DZIEŃ 4 – LAGEM PASS 2990 m n.p.m., BEZIMIENNA GÓRA 3242 m n.p.m. (BEZPOŚREDNIO WIDOCZNA Z ŁAWKI PRZED NASZYM POKOJEM) – CZYLI JAK BŁĄD NA MAPIE ZAPROWADZIŁ NAS W ZNACZNIE LEPSZE MIEJSCE, OFERUJĄCE NIESAMOWITE WIDOKI
Słyszałem
w nocy, że Damianowi oddycha się ciężko. Miał „zawalony” nos. Pomyślałem, że
dzisiaj nie da rady wyjść w góry, ponieważ choroba tylko by postąpiła. Co
prawda na zegarku miałem 2.00 w nocy, ale mimo wszystko nie liczyłem, że tak
szybko dojdzie do zdrowia. Wstałem o standardowej godzinie – 5.30 rano.
Zobaczyłem, że niebo jest idealnie czyste, niebieskie. Od razu ciągnęło mnie w
wysokie góry. W głowie miałem zupełnie nową trasę tam, gdzie jeszcze nas nie
było – Lagem Pass 2990 m n.p.m. Obudziłem wszystkich o godzinie 5.50 rano. Basia
wstała chętnie, a Damian po dłuższej chwili powiedział: ‘dzisiaj nie dam rady,
ale wy idźcie, jak chcecie, ja będę tutaj w pokoju leżał’. Przygotowaliśmy
ciepłą zupę i izotoniki. Bardzo ciekawiła mnie nowa trasa, co na niej
zobaczymy. Fragment ścieżki prowadzącej na przełęcz widziałem pierwszego dnia,
kiedy szliśmy na lodowiec Shkhara. Wydawała mi się jakaś dziwnie brązowa.
Z pokoju
wyruszyliśmy o 7.12. Damian tymczasem leżał w łóżku. Gorączka ustąpiła rano,
tyle że miał typowe objawy przeziębienia. Przywitała nas piękna pogoda.
Mieliśmy nadzieję, że i tego dnia będziemy mogli w pełni podziwiać przepiękne
widoki. Nasza trasa prowadziła w stronę lodowca, ale my mieliśmy przejść jej
tylko początkowy fragment – pierwsze 1,5 km, czyli trochę dalej niż most na
rzece Enguri. Mogliśmy wybrać pierwszą lub drugą przeprawę, po czym za 400 m
rozpocznie się szlak właściwy. Idąc ścieżką w stronę muzeum etnograficznego,
jeszcze połowę dolnej części zielonej „zamszowej” góry pokrywał cień. Powoli
przesuwał się ku rzece Enguri. Najpiękniejszy widok jest około godziny
7.30-7.40, kiedy jego granica przechodzi przez polany, gdzie pasą się konie i
krowy. Wspominaną górę na dwie części dzieli głęboki żleb. Tworzy on podłużną
dziurę/urwisko przypominające kanion, który nie zostaje oświetlony, podczas gdy
okolica jest w całości nasłoneczniona. Wielka wyrwa i jasne, żywo zielone trawy
tworzą bardzo duży kontrast. O tej porze naturalna dziura zarośnięta trawami
wygląda, jak ogromna przepaść, do której mogą wpaść zwierzęta. W późniejszej
porze dnia widać, że wielki rów, którym spływają wody lokalnego potoku
wpadającego do rzeki Enguri, to jedynie złudzenie optyczne. Podziwiając omawiany
piękny widok poszliśmy dalej, poza ostatnie wieże wioski Ushguli. Przyszedł
tylko jeden pies. Mieliśmy wrażenie, że gdzieś go już spotkaliśmy. Nie
spieszyłem się. Założyłem, że będziemy iść takim tempem, abyśmy mogli wszystko przeżywać,
a nie zaliczać. Za lokalnym wzgórzem, na którym stała wieża kościoła, w najwyżej
położonej części Ushguli, szeroka ścieżka łączyła się z główną drogą, którą
jeździły taksówki wożące turystów z Mestii do lodowca Shkhara, a raczej do
ostatniego płaskiego fragmentu, ponieważ na 2,4 km przed lodowcem trzeba iść
wąską ścieżką przez zarośla. W opisywanym miejscu widniały dwie drewniane budki
wyciągu narciarskiego. Dookoła kwitły niebieskie niezapominajki. Bardzo
uwielbiam ich widok, ponieważ zdobiły okolicę i przywoływały piękne
wspomnienia. Parędziesiąt kroków dalej, po prawej stronie widzieliśmy pięć
koni. Przeszliśmy obok nich. Stały przed miejscem wyznaczonym na kemping, czyli
tam, gdzie jest idealnie płaska polana. Dalej droga prowadziła w kierunku dwóch
mostów na rzece Enguri. Wybraliśmy ten drugi, ponieważ prowadził bezpośrednio
do celu. Pierwsza przeprawa dawała niesamowitą okazję zobaczyć naturalny kanion,
częściowo zarośnięty młodymi brzozami, którym płynęła Enguri. Widok jest
niesamowity! W godzinach popołudniowych można wykonać kilka jego ciekawych ujęć.
Poszliśmy
dalej, za most. Minęliśmy drogowskaz ‘8,0 km Shkhara Glacier’. Nie
potrzebowaliśmy kolejnych strzałek, ponieważ za 400 m planowaliśmy stopniowo skręcać
w lewo, na trasę, która oficjalnie jest zaznaczona na mapach i opisana w
przewodnikach. Byłem jej ciekaw, ponieważ uchodziła za jedną z trzech, które
obowiązkowo trzeba przejść. Kiedy dotarliśmy na początek szlaku, granica cienia
przesuwała się na naszej polanie w stronę rzeki. Stało na niej kilkanaście
koni. Zdążył nas jeszcze wyprzedzić starszy, miejscowy facet w kaloszach, który
przyszedł po nie. Kiedy zawróciły, ruszyły za nim, w naszym kierunku. W stadzie
zauważyliśmy dwa młode osobniki, z czego jeden był młodym, jasnobrązowym
źrebakiem. Z ciekawości podszedł do nas dość blisko. Odtąd szliśmy w pełnym
słońcu. Od razu poczuliśmy zmianę temperatury. W cieniu mieliśmy poczucie, że
powietrze jest w dużej mierze nasycone wilgocią. Z kolei w słońcu, mieliśmy
wrażenie, że słońce opala jak w krajach śródziemnomorskich na wakacjach
all-inclusive. Przechodząc kilkadziesiąt metrów zza linii cienia w kierunku
nasłonecznionych stoków od razu mogłeś poczuć mocny kontrast termiczny. Wejście
na szlak łatwo można poznać, ponieważ na zielone zbocze wprowadza błotnista
droga, jakby przejechał tędy traktor. Kawałek dalej błoto zanika, a szeroki
szlak staje się polną ścieżką zarośniętą niską trawą.
Dalszy
przebieg trasy widzieliśmy jako powoli wznoszącą się pod ukosem ścieżkę,
ciągnącą się wzdłuż całego, zielonego zbocza. Przecinały je dwa wąskie pasy
młodych brzóz tworzących podłużne zagajniki. Nawet za nimi mogliśmy dostrzec
dalszy przebieg szlaku. Wystarczyło, że dopiero rozpoczęliśmy wędrówkę nowym odcinkiem,
a już zatrzymaliśmy się na pierwsze zdjęcia, ponieważ na polanie kwitły żółte
kwiaty. Dodatkowo słońce oświetlało śnieżnobiałą ścianę gór najwyższych. Na tle
intensywnie zielonych traw wyglądały wyjątkowo! Wcześniej podobnego widoku nie
widzieliśmy, ponieważ dotychczas chodziliśmy po nieco innych szlakach. Od razu
mogliśmy zauważyć, że trasa nie jest zbyt często wybierana przez turystów. W
ogóle o tej porze roku trudno mówić o tłumach, ponieważ poza drogą na lodowiec,
gdzie w ciągu dnia mogliśmy spotkać nawet do 100 osób dziennie, na górskich
szlakach „tłumem” było zaledwie 15 osób w ciągu całej doby. Na naszej trasie
spodziewałem się maksymalnie… od zera do trzech osób… Teraz już wiesz, dlaczego
tak bardzo przypadły nam do gustu góry, gdzie bazą wypadową jest wioska
Ushguli? Idąc zielonymi polanami obowiązkowo dołączył do nas jeden pies.
Postanowił wędrować z nami. Nie spodziewaliśmy się, że może być inaczej, ponieważ
one zawsze szły z nami. Ledwo weszliśmy na grzbiet pierwszego zbocza górskiego,
a już stanęliśmy na chwilę. W pewnym miejscu rozległą polanę bardzo gęsto
pokrywały żółte pierwiosnki, a w tle, na styku dwóch zboczy górskich, spływały
wody w postaci długiej kaskady. Tworzyły one długi, poskręcany, biały pas
przecinający górę na dwie części. Zdjęcie, które wykonaliśmy na łące stało się
„podręcznikowym”, które każdy z nas chciał wywołać. Na pierwszym planie
mieliśmy pierwiosnki tworzące naturalny „dywan”. Nieco dalej – piękne, zielone
„zamszowe” trawiaste polany, a jeszcze dalej – biała kaskada przecinająca górę.
Całą panoramę podziwialiśmy na tle niebieskiego nieba. Przed nami z kolei patrzyliśmy
na panoramę ośnieżonych gór wchodzących w skład Ściany Bezingi. Jak tu było
pięknie! Poszliśmy dalej, przecinając kolejne łąki. Stopniowo osiągaliśmy
wysokość, ale można powiedzieć, że łagodnie. Polany przecinało aż pięć potoków,
dlatego tam, gdzie płynęło więcej wody, zatrzymywaliśmy się, aby spróbować
górskiej zimnej wody. Korzystaliśmy z niej ze względu na mocne, palące słońce. Przechodząc
naprzemienne jeden potok i jedno trawiaste zbocze dotarliśmy do ostatniej łąki,
dającej wspaniały widok na białą Ścianę Bezingi. Właśnie tutaj minęliśmy
czerwony punkt w trawie, który pierwszego dnia był widoczny z poziomu placu
budowy. Teraz mogłem zobaczyć, czym on jest. Tworzyła go gruba, czerwona folia,
wokół, której kwitło mnóstwo kwiatów.
Na
wszystkich wcześniejszych polanach gęsto kwitły białe kwiaty. Mogliśmy
powiedzieć, że jeszcze tak pięknej trasy nie widzieliśmy, a dopiero rozpoczęliśmy
wędrówkę. Teraz przecinaliśmy wąski pas drzew, pomiędzy którymi płynął potok. W
dole widzieliśmy plac budowy, na który patrzyliśmy ze sporej wysokości. Za
chwilę szliśmy długą polaną z mnóstwem różnych kwiatów. Prowadziła do zbocza
zarośniętego młodymi brzozami. W tej części spływało mnóstwo wody, która lała
się nawet wyznaczonym szlakiem. Cieszyliśmy się, ponieważ dalej podchodziliśmy
w cieniu. Nie paliło już słońce, a na trasie mieliśmy mnóstwo zimnej i czystej
wody. Tak czystej, że mieszkańcy pociągnęli tędy system plastikowych rur,
którymi doprowadzali wodę do znanych im miejsc. Patrząc z zewnątrz, mogliśmy je
zauważyć tylko w dolinie z punktem poboru wody, o czym będzie za chwilę.
Zauważysz je również wtedy, gdy będziesz iść wyznaczonym szlakiem, w zalesionej
części. Właśnie tutaj rozpoczyna się pas mokradeł, gdzie nie raz będziemy
musieli przeskakiwać po kamieniach w bagnie. W miejscu, gdzie brakuje kilku drzew,
rośnie piękna, dorodna kępa fioletowych kwiatów, na którą trudno nie zwrócić
uwagi. Nieco dalej wchodzimy w główny fragment mokradeł i zalesionego zbocza.
Czujemy, że osiągamy coraz większą wysokość, a jednocześnie ścieżka zaczyna
zakręcać łukiem w lewo. Dzięki temu okrążamy górskie zbocze. Nikogo jeszcze nie
spotkaliśmy. Ciągle panowała idealna cisza. Pies cały czas szedł za nami. Po
około 25 min lasy z młodych brzóz kończyły się bardzo gęstym pasem
rododendronów. Odtąd występowały bardzo gęsto. Teraz mieliśmy je po lewej
stronie ścieżki. Wszystkie kwitły równomiernie na biało. Kilkadziesiąt kroków
dalej zobaczyliśmy już trzeci widok, wręcz „wgniatający w ziemię”. Pierwszym
były soczysto-zielone polany z dwoma zboczami górskimi, przedzielonymi kaskadą
tworzącą białą linię. Drugi, to widok na „zamszowe”, żywo-zielone polany,
ciągnące się aż po Ścianę Bezingi na tle niebieskiego nieba. Teraz weszliśmy na
niezwykle kwiecistą polanę, gdzie występowały głównie dwa rodzaje kwiatów: dość
wysokie białe, rosnące w grupach oraz duże, żółte jaskry alpejskie. Duża ilość
dostępnej wody powodowała, że wszystko w okolicy wyrastało znacznie większe i
dorodniejsze. Omawiane miejsce otaczały rododendrony w pełni kwitnące na biało.
To był cudowny, rajski widok! Po przeciwnej stronie patrzeliśmy na wysoką górę,
którą ze wszystkich stron pokrywała „zamszowa” trawa. Od jej stóp, aż po
widoczny wierzchołek, z każdej strony kwitły grupowo rosnące białe kwiaty. Cała
góra w nie obfitowała niezależnie, na które zbocze popatrzyliśmy. Za nią
widniały śnieżne szczyty. Zatrzymaliśmy się na wspominanej niewielkiej, ale
niezwykłej polanie, po czym usiedliśmy i zrobiliśmy wiele zdjęć. Pies położył
się w trawie.
BŁĄD NA
MAPIE
Widziałem
stąd cel naszej wyprawy – przełęcz Lagem 2990 m n.p.m. Nie wiedziałem jednak,
którędy przebiega szlak, ponieważ nie dostrzegłem dalszego przebiegu ścieżki.
