latach, ponieważ nadmiar ziemi zdążył już zarosnąć
kępami kolorowych kwiatów. Przydrożnego stoku jednak nic innego nie chciało zajmować
poza niezapominajkami. Wyglądało na to, że poszerzano go w tym roku, o czym
mogliśmy się przekonać trochę dalej.
NIEZAPOMINAJKOWA
KRAINA I KOLOROWE KWIATY W UKŁADZIE TARASOWYM
Idąc początkiem trasy, po obu stronach widzieliśmy mnóstwo niezapominajek. Po prawej stronie, na płaskim terenie rosły wręcz całymi grupami. Tuż za nim minęliśmy duże stado krów. Pasło się przy drodze. Spoglądały na nas, ale chodziły spokojne. W tym miejscu płynie mały strumyk, który zdążył wyżłobić dość głębokie koryto w „ulicy”. Z tego powodu ekipa budowlana wkopała pod ziemię rurę, która miała odprowadzać nadmiar wody. Na skraju trasy B15 powstało wielkie urwisko, jakby podczas ulew kawały ziemi odrywały się od zbocza. Część rury nawet zawisła w powietrzu. Pomiędzy dwoma brzegami rozpadliny rozciągnięto kawałek stalowej linki, która miała podtrzymywać rurę. Jadące samochody terenowe musiały zwalniać, aby spokojnie przejechać przez powstałe zagłębienie. Na prawym zboczu urwiska zauważyłem niewielkie zagłębienie otoczone brązową ziemią. Rosły w nim bardzo duże i dorodne trzy kępy niezapominajek. Wyglądały przepięknie! Obowiązkowo zrobiłem im zdjęcia oraz przyglądałem się im. Nieco dalej, jakieś kilka minut drogi stąd, spojrzałem w dół, na opadające zbocze. W dolinie płynął „pokrzywiony” potok. Po jego drugiej stronie widniały lesiste góry. Przed nim z kolei mogliśmy podziwiać piękne, zielone polany, zakończone skalistymi urwiskami, będącymi jednocześnie granicą dla niego. Parę metrów od nas, na jednym z łagodnie opadających stoków zauważyłem, że trawa rośnie w tarasowym układzie. Miałem wrażenie, że wyglądała jak stopnie pozwalające łatwo wejść i zejść na widoczne łąki. Jak powstał taki układ? Pasące się krowy wydeptały wiele ścieżek, które później same utrwaliły. Pomiędzy nimi zakwitło mnóstwo kwiatów. Mało tego – ułożyły się piętrami według gatunków. Nawet usiadłem na skraju drogi, aby podziwiać wspomniany kawałek polany, ponieważ „kipiał” kolorami. Najniżej rosły żółte i białe kwiaty, później dwa rzędy fioletowych, a ponad nimi różowe. Bliżej nas podziwialiśmy mieszankę różnych kwiatów, włącznie z niezapominajkami, których na całej długości szlaku nie brakowało.
Nietypowe chmury na niebie. Nazywają się chmurami Kelvin-Helmholtza. Są bardzo rzadkim zjawiskiem
Najbardziej dorodne niezapominajkowe kępy rosły w okolicy oberwanego fragmentu drogi z podwieszonym kawałkiem rury na stalowej lince
Idąc
dalej, zauważaliśmy, że wioska pomału znika gdzieś za wysokim zboczem góry
stanowiącym podejście do punktu widokowego 2980 m n.p.m. Odtąd czuliśmy, że
jesteśmy na odludziu. Panował spokój. Od czasu do czas przejeżdżały tędy
pojedyncze samochody terenowe, ale mogliśmy je policzyć na palcach dwóch rąk. Za
kilkanaście minut wypatrzyliśmy wąski i niewielki wodospad powstały na styku
dwóch trawiastych stoków, odległy o kilkanaście metrów od naszego szlaku. Zatrzymaliśmy
się, aby go podziwiać. Trochę brakowało słońca do zdjęć, ale widok cieszył
oczy. Obeszliśmy górę, po czym przeszliśmy na jej drugą stronę. Teraz mieliśmy
wędrować u jej stóp. Zauważyłem, że początkowy przebieg drogi wyglądał inaczej,
ponieważ pierwotnie próbowano poprowadzić ją płaskimi polanami, ale
najwidoczniej teren w dole był za bardzo skalisty. Nie bez powodu podczas jej budowy
użyto ciężkiego sprzętu, aby mieć możliwość podbierania części zbocza
górskiego, potrzebnego do poziomowania nowo powstającej trasy. Idąc wzdłuż
wielkiej góry, a bardziej ciągu zielonych grani, patrzyliśmy na piękne skupiska
kwiatów oraz zarastające zaspy ziemi, swobodnie opadające po zboczach z prawej
strony, które kiedyś zrzucano w przepaść. Widać, że opisywany etap wykonano znacznie
wcześniej, ponieważ kamienie i ziemię porastała już trawa i różnego rodzaju
kwiaty. Z kolei po lewej, na zboczach, tuż przy drodze, mieliśmy prawdziwie
alpejskie polany. Występowały tu kwiaty zdobiące okolicę w wielu kolorach. Dodatkowego
uroku dodawały im niebieskie niezapominajki, których nie widzieliśmy na
szlakach w podobnych ilościach, co na trasie do Zagaro Pass.
W oddali
słyszeliśmy odgłosy maszyn budowlanych. Zastanawiałem się, czy w ogóle będzie
można dalej przejść. Z drugiej strony, skąd miałem wiedzieć, czy jest możliwość
kontynuowania wędrówki? Musieliśmy to sprawdzić. Nadal szliśmy przed siebie,
ciesząc oczy alpejskimi polanami przepełnionych kolorami. Niebo w połowie
pokrywały chmury, a drugą część stanowił błękit. Na razie utrzymywała się
stabilna pogoda. Dotarliśmy do rozkopanego, skalistego zbocza, za którym
pracowała koparka z zamontowanym hydraulicznym dłutem. Maszyna była tak mocna,
że za pierwszym razem rozbijała lite skały. Te rozwarstwiały się na mniejsze
kawałki, a wielki spychacz wraz z łyżką ładował urobek na TIR-a. Pracownicy
pozdrowili nas i pomachali, po czym kontynuowali swoją pracę. Nieco dalej,
koparka z zamontowaną dość wąską łyżką gładziła ziemiste zbocza, żeby wszystko
wyglądało równo. Teraz mogłem zrozumieć, czym były wykonane równoległe pasy co
kilkadziesiąt centymetrów. Za placem budowy ponownie zapanował spokój. Jeszcze
minęliśmy starą koparkę, ale wyglądała na „rozkradzioną”. Zabrano z niej jedną
gąsienicę, druga była urwana, brakowało sprzęgła obok silnika, siłowników
ramienia oraz wielu innych części. Widać, że stary sprzęt traktowano jako
magazyn części zamiennych. Za nim kończyło się skaliste zbocze. Teraz
wchodziliśmy w długi pas ciszy, gdzie nic innego nie mąciło już spokoju. Odtąd
nie widzieliśmy żadnych maszyn i przez bardzo długi czas – samochodów. Po
prawej stronie naszym oczom ukazało się nieznane pasmo górskie, w którego skład
wchodziły skaliste, czarne i ośnieżone szczyty. Teraz patrzyliśmy na ‘Dolinę
Mafii’. Nadaliśmy jej taką nazwę po tym, co zobaczyliśmy w drodze do niej. Pogoda
nas rozpieszczała. Świeciło więcej słońca, a niebo w większości przyjmowało
kolor niebieski.
Basia
usiadła na rozbitych niegdyś skałach przez koparkę z dłutem. W ich rejonie zrobiliśmy
dłuższą przerwę, ponieważ podziwialiśmy piękno doliny, którą widzieliśmy przynajmniej
z dwóch wcześniejszych szlaków. Widząc jak jest pięknie, obowiązkowo wykonałem
serię zdjęć lustrzanką. Około 20 m dalej, przy drodze, ustawiłem z płaskich
kamieni ławkę na ciciki. Rozmieściłem je w rządku, po czym zrobiłem im zdjęcie
na tle wspomnianej doliny. W jej głębi widniała cudowna, niczym nieskażona zielona
polana. Do połowy jej długości prowadziła droga wyjeżdżona wśród traw. Zastanawiało
mnie tylko, dlaczego nikt dalej nie wytyczył trasy. W połowie najbardziej żywej
zieleni stopniowo zanikała. W okolicach wejścia widniały jakieś ogrodzone
tereny wyglądające jak uprawy warzyw. Nic jeszcze nie zdążyło wyrosnąć na
największym kawałku, a na innych pojawiło się coś małego, zielonego. Najwidoczniej
cykl wegetacji nie pozwalał na więcej. Zaproponowałem, żeby zejść do doliny,
ponieważ od momentu, kiedy ją zobaczyłem, chodziła mi po głowie. Chciałem podziwiać
jej piękno z bliska oraz wejść w nieznany i dziki teren. Z punktu widokowego
2980 m n.p.m. widzieliśmy, że do niej prowadzi szeroka droga, która przecina
górską rzekę. Pomyśleliśmy, że będzie łatwo i przyjemnie, skoro z góry wypatrzyliśmy
wyraźną trasę.
Wyłania się "czarne" pasmo górskie, które stanowi główny "napęd" do rozbudowy deszczowych chmur. Ten sam łańcuch górski tworzył przypominającą kalderę wulkanu, kiedy patrzyłem na niego ze szczytu bezimiennej góry 3106 m n.p.m. poprzedniego dnia
ZEJŚCIE
DO DOLINY MAFII
Od
głównej drogi odbijała węższa dróżka. Prowadziła pod ukosem aż do samej rzeki.
Poszliśmy z wielką ciekawością w jej stronę. Wytraciliśmy dość sporo wysokości,
co zauważyliśmy, kiedy spojrzeliśmy do góry. Główna trasa B15 przebiegała
wysoko ponad nami. Co najmniej 30 m wyżej. Widok wzdłuż rzeki trochę mnie
zadziwił. Wzdłuż brzegu po naszej stronie wykopano fosę w obu kierunkach aż do opadających
zboczy górskich. Nie wypełniono jej jednak wodą. Pomiędzy nią a rzeką przebiegał
wąski na kilkadziesiąt centymetrów pas ziemi z dużymi kamieniami u góry.
Dziwiło mnie, kto zadał sobie tyle trudu i przede wszystkim, dlaczego, w jakim
celu? Na końcu dróżki, przed rzeką, stała nawet otwarta brama z drewnianych
sztachet. Widać, że lata świetności miała już dawno za sobą, ponieważ jedno
skrzydło wisiało mocno opadnięte, a drugie całkowicie w trawie. Od słupków
mających trzymać bramę odchodziło kilka metrów drutu kolczastego. Mając
opisywany widok przed sobą, pomyślałem, że pola uprawne należą do jakiejś
mafii, dlatego tak bardzo strzegą dostępu do doliny. Rozglądałem się nawet, czy
ktoś nas nie śledzi z poziomu głównej drogi B15. Od długiego czasu nie
przejeżdżał tędy ani jeden samochód. Panował totalny spokój. Zaczęliśmy szukać
odpowiedniego miejsca, aby przekroczyć rzekę, ponieważ w miejscu, gdzie ustawiono
bramę, była zdecydowanie za szeroka. Gdybyśmy chcieli przeskoczyć na jej drugi
brzeg, musielibyśmy podzielić ten etap na trzy razy. Niestety rzeka miała
bardzo silny nurt, co jest niebezpieczne nawet dla samochodów terenowych.
Długo
chodziliśmy raz w jedną, a raz w drugą stronę, żeby znaleźć punkt, gdzie
moglibyśmy przeskoczyć na drugi jej brzeg. Niestety na całej długości nie znaleźliśmy
nic dobrego… W każdym miejscu rzeka była głęboka, a jej nurt porywał prawie
wszystko, o czym zaraz się przekonaliśmy. Postanowiliśmy, że będziemy wrzucać
największe kamienie tak, aby usypać most, po którym będziemy mogli przejść na
drugą stronę. Kiedy wrzuciliśmy trzy największe, które ledwo unieśliśmy, zdziwiliśmy
się, że wcale nie osiadały one na dnie, tylko… spływały wraz z mocnym nurtem! Jedynie
słyszeliśmy ich odgłosy, ponieważ uderzały o inne głazy na dnie, po czym spływały
niżej. Zmieniliśmy taktykę. Wypatrzyłem kilka dużych kamieni na dnie, które
mogły posłużyć za punkt zaczepienia. Dostrzegłem również fakt, że nie należy
rzucać ich w miejscu, gdzie chcielibyśmy przejść, ale znacznie wcześniej tak, aby
nurt mógł je przetoczyć po dnie. Wówczas zablokowałyby się o inne, lezące pod
wodą. Wiele kamieni wyciągałem nawet z brzegu rzeki. Przez całą godzinę
wrzucaliśmy wszystko, co największe. Usypaliśmy mocny, solidny, podwodny mur do
1/3 szerokości całej rzeki. Mieliśmy pewność, że przynajmniej ta część
wytrzyma. Po środku leżał duży głaz, ale przepływało przez niego sporo wody.
Stwierdziliśmy, że raczej ciężko będzie wykonać dwa dobre skoki przy tak silnym
nurcie, wiedząc, że podeszwa Vibram nie trzyma się w ogóle mokrej powierzchni. Po
około godzinie rzucania 20-30 kg kamieniami zabrakło nam sił. Dosłownie
padliśmy ze zmęczenia. Usiedliśmy na dużym głazie. Koniecznie musieliśmy coś
zjeść i się napić. Widząc, że przez cały ten czas usypaliśmy możliwą drogę przejścia
dopiero na odcinku 1/3 szerokości rzeki musielibyśmy mieć go znacznie więcej,
aby plan mógł wypalić. Pamiętałem również, że nie można tworzyć podwodnego muru
w jednym ciągu, ponieważ woda musi mieć ujście, stąd przerzucanie ciężkich
kamieni za środek rzeki nie wchodziło w grę z powodu braku sił. W ciągu ostatnich
dwudziestu minut praca przy budowie prowizorycznej przeprawy znacznie
spowolniła z powodu… braku dużych kamieni. Chodziliśmy wzdłuż fosy, aby znaleźć
coś w miarę ciężkiego, czym moglibyśmy rzucać, a jednocześnie nie porwałby tego
bardzo silny nurt. Z coraz większą trudnością znajdywaliśmy większe kamienie.
Po prostu zabrakło materiału… Widzieliśmy większe głazy, ale tych nie mogliśmy
nawet ruszyć z miejsca. Porzuciliśmy więc dalszy plan budowy mostu oraz
przedostania się do doliny. Z poziomu drewnianej bramy podziwialiśmy ją i tak
już z bliska. Patrzeliśmy na nią aż do ostatniego rzędu skalistych szczytów. Żartowaliśmy
nawet, że w ostateczności, w akcie desperacji przerzucimy przez rzekę drewnianą
bramę. Przychodziły nam naprawdę różne pomysły do głowy.
IDZIEMY
DALEJ – NA ZAGARO PASS
Zawróciliśmy
do głównej drogi. Przez cały ten czas trasą do Zagaro Pass nie przejeżdżały żadne
samochody. W głowie miałem obraz jak z amerykańskich filmów: górną drogą
podjeżdża czarny pick-up, wychodzą smukli panowie w czarnych garniturach z
bronią w rękach i robią co do nich należy. Teraz mieliśmy za cel dotarcie do
przełęczy Zagaro. Wiedzieliśmy, że choć jeszcze trochę trzeba wędrować, to
zostało nam mniej niż mamy trasy za sobą. Chcieliśmy dotrzeć do przełęczy,
ponieważ mogliśmy zobaczyć z niej wspaniałe widoki. Poszliśmy nieco dalej, ale
tylko kawałek. Za chwilę ponownie stanęliśmy, ponieważ pobocze głównej drogi stanowiło
piękny punkt widokowy na ‘Dolinę Mafii’. Staliśmy dokładnie w jej osi, w
środku, dzięki czemu mieliśmy pełny wgląd w jej wnętrze, aż po same skaliste
szczyty. Dodatkowo ustępowały i tak już małe chmury. Niebo zrobiło się
niebieskie, czyste. Jedynie nad skalistym pasmem jeszcze się kłębiły. Dodawały
uroku okolicy. Basia zorientowała się, że zgubiła kijek, który pożyczyła kilka
dni temu od siostry gospodarza. Nie mogła dokładnie określić, gdzie go
zostawiła. Przypuszczała, że musiało to być w miejscu, gdzie odpoczywaliśmy,
tuż przed ‘Doliną Mafii’. Za punktem widokowym mieliśmy przed sobą dwa mniejsze
pasma górskie. Najwyższy punkt zagłębienia, którym aktualnie szliśmy był
przełęczą Zagaro. Idąc dalej, po lewej stronie minęliśmy mały, ale piękny
wodospad rozdzielony na dwa cieki. Polecam stąd nabierać wody, ponieważ jest
zimna i krystalicznie czysta. Mogliśmy to sprawdzić za pomocą naszych
przezroczystych butelek na izotoniki, gdzie nawet pod światło nie widzieliśmy
żadnych pływających drobinek. Za wodospadem, naszą uwagę przyciągały zielone
góry, które pokrywał śnieg w postaci płatów ułożonych w równomierną mozaikę, a
czasem w szachownicę o zaokrąglonych kształtach.
WIELKI
PŁAT ŚNIEGU
Na
pierwszym planie, po obu stronach drogi zauważyliśmy wielki płat śniegu o
wysokości aż 4 m. Widać, że został wcześniej rozkopany przy użyciu koparki, aby
trasa była przejezdna. Mieliśmy szczęście, bo akurat przejeżdżał tędy jeden
samochód terenowy, a przed nim prowadziła biała, biznesowa furgonetka. Obaj
kierowcy dawali sobie radę. Zrobiłem zdjęcie zestawiające wielkość samochodu
względem wyrwy, którą utworzono w płacie śnieżnym. Dla mnie wielkim
zaskoczeniem były takie ilości śniegu przy drodze, którą miejscowi jeździli na
co dzień, jak gdyby nic się nie działo. Powyżej śnieżnego pola trasa prowadziła
bardziej pod górę, ale wiła się wzdłuż zbocza zielonej góry. Teraz po prawej
stronie mieliśmy bardzo piękną polanę. Podobnej nigdy nie widziałem w Alpach. W
całości pokrywały ją dość wysokie żółte kwiaty, a pomiędzy nimi widniały
smukłe, ale długie, innego rodzaju rośliny o intensywnej, fioletowej barwie.
Tak bardzo mi się spodobała opisywana łąka, że nawet pomyślałem, aby do niej
wrócić, kiedy będzie więcej słońca. Niestety widzieliśmy, że za nami połowa
nieba pociemniała. Spodziewaliśmy się deszczu, a o tej porze w okolicy
„chodziły” tylko ulewy. Najbardziej niesamowity był widok kwiecistej polany na
tle zielonych gór przykrytych w wyższych partiach białą mozaiką ze śniegu. Stojąc
na skraju łąki, powiedziałem na głos: ‘ciekawe jaka tu jest wysokość, bo
mieliśmy nigdzie nie wychodzić dzisiaj w góry, a po roślinności wydaje mi się,
że jest dość spora’. Kiedy sprawdziłem na mapie nasze położenie wyszło, że przebywamy
na poziomie nieco powyżej 2550 m n.p.m. Moje zaskoczenie było wielkie, ponieważ
nigdy wcześniej nie zakładałem wędrówki na przełęcz Zagaro, dlatego też nie
sprawdzałem jej wysokości. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy zobaczyłem, że
na mapie przełęcz ma 2623 m n.p.m. Powiedziałem: ‘mieliśmy dzisiaj nigdzie nie
wychodzić w góry, a tu będziemy mieli ponad 2600 m wysokości. To więcej niż
nasze Rysy, a wystarczyło iść jedynie „zwykłą drogą” i jesteś wyżej’.
Najpiękniejsza polana na całej trasie do Zagaro Pass 2623 m n.p.m. Kwiaty o intensywnych barwach przyciągają wzrok
Nieco
dalej wypatrzyliśmy stojący samochód terenowy na trawie, jakby na przełęczy.
Myślałem, że skoro tam stoi, to musimy już widzieć Zagaro Pass, ponieważ w
okolicy nie dostrzegałem niczego wyższego, nadającego się do jazdy autem. Poszliśmy
w jego kierunku. Kiedy dotarliśmy do niego, zauważyliśmy, że przełęcz Zagaro
znajduje się jakieś 400 m dalej. Pomiędzy naszym punktem, a przełęczą
przebiegała najwyżej położona droga w Gruzji, bo na poziomie aż 2620 m n.p.m.
Przez połowę odległości najpierw opadała, a później nieznacznie się wznosiła – aż
do Zagaro Pass. Basia zapytała: ‘idziemy dalej?’. Odpowiedziałem, że tak. W
końcu niewiele nam zostało. A czy deszcz złapałby nas 5 min wcześniej, czy
później, to już nie miało dla nas żadnego znaczenia. W najniższym punkcie drogi,
pomiędzy dwiema przełęczami, widzieliśmy aż trzy samochody. Biała furgonetka
utknęła w głębokim błocie. Miało około 50 cm głębokości. Samochody dosłownie
pływały na boki. Przed nią jechał jakiś czarny Jeep. Oglądaliśmy, jak miejscowi
sobie pomagają w wyciąganiu z trudności. Za kilka minut biała furgonetka mogła
jechać dalej, ponieważ została holowana na siłę. Kierowca następnego samochodu
zatrzymał się, poczekał na zwiększenie dystansu. Rozpędził się, po czym
przejechał przez płynne błoto. Widzieliśmy, jak pływał na boki, próbując manewrować
w granicach wyznaczających krawędzie drogi. My przeszliśmy po koleinach w
stanie półciekłym... Gdybyśmy postawili pół kroku obojętnie, w którą stronę, to
zatopilibyśmy całe buty w jasnobrązowym grzęzawisku. Nic przyjemnego...
ZAGARO
PASS 2623 m n.p.m.
Na
przełęcz dotarliśmy za kilka minut. Warto było przyjść! Po obu stronach
widniały piękne, zielone polany, będące jednocześnie początkiem lub końcem
dwóch oddzielnych pasm górskich. Gdyby nie pogarszająca się pogoda, to
moglibyśmy odpocząć na trawie wśród kolorowych kwiatów. W rejonie Zagaro Pass
najwięcej kwitło sasanki cesarskiej. Jej smukłe, ciemnobrązowe kwiaty rzucały
się w oczy, ponieważ wyglądały jak czarne punkty. Za nami gęstniały chmury, a w
rejonie ‘Doliny Mafii’ przechodziła bardzo intensywna ulewa. Czekaliśmy, kiedy w
nas uderzy. Miałem w głowie układ pasm górskich, dlatego pomyślałem, że owszem,
deszcz nas zaleje, ale wielka ulewa nie dotrze do przełęczy, ponieważ każde
kolejne pasmo górskie zatrzymywało chmury. W rejonie największych szczytów
padało najmocniej oraz w dolinie, którą szliśmy. Statystycznie rzecz biorąc,
ulewy utrzymywały się do trzeciego pasma, licząc od Ushguli, a my staliśmy w
osi piątego. Spodziewałem się zatem, że gdybyśmy zostali na Zagaro Pass, to
najwyżej złapie nas słaby deszcz. Przez chwilę podziwialiśmy cudne widoki.
Przed nami widniała prawa strona Ściany Bezingi, czyli białe czterotysięczniki.
Ich wierzchołki pokrywały gęste chmury, ale środkowa część w całości była dla
nas widoczna. Patrzyliśmy na długi pas brązowego, skalistego zbocza górskiego,
które działało na wyobraźnię. Widoki wręcz zachęcały, aby następnego dnia wyruszyć
gdzieś dalej w góry. Podobało nam się bardzo.
POWRÓT
Za kilka
minut stwierdziliśmy, że wracamy. Przejechał jeszcze jeden samochód. Po
naklejkach widzieliśmy, że należał do Polaków prowadzących firmę turystyczną na
terenie Gruzji. Widzieliśmy nazwę związaną z jakąś Martyną. Ciekawiło nas, czy
kierowca przejedzie przez wielkie błoto, czy utknie z powodu deszczu, który już
zaczął padać. Ciągle patrzyliśmy przed siebie, ponieważ szliśmy w stronę
Ushguli. Pasma górskie od Ushguli aż do trzeciego z nich w ogóle zniknęły.
Potężna ulewa utworzyła dosłownie ścianę wody, dlatego zrobiło się jednolicie ciemnosiwo.
Widok mieliśmy jedynie do początków ‘Doliny Mafii’. Reszta gdzieś zniknęła w
szarówce. Wracaliśmy przez koleiny w błocie, starając się nie wpaść do środka. Ominęliśmy
je na tyle, na ile to było możliwe. Dalej trasa wyglądała na spokojną. Jednak
charakter drogi bardzo się zmienił. To znaczy, że podczas słonecznej pogody,
szliśmy utwardzoną nawierzchnią, a teraz płynęły nią strumyki. Ubita ziemia
dosłownie rozmiękła. Stała się błotnista, nieprzyjemna. Idąc, patrzyłem
dookoła, czy jest możliwość schronienia się przed deszczem, ale trasa w całości
prowadziła otwartą przestrzenią. Nie mogliśmy znaleźć nawet żadnego sztucznego
obiektu, gdzie moglibyśmy uniknąć przemoknięcia. W rejonie wielkiego płatu
śniegu szukałem jakiejś wnęki, ale znajdowałem tylko takie, gdzie w ich wnętrzu
płynęły potoki lub główna rzeka. Podobny teren nie nadawał się na odpowiednie
schronienie ze względów bezpieczeństwa. Kiedy podeszliśmy w okolice ‘Doliny
Mafii’ zauważyłem, że w jej głębi kotłują się ciężkie chmury, a opad jest tak
wielki, że przysłonił pobliskie skaliste szczyty, które wcześniej podziwialiśmy
z małej odległości. Z drugiej jednak strony, ponownie patrzyliśmy na pasma
górskie odchodzące od Ushguli. Nawet niebo przyjmowało kolor niebieski. Wiedzieliśmy,
że najgorsze mamy za sobą. Owszem, zmokliśmy, ale nie aż tak mocno. Radość nie
trwała zbyt długo, ponieważ jak to standardowo bywa, na obrzeżu chmury opad jest
najbardziej intensywny. Choć ponad naszymi głowami widniało prawie błękitne
niebo, to z obrzeża ciemnej chmury rozkręciła się ostatnia ulewa. Teraz zdążyło
nas mocno zmoczyć, ponieważ utrzymywała się aż do momentu, kiedy dotarliśmy do
drugiego pasma górskiego, czyli do początków budowy (patrząc od strony Ushguli).
Basi było zimno, ponieważ w jej butach powstały „kałuże”. Przez cały ten czas
miała założoną osłonę przeciwdeszczową. Ja ubrałem jedynie polar i czerwoną
kurtkę, która w ogóle nie chroniła przez wodą. Z tego powodu bardzo szybko przemokłem
do ostatniej warstwy.
Idąc
równym tempem nie myślałem o chłodzie. Za to ciągle zastanawiałem się, gdzie
mogę znaleźć kijek od Basi. Pomimo ulewy, skręcałem do każdego miejsca, gdzie
podziwialiśmy kwiaty, siedzieliśmy i robiliśmy zdjęcia, odpoczywaliśmy i
omijaliśmy jakieś przeszkody. Pomimo wskazywania każdego możliwego punktu,
gdzie zwracaliśmy na coś ciekawego uwagę, kijka nigdy nie odnalazłem. Trochę
mnie to zdziwiło, ponieważ mieliśmy mocno zawężone pole poszukiwań, nie
widzieliśmy ani jednego turysty, a dzisiaj jechało tędy zaledwie kilka
samochodów. Na przestrzeni ograniczonej drogą trudno było nie znaleźć zguby… Idąc
do wioski, zauważyliśmy, że za nią rozwija się kolejna ulewa. Około 1 km za Ushguli
padał deszcz w postaci punktowej „ściany” wody. Na szczęście opad ciągle trwał
w tym samym miejscu, w strefie niezamieszkanej. Do pokoju wróciliśmy przemoknięci.
Basia musiała się osuszyć i wykąpać, żeby nie złapać choroby podobnie, jak
wcześniej Damian. Poczekałem aż wszyscy skorzystają z łazienki, ponieważ pomimo
całkowitego przemoczenia nadal nie czułem chłodu. Później ponownie spotkaliśmy
się wszyscy razem. Poszliśmy do kawiarni gospodarza, aby zjeść chaczapuri.
NIECODZIENNA
AKCJA DAMIANA
Wówczas
Damian opowiedział nam o swoim dniu, jak go spędził. W godzinach
przedpołudniowych naprawiał samochód gospodarza. Miał wielką radość, bo był w
swoim żywiole i to na dodatek w sercu najpiękniejszych gór Gruzji. Ponownie
sprawdził, czy diagnoza sprzed dwóch dni jest słuszna. Spojrzał co jest do
naprawy oraz poszukał z Miriamem narzędzi umożliwiających pracę. W jego jeepie
brakowało płynu hamulcowego, ponieważ jedna ze śrub metalowego wężyka była
poluzowana, dlatego olej stopniowo wyciekał. Z drugiej strony brakowało korka
tam, gdzie wlewa się olej. Damian zauważył, że bez korka hamulce nie będą
działać, ponieważ obwód nie ma zapewnionego zamkniętego obiegu, przez co nie
powstanie podciśnienie. Zamykając obwód za pomocą grubej, podwójnej folii i
szerokiej taśmy izolacyjnej wlew został uszczelniony, a z poluzowanej śruby już
nic nie wyciekało. Gospodarz przeprowadził z Damianem próbę samochodu, jeżdżąc
po wiosce. Wyglądało na to, że Miriam w końcu mógł pojechać swoim jeepem po
roku odstawienia go w krzaki... Damian bardzo się cieszył, że mógł naprawić jego
samochód. Zdecydowanie bardziej jednak miał radość z faktu, że po raz pierwszy
w życiu pojechał za granicę, w środek wysokich gór i jeszcze przytrafiły mu się
takie nieplanowane przeżycia…
SPOTKANIE
Z GOSPODARZEM
Po
dłuższej chwili Miriam zapytał nas, gdzie byliśmy. Bardzo mu się spodobało, gdy
powiedzieliśmy, że na Zagaro Pass. Lubił to miejsce, ponieważ oferowało
przecudnej urody widoki. Wspominał jeszcze, że w pobliżu przełęczy jest
kapliczka, do której warto pójść ze względu na niecodzienną panoramę górską. Pokazałem
mu nawet zdjęcia, ponieważ chciał sprawdzić, czy droga B15 jest już przejezdna.
Z moich zdjęć wynikało, że tak, bo wielki płat został przekopany. Miriam był bardzo
chętny do rozmowy, ponieważ spróbował trochę swojego wina. Usiadł razem z nami,
po czym rozpoczął długie dyskusje. Najbardziej zaciekawił nas, kiedy opowiadał
historię swojej rodziny, kamiennych domów, wież i tego, że sam jest jej
częścią. Dowiedzieliśmy się z jego monologu, że dom, w którym mieszkał pochodzi
z XIII wieku i cały czas jest w rękach jego rodziny. Oni są którymś pokoleniem.
Pokazał nam również wielki otwór w ścianie na kwadratowy rygiel grubej,
drewnianej bramy, który jest w niej od początku. Widział, że słuchamy jego opowieści
z zaciekawieniem, dlatego również wspomniał o zwyczajach religijnych oraz
wiosce. Później przyniósł drugi litr wina, ponieważ pierwszy wypiliśmy wszyscy
razem. Czas szybko upływał. Wino również… Nie spostrzegliśmy, a wypiliśmy razem
już 3,5 litra swojskiego trunku. Na miejscu, w gruzińskiej chacie smakowało
zupełnie inaczej… Ten sam alkohol przywieziony do Polski nie miał takiej mocy… Największe
zdziwienie wywołałem u Damiana, ponieważ niczego z procentami nie piłem od 15
lat (ostatni raz w 2008 roku), a teraz razem z ekipą i Miriamem piłem po równo,
nie omijając żadnej kolejki. Miałem świadomość, że wspomniane swaneckie wino
wyrabiane jest na miejscu, stąd musi być wyjątkowe. Piłem, bo podobne spotkanie
z gospodarzem na wakacjach mogło się już nigdy nie powtórzyć. Bardzo nas
polubił, o czym wielokrotnie dawał znać, a my odczuwaliśmy to każdego dnia. Przede
wszystkim widział, że żyjemy jego górami, wioską Ushguli, historią i
odpoczywamy na tej ziemi. Skończyliśmy późno, bo aż o 22.50, a na rano
zaplanowałem kolejne wyjście w góry. Oczywiście, gdyby miała być dobra,
słoneczna pogoda. Podobnie, jak każdego poprzedniego dnia, założyłem, że wstanę
o 5.30, aby sprawdzić niebo, czy jest bezchmurne. Chociaż wypiliśmy dużo wina,
to byłem w pełni świadomy i planowałem normalnie, jak wcześniej. Teraz
pozostało się tylko dobrze wyspać…
- Gruzja - Swanetia, cz. 1: Lodowiec Shkhara, bezimienny punkt widokowy 2980 m n.p.m., Chubedishi 3015 m n.p.m., bezimienny punkt widokowy 3153 m n.p.m.
- Gruzja - Swanetia, cz. 2: Lagem Pass 2990 m n.p.m., bezimienna góra 3242 m n.p.m., Gvibari 2943 m n.p.m., Latpari Pass 2834 m n.p.m.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz