Prawie co roku udaje mi się pojechać w Alpy na
przełomie czerwca i lipca. Tak samo chciałem zrobić w tym roku. Pomimo, że był
już 20 czerwca, to nadal nie miałem żadnych planów, ani nawet nie wiedziałem,
czy w ogóle gdziekolwiek pojadę. Największym problemem okazała się tak zwana
pandemia COVID-19, która nie pozwalała niczego zaplanować z góry.
Międzynarodowe loty uruchomione zostały dopiero od 15 lipca, ale w bardzo
ograniczonym zakresie, a możliwość swobodnego przekraczania granic przywrócono
dopiero 15 czerwca. 17 czerwca pojechały pierwsze autokary do Szwajcarii,
dlatego pomału zaczął mi się rysować plan wyjazdu w Alpy szwajcarskie. Nie
wiedziałem jeszcze, czy będą to Alpy Walijskie, czy może Berneńskie. W Alpach
Walijskich byłem już wiele razy, dlatego teraz koniecznie chciałem odwiedzić
coś nowego. Długo czytałem książki na temat czterotysięczników alpejskich i
ostatecznie wybrałem Aletschhorn 4195 m n.p.m. Wejście na szczyt podobno
smakuje podwójnie, ponieważ od wieków człowiek w nią nie ingeruje, wszystko
jest dzikie, a trasa dojściowa jest bardzo długa. Trzeba mieć dobrą kondycję,
żeby myśleć o Aletschhorn. Trasa jest wyjątkowa i piękna, a trzy nadane przez
mnie nazwy opisujące całą trasę dość dużo mówią o jej charakterze. Droga
prowadząca do stóp Aletschhorn otrzymała ode mnie następujące nazwy: „Mielenie
Guana”, „Nie dla Amatorów Kwaśnych Jabłek” i „Droga Lejów”.
Na dwa dni przed wyjazdem, który zaplanowaliśmy na
3 lipca, w piątek, tuż po pracy, kupiłem bilety dla naszej trójki w firmie
Sindbad, ponieważ nie mieliśmy samochodu do dyspozycji, na którym moglibyśmy
polegać. W końcu dwa lata temu, prawie u celu, wysoko w górach szwajcarskich,
zepsuł się nam bardzo poważnie samochód i musiał być ściągany do Polski lawetą.
Teraz nie chcieliśmy mieć podobnych atrakcji. Po około 21-godzinnej podróży autokarem,
przyjechaliśmy do Berna, do Car Terminal Neufeld. Tak naprawdę jest to kawałek
ziemi przy autostradzie, dzięki czemu nie trzeba wjeżdżać do centrum miasta i
stać w korkach. Na szczęście z terminala samochodowego kursuje co 10 min
trolejbus o numerze 11, którym w 7 min zajedziemy do centrum miasta. Płaciliśmy
2,60 CHF. Bilety można kupić w automacie, które znajdują się na każdym
przystanku. Wysiadamy na ostatnim przystanku, gdzie znajduje się główny dworzec
kolejowy Bern Hbf (skrót Hbf oznacza główny dworzec kolejowy). Od dawna wiem,
że podróże koleją w Szwajcarii są bardzo drogie, ale nie mieliśmy wyjścia.
Bilet do naszej wioski Betten Talstation kosztował po 60 CHF/osobę. Niecałe
półtora godziny jazdy, a cena taka wysoka… U nas za te same pieniądze
pojechałbym z Katowic do Gdańska i z Gdańska do Katowic, dopłacając jedynie 50 zł…
Od razu pomyślałem, że w tym kraju zarabia się w złotówkach a płaci we
frankach… Po prostu straszne. Nie bez powodu szwajcarskie Alpy zawsze traktuję
budżetowo, żeby zobaczyć piękny kraj, ale nie przepłacać ciężko zarobionych
pieniędzy. Co mam na myśli? Przede wszystkich drrrrogie hotele (ilość literek
„r” proporcjonalnie do drożyzny w tym kraju), gdzie w Betten Talstation jedna
noc kosztuje od 800 zł wzwyż, a standardem jest 1000 zł. Chociaż mam środki na
wyprawy, to jednak szanuję pieniądze i takiej kwoty nie mam zamiaru wydawać za
jedną noc. W Szwajcarii od 10-ciu lat śpię w namiotach, głównie ze względu na
elastyczność na wybranych trasach, oraz na przeżycia, których z poziomu hotelu
nie doświadczymy.