środa, 27 lipca 2016

Nordend 4609 m n.p.m.

Mont Blanc z Nordend Nordend Relacja

Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Jak dojść do schroniska Monte Rosa i co trzeba ze sobą zabrać, oraz jakie trudności czekają na trasie - dowiesz się z poprzedniej relacji Dufourspitze. Jak dojechać z Polski do Zermatt komunikacją publiczną dowiesz się z relacji Breithorn.

W MONTE ROSA HUTTE
Po udanym wejściu na Dufourspitze przyszedł czas na Nordend. Bardzo chcieliśmy wejść na tę górę, ponieważ jest nieco zapomniana, ma ciekawą trasę oraz oferuje przepiękne widoki. Teraz znajdowaliśmy się w schronisku Monte Rosa Hutte. Przebywaliśmy w pokoju dla przewodników, który przed sezonem turystycznym jest udostępniony dla wszystkich. Całe schronisko nadal oczekiwało na rozpoczęcie sezonu. W środku odkryliśmy, że w pokoju, w kredensie, inne ekipy pozostawiły dużo jedzenia, które nam się przydało. W szczególności kilogramowa paczka zupy pomidorowej, dzięki czemu uzupełniliśmy zapasy o to, co lubiliśmy najbardziej. W szafce znaleźliśmy również dziwną kaszę z Tajlandii, ryż, płatki, itp. rzeczy. Wejście do schroniska prowadziło do dużego pomieszczenia z regałami na buty zastępcze oraz z wielkim stołem i dwoma ławkami. Właśnie tam najczęściej przebywaliśmy, ponieważ często gotowaliśmy zupy, żeby uzupełnić utracone kalorie po wejściu na Dufourspitze. Podczas jedzenia kolejnej pomidorówki planowaliśmy, gdzie będziemy wchodzić. Najbardziej spodobał nam się Nordend. Trasa na szczyt wyróżniała się nieprzedeptanym szlakiem, dwoma większymi mostami śnieżnymi, szczelinami lodowcowymi, ogromnymi serakami oraz ciekawą granią podszczytową. Chcieliśmy koniecznie tam wejść, żeby zdobyć nowe doświadczenie, ale również po to, żeby zobaczyć nowe rzeczy. Pogoda dzisiaj nie pozwalała na wyruszenie w góry. Chociaż świeciło słońce, to przebijało się ono zza chmur. W wyższych partiach nie mogliśmy nic zobaczyć. Nie chcieliśmy tracić sił na „bezwidokowe” przejście, które nic by nie przyniosło. Woleliśmy poczekać na dzień kolejny. Nieco wypoczęci poszliśmy spać na piętrowe prycze, gdzie wyspaliśmy się bardzo dobrze i komfortowo. W międzyczasie do schroniska przyleciała śmigłowcem ekipa techniczna mająca przygotować schronisko do sezonu. Trochę hałasowali przestawiając drewniane ściany. Zauważyliśmy, że dzięki nim, znany nam przedpokój z regałami zmienił swoje kształty i stał się znacznie większy. Nawet pojawiły się dodatkowe ubikacje. Późnym wieczorem słyszeliśmy w jadalni rozmowy, ponieważ trwało tam w najlepsze jakieś spotkanie towarzyskie. Słyszeliśmy ciągłe gadanie, które początkowo utrudniało zasypianie.

ATAK SZCZYTOWY NA NORDEND 4609 m n.p.m. I NIEUDANA PIERWSZA PRÓBA
Wstaliśmy po północy. W schronisku byliśmy sami, poza ekipą techniczną przygotowującą schronisko, której celem nie były z pewnością góry. Zaplanowaliśmy przejście tą samą trasą, co na Dufourspitze, a później, pod ostatnim podejściem na przełęcz Sattel 4364 m n.p.m. mieliśmy skręcić w lewo na lodowiec pod Nordendem. Nikt z nas