Po dłuższym odpoczynku poszliśmy nieco dalej, do rozwidlenia ścieżki. Jedna
prowadziła w dół, do widocznego potoku i punktu, gdzie założono filtr wody
cząstek stałych własnej roboty. Ziemia i kamienie już dawno go zasypały, a woda
przelewała się górą. Część nawet zdążyła odpaść. Wykonano go ze zwykłej, dziurkowanej
blachy. Druga ścieżka z kolei stopniowo zakręcała w lewo, ale gdzieś zanikała w
trawie. Ledwo ją widziałem. Mapa jasno wskazywała, że szlak prowadzi lewą
stroną potoku, ale znacznie wyżej niż jest on położony w rzeczywistości,
dlatego wybrałem drugą opcję, pomimo że ścieżka schodząca w dół była dobrze
wydeptana i wyraźna aż do punktu poboru wody. Na rozwidleniu tras jest miejsce,
gdzie dopiero wyżej odkryłem, że mapa zawiera błąd… Idąc według niej,
powinienem wybrać szlak skręcający w lewą stronę. Prawidłowego kierunku mapa
nie przewidywała... Dlatego pomyślałem, że widoczna, wyraźna trasa jest jedynie
ścieżką wydeptana przez miejscowych do zbudowanego przez nich punktu poboru
wody oraz do systemu plastikowych rur. Kiedy zaczęliśmy podchodzić wybraną
przez nas ścieżką, weszliśmy na małą, trawiastą polankę „obstawioną” z każdej
strony rododendronami. Nieco dalej, na jeszcze mniejszej łące, na zakręcie
rosły czerwone jagody. Całe krzaczki przyjęły taki kolor. Powiedziałem na głos:
‘pamiętaj, jak będziemy wracać, to na jagodach w prawo’. Ścieżka gdzieś widniała
w trawach. Kiedy dotarliśmy do gęstych rododendronów, zauważyłem, że krzaki
tworzą zwartą budowę, ale pomiędzy jednymi wypatrzyłem możliwą trasę pozwalającą
przejść na ich drugą stronę. Dalej widniało strome zbocze górskie pełne
kwiatów. Spoglądając w rejon bliski przełęczy Lagem, zastanawiałem się, którędy
prowadzi ścieżka, ponieważ patrzyliśmy na niezwykłe zbocze, które pokrywał
wręcz dywan żółtych jaskrów alpejskich. Widzieliśmy go z bardzo daleka. Jednak nadal
nie dostrzegałem szlaku, który pozwoliłby przeciąć na mniej więcej jednakowej
wysokości wszystkie opadające zbocza, aby się tam przedostać. Tak przynajmniej
wskazywała mapa.
BŁĄD NA
MAPIE UMOŻLIWA NAM ZOBACZENIE NIEZWYKŁYCH RZECZY
Nie
miałem pomysłu jak dotrzeć do żółtego dywanu kwiatów, skąd mieliśmy dalej pójść
na przełęcz. Wśród rododendronów wypatrywałem jakiejś możliwej trasy. Po
przejściu na ich drugą stronę zobaczyliśmy coś niezwykłego. Przed nami
„wyrosła” duża stromizna ciągnąca się aż po widoczny wierzchołek na tle
niebieskiego nieba. Po obu stronach rosły bardzo gęste krzaki rododendronów,
ale pomiędzy nimi początkowo przebiegała dość wąska polana, którą mogliśmy
bezpośrednio wejść na wspomniany wierzchołek. Odtąd zobaczyliśmy, że duży żółty
dywan kwiatów widoczny w okolicach przełęczy Lagem jest czymś małym w
porównaniu z tym, co mieliśmy przed sobą. Całą górę ze wszystkich stron
pokrywał bardzo gęsty dywan białych i żółtych kwiatów wymieszanych ze sobą w
sposób losowy. Długo nie mogliśmy się napatrzyć na to widowisko. Widzieliśmy również,
że po lewej stronie przebiega wąski, ale ciągnący się na kilkaset metrów płat
śniegu wypełniający lokalne zagłębienie – punkt styku dwóch górskich zboczy.
Kiedy pies zobaczył biały śnieg, od razu pobiegł w jego kierunku, po czym
wskoczył do niego, aby zaznać ochłody. Widoczna polana, pozwalająca przejść
pomiędzy gęstymi i szczelnie rosnącymi rododendronami poszerzała się ku górze. Ponad
nimi mieliśmy dosłownie raj – piękne zielone trawy i gęsto kwitnące kwiaty.
Trochę na prawo od śniegu wypatrzyliśmy słabo widoczną ścieżkę. Postanowiliśmy nią iść, ponieważ tylko tędy widzieliśmy jedyne, sensowne, możliwe podejście. Pomimo dużej stromizny dostrzegaliśmy, że robimy postęp. Podchodziliśmy po kilkadziesiąt kroków, po czym odpoczywaliśmy. W ten sposób nie męczyliśmy się, a zdobywaliśmy kolejne metry wysokości. Pies również nam towarzyszył, a kiedy my przystawaliśmy, on kładł się w trawie i w kwiatach. Po około dwudziestu minutach przeszliśmy dolny pas najgęściej rosnących rododendronów. Odtąd wiosenne kwiaty pochłonęły całą naszą uwagę. Teraz patrzyliśmy na biało-żółty dywan, z którego nie chcieliśmy schodzić. Z aktualnego miejsca dostrzegliśmy, że tak pięknie będzie aż po sam szczyt! Wiedzieliśmy już, że ponad poziomem rododendronów rozpoczną się najgęściej występujące żółte kwiaty. Z naszego punktu patrzenia, góra wyglądała wręcz żółto. Sprawiała wrażenie, jakby trawa była jedynie dodatkiem do jaskrów alpejskich. Właśnie dlatego stwierdziliśmy, że widoczny dywan kwiatów w rejonie przełęczy Lagem był niczym w porównaniu z tym, na co aktualnie patrzyliśmy. Czuliśmy prawdziwy górski raj. Panowała wręcz niesamowita cisza. Chmury na niebie mówiły, że przez cały dzień będzie dobra i słoneczna pogoda. Podchodziłem według tempa Basi, żebyśmy mieli czas na wszystko. W końcu mieliśmy przeżywać tutejsze góry, a nie je zaliczać… Wędrówka przez biało-żółty kwiatowy dywan trwała długo, ponieważ często przystawaliśmy, aby najzwyczajniej odpocząć i móc podziwiać tak wielką ilość kwiatów. Krokusy w Dolinie Chochołowskiej zawsze wydawały mi się pięknym widowiskiem, gdyby nie tłumy bezmyślnych ludzi, które muszą pilnować wolontariusze, a tutaj, poza nami, nikogo nie było i na dodatek „dywany” ograniczała tylko i wyłącznie wielkość góry, na którą wchodziliśmy…
Kiedy osiągnęliśmy
poziom 2780 m n.p.m. spojrzeliśmy w dół. Zauważyliśmy małą polankę z czerwonymi
krzaczkami jagodowymi. Wtedy przypomnieliśmy hasło ‘na czerwonych jagodach w
prawo’. Dostrzegłem również kogoś w czerwonej kurtce. Myślałem, że idzie na
przełęcz Lagem, stąd przyglądałem się, czy znajdzie ścieżkę prowadzącą do niej.
Jednak zaczął podchodzić tak jak my, co mnie trochę zdziwiło, ponieważ
wiedziałem, że ewidentnie idziemy poza szlakiem i na przełęcz nie dojdziemy. Z
drugiej strony ciekawiło mnie, gdzie zaprowadzi nas pozaszlakowa trasa.
Kierowaliśmy się w stronę najwyższego widocznego zielonego wierzchołka, który
pokrywały żółte kwiaty. Przed nami widzieliśmy podłużny płat śniegu, a nieco
niżej coraz rzadziej występujące rododendrony. Najpierw pilnowaliśmy trasy,
żeby wyjść ponad ich poziom, a jeszcze wyżej – ponad dwa samotnie rosnące
krzaczki w dużych odstępach od siebie. Kiedy dotarliśmy do końca rododendronów,
przed nami otwarła się jedna wielka trawiasta polana, którą dosłownie „zalało”
morze żółtych jaskrów alpejskich. Praktycznie od samego początku górę pokrywały
dywany kwiatów, a na aktualnej wysokości (powyżej 2800 m n.p.m.) weszliśmy w
najpiękniejszą ich strefę, ponieważ tworzyły żółte „morze”. Ponownie stanęliśmy
na dłuższy moment, aby poczuć klimat gruzińskich gór. Położyliśmy się nawet na
trawie, aby zrobić zdjęcia, pogłaskać psa, jak również, żeby nacieszyć oczy
czymś niezwykłym. Widzieliśmy, że facet w czerwonej kurtce szybko nas dogonił. Pomachał
nam z dość sporej odległości. Rozpoznał nas. Był nim ten sam człowiek z Uralu,
którego minęliśmy wczoraj z Damianem przy wielkim płacie śnieżnym na grani za
ścianami skalnymi, za punktem widokowym 2980 m n.p.m. w drodze na Chubedishi
3015 m n.p.m. Ucieszył się, kiedy nas zobaczył. Od razu zauważyliśmy, że i
dzisiaj wyruszył w sandałach. Można powiedzieć, że pruł przez góry, bo nie
zatrzymywał się na kwiatowych dywanach. Przecinał je, nie zwracając uwagi na
ich piękno. Kiedy nas wyprzedził, pokazał nam, którędy mamy iść, żeby było
najlepiej. My tymczasem szliśmy swoim tempem, które głównie spowalniało
podziwianie pięknych widoków. Pogoda ciągle dopisywała. Dodatkowo z naszego punktu
mieliśmy kolejną bardzo ładną panoramę. Za nami widniała „zamszowa” góra w
całości pokryta białymi kwiatami aż po widoczny wierzchołek. To wszystko widzieliśmy
na tle białej Ściany Bezingi.
W miarę dalszego podchodzenia zauważyliśmy, że kwiatów stopniowo ubywa. Przede wszystkim stawały się coraz mniejsze z powodu niedostatecznej ilości wody oraz późniejszej pory, kiedy mogły wyrosnąć po długiej zimie. Minęliśmy rozciągnięty, ale wąski płat śniegu, który dotychczas mieliśmy po lewej stronie. Za nim strome zbocze stawało się coraz bardziej płaskie. Teraz szliśmy najwyżej położoną granią. Po kilkunastu minutach dostrzegliśmy, że zza zielonych stoków wyłania się brązowo-biały szczyt. Był to właściwy wierzchołek góry w kierunku, której szliśmy. Tak naprawdę patrzyliśmy na trójwierzchołkową górę, którą podziwiamy na co dzień z poziomu korytarza łączącego trzy pokoje w naszym guest housie, tyle że z jego perspektywy aktualnie znajdowaliśmy się po jej drugiej stronie. Patrząc na odległość jaka dzieliła nas do głównego szczytu pomyślałem, że tam nie dojdziemy. Wydawało się za daleko, no i zalegało jeszcze sporo śniegu.
JESTEŚMY
NA GRANICY WIOSNY I ZIMY
Kiedy
dotarliśmy do poziomu 2900 m n.p.m. trafiliśmy na równą, zieloną polankę. Zanim
jednak do niej doszliśmy, musieliśmy okrążyć zagłębienie terenu wypełnione
śniegiem. Usiedliśmy na dłuższą chwilę, żeby podziwiać najwyższe góry.
Spojrzeliśmy również na przełęcz Lagem, która wyglądała na niską w porównaniu z
otaczającymi szczytami. Widzieliśmy, że facet z Rosji poszedł już znacznie
wyżej. Basia powiedziała, że dalej nie idzie, bo widoki stąd i tak są bardzo
piękne. Odtąd góra znacznie zmieniała swój charakter. Za polaną, na której
siedzieliśmy, rozpoczynała się dwuwierzchołkowa grań – pierwsza dość stroma i
nawet szeroka, a druga bardziej stroma i wąska ze spadzistymi zboczami po obu
stronach. Na dodatek zdecydowanie przeważały kamienie i śnieg oraz biel na
samej grani. Wiedziałem, że jeśli chciałbym pójść dalej, to musiałbym
przecierać szlak, ponieważ nikt tędy nie chodził. Nie widziałem nawet starych
śladów. Chociaż na odcinku 2950 m n.p.m. do poziomu 3100 m n.p.m. śniegu nie
brakowało, to miałem możliwość, aby go obejść od lewej strony, idąc po sypkich
kamieniach, a czasem w lekkim błocie powstającym przez spływającą wodę z
topniejących białych płatów. Tam, gdzie grań przyjmowała kształt ostrego
grzebienia lub przynajmniej trójkąta, śnieg tworzył nawisy, co oznaczało, że
mogło go zalegać nawet do kilku metrów. Jeśli był rozmiękły, to łatwo mógłbym
się w nim zakopać, gdzie tylko upływałby czas i traciłbym siły, ale nie
zobaczyłbym postępu. Z tego względu na pierwszym odcinku facet z Uralu obchodził
każde pole śnieżne bokiem. Z drugiej strony miał nieodpowiednie buty (jeśli
sandały nadal można nimi nazywać), żeby iść przez głębokie śniegi. Wiedziałem,
że jego wędrówka wkrótce się zakończy, podobnie jak trasa granią wczorajszego
dnia. Za każdym razem zatrzymywały go nieodpowiednie buty. Gdyby tylko wziął
pod uwagę, że powyżej 2900 m n.p.m. jeszcze może zalegać mnóstwo śniegu, osiągałby
dokładnie te same cele, co my.
MOJA SAMOTNA WĘDRÓWKA DO ŚWIATA ZIMY
Basia
powiedziała, że zostaje, ale jeśli chcę, to mogę iść dalej, ponieważ jest
ciepło, ma gdzie leżeć i przede wszystkim jest pies, którego może głaskać. Umówiliśmy
się tak: spróbuję podejść na sam szczyt, ale zobaczę, ile można wejść, ponieważ
czym wyżej, tym coraz większe zwały śniegu zalegały. Wiedziałem, że lekko nie
będzie. Jednak nie z powodu trudności technicznych, ale raczej z powodu
konieczności wytyczenia trasy szlaku w kilkumetrowych, rozmiękłych zaspach. Potrzebowałem
dużo sił, aby dotrzeć do celu. Cienką kurtkę przeciwwiatrową zostawiłem u Basi,
żeby miała na czym leżeć. Wziąłem tylko polar, aparat, trochę jedzenia i
izotonik. Wystartowałem swoim tempem, obchodząc pierwsze płaty od lewej strony,
podobnie jak zrobił to facet z Uralu. Widział, że wyruszyłem samotnie. On
siedział już na pierwszym wierzchołku. Za jego plecami rozpoczynały się
głębokie śniegi, których nie mógł obejść w żaden sposób. W tym miejscu musiał
zakończyć swoją wędrówkę. Z ciekawości chciałem sprawdzić na jakiej wysokości przebywał.
Miałem taką możliwość dzięki wgranym mapom i sygnałowi GPS, ale najpierw
musiałem do niego dotrzeć... Wysokość mogłem określać z dokładnością do 5 m. Pierwsza
grań nie wydawała się zbyt wysoka, ale raczej trochę długa. Z tego powodu na
początku nie ruszyłem szybkim tempem. Utrzymywałem jednostajny, ale ciągły krok,
tylko z jedną kilkudziesięciosekundową przerwą na podziwianie widoków. Ze
skalistego zbocza, z dużej wysokości widziałem Basię z psem na polanie. Czym podchodziłem
dalej, tym stawali się coraz mniejsi, aż zaczęli przypominać małe punkty w
morzu traw i kwiatów. Odtąd poczułem klimat kończącej się zimy. Przede mną
widniała zeszłoroczna, uschnięta roślinność, a po prawej – zwały nawianego
śniegu. W takiej formie pozostawał do dziś. Najdłuższy odcinek stanowiła kamienista
stromizna, gdzie drobny żwir i potłuczone kamienie sypały się spod nóg. Za
chwilę dorównywałem do faceta z Uralu nadal siedzącego na pierwszym
wierzchołku. Najwidoczniej czekał aż dotrę do niego.
DOLINA
CHOCHOŁOWSKA W KROKUSACH NA KAUKAZIE
Na około
osiem metrów wysokości przed lokalnym szczytem, zatrzymałem się i położyłem na
zielonej polance. Dlaczego? Ponieważ góra po raz kolejny zaskoczyła mnie w
nieoczekiwany sposób. Właśnie patrzyłem na czwarte miejsce, gdzie widoki
dosłownie „wgniatały” w ziemię. Tym razem miałem coś na wzór Polany
Chochołowskiej w pełni rozkwitu krokusów. Do 3100 m n.p.m. brakowało mi
zaledwie 15 m. Zieleń w środku zimy pokrywało wręcz morze fioletowych kwiatów –
pierwiosnków maleńkich. Poczułem się jak na fotografowaniu krokusów w Tatrach. Jako,
że miałem słoneczne warunki, od razu chciałem złapać jak najwięcej pierwiosnków
na zdjęciach. Polana z morzem kwiatów tworzyła enklawę na tle zimy dookoła.
Wszędzie królował surowy krajobraz bez roślinności i z dużą ilością śniegu,
skał oraz kamieni. Stałem na wycinku pełnej wiosny w środku kończącej się zimy.
Pierwiosnki maleńkie zachwycały! Aż trudno było nie spojrzeć w ich stronę. W
miejscu, gdzie robiłem zdjęcia, miałem tysiące tych pięknych kwiatów na tle
zbocza w całości pokrytego śniegiem. Powstały bardzo dobre okoliczności do
fotografowania. Zachwycałem się fioletowo-zieloną enklawą…
Po
dłuższej chwili wstałem z ziemi, po czym dotarłem na wierzchołek, gdzie siedział
facet z Uralu. Kiedy osiągnąłem lokalny szczyt podaliśmy sobie ręce. Wówczas
powiedział: ‘Teraz wiesz, dlaczego tu siedzę. Bo kwiaty są przepiękne i te góry…
[wskazując na śnieżne szczyty, tworzące ścianę]’. Zapytał mnie również: ‘Wiesz
może na jakiej wysokości jesteśmy?’. Odpowiedziałem mu: ‘Tak, zaraz to
sprawdzę… Jesteśmy na 3095 m n.p.m.’. Przysiadłem się do niego, aby podziwiać
piękną panoramę dookoła. Spojrzeliśmy na główny wierzchołek, do którego
prowadziła ośnieżona, dość ostra i stroma grań. Wówczas pokazał palcem na swoje
sandały i powiedział: ‘Ja dalej nie dam rady iść, ale Ty masz porządne buty,
więc dasz radę. Widzę, że masz kondycję i siły’. Na to odpowiedziałem: ‘Spróbuję
wejść na szczyt. Zobaczę, ile się uda. Jeśli nie będę mógł wejść wyżej, to
zawrócę’. Po dłuższej chwili pożegnałem się z nim, a ja podszedłem do śnieżnej
grani. Dodałem tylko, że będę iść powoli i zamierzam ubijać każdy krok.
SAMOTNE
WEJŚCIE NA SZCZYT
Moją wędrówkę rozpocząłem stopniowo. Każdy powstający ślad utwardzałem trzy razy, żeby nie wpadać w śnieg. Pierwsze kilka kroków wybiłem głęboko, bo aż do poziomu kolan. Kolejne były coraz płytsze. Mimo wszystko, trzykrotnie stawiałem każdy krok aż do połowy lokalnego siodła, które tworzyła półostra grań. Ubijając ślady, poczułem, że trafiłem na „betonowy” śnieg. Znaczyło to, że mogłem szybko przeskoczyć dalej, ponieważ nie powstawały kolejne dziury. Kiedy na trasie zmienił się nieco jego odcień, zwolniłem i ponownie zacząłem utwardzać każdy ślad trzy razy. Po przejściu na drugą stronę wyszedłem na pas sypkich kamieni. W podobnym terenie podchodziłem tylko kilkadziesiąt metrów. Ostatni fragment stanowiła śnieżna grań z największymi nawisami. Zszedłem więc kilka metrów na lewą stronę od głównego ciągu, po czym zacząłem ubijać każdy krok. Śnieg miał różną strukturę, stąd nie mogłem wybrać odpowiedniego kierunku. Wszędzie zapadał się w losowych miejscach. Z tego powodu każdy krok stawiałem trzy razy. Spojrzałem na faceta z Uralu siedzącego na pierwszym wierzchołku. Widział, że dotarłem prawie pod sam wierzchołek. Po dłuższej chwili zaczął schodzić w stronę zielonej polany, gdzie leżała Basia. Teraz patrzyłem na szczyt właściwy. Stanąłem przed nim, ponieważ nie wiedziałem, czego mam oczekiwać. Przede mną widniała około pięciometrowa ściana śniegu. Nawet nie miałem możliwości wejścia na nią. Pomyślałem: ‘Nie wiem, co znajduje się po jej drugiej stronie’. Nie wyglądała jak nawis nad przepaścią, dlatego postanowiłem, że u jej podstawy ubiję mokry śnieg. Liczyłem, że ten nieco wyżej będzie bardziej twardy. Przez kilka minut utwardzałem kolejne usypywane partie, aż „wyrzeźbiłem” około półtorametrowe stopnie. Powyżej schodów śnieg był zupełnie inny. Zacząłem więc przednią częścią buta wybijać kolejne ułatwienia w ścianie. Kiedy prawie wszedłem na górę, zawróciłem, zrzuciłem plecak, po czym dokończyłem wybijanie stopni „na lekko”. Złapałem obiema rękami górną część twardej ściany, po czym wystawiłem tylko głowę. Za nią widniał kawałek płaskiego i kamienistego terenu, gdzie mogłem nawet usiąść. Z tego powodu szybko wróciłem po plecak, po czym na szczyt wszedłem ze wszystkim, co zabrałem.
Widoczna
panorama wręcz zachwycała, ponieważ mogłem zobaczyć przynajmniej po 100 km gór
Kaukazu zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Białe szczyty ciągnęły się aż po
horyzont i tworzyły ogromną, białą linię. To bardzo mocno działało na
wyobraźnię. A skąd wziąłem tak duże odległości? Z Ushguli do Mestii mieliśmy
jakieś 45 km drogami, a Ushba choć stała daleko stąd, to za nią ciągnęło się
jeszcze całe mnóstwo gór, tworzących długą linię. Byłem zachwycony tak rozległą
panoramą Kaukazu. Coś podobnego widziałem jedynie ze szczytu Kaukazu i Elbrusa,
ale wówczas przebywałem na zupełnie innej wysokości. Tutaj pomimo 3242 m n.p.m.
miałem bardzo szeroki widok na mnóstwo lokalnych pasm górskich i najwyższych
szczytów wchodzących w skład Kaukazu. To było coś! Na wierzchołku bezimiennej
góry o wysokości 3242 m n.p.m., na którą codziennie patrzymy z naszego pokoju i
ławki wystawionej na zewnątrz guest house’a postanowiłem posiedzieć około 15
min. Czekałem na większą chmurę aż odsłoni słońce, dzięki czemu mógłbym wykonać
zdjęcia. Liczyłem na odpowiednie światło. Po dłuższej chwili udało się. Widziałem
Ushbę, ale chmury „ścięły” jej charakterystyczne rogi. Ciągle wpatrywałem się w
długi łańcuch białych gór na tle zieleni. W końcu niecodziennie mam okazję
podziwiać takie panoramy. Rejon szczytowy bezimiennej góry, na którą codziennie
patrzyliśmy z Ushguli pokrywały grube, kilkumetrowe śniegi. Pomyślałem, że
wiosna jeszcze długo będzie musiała „walczyć” o te tereny. Oglądając zdjęcia w
Internecie, wiedziałem, że jednak i tu kiedyś zawita. Być może pod koniec
lipca. Z racji sporej wysokości nie zdążą wyrosnąć większe rośliny, a jedynie zobaczymy
trawy i alpejskie kwiaty. Na nic więcej nie można liczyć, gdybyśmy przyjechali
do Gruzji o miesiąc później. Po dłuższym odpoczynku i podziwianiu widoków
rozpocząłem zejście. Z pięciometrowej ściany schodziłem tyłem – tak, jak zawsze
robię to w Tatrach.
MAŁA
UWAGA
Schodzenie
z dużych stromizn przodem jest znacznie mniej bezpieczne, ponieważ, kiedy się
potkniesz, od razu spadasz z dużą prędkością, której być może nie zdążysz
wyhamować już na początkowym etapie upadku. Schodząc z kolei tyłem, dajesz
sobie znacznie większe szanse. W razie poślizgu, obie ręce masz od razu w
gotowości, ponieważ już czegoś się trzymasz. Dlatego nawet nie nabierzesz
rozpędu, a już zablokujesz dalszy upadek. Najczęstszym, jakże błędnym
argumentem, który słyszę w Tatrach jest: ‘nie schodzę tyłem, bo nie widzę, co
jest pode mną’. Idąc przodem, częściowo widzisz, ale upadek nawet z dwóch metrów
może być tragiczny. Schodząc tyłem, zawsze możesz patrzeć pod siebie i próbować
wyczuć butem jakąś stabilną skałę. Po tym jak kto schodzi w trudniejszych
miejscach poznasz, kto ma większe doświadczenie w górach… Zejście tyłem ma
jeszcze jedną zaletę. Na stromiznach wytracasz wysokość znacznie szybciej, a
kiedy będziesz miał już więcej podobnych gór za sobą, zobaczysz, że nabierzesz
wprawy w płynnym schodzeniu, podczas gdy osoby wracające przodem będą co chwilę
się zatrzymywać, aby wypatrywać jakiegoś kawałka skały.
POWRÓT Z
WIERZCHOŁKA
Zejście
śnieżną granią upływało mi bardzo szybko, ponieważ wcześniej wybiłem i
utwardziłem każdy ślad. Nawet sypkie kamienie pozwalały schodzić szybko, bo pod
nimi zalegała rozmięknięta ziemia, dzięki czemu pięta idealnie wbijała się w
nią. Najdłuższy fragment śniegu prowadzący do pierwszego wierzchołka, upłynął
mi wyjątkowo szybko. Każdy ślad miałem bardzo dobrze ubity, stąd wystarczyło jedynie
kilka minut, aby dotrzeć do lokalnego szczytu, gdzie wcześniej siedział facet z
Uralu. Z dużej wysokości nawet widziałem, że rozmawiał z Basią, ale później
zaczął wracać. Tymczasem wracałem kamienistą częścią długiej grani, tuż obok
ciągnącego się śniegu, wzdłuż jej głównej linii. Tak samo jak podczas
podejścia, ponownie na osiem metrów pod wierzchołkiem położyłem się na trawie
wśród fioletowych kwiatów, aby je fotografować. Teraz miałem inne światło, a
słońce dość często wychodziło zza chmur. Wszędzie dookoła panowała słoneczna
pogoda, ale jeśli jeszcze pamiętasz moje słowa: ‘każda góra ma swoją chmurkę’,
to wiesz, że właśnie przebywałem pod szczytem chmurotwórczej góry. Lokalnie
utrzymywało się dość duże zachmurzenie, ale wszędzie poza nim zdecydowanie
przeważało niebieskie niebo. Mimo wszystko, doczekałem kilku momentów, kiedy
mocno zaświeciło słońce, dlatego mogłem zrobić dużo zdjęć fioletowych pierwiosnków
malutkich. Ponownie mogłem poczuć się jak w Dolinie Chochołowskiej podczas
pełni rozkwitu krokusów. Tyle, że dookoła nie miałem ani jednej osoby. Panował zupełny
spokój.
Po
dłuższej przerwie na zdjęcia kontynuowałem zejście. Z racji miękkiej ziemi i
sypkich kamieni, bardzo szybko dotarłem do polany, gdzie leżała Basia z psem. Opowiedziała
mi jak to wszystko wyglądało z jej perspektywy. Wspomniała, że najpierw słońce
grzało tak bardzo, że psu było aż za gorąco. Zrobiła więc z kijka i mojej
czerwonej kurtki zadaszenie, jak robi się to w górach z pałatki. Dzięki temu
pies leżał w cieniu. Basia obserwowała, gdzie jestem i złapała nawet moment,
kiedy dotarłem do faceta z Uralu. Powiedziała również, że widziała mnie jak
podchodzę na szczyt, a dalej już zniknąłem. Później dostrzegła, kiedy wracam. W
tym czasie z powodu większej ilości chmur zrobiło się zimno, dlatego musiała
założyć polar. Wspomniała o facecie z Uralu, który ją zagadywał o górach.
Wszystko rozumiała, ale trudniej było jej coś odpowiedzieć po angielsku. Mimo
wszystko, próbowała. Teraz opowiedziałem Basi co widziałem na szczycie i jak w
ogóle wyglądała trasa na wierzchołek bezimiennej góry. Przede wszystkim
wspomniałem o niesamowitej linii białych gór tworzących Kaukaz, ciągnącej się w
obu kierunkach. Ten widok bardzo utkwił mi w pamięci. Druga rzecz, o której
musiałem powiedzieć, to „Dolina Chochołowska” i miejscowe „krokusy” na
wysokości prawie 3100 m n.p.m. Fioletowe kwiaty na tle śnieżnych gór po prostu
zachwycały. Pozytywnie podsumowaliśmy fakt, że pomyliłem oryginalny szlak z
powodu błędu na mapie. Zastanawialiśmy się, czy pomyłka wyszła nam na gorsze,
czy na lepsze… Oboje stwierdziliśmy, że w porównaniu z tym, co widzieliśmy i
przeżyliśmy, przełęcz wypadała „słabiej”. Nie znaczy to, że nie zobaczymy z jej
poziomu pięknych widoków. Są i to bardzo piękne! Tyle, że przez pomyłkę miałem
możliwość wejścia na wysokość 3242 m n.p.m., zobaczenia wysokogórskiej „Doliny
Chochołowskiej” z „krokusami”, a także niezwykłych dywanów kwiatów, jakich dotychczas
nigdzie indziej nie widziałem. Kiedy dotarliśmy na najgęstsze skupiska jaskrów
alpejskich usiedliśmy tam, aby jeszcze raz w spokoju popatrzeć na Shkharę oraz inne
białe szczyty.
CIEKAWOSTKA
ZE ŚWIATA GÓR
Siedząc
na polanie, mając dane z mapy o powierzchni widocznego zbocza, spróbowałem oszacować,
ile kwiatów może tu występować. W 2019 roku na stronach Tatrzańskiego Parku Narodowego
czytaliśmy, że w kwietniu w jednym czasie najwięcej zakwitło około 14 milionów
krokusów. Tyle, że znajdowały się one na jednej polanie. Tutaj z kolei mieliśmy
wszędzie dookoła dywany kwiatów pokrywające zbocza gór od ich stóp aż po
szczyty. Dodatkowo patrzyliśmy na inne pasma w całości pokryte białymi kwiatami
lub żółtymi jaskrami alpejskimi. Widząc jak wielki mają zasięg, spróbowałem oszacować,
ile ich jest tylko na zboczu, na którym aktualnie siedzieliśmy. W obliczeniach
pominąłem inne fragmenty tej samej góry, a tym bardziej szczyty, na które
mieliśmy bezpośredni widok. Biorąc pod uwagę powierzchnię trawiastej części
policzonej na podstawie wgranej mapy oraz szacunkowe obliczenia zagęszczenia
kwiatów na wybranej jednostce powierzchni, otrzymałem wynik… 9,6 miliona
kwitnących jednocześnie jaskrów alpejskich i innych białych, nieznanych mi
kwiatów… Gdybym miał wziąć pod uwagę tylko widoczne najbliższe góry, kto wie,
czy nie doliczyłbym się ich aż 100 milionów… W szczególności te białe, które
rosły w gromadach i zajmowały całe pasma, z pewnością podniosłyby i tak już
ogromny wynik.
Po
dłuższej przerwie zaczęliśmy schodzić. Idąc dalej przez „dywany”, dotarliśmy do
miejsca, gdzie na wąskim pasie dostrzegliśmy jeszcze nieznane mi fioletowe
kwiaty i pierwiosnki. Okolica wyglądała obłędnie. W najgęstszych miejscach występowania
jaskrów alpejskich stawaliśmy, żeby zrobić ciekawe zdjęcia na tle ośnieżonych
gór. Teraz mogliśmy zobaczyć jak wysoko weszliśmy i jaką stromiznę pokonaliśmy
dzisiejszego poranka. Rozpoczynając podchodzenie mocno nachylonym zboczem w
drodze na szczyt, poziom końca rododendronów wydawał się niesamowicie wysoko. Z
tamtej perspektywy wyglądał jakby tuż nad nim znajdował się wierzchołek. Teraz,
kiedy patrzyliśmy z rozległej trawiastej polany, widzieliśmy, że pozostało nam
dużo wysokości do wytracenia, zanim dotrzemy do najmniejszych krzaków
rododendronów. Nawet stąd dostrzegliśmy czerwone jagody na małej polance, które
były dla nas punktem orientacyjnym. Ponownie powtórzyliśmy hasło: ‘na
czerwonych jagodach w prawo’. Gęste trawy i mocno przeryta ziemia znacznie
ułatwiały schodzenie, ponieważ duże kępy lub kopce dobrze amortyzowały
większość kroków. Droga przez rododendrony bardzo szybko upływała. Dopiero
teraz mogliśmy poczuć, że dzisiejsza stromizna była wymagająca pod względem
kondycyjnym. Schodziliśmy tak długo, aż dotarliśmy do mieszanki białych i
żółtych kwiatów, czyli do wypłaszczenia terenu prowadzącego przez wąską ścieżkę
pomiędzy rododendronami na małą polankę z czerwonymi jagodami. W oddali, po
lewej stronie, widzieliśmy, że ktoś schodzi z przełęczy Lagem, ale dzieliła ich
spora odległość od nas. Zrobiliśmy jeszcze jeden postój na pierwszej łące z
gęstą mieszanką białych kwiatów i jaskrów alpejskich oraz w pełni otwartych
rododendronów (patrząc z perspektywy osoby, która dopiero zaczynałaby szlak). Zatrzymaliśmy
się na dłuższą chwilę, żeby jeszcze popatrzeć na piękno dzisiejszej góry. Pies
nadal miał siły. Z radością biegał pomiędzy kwiatami.
Po
przerwie dołączyliśmy do oficjalnej ścieżki prowadzącej do Ushguli. Ponownie
przebijaliśmy się przez zarośla pełne plastikowych rur doprowadzających wodę.
Mieliśmy wrażenie, że aktualnie spływa znacznie więcej wody niż wczesnym
porankiem. Ścieżka rozmiękła, a wody wyraźnie przybyło w potokach i na szlaku.
Tak w rzeczywistości było, ponieważ w miarę upływu dnia słońce wytapiało coraz
więcej śniegu. Ten cykl powtarza się codziennie. W nocy z kolei spływa coraz
mniej wody. Etap z rurami przeszliśmy szybko. Jeszcze raz zwróciliśmy uwagę na
osobno rosnącą gęstą kępę fioletowych kwiatów. Wyróżniała się na tle ziemistej
ścieżki. Idąc nią przez szeroką polanę, skąd widać plac budowy, wyprzedziło nas
pięciu ludzi ubranych w większości na czarno. Byli zdziwieni, ponieważ nie
widzieli nas na trasie, a teraz kogoś spotkali. Zapytali, którędy szliśmy.
Odpowiedziałem, że chcieliśmy pójść na przełęcz, ale pomyliliśmy szlak, przez
co wyruszyliśmy na szczyt góry 3242 m n.p.m. Opowiedziałem im, co tam zobaczyliśmy
oraz wspomniałem, że widziałem jakichś ludzi idących z przełęczy. Chłopaki
pochodzili z Izraela, co nas troszkę zaskoczyło. Nie spodziewałem się w Gruzji
miłośników gór z tego państwa. Pogratulowali nam wejścia na szczyt, ponieważ od
strony przełęczy wejście nie było możliwe. Tam grań przyjmuje kształt ostrej
brzytwy i na dodatek w całości pokrywały ją zwały śniegu. Oni również chcieli
spróbować pociągnąć wędrówkę dalej, w którąś z możliwych stron, ale ostra grań
ze śniegiem skutecznie zablokowała ich plany. Tym bardziej cieszyłem się, że
pomyliłem szlak, bo dzięki temu zobaczyliśmy coś więcej i chyba bardziej
wyjątkowego. Mimo wszystko, nie ważne kto, gdzie wszedł, ponieważ z każdej góry
i przełęczy w Swanetii mamy wspaniałe widoki.
Idąc
najłatwiejszą częścią szlaku, czyli przekraczając pięć kolejnych polanek
przeciętych pięcioma potokami z widokiem na wysoką kaskadę, na jednej z nich
dotarliśmy do miejsca, gdzie pasło się stado krów. Dopiero teraz spostrzegłem,
że tak naprawdę zeszliśmy ze szlaku, przez co nadal utrzymujemy stałą wysokość.
Szliśmy ścieżką wydeptaną i utrwaloną przez krowy. Pies cały czas szedł z nami.
Zdziwiliśmy się, kiedy zobaczył krowy, ponieważ zaczął je przeganiać, jakby
chciał oczyścić nam drogę. Szczekał na te, które szły naszą trasą lub tuż obok
niej. Słońce świeciło nieprzerwanie. Oświetlało wszystkie góry dookoła. Zieleń
przybierała intensywnego koloru, co spowodowało kolejne przystanki na zdjęcia. Nawet
tutaj, gdzie szliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów nad poziomem głównej doliny
prowadzącej do lodowca Shkhara widoki wręcz zachwycały. Zieleń kipiała w wielu
odcieniach, a także ciągnęła się aż do ostatniego widocznego pasma górskiego,
znajdującego się po przeciwnej stronie wioski Ushguli. Kiedy dotarliśmy do głównej
drogi (a udało nam się skręcić w ostatnim możliwym momencie) zobaczyliśmy, że
do Ushguli przybyło znacznie więcej turystów. Nie wiedzieliśmy, czy nocują we
wiosce, czy są tylko przyjezdnymi z Mestii, którzy dotarli na miejsce taksówką,
aby przejść popularny szlak do lodowca. Nawet ostatni powrotny odcinek do naszej
chaty zachwycał swoim pięknem, ponieważ na każdej polanie kwitły
niezapominajki, pierwiosnki i inne fioletowe kwiaty kipiące swoimi intensywnymi
kolorami. Kiedy wróciliśmy do pokoju, odtąd inaczej patrzyliśmy na górę
witającą nas codziennie o poranku. Od razu sprawdziliśmy, jak jest ze zdrowiem u
Damiana. Wyglądało na to, że znacznie mu się poprawiło. Pozostał jedynie ból
gardła i kaszel. Słyszeliśmy, że ciągle odkasłuje wydzielinę z płuc. Damian
powiedział: ‘jestem zaskoczony, bo gospodarz przyszedł do mnie, zapytał jak
zdrowie, przyniósł mi dwie tabletki i zrobił gorącej herbaty. Ta herbata mnie
postawiła na nogi’. Zaczął też opowiadać o samochodzie, który miał naprawiać
któregoś dnia. W końcu miał trochę więcej czasu. Podczas wczorajszego wieczoru
Damian mówił, że kiedyś zajmował się autami – naprawiał je. Miriam powiedział,
że hamulce mu nie działają. Damian musiał sprawdzić co jest nie tak, ale umówił
się z gospodarzem na lepszy dzień.
Jako że piękna pogoda trwała w najlepsze – świeciło pełne
słońce – postanowiliśmy jeszcze razem pójść do środkowej części Ushguli. Jest
to najbardziej rozpoznawalny fragment wsi. Właśnie tam są wykonywane zdjęcia do
wszelkich katalogów, reklam, czy na strony internetowe zachęcające do przyjazdu
do Swanetii. Aktualnie mieliśmy najlepsze warunki do fotografowania, ponieważ
słońce świeciło w pełni. Jedynie za nami, w okolicach Shkhary gromadziły się
szare chmury. Nawet zaczęło padać w jej rejonie, co utworzyło wielki kontrast
do pięknej, letniej pogody. Pod charakterystyczną wieżą na wzgórzu wykonaliśmy
kilka zdjęć tej części wioski. Promienie oświetlały dachy wiekowych domów. Za
naszymi plecami mieliśmy równie ciekawy widok. Granica cienia przecinała wzdłuż
na pół, całe Ushguli. Wspomnianą linię kreśliła góra, na którą codziennie
spoglądaliśmy wychodząc z pokoju. Wieczorem spotkaliśmy się przy chaczapuri i
winie oraz standardowo przedłużyliśmy nocleg o jeden dzień… Miriam powiedział:
‘wy już tu do końca miesiąca zostaniecie’. Siostra gospodarza bardzo nas
polubiła. Niespodziewanie przyniosła nam do spróbowania dość spory talerz z
białym serem w śmietanie własnej produkcji posypany miętą. Nigdy podobnego nie
jedliśmy, dlatego tym bardziej przypadł nam do gustu. Zachwycaliśmy się nim.
Ponownie mogliśmy zasmakować kawałek Gruzji… Siostra również nam powiedziała,
że jesteśmy dla niej jak bracia i siostry. Każdego wieczoru spotykaliśmy się u
gospodarza w jego kawiarni. Panował w niej piękny klimat – w szczególności,
kiedy przyjeżdżali turyści z różnych kierunków świata. Każdy z nas opowiadał
swoje doświadczenia lub odczucia, jakie mieliśmy chodząc po górach Swanetii.
DZIEŃ 5 – GVIBARI 2943 m n.p.m., LATPARI PASS 2834 m n.p.m.
Podobnie,
jak dnia poprzedniego, wstałem o godzinie 5.50 rano, aby spojrzeć na niebo.
Pogoda zachęcała, żeby wyruszyć w góry. Nigdzie nie widziałem ani jednej chmury.
Myślałem, że dzisiejsza trasa nie pójdzie tak łatwo, ponieważ dobra passa z
pogodą nie może trwać wiecznie. Jako że mieliśmy wymarzone warunki,
postanowiliśmy wyruszyć. Damian również. Zjedliśmy śniadanie w postaci gorących
zup oraz przygotowaliśmy izotoniki na trasę. Z pokoju wystartowaliśmy o
godzinie 7.12. Tym razem zmieniliśmy kierunek, ponieważ nie wybraliśmy drogi na
lodowiec, ani stromego podejścia z punktem widokowym na poziomie 2980 m n.p.m. Szliśmy
ścieżką przebiegającą ponad poziomem środkowego Ushguli.
MIEJSCE,
KTÓRE WARTO OMIJAĆ, ALE NIE MA INNEJ ALTERNATYWY…
Gruzja
od zawsze kojarzyła nam się z gościnnością i pięknymi chwilami, ale zawsze
znajdzie się ktoś, kto potrafi zepsuć cały klimat. Na wysokości środkowej
części wioski, ścieżka przechodzi przez teren prywatny. Innej możliwości nie
ma, dlatego trzeba przez niego przejść. Kiedy dotarliśmy do drewnianej furtki,
tuż obok niej widniała tabliczka: ‘to jest teren prywatny. Jeśli chcesz
przejść, pobieramy opłatę 2 lari za osobę’. Dla mnie nie w porządku był fakt,
że oficjalny szlak opisywany w przewodnikach poprowadzono przez teren prywatny,
albo…, że ktoś wybudował się na jego fragmencie, ale nie zmieniono przebiegu trasy.
Idąc przez długą posesję nikogo nie spotkaliśmy. Dopiero na samym końcu, przy
drugiej furtce stało dwóch rozmawiających ze sobą facetów i jedna kobieta.
Kiedy nas zobaczyła, powiedziała chłodnym głosem ‘two lari per person’, po czym
szybko odwróciła głowę na bok, jakby wstydziła się tego, co mówi. Koniecznie
chciała uniknąć kontaktu wzrokowego. Dotychczas nie tak wyglądała gruzińska
gościnność. Wystarczyło się uśmiechnąć i powiedzieć coś miłym głosem, a
zdecydowanie inny byłby odbiór wspomnianego miejsca. Niestety nie pozostaje mi
nic innego, jak powiedzieć kilka złych słów o właścicielach omawianego terenu. Góry
zdecydowanie nie uczą podobnego podejścia do ludzi, stąd nie znając gospodarzy,
mogłem jasno stwierdzić, że nie byli ich pasjonatami, ani nawet nie mieli ich w
sercu, pomimo wspaniałego miejsca zamieszkania. Z drugiej strony, nie ma innej
możliwości przejścia na drugą stronę posesji. Może jest…, ale ścieżka, którą
proponują mapy nie jest polecana, ponieważ szlak jest ultra uciążliwy od tej
strony, o czym opowiem, opisując naszą drogę zejścia. Na razie w skrócie
powiem, że tuż przed wejściem na teren prywatny ścieżka zakręca w lewo, zieloną
polaną pod górę – w stronę lasu. Mielibyśmy piękną alternatywę pozwalająca
ominąć chłodnych ludzi bez serc do gór, ale niestety od początku lasu,
stromizna szlaku oraz luźno leżące kamienie i płynąca woda całą szerokością drogi
powoduje, że wejście na lokalne wzniesienie „wypruje” nas całkowicie z sił,
tylko po to, aby dostać się na mało znaczące 2350 m n.p.m. Zdecydowanie nie
warto męczyć się na początkowym fragmencie trasy walcząc z jej uciążliwościami.
W ramach ciekawostki dopowiem, że można wybrać wspomniany szlak w drodze
powrotnej, żeby ominąć nieszczęsną posesję. Tak też zrobiliśmy. Przy drugiej
furtce oczywiście zapłaciliśmy właścicielom, ale Basi mina mówiła wszystko, co
o tym myśli. Nie chodziło o pieniądze, ale o bezduszność i chłód serc. Podobni
ludzie powinni być opisywani w relacjach niekoniecznie z dobrej strony, żeby inni
zobaczyli, że coś jest nie tak. To właśnie zrobiłem… Najlepiej, gdyby turyści
wydeptali tuż za ogrodzeniem nową ścieżkę, pokazując gospodarzowi, jaki mają
stosunek do niego. Co innego, gdyby ci ludzie podeszli do turystów z innym
nastawieniem.
INNY
CHARAKTER GÓR
Przeszliśmy
na drugą stronę prywatnego terenu. Odtąd wąska ścieżka wydeptana w trawie
zakręcała powoli łukiem w lewą stronę, prowadząc wzdłuż granicy lasu. Po prawej
nadal ciągnęły się zielone polanki. Jako że szliśmy od północnej strony pasma
górskiego, spodziewałem się znacznego chłodu, wilgoci i w ogóle odmiennych
warunków. Tutejsze góry w całości porastały brzozowe lasy, a nieco dalej,
pomiędzy drzewami, widniały kwitnące rododendrony. Bardzo nisko, jak na te same
kwiaty w innych częściach gór. Zazwyczaj pojawiały się od wysokości 2450 m
n.p.m. Ten dzień chyba dla każdego był ciężki. Każdy z nas czuł ‘zmęczenie
materiału’, a inny charakter szlaku pogłębiał wspomniane uczucie. Nie mieliśmy
nasłonecznionych stoków, szliśmy przez zarośla, a ścieżka wiła się pomiędzy
drzewami. Podobny stan rzeczy działał na psychikę, ponieważ mieliśmy
świadomość, że podczas wcześniejszych dni wędrowaliśmy piękniejszymi trasami,
gdzie od początku podziwialiśmy sielankowe widoki. Początek nie zachwycał, a w
głowach krążyła chłodna myśl: ‘two lari per person’, które odtąd powtarzaliśmy.
O ile miałem sporo sił, to jakoś głowa „nie pchała” mnie dalej. Nie
podpowiadała mi: ‘idź dalej, wyżej!’. Dosłownie zabrakło „napędu nóg” od strony
psychiki. Szedłem tylko dlatego, bo Damian i Basia też podchodzili… Basia
również czuła zmęczenie po kilku intensywnych poprzednich dniach. Damian z
kolei nadal miał przeziębienie, mocny katar i bolało go gardło. Na dodatek z
powodu choroby, nie pomyślał o butach, żeby je wysuszyć obok pieca lub przynajmniej
w okolicach kaloryfera. Przez to wędrówkę dzisiejszego dnia rozpoczął w
przemokniętych butach. Nieświadomie stworzył idealny „materiał” na pogłębienie choroby,
o czym nawet wspomniał nasz gospodarz wieczorem.
Idąc
szlakiem, już po kilkunastu minutach dotarliśmy do punktu na wysokości 2200 m
n.p.m., gdzie zobaczyliśmy pierwszy, duży płat śniegu. Dodatkowo płynął tędy
dość szeroki potok, z większym kamieniem na środku. Żeby przejść na drugą
stronę, nie pozostawało nic innego, jak przeskoczyć na niego i dalej – na drugi
brzeg. Znając właściwości podeszwy Vibram, od razu odrzuciłem możliwość wskoczenia
z rozpędu na kamień wystający z wody, ponieważ Vibram w ogóle nie trzyma się
mokrej powierzchni. Mam nawet wrażenie, że każde zwykłe buty mają lepszą
przyczepność w podobnych warunkach niż markowa podeszwa… Na mokrych kamieniach
po prostu „jeździ”. Nie czuć żadnego tarcia ani przyczepności. Powiedziałem o
tym na głos. Basia podpierała się kijkiem. Stawiała kroki wolno, ale stabilnie.
Damian z kolei próbował wskoczyć z rozpędu na kamień, po czym chciał wybić się
na drugą stronę potoku. Niestety podeszwa Vibram w ogóle nie radzi sobie w
takich warunkach. Wystarczyło, że Damian dotknął jego powierzchni, ale nie
zdążył ustać nawet na chwilę. Od razu pośliznął się obiema nogami i wpadł od
lewej strony biodrem do małej kaskady, zalewając całkowicie buty górską, zimną
wodą oraz w większości spodnie aż do pasa. Po tym zdarzeniu bardzo szybko
wyskoczył z potoku na drugi brzeg. Dobrze, że tylko się nieco poobijał, a nie
złamał sobie kości biodrowej. Zapytałem Damiana, czy wracamy, ponieważ miał
wszystko mokre od pasa w dół, a w szczególności buty, w których łatwo mógł się
jeszcze bardziej doprawić. Po dłuższej chwili namysłu odpowiedział, że idzie
dalej pomimo braku sił, zmęczenia i teraz przemoczenia. Mieliśmy tylko
nadzieję, że przynajmniej szybko dotrzemy do nasłonecznionych stoków, dzięki
czemu będzie mu ciepło oraz ubrania będą mogły wyschnąć.
PRZYKŁAD
POKAZUJĄCY JAK DZIAŁA PSYCHIKA W GÓRACH
Odtąd
szliśmy spokojnym krokiem w zacienionym lesie, gdzie pojawiało się coraz więcej
rododendronów. Za chwilę przechodziliśmy na drugą stronę płatu śnieżnego.
Szedłem jako pierwszy, żeby wybijać ślady. Po 25-ciu minutach osiągnęliśmy
wysokość 2300 m n.p.m. Jako że szlak zaczyna się od poziomu 2087 m n.p.m., to
mogliśmy powiedzieć, że to już coś… Mimo wszystko, nie staliśmy nawet na równi
z lokalnym wzniesieniem z wieżą. Ten na razie nijaki dla mnie szlak wynagrodził
mi pierwszy piękny widok. Wyłoniła się Ushba na tle niebieskiego nieba. Cieszyłem
się bardzo, ponieważ mogliśmy ją zobaczyć w pełni i na dodatek z dość małej
wysokości. Dotychczas musieliśmy wchodzić na co najmniej 3000 m n.p.m., aby móc
ją dostrzec. Wystarczyło, że nie osiągnąłeś wspomnianej wysokości przed godziną
11.30, a już nie miałeś możliwości, aby podziwiać dwuwierzchołkowy, rogaty
szczyt z powodu chmur, które go „ucinały”. Góry rządzą się swoimi prawami,
dlatego musimy dostosowywać nasze plany do procesów chmurotwórczych, a nie
próbować je dopasować pod siebie… Zapamiętajmy sobie oczywistą prawdę: nie
przesuniemy wschodu słońca, nie zmienimy pór powstawania chmur, nie
spowodujemy, że śnieg stopnieje szybciej, nie przedłużymy dnia, ani nie
przyspieszymy kwitnięcia kwiatów. Z omawianym zjawiskiem najczęściej spotykam
się w Tatrach, gdzie tłumy turystów wyruszają zbyt późno, po czym nie mają
żadnych widoków lub tylko częściowe. Niestety chmur nie można przespać. Trzeba
je wyprzedzać… Od tego momentu dostałem jakby nowego przypływu sił. Wiedziałem,
że problemem nie jest ich wyczerpanie, ale dotychczasowy brak motywacji, który
wynikał chyba z faktu, że podczas poprzednich dni początki szlaków były
znacznie piękniejsze i widowiskowe. Dotychczas czegoś mi brakowało. Jednak
widok Ushby zachęcił mnie, aby iść coraz wyżej, ponieważ chciałem zobaczyć
więcej i więcej. Wraz z osiąganiem coraz wyższych poziomów góra odsłaniała się
bardziej, a obok niej „wyrastały” kolejne, białe góry. Odcinek leśny jeszcze
trochę nam zajął. Ścieżka w czterech miejscach przechodziła na przemian przez
większe płaty śnieżne oraz rododendrony.
PIĘKNO
DALSZEJ TRASY
Dotarliśmy
na wysokość 2450 m n.p.m. Odtąd rododendrony tworzyły zwarte skupiska. Ich
gęstość nie pozwalała na jakiekolwiek zboczenie ze szlaku. Płaty śnieżne z
kolei tworzyły ciąg w linii prostej, ponieważ śnieg wypełniał zagłębienie
terenu w postaci żlebu. Czym podchodziliśmy wyżej, tym przybywało bieli. Jej
skupiska stawały się większe i dłuższe. Na piątym z nich nawet mieliśmy trudność,
aby odnaleźć właściwą ścieżkę, ponieważ całkowicie została przysypana. Gdzieś
wyżej, po lewej stronie, znalazłem jej dalszy ciąg, dlatego wykorzystałem śnieg
do poprowadzenia śladów w linii prostej. Powyżej ścieżka wiodła pomiędzy
rododendronami. Tych nie brakowało. Tymczasem Ushba pokazała się nawet z jej
podstawą. Dopiero teraz mogliśmy dostrzec, jak jest piękna. Po prawej dostrzegliśmy
kolejny biały szczyt. Panorama ośnieżonych gór otwierała się coraz bardziej – z
każdym metrem osiąganej wysokości. Widoczna stromizna, kończąca jednocześnie
serię wielkich płatów śnieżnych wyznaczała ostatni fragment męczącego podejścia.
Dotarliśmy na piękny teren, gdzie szlak rozgałęział się na dwie możliwości. W
lewo prowadził na nieoficjalne zejście do Ushguli, pozwalające ominąć posesję,
którą nazwaliśmy ‘two lari per person’, a w prawo prowadził szlak właściwy –
pozwalający na wejście na Gvibari. Pamiętałem słowa gospodarza, który
powiedział, że na Latpari Pass, jeszcze może być za wcześnie, ponieważ w
okolicach Gvibari zalega jeszcze zbyt dużo śniegu. Poleca przechodzić wspomniany
kawałek trasy dopiero w sierpniu. Wcześniej nie ma co liczyć na możliwość
dotarcia do przełęczy Latpari. Z drugiej strony pomyślałem sobie, że będę
szczęśliwy, gdy uda nam się dotrzeć na szczyt Gvibari, ponieważ z poziomu
wioski widzieliśmy, ile zalega na nim śniegu oraz że okoliczne szczyty w
całości są pokryte grubą warstwą bieli, pomimo że wyższe góry w sąsiednich
pasmach górskich już dawno zakwitły jaskrami alpejskimi… Od wysokości 2450 m
n.p.m. szlak bardzo mi się podobał, ponieważ zacienione lasy brzozowe
przeminęły (a te drzewa kojarzą mi się z nizinami). Odtąd jedynie kwitły piękne
rododendrony i na dodatek mieliśmy bajeczny widok na Ushbę. Zanim wyruszyliśmy
dalej, zatrzymaliśmy się na rozstaju dróg, ponieważ z ziemi wybijało źródełko z
zimną wodą. Każdy z nas się jej napił i schłodził twarz. Słońce mocno
przypiekało. A czym wyżej, tym bardziej czuliśmy jego promienie.
Dalsza
ścieżka przecinała poziomo długie zbocze górskie. Przeszliśmy więc spory
kawałek, nie osiągając dodatkowej wysokości. Zamieniliśmy jednak zbocze na
inne, które częściowo porastały trawy, a na niej z kolei kwitły dorodne żółte
jaskry. Piękne kwiaty, gdzie w tle mieliśmy ciąg białych szczytów, w tym Ushbę,
przyciągały wzrok. Pozioma, długa ścieżka przebiegała przez zwartej budowy
rododendrony. Na jej końcu „wyrastało” trawiasto-rododendronowe wzniesienie,
którym podchodziliśmy stopniowo do góry. Dosłownie za chwilę doprowadziło nas
ono do niesamowitego zagłębienia terenu, które bardzo przypominało mi
Mięguszowiecki Kocioł w drodze na tak zwaną Przełęcz pod Chłopkiem w polskich
Tatrach. Miałem wrażenie, że przebywamy w bardzo podobnym miejscu, tyle że w
porównaniu ze szlakiem na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem wchodziliśmy do
jego wnętrza. W kotle zalegało mnóstwo śniegu. Opierał się nawet na stromych
zboczach. W jego zagłębieniu leżało mnóstwo wielkich głazów. Jeden z nich
wykorzystaliśmy jako punkt postojowy. Miejsca wystarczyło dla każdego, a z
racji, że tworzył naturalny stół, mieliśmy gdzie rozłożyć się z jedzeniem. Podobało
mi się również pobliskie otoczenie, ponieważ dookoła kwitły żółte dorodne
jaskry. Jako że czerwony i rudy cicik zawsze są ze mną na trasie, obowiązkowo
zrobiłem im zdjęcie na jednym z głazów na tle wyższych gór. Na czerwonym ciciku
położyłem dodatkowo jeden żółty kwiat, jak gdyby miał go we włosach.
Wystarczyło kilka minut, aby poczuć jak mocno przypieka słońce. Czuliśmy wręcz
upał. Damian dzięki temu mógł osuszyć ubrania znacznie szybciej, ale buty
potrzebowały znacznie więcej czasu.
Po
dłuższej przerwie wyruszyliśmy wyżej. Widzieliśmy, że ścieżka prowadzi do
strefy śniegów, a przebywaliśmy dopiero na wysokości 2650 m n.p.m. To
oznaczało, że od poziomu około 2800 m n.p.m. spodziewaliśmy się ustępującej
zimy. Pomimo, że na sąsiednich górach zima „trzymała” dopiero od wysokości 3200
m n.p.m., to na Gvibari trwała w najlepsze od poziomu 2800 m n.p.m. Północny
układ zboczy plus dodatkowa naturalna osłona w postaci całego, zaśnieżonego,
nieco wyższego pasma górskiego znajdującego się tuż za naszą granią powodowała,
że panowały tu zupełnie inne warunki, nieco spóźnione względem otoczenia. Było
to dla nas nowe doświadczenie, ponieważ przeszliśmy szlaki należące do dwóch sąsiednich
pasm górskich, gdzie wiosna „zajęła” znacznie wyżej położone tereny. Tamtejsze
góry w czerwcu głównie porastały trawy i niezliczone miliony różnokolorowych
kwiatów, a na Gvibari nawet co innego pokrywało niżej położone zbocza… U jego stóp
rosły brzozowe lasy, przeplatające się z rododendronami. Dalej rododendrony
szczelnie porastały góry aż do wysokości 2800 m n.p.m. Powyżej pojawiały się
niewielkie trawiaste polany, nad którymi zalegały jeszcze duże masy śniegu. Jak
wielkie, mieliśmy się przekonać za chwilę. Podchodząc ponad poziom naszego
kotła przypominającego fragment polskich Tatr, ścieżka prowadziła stromizną
przez gęsto rosnące rododendrony. Na ich kwitnięcie jeszcze miała przyjść pora.
Być może od połowy lipca, ponieważ od północy zima ustępowała znacznie wolniej.
Słońce oświetlało w mniejszym stopniu miejscowe stoki oraz promienie padają pod
mniejszym kątem, przez co rośliny otrzymują mniej ciepła niż te same na
południowych zboczach, rosnące na tej samej wysokości.
BŁĄD NA
MAPIE NR 2
Na końcu
rododendronowej stromizny dotarliśmy na wysokość 2780 m n.p.m. Przed nami
widniała piękna, trawiasta polana z żółtymi jaskrami alpejskimi. W tle mieliśmy
bajeczny widok na sporą część Kaukazu. Ushba królowała na tle innych gór, ale
obok niej stało jeszcze czterech sąsiadów w bieli, którzy również zachwycali
swoim pięknem. Na lewo od Ushby widzieliśmy niższe góry, które tworzyły ciąg w
linii prostej. Ich szczyty częściowo były pokryte śniegiem, pozostałym po
zimie. Taka panorama działała na wyobraźnię, ponieważ mogliśmy dostrzec stąd,
jak długim pasmem jest Kaukaz, a przecież patrzeliśmy tylko na jego mały
wycinek… Tuż ponad rododendronami, nagle rozpoczęły się śniegi. Mieliśmy
wrażenie, że wchodzimy na główną grań, ale kiedy podeszliśmy nieco wyżej
dostrzegliśmy, że jest jeszcze widoczna jedna linia, położona równolegle do
naszej, w odległości kilkuset metrów przed nami. Tworzył ją ostatni ciąg śnieżnych
grani. Dopiero stamtąd mogliśmy wejść na szczyt Gvibari. Z oddali zauważyliśmy
charakterystyczny drogowskaz na przełęczy o tej samej nazwie 2943 m n.p.m. Mapy
elektroniczne podają wysokość 2972 m n.p.m., ale to by świadczyło, że przełęcz
jest wyższa o 30 m niż dwa sąsiednie wierzchołki… Takich błędów na mapach
Gruzji jest znacznie więcej, dlatego każdą informację trzeba weryfikować. Co
ciekawe, poziomice są dobrze oznaczone, stąd właśnie od nich biorę punkty
odniesienia pozwalające określać moje prawdziwe położenie. Grań pokryta śniegami
tworzyła w przybliżeniu prostą linię, średnio przebiegającą na wysokości 2850 m
n.p.m. Pomiędzy nią a szczytem Gvibari mamy niewielkie, ale dość długie
zagłębienie terenu. W całości wypełnia je gruba warstwa śniegu – od jednego do półtora
metra. Przecinają ją liczne głębokie pęknięcia. Na jej początku zauważyłem
suche, brązowo-czerwone patyki wystające z białej powierzchni. Od razu rzuciłem
hasło: ‘pamiętajcie, jak będziemy wracać, to idziemy na badyle i w lewo’. Przejście
do przełęczy Gvibari z drogowskazem na razie uznaliśmy za niemożliwe z racji
uciążliwego, mokrego śniegu.
Jeszcze jedno spojrzenie na ścianę Bezingi
I jeszcze jeden widok na Ushbę
WEJŚCIE
NA SZCZYT GVIBARI 2943 m n.p.m.
Znaleźliśmy
inną drogę, która bezpośrednio prowadziła na szczyt Gvibari 2943 m n.p.m., Ta z
kolei pozwalała w większości ominąć trudności. Idąc obrzeżem wielkiej warstwy
bieli dotarliśmy na wierzchołek, pomijając przy tym przełęcz z drogowskazem.
Przecięliśmy tylko nieznaczny fragment wielkiego skupiska śniegu. Przez całą
zimę pod kopułą szczytową nawiało około trzech metrów śniegu o bardzo dużym
nachyleniu. Jako że Damian miał mokre buty, wydeptałem w nim stopnie, a później
je utwardzałem, żeby się nie zapadały. Szczyt Gvibari wyglądał zupełnie
inaczej. Jako że od południowej strony docierało mnóstwo światła słonecznego, nie
zalegała na nim nawet najmniejsza ilość bieli. Dosłownie kilkanaście metrów
dalej, na południowych stokach nie tylko rosła trawa, ale również gęsto kwitły
różnokolorowe kwiaty. Dopiero teraz mogliśmy dostrzec, jak wielka jest różnica
w porach roku na odcinku zaledwie kilkudziesięciu metrów… Wszystko zależało od
kąta padania promieni oraz długości czasów nasłonecznienia. Na głównym wierzchołku
postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę. Słońce przypiekało, dlatego mogliśmy
zdjąć buty i pozwolić odpocząć stopom. Trzeba przyznać, że początkowa niechęć
do dzisiejszego szlaku, bardzo szybko zamieniła się w radość od momentu, kiedy
góry stopniowo ukazywały nam Ushbę i jej sąsiednie szczyty. Teraz mieliśmy
naprawdę piękny, bajeczny i cudowny widok na wiele pasm górskich, naszą wioskę
oraz… trasy z poprzednich dni.
Gvibari
dawał niesamowitą możliwość podziwiania wysokich gór z każdej strony. Teraz
rozumiałem, dlaczego ta trasa według przewodników i różnych rankingów jest
uważana za drugą najpiękniejszą w Swanetii. Chociaż sam szlak nie przebiega w
ciekawym terenie, ponieważ wcześniej mieliśmy okazję podziwiać lepsze trasy
dojściowe, to jednak panorama 360 stopni rekompensowała wszelkie braki i
niedogodności. A co widzieliśmy ze szczytu Gvibari? Na pierwszy plan wysuwała
się bezimienna góra, na którą codziennie patrzyliśmy z korytarza łączącego
pokoje o wysokości 3242 m n.p.m. Z tej perspektywy wyglądała przepięknie. Z
każdej jej strony opadały „zamszowe”, zielone i trawiaste zbocza, a główny
wierzchołek (trzeba pamiętać, że omawiana góra składa się z trzech szczytów)
przysypany był jeszcze około 5-metrową warstwą śniegu, co miałem okazję
sprawdzić, będąc tam wczoraj. Na prawo od niej ciągnie się biała Ściana Bezingi
przyciągająca swoim pięknem każde oko. Nad wszechobecną zielenią górują
najwyższe szczyty, które przez cały rok pokrywa gruba warstwa bieli. Na tle
niebieskiego nieba wyglądają fenomenalnie. Idąc dalej w prawo, widzieliśmy
naszą trasę z drugiego i trzeciego dnia oraz grań, którą przeszedłem z
Damianem. Za nami ciągnęło się całe pasmo górskie, gdzie kulminację osiągało na
górze Dadiashi 3536 m n.p.m. Właśnie ono w całości pokrywały grube warstwy
śniegu, które z kolei napędzały o tej porze roku procesy chmurotwórcze
wynikające z konwekcji, ponieważ ich duże ilości dostarczały „materiał” do
produkcji pary wodnej i wilgoci. Odwracając się dalej w prawo, patrzyliśmy na rejon
przełęczy Latpari, wciśniętej gdzieś pomiędzy dwie skaliste góry: Gorvashi 3051
m n.p.m. i Mushuri 3142 m n.p.m. W ich okolicy panowały zupełnie surowe
warunki. Miałem wrażenie, że widoczne szczyty są jeszcze niedostępne, a w
okolicach przełęczy Latpari było jakoś ciemno, ponuro… Nie podobała mi się jedynie
widoczna z dużej odległości szeroka droga poprowadzona głównymi wierzchołkami,
gdzie nawet widniały jakieś słupy. Bardzo przypominała mi wielką ranę, jaką
zadano górze Śnieżka, przecinając ją na pół „ulicą”. Takie rzeczy powinny być
całkowicie zabronione ze względu na piękno krajobrazu i ochronę przyrody.
Rozjeżdżanie wszystkiego co się da autami, mamy już bardzo mocno przerobione w
polskich górach. Wygodnictwo i dobrobyt niestety nie tylko ogłupiają ludzi,
którzy nie potrafią z niego właściwie korzystać, ale również przyczynia się do
niszczenia świata przyrody. O tyle dobrze, że droga znajdowała się jakieś 6 km
od nas, dlatego aż tak bardzo nie „straszyła”. Przed nami, w oddali, widniał
bardzo długi ciąg białych gór, gdzie głównym szczytem jest wyróżniająca się Ushba.
W jej stronę spoglądaliśmy najczęściej. Ale to nie wszystko, co mogliśmy
zobaczyć. U stóp Gvibari patrzyliśmy na Ushguli, a przynajmniej na jej widoczną
część oraz mieliśmy bardzo pięknie wyłożoną, jak na dłoni, dolinę Enguri – aż
po sam lodowiec Shkhara. Z wierzchołka mogliśmy prześledzić cały przebieg
popularnego szlaku na lodowiec, który stąd wyglądał przepięknie.
Na
szczycie pozostaliśmy na kilkadziesiąt minut, ponieważ dopiero powstawały
pierwsze malutkie chmury cumulus humilis (oznaczają stabilną, słoneczną pogodę).
Wierzchołek osiągnęliśmy kilka minut po godzinie 12.00. Mieliśmy zatem jeszcze
mnóstwo czasu. Nie spieszyło nam się nigdzie. Mając tak piękne widoki,
dosłownie chłonęliśmy je z każdej strony. Nie mogliśmy nasycić nimi naszych
oczu. Basia i Damian zachwycali się tutejszymi panoramami. Ja również. Każdy z
nas odpoczywał. Nikt nie wspominał o powrocie, ponieważ niesamowite widoki z
każdej strony zachęcały, aby pozostać na górze trochę dłużej. Ciągle nie
spotkaliśmy ani jednej osoby.
Widok ze szczytu Gvibari 2943 m n.p.m.
SAMOTNY
RAJD GRANIĄ W STRONĘ LATPARI PASS
Po około
25-ciu minutach, kiedy zjedliśmy porządny posiłek zagryzany „radzieckimi”
ciastkami, Basia i Damian postanowili, że zostają na szczycie. Jako że na
niebie nie przybywało chmur, zastanawiałem się nad dalszą wędrówką na Latpari
Pass. Szczerze? Nie widziałem możliwości, aby tam dotrzeć, ponieważ patrzyliśmy
na odległe o 5 km ośnieżone góry. Szlak z Gvibari na przełęcz Latpari miał z
kolei aż 6,7 km długości w jedną stronę, co wymagałoby przy obecnych warunkach
ogromnych ilości czasu. Pomyślałem, że pójdę samotnie wzdłuż widocznej grani,
po czym zobaczę, jak sytuacja wygląda dalej. Jeśli napotkam grube warstwy
śniegu, to najzwyczajniej zawrócę i będę cieszył się tym co przeszedłem,
ponieważ z Gvibari mieliśmy i tak już najwyższej klasy panoramy. O moich
planach powiedziałem Damianowi i Basi. Dla Damiana panowały idealne warunki,
ponieważ słońce mocno grzało, dzięki czemu mógł suszyć buty. Ból gardła i katar
jeszcze nie ustępowały. Zanim wyruszyłem, sprawdziłem wzrokowo jak wygląda moja
dalsza trasa. Czekał mnie blisko pięciokilometrowy marsz w jedną stronę.
Tutejsza grań bardzo przypominała mi tę znaną z polskich Tatr na odcinku
Kasprowy Wierch – Świnicka Przełęcz, tyle tylko, że wszędzie kwitło mnóstwo
żółtych kwiatów. Wiedziałem również, że przez najbliższe 4,5 km będę stopniowo
obniżał wysokość aż do poziomu 2700 m n.p.m. To oznaczało, że gdzieś pod koniec,
czekało na mnie ponownie strome i męczące podejście. Z drugiej strony, niższa
wysokość oznaczała więcej zieleni i pięknych, różnokolorowych kwiatów. Szybko
przeliczyłem wyznaczony szlak na czas, jaki będzie mi potrzebny na dotarcie do
punktu oznaczonego jako ‘najbliżej jak się da do przełęczy Latpari’. Pomimo
dłuższej trasy, którą dotychczas przeszliśmy, miałem jeszcze mnóstwo sił.
Przed rozpoczęciem
biegu zjadłem trochę kabanosów, ciastek, orzechów i bakalii. Wypiłem pół litra
izotonika. Postanowiłem, że zostawię plecak z rzucającym się w oczy czerwonym
cicikiem, a na przełęcz wyruszę na lekko, bez niczego. O siły się nie
martwiłem, o picie też nie, ponieważ w rejonie dużych skupisk śniegu na pewno
musiał wypływać jakiś strumyk powstały z roztopów. Damianowi i Basi
powiedziałem, że w jedną stronę będę iść około godzinę, po czym zawrócę. Nie
liczyłem, że dotrę do samej przełęczy Latpari, dlatego sądziłem, że tyle czasu
mi wystarczy. Pomachałem jeszcze ręką moim kompanom, po czym wystartowałem. Czułem,
że jeszcze miałem dużo sił, dlatego widząc jaką strukturę ma grań, postanowiłem
zrobić bieg na 4 km. Nie tworzyła ona w ogóle tak zwanych ostrych brzytw, a
raczej na całym odcinku przyjmowała kształt zaokrąglonej powierzchni o
szerokości kilku metrów, stopniowo opadającej po obu stronach. Taka forma zachęcała
do biegu. Ze szczytu Gvibari zszedłem po wąskim pasie śniegu, przecinając go,
po czym wyrównałem do głównego ciągu grani. Odtąd kwitły wszędzie piękne
kwiaty, a w wielu miejscach rosła już nawet zielona trawa. Biegłem tak aż do ósmej
minuty. Pomiędzy lokalnymi wzniesieniami wypatrzyłem jeszcze do połowy
zamarznięty staw. Wzdłuż niego ciągnął się jasno-niebieski płat śniegu pod
powierzchnią lustra wody. Obowiązkowo wykonałem kilka zdjęć. Dalej nie robiłem
przystanków. Stopniowe obniżanie terenu powodowało, że bieg sprawiał mi
przyjemność. Ciągnąłem tak aż do pierwszej przełęczy, która nie ma nazwy.
Znajdowała się na wysokości 2808 m n.p.m. Stanąłem przed pierwszą z dwóch
ośnieżonych gór, które z Gvibari wyglądały surowo. Za sobą miałem 4,5 km trasy
od miejsca odpoczynku Damiana i Basi. Ścieżka skręcała w lewą stronę, okrążając
górę bez nazwy o wysokości 3051 m n.p.m.
Wiedziałem,
że pomimo dobrego tempa, nie będę miał zbyt wiele czasu na jej okrążanie,
ponieważ w dużej mierze pokrywała ją gruba warstwa bieli, a trasa dłużyła się i
to bardzo. Dodatkowo musiałbym torować w mokrym, zapadającym się i ciężkim
śniegu, co zabrałoby mi mnóstwo czasu oraz sił. Mapa pokazywała jeszcze jakąś
ścieżkę, dzięki której nie musiałbym okrążać góry, ale w praktyce ani na niej,
ani w terenie nic nie widziałem. Na mapie urywała się gdzieś w 1/3 długości
zbocza prowadzącego do przełęczy Latpari, a w terenie całe zbocze pokrywała
gruba warstwa nieprzetartego śniegu. Przejście odcinka o długości około 1,5 km
w takich warunkach śmiało można by nazwać mordownią lub trasą do zżerania
czasu, bo postępu żadnego bym nie zobaczył. Z tego powodu postanowiłem pójść
według sztuki, czyli oficjalnym szlakiem, tym bardziej, że widziałem jego
dalszy przebieg. Z drugiej strony, na pierwszym planie widniały trzy większe
płaty śniegu. Jedynie pomyślałem, dokąd uda mi się dotrzeć, bo patrząc
realistycznie, nie widziałem możliwości osiągnięcia przełęczy Latpari. Z
najniższego punktu kończącego grań (2808 m n.p.m.) skręciłem w lewo. Rozpocząłem
podejście okrążające widoczną przede mną skalistą górę. Początek szlaku
zachwycał, ponieważ wędrowałem przez trawiastą polanę pełną kwiatów. Za kilka
minut przecinałem pierwszy biały płat. Zajął mi blisko 10 min. W mokrym śniegu
musiałem wybijać każdy ślad, ponieważ w wielu miejscach było głęboko. Trochę
męczył mnie fakt, że nie widziałem postępu, a czas nieubłaganie upływał.
Znacznie
wyżej, ponad pierwszym skupiskiem bieli, zauważyłem ścieżkę prowadzącą na
lokalne wzniesienie, za którym przeszedłem na drugą stronę zbocza. Dzięki temu
odsłoniły się przede mną wspaniałe widoki. Mogłem stąd podziwiać żywo zielone łąki,
w całości pokryte kwiatami w kilku kolorach. Najbardziej jednak fascynowały
mnie niewielkie polanki położone dużo powyżej poziomu łączącego oba płaty
śnieżne. Tamtejsza zieleń przyjmowała intensywny odcień, a w trawach rosło
mnóstwo żółtych jaskrów alpejskich. Często spoglądałem w ich kierunku. Powyżej
kwiatów widniało niebieskie niebo, wolne od chmur. Drugi płat okazał się bardziej
rozległy. Wiedziałem, że pomału upływał ustalony przeze mnie czas, który
przewidywałem na przejście szlaku, ale postanowiłem jeszcze trochę spróbować,
aby mieć pełen obraz, czy jest możliwe dotarcie do przełęczy Latpari w obecnych
warunkach. Śnieg wypełniał większy kocioł pomiędzy dwoma opadającymi zboczami,
dlatego też nagromadziło się go tutaj znacznie więcej. Powoli wybijałem kolejne
ślady, a jednocześnie stromo podchodziłem ku górze. Niestety nie zauważałem,
żebym jakoś znacząco okrążył skalistą ścianę. Dopiero wychodziłem poza jej
główny obrys. Ponownie jak pierwszy biały odcinek, ten również stał się
miejscem do „pochłaniania” czasu bez widocznego postępu. W okolicach lokalnej
przełęczy 2808 m n.p.m. wypatrzyłem, że coś biegnie w moją stronę. Biszkoptowy
pies zauważył mnie z daleka, dlatego zaczął biec bardzo szybko w moją stronę.
Pierwszy płat pokonał bez przystanku – w jednym ciągu. Trawiasty odcinek
pomiędzy śniegami równie sprawnie mu poszedł. Na drugim nagromadzeniu bieli
nadal biegł, ale nieco wolniej. Kiedy dotarł do mnie, pogłaskałem go, a on z
radości położył się na śniegu, otwarł pysk i w ten sposób zaczął zjeżdżać po
zboczu, jakby chciał się schłodzić całą powierzchnią ciała. Kiedy przeszedłem
na drugą stronę rozległego płatu, ścieżka prowadziła skalisto-trawiastym zboczem,
gdzie szlak zakręcał w prawo. Wówczas nie miałem widoku na dotychczasową trasę.
Przede mną z kolei otworzył się widok na właściwą część góry, którą właśnie
okrążałem. Niestety największe masy śniegu, dopiero widniały przede mną… Nawet
nie próbowałem ich pokonywać, ponieważ skalistą górę plus cały wielki kocioł u
jej stóp zasypała gruba warstwa bieli. Torowanie omawianego fragmentu zajęłoby
mi około godzinę, może nawet więcej... Nie miałem aż tyle czasu, ponieważ za
granią czekało na mnie drugie tyle samo szlaku. Jako że po tej stronie szlak przez
większą część dnia jest zacieniony, to jedynie mogłem spodziewać się jeszcze
większych ilości śniegu…
POWRÓT
Za
drugim płatem, gdzie miałem widok na potężny kocioł z ośnieżoną górą podjąłem
decyzję, że wracam z powodu trudnych warunków oraz ograniczonej ilości czasu. Nie
mogłem sobie ot tak po prostu zniknąć i nie mówić nikomu, gdzie jestem. Tym
bardziej, że planowałem iść około 1h w jedną stronę, a upłynęło już 1h 30min. Spodziewałem
się również, że za górą, patrząc od strony Ushguli, nie będzie zasięgu, stąd
nie będę mógł dać znać mojej ekipie, czy wszystko jest w porządku oraz nawet gdzie
jestem. Powrót upływał mi znacznie szybciej, ponieważ płaty śniegu przecinały
moje ślady. Wiedziałem, którędy mam iść oraz nachylenie stoku powodowało, że
mogłem znacznie przyspieszyć tempo. Dosłownie w kilkanaście minut powróciłem na
lokalną przełęcz z kwiatami. Teraz patrzyłem na grań powrotną. Nawet nie
widziałem stąd Gvibari. Znając układ innych pasm górskich mogłem oszacować,
gdzie powinna być wspomniana góra. Zostało mi do niej 4,5 km, co oznaczało, że
mam do przejścia kilka lokalnych szczytów oraz trasę prowadzącą w większości stopniowaną
stromizną. Na początku poszedłem szybkim krokiem. Pomimo nieustannie wznoszącej
się ścieżki, w wielu miejscach podziwiałem polany z kwiatami. Bardzo mi się one
podobały. Czułem wielki spokój oraz najzwyczajniej wolność. Szkoda tylko, że w
jednym miejscu zalegało jeszcze sporo śniegu, bo tak bym miał okazję popatrzeć
na mały staw, w którym odbijałyby się naprzeciwległe góry. W jego pobliżu
minęły mnie trzy osoby.
NIECODZIENNE
SPOTKANIE
Jeden
chłopak uśmiechnął się, bo od razu mnie poznał. Spotkaliśmy się przecież
wczoraj, wracając z bezimiennej góry 3242 m n.p.m., gdzie podchodziliśmy przez
rajskie, kwieciste polany. Kiedy szliśmy przez trawiaste łąki prowadzące do
głównej drogi na lodowiec Shkhara, spotkaliśmy pięciu Izraelczyków. Trójka,
którą teraz widziałem, była częścią tej grupy. Podaliśmy sobie ręce, po czym
chłopaki zapytali mnie, którędy szedłem i czy byłem na przełęczy Latpari. Odpowiedziałem:
‘w tych warunkach to raczej niemożliwe. Trzeba mieć mnóstwo czasu i sił, żeby
torować mokry śnieg. Ciągnie się on setkami metrów, a każdy kolejny płat jest
coraz większy’. Na to jeden z nich odpowiedział mi, że oni nie zamierzają okrążać
oficjalnym szlakiem góry, bo wspomniana trasa jest zbyt długa, ale raczej chcą
skorzystać ze skrótu, który pozwala w linii prostej dotrzeć do Latpari Pass,
przecinając wszystkie opadające zbocza skalistego, ośnieżonego szczytu.
Powiedziałem im: ‘raczej ta sztuka Wam się nie uda, ponieważ nawet mapa
wskazuje, że ścieżka urywa się dość szybko, a przed sobą macie około 1,5 km
mokrego i głębokiego śniegu. Stracicie dużo sił i czasu’. Odpowiedzieli, że
spróbują, a jak nie będzie takiej możliwości, to zawrócą. Pożegnaliśmy się, życząc
sobie wiele dobrego, po czym poszedłem dalej – przed siebie. Idąc coraz wyżej,
w drodze powrotnej, obserwowałem postępy Izraelczyków. Nie mogłem wypatrzeć ich
na rozległym śniegu. Nie wiem, czy się poddali, czy znaleźli jakieś „tajne”
przejście, ale więcej ich już nie zobaczyłem. Trzy czarne punkty z łatwością dostrzegłbym
na białym tle. Sądząc po czasie, którego potrzebowali na pokonanie grubej
warstwy mokrego śniegu, mogłem wywnioskować, że pokonali zaledwie początek, po
czym musieli zawrócić lub próbować jeszcze oficjalnej części szlaku. Nie
widziałem z oddali wydeptanej ścieżki, co sugerowało mi, że najprawdopodobniej
porzucili swój plan A.
CIEKAWOSTKA
ZE ŚWIATA GÓR
Dla
ciekawostki podam, że po 20 czerwca 2012 roku wchodziłem na Nordend 4609 m
n.p.m. w Alpach Szwajcarskich. Na tę górę chodzi tak mało ludzi, że w całości
musieliśmy sobie torować drogę od wysokości 2700 m n.p.m., aż po sam szczyt. Ślad,
który pozostawiliśmy, utrzymywał się przez długi czas, ponieważ każdy kolejny
dzień był słoneczny. Kiedy zeszliśmy z Nordend’a i Dufourspitze po czterech
dniach, naszą ścieżkę widzieliśmy z odległości 15 km, z zielonej części Alp. Jej
przebieg można zobaczyć u mnie na blogu w relacji Nordend 4609 m n.p.m. Dlaczego o tym wspominałem?
Dlatego, że ścieżkę wydeptaną przez trójkę ludzi widziałbym z odległości około
jednego kilometra, a później dwóch, kiedy poszedłem już nieco wyżej i dalej.
POWRÓT
Mniej,
więcej w połowie biegu i częściowo szybkiego marszu sprawdziłem, czy Damian lub
Basia nie napisali mi jakiejś wiadomości. Była godzina 14.27. Teraz otrzymałem informację
z 14.24, ponieważ telefon złapał zasięg. Damian napisał: ‘gdzie jest Cić’.
Odpisałem, że na Gvibari będę maksymalnie do 30 minut. Nie chciałem wracać zbyt
szybko, ponieważ panowała idealna cisza, a widoki wręcz zachwycały. Damian i
Basia postanowili, że rozpoczną zejście, ponieważ i tak ich dogonię. Damian
zabrał mój plecak z czerwonym cicikiem. Ja tymczasem szybkim krokiem zbliżałem
się do Gvibari granią przypominającą polskie Tatry na odcinku Świnicka Przełęcz
– Kasprowy Wierch. Dotarłem tu w 20 min od wiadomości Damiana. Kiedy stanąłem
na szczycie, zobaczyłem, że ich już nie ma, jak również mojego plecaka.
Rozejrzałem się jeszcze dookoła, aby podziwiać piękną, zachwycającą panoramę
oraz zrobiłem zdjęcia. Słońce grzało bardzo mocno. Za chwilę rozpocząłem
zejście trasą, którą przyszliśmy razem. Wystarczyło, że zszedłem z około
trzymetrowej ściany śniegu, w której wybijaliśmy ślady, a zobaczyłem gdzieś w
dole, pomiędzy rododendronami Damiana i Basię. Względem mnie byli znacznie
poniżej strefy śniegów. Napisałem Damianowi, żeby na skrzyżowaniu ścieżek ze
źródełkiem nie schodził niżej, bo musiałby iść z powrotem do góry. Czując
zmęczenie i będąc przeziębionym raczej nie miałby chęci na powtórkę „z
rozrywki”. Basia i Damian mieli się tam zatrzymać, ponieważ planowałem powrót
inną trasą tak, aby nie przechodzić przez posesję ‘two lari per person’. Nie
chodziło nam o pieniądze, a o bezduszność i chłód tych ludzi. Nie chcieliśmy
tamtędy wracać, choć szlak mógłby być łatwy i przyjemny. Odtąd musielibyśmy iść
nieznaną trasą, w sumie nie wiedząc, czego się spodziewać. A co, jeśli będzie
kolejny błąd na mapie?...
Kiedy spojrzałem na wielkie pola śnieżne, od razu szukałem wzrokiem „badyli”, czyli punktu orientacyjnego, na który uwagę zwróciła Basia. Najpierw skorzystałem z trawiastego zbocza, skąd mieliśmy rano piękny widok na Ushbę i dalej – przecinałem nagromadzenie śniegu tylko tam, gdzie musiałem. Właściwy szlak prowadził przez szczeliny i spękania grubej warstwy bieli głębokich nawet na 1-1,5 m. Niecodziennie można zobaczyć tak wielkie rozstępy w nagromadzonym śniegu. Na „badylach” skręciłem w lewo, gdzie trasa prowadziła bezpośrednio na rododendronowy szlak. Później szybko nadrabiałem zaległości, ponieważ wykorzystywałem żleb wypełniony bielą. W jednym miejscu ścieżka prowadziła licznymi zakrętami w zaroślach, ale w każdym takim przypadku korzystałem ze śniegu umożliwiającego mi schodzenie w linii prostej i na dodatek z amortyzacją. Dzięki „ułatwieniu” dość znacznie przybliżyłem się do Damiana i Basia. Na odcinku prowadzącym do poziomej części szlaku dogoniłem Basię. Damian przeszedł znacznie wcześniej ten fragment i był już po drugiej stronie góry. Basia wyjawiła, dlaczego Damian tak szybko ‘wypruł’ do przodu. Poszedł na ul. Gęste Krzaki 3/4 [czytaj: przycisnęła go dwójka]. Kiedy schodziłem dalej z Basią i dotarliśmy na początek poziomej ścieżki pozwalającej przechodzić z jednego zbocza na drugie oraz znaleźć się po drugiej stronie góry, zauważyłem, że Damian minął skrzyżowanie ze źródełkiem. Rozpoczął dalsze zejście. Zadzwoniłem do niego, aby powiedzieć, żeby zawrócił. Na szczęście odebrał połączenie, dzięki czemu miał tylko kilkadziesiąt metrów drogi powrotnej.
Tymczasem ja i Basia dotarliśmy do skrzyżowania ścieżek. Teraz byliśmy w komplecie. Jako że słońce mocno parzyło, zimna woda wypływająca spod ziemi bardzo nas orzeźwiała. Nabraliśmy jej do pustych pojemników na izotoniki po dwa litry na osobę. Powierzchnia butelek szybko pokryła się kropelkami dzięki zjawisku kondensacji pary, a woda wyglądała na krystalicznie czystą. Zrobiliśmy nawet zdjęcie pokazujące jak zimna i czysta ona była. Tak, na zdjęciu również można zobaczyć, że woda jest bardzo zimna. Po dłuższej chwili odpoczynku i nacieszeniu oczu miejscowymi widokami wyruszyliśmy dalej, przed siebie, a nie w dół, tak jak przyszliśmy. Chcąc ominąć posesję ‘two lari per person’, musieliśmy przejść nieco pod górę na zielone zbocze w całości pokryte rododendronami i nieco dalej rozpoczynać zejście trawami oraz pomiędzy gęstymi krzakami rododendronów. Mapa wskazywała jakiś szlak, dlatego trzymałem się jej wskazań. Pomimo braku oficjalnych oznaczeń, ścieżkę widzieliśmy wyraźnie. Jednak za kilka minut zniknęła na trawiastym, podmokłym terenie. Starałem się iść według wskazań mapy, aby utrzymać ogólny kierunek. Dookoła słyszeliśmy strumyki i większy potok, a pod nogami chlupotała woda. Miałem wątpliwości, czy na mapie nie ma błędu, ponieważ odtąd nie mogłem dostrzec żadnej wyraźnej trasy. Po lewej stronie wystawały nawet skałki oraz widniały zarośla z mokradłami, dlatego postanowiłem, że pójdziemy przez bagnistą polankę nieco w dół, a dopiero tam skręcimy w lewo, aby wyrównać do ogólnego kierunku ścieżki zaznaczonej na mapie. Widząc, że lokalne polany szybko się kończą, a górę porastają niemal same rododendrony, rozglądałem się za możliwą trasą przecinającą tę zwartą strukturę. Schodząc podmokłymi trawami nadal szukaliśmy właściwej drogi. Przechodziliśmy z jednych mokradeł do drugich. Przez krótki moment nawet pomyślałem, że mapa wskazuje szlak tam, gdzie płynie szeroki i dość głośny potok. Na szczęście, po kilku minutach wypatrzyłem ścieżkę wydeptaną w trawie poniżej oraz wcinającą się w zwartą strukturę rododendronów. Odczuliśmy ulgę, bo odtąd wiedzieliśmy, którędy iść, nie brodząc w bagnach. Damian i tak miał wystarczająco mokre buty, aby jeszcze bardziej zwiększać swój dyskomfort. Niestety mokre buty bardzo szybko przyczyniają się do zmiękczenia skóry, przez co bardzo łatwo o odciski i ich rozerwanie. Dodatkowo w równie łatwy sposób można się przeziębić lub tak, jak w przypadku Damiana – doprawić się jeszcze bardziej.
Schodząc
strefą rododendronów w linii prostej, wytracaliśmy wysokość. Dotarliśmy do
miejsca, gdzie ponownie otwarły się przed nami zielone polany. Na dole
doszliśmy do bardzo pięknego miejsca, gdzie po lewej stronie mieliśmy półokrąg
z kwitnących w pełni rododendronów, a przed nami widniały kwiaty w różnych
kolorach. Ponownie zrobiło się sielankowo i zielono. Ścieżka dalej prowadziła w
las złożony z małych brzóz. Aktualnie przebywaliśmy nieco powyżej poziomu
kamiennej wieży położonej na lesistej górze, na którą codziennie patrzymy z
wioski. Pomimo dość niskiej wysokości polany względem Ushguli, mieliśmy widoki,
które zachwycały. Zatrzymaliśmy się na niej dłużej, aby słońce jeszcze nam przygrzewało,
żeby nacieszyć się zielenią i przede wszystkim, chcieliśmy popatrzeć na ciąg
ośnieżonych gór. Tak, nawet stąd mogliśmy je podziwiać. Wiedzieliśmy, że wioska
jest niedaleko nas, stąd nie spieszyło się nam do powrotu. Jedynie Damian
poszedł dalej z racji przeziębienia, rozerwanych odcisków i mokrych butów. Dla
niego było lepiej, żeby ich nie zdejmował, ponieważ po dłuższym postoju i
ponownym ich założeniu odczuwałby mocny ból przy stawianiu każdego kroku. Powiedziałem
tylko Damianowi, że jak już trafi na rozwidlenie dróg w dolnej części lasu, to
ma wybrać ścieżkę w prawo, a wyjdzie pomiędzy dolną a środkową częścią Ushguli,
poza prywatną posesją. Basia tymczasem położyła się na trawie i zasnęła na
dłuższą chwilę. Ja podziwiałem widoki, przyglądałem się kwiatom i po prostu
chłonąłem ciszę. Nikt tędy nie schodził oraz nie mijaliśmy żadnych ludzi. Po
dłuższej chwili mi również oczy „odpłynęły”. Zasnąłem gdzieś pomiędzy kwiatami.
Przez cały ten czas bardzo dokuczały nam gromady much. Niestety podczas
upalnych dni w górach jest ich zawsze mnóstwo. Podobnie mamy, np. na Babiej
Górze, w Sudetach ponad poziomem lasów, czy w Tatrach w części z kosodrzewiną.
UCIĄŻLIWA
STROMIZNA, O KTÓREJ WSPOMINAŁEM PODCZAS PRZEJŚCIA PRZEZ TEREN PRYWATNY –
ALTERNATYWA, KTÓREJ NIE WARTO BRAĆ POD UWAGĘ
Po około
godzinnym odpoczynku zaczęliśmy schodzić. Ścieżka wcinała się w las złożony z
młodych brzóz. Dziwiła nas tylko jej stromizna. Prowadziła tędy szeroka, ale
bardzo kamienista droga nachylona pod kątem 45 stopni! Spad był niestandardowy
jak na początkową część trasy. Za kilkadziesiąt metrów, dodatkowo na szlak
zaczęły spływać wody małych strumyków. Trasa miała bardzo uciążliwy charakter,
ponieważ dłużyła się, a za każdym zakrętem widzieliśmy kolejny, długi odcinek. Pomyśleliśmy
‘co za niewdzięczny szlak!’. Rzeczywiście ciągnął się niemiłosiernie, a końca
nie mogliśmy dostrzec. Stromizna nie ustępowała ani na chwilę. Mało tego, w
wielu miejscach ścieżka prowadziła przez wąwóz. Kiedy spojrzeliśmy za siebie,
zdziwiliśmy się, że początkowa trasa ma aż tak wielkie nachylenie. Musieliśmy spoglądać
mocno ku górze, aby zobaczyć cały widoczny przebieg szlaku. Coś podobnego
kojarzę jedynie z Bieszczad – z góry Rotunda i Kozie Żebro. Nic innego nie
przychodziło mi do głowy. Po około 25-ciu minutach stromizna nieco stawała się
łagodniejsza, ale nadal odczuwaliśmy ją w kolanach. Gdzieś pomiędzy drzewami
prześwitywała zielona polana prowadząca do wioski. Kiedy dotarliśmy do niej,
odetchnęliśmy z ulgą. Teraz mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie nie wybierali
alternatywy, żeby nie płacić ‘two lari per person’. Ponieważ stromizna jest tak
wielka, że szkoda na początku stracić większość sił na jej pokonanie. Omawiany
fragment trasy jest niezwykle uciążliwy, ponieważ kamienie wyjeżdżają spod nóg,
ciągle spływa woda, przez co jest ślisko, a kolana odczuwają bardzo mocno duży
kąt nachylenia stoku. Okazuje się, że efektem końcowym jest „zdobycie”
wysokości zaledwie 2350 m n.p.m., gdzie idąc oficjalnym szlakiem nie poczujesz
zmęczenia, a osiągniesz dokładnie to samo i znacznie szybciej… Jeśli więc
kiedykolwiek ktoś z Was będzie chciał zaplanować sobie tę trasę, polecam wybrać
opcję ‘two lari per person’, a wrócić inną – tą co my – aby zobaczyć góry z
innej perspektywy oraz żeby nie musieć dawać zarobić podwójnie bezdusznym
ludziom. Zmiana trasy zawsze wychodzi na dobre, ponieważ widzimy co innego oraz
z ciekawością przyglądamy się temu, czego jeszcze nie znamy.
Na
zielonej polance prowadzącej do wioski widziałem mnóstwo niebieskich
niezapominajek, które kojarzyły mi się z czymś pięknym. Lubię przy nich stanąć
i po prostu na nie popatrzeć. Za chwilę weszliśmy do środkowej części Ushguli,
gdzie zdążyliśmy zrobić jeszcze mnóstwo zdjęć historycznej zabudowy wioski mającej
co najmniej 900 lat. Mieliśmy idealne światło do fotografowania. Korzystaliśmy
z niego w pełni. Na niebie wisiały pojedyncze, małe chmury. W większości było
niebieskie i czyste. Jako że zegarek wskazywał godzinę 17.30, kilkanaście ludzi
kręciło się w centrum. Niektórzy ewidentnie nie pasowali do otoczenia. Widać,
że pojawił się nowy „rzut” turystów, którzy przyjechali typowo zwiedzić wioskę
i zamierzających wrócić do Mestii jeszcze tego samego dnia. A dlaczego nie
pasowali do otoczenia? Ponieważ niektóre osoby ubrały się jak na prawdziwego
„korpoluda” przystało – biała koszula z kołnierzykiem, miejskie buty oraz
eleganckie spodnie. Dodatkowo wyperfumowali się czymś drogim. Tymczasem dookoła
chodziły krowy, załatwiały się gdzie popadnie, a tutejsze ścieżki wręcz
spływały ich „guanem”. Zanim wróciliśmy do kwatery, poszliśmy do sklepu z
artykułami spożywczymi. Basia powiedziała, że kończy jej się słodkie, dlatego
chciała coś sobie dokupić. Jeszcze przed wyjazdem do Gruzji mówiłem, że
najlepiej część jedzenia zabrać ze sobą, a resztę dokupimy w drodze do Mestii
lub w samej Mestii. W Ushguli niestety ceny są bardzo wysokie z racji trudnego
transportu i dużej odległości. Snikers kosztował 8 lari, a mała paczka ciastek
aż 15 lari. Powiedziałem Basi, że ja i Damian mamy jeszcze dużo słodyczy,
dlatego nie musi tu nic dokupować. Rzeczywiście zostało nam jeszcze trochę prowiantu,
dlatego nie obawiałem się, że czegoś zabraknie. Jedzenia mieliśmy na tyle, żeby
podzielić się między sobą. Najciekawszy jednak był większy pies, który szedł z
nami przez wioskę. Idąc do sklepu, trzeba za sobą zamknąć drewnianą furtkę. Pies
tak długo kombinował, jak się wcisnąć, że w końcu przeszedł przez szczelinę, po
czym dobiegł do nas.
Dopiero
po 18.20 wróciliśmy na kwaterę. Rzuciliśmy tylko plecaki i poszliśmy na
zewnętrzny taras znajdujący się przy kawiarni gospodarza. Wspominaliśmy całą
naszą dzisiejszą trasę. Damian zdążył się wykąpać oraz uwolnić nogi od ciężkich
i mokrych butów. Teraz mogliśmy zobaczyć jak bardzo rozwalił odciski powyżej
pięt. Skóra dosłownie przypominała zwisające strzępy materiału. Cieszyłem się,
że pomimo trudów w postaci choroby, wpadnięcia do lodowatej kaskady, wędrówce w
butach z kałużami i w mokrych spodniach oraz z rozwalonymi odciskami powyżej
pięt przeszedł całą trasę bez polskiego narzekania. Zresztą Damian, podobnie
jak i Basia nigdy nie narzekali. Zawsze cieszyli się widokami, górami, a w
szczególności morzem kwiatów i ciszą, której brakuje w miastach. Chociaż
poziomy naszego doświadczenia górskiego są różne, to ekipa w naszym składzie
bardzo mi się podobała, ponieważ każdy z nas przeżywał gruzińskie góry, żył nimi
i czuł prawdziwy ich klimat. Właśnie na wyżej wymienionych rzeczach najbardziej
mi zależało – na przeżywaniu gór, a nie na ich zaliczaniu.
Ten
dzień dał nam popalić, dlatego chyba każdy z nas czuł spore zmęczenie. Wróciliśmy
dość późno, a zostały nam jeszcze przygotowania na jutro oraz zjedzenie kolacji
w miejscowej kawiarni. Kiedy gospodarz nas zobaczył, od razu się przysiadł.
Zapytał, gdzie dzisiaj byliśmy oraz jakie warunki panowały na trasie do
przełęczy Latpari, ponieważ jeszcze kilka dni temu mówił, że na grani zalega
zbyt wiele śniegu, aby można było do niej dotrzeć. Poza trzema osobami z
Izraela nikogo więcej nie spotkaliśmy na szlaku. Podobnie wyglądały wszystkie
inne nasze wyjścia. Najbardziej znana górska trasa to punkt widokowy 2980 m
n.p.m., na który weszliśmy drugiego i trzeciego dnia. Podczas pięknej,
słonecznej pogody minęliśmy nie więcej niż 15 osób w ciągu całej doby. Gospodarz
poczęstował nas winem, a nawet jego większą ilością. Kiedy nabrał śmiałości,
wziął Damiana na osobność, ponieważ miał kilka pytań do niego. Później zapytał
go o możliwość naprawy samochodu. Pomimo zmęczenia, Damian zdecydował się, że
jeszcze dzisiaj pójdzie zobaczyć wspomniane auto. Tuż przed godziną 22.00 Miriam
i Damian poszli na wioskę tam, gdzie stał jego jeep. Postawili go na jednym
prostym podnośniku, ale ciśnienie stopniowo z niego schodziło, przez co
samochód opadał. Damian zdiagnozował co może być potencjalną przyczyną
niedziałających hamulców. Postawił na dwie rzeczy. Jak się okazało – bardzo
słusznie, o czym będzie w dalszej części relacji. Wróciliśmy do pokoju. Damian
przyszedł o godzinie 23.00. Cały czas mieliśmy w głowie, że jutro nie odpuszczamy
i dopóki jest piękna pogoda, to wyruszamy w góry bez ociągania się. W końcu po
to przyjechaliśmy do Gruzji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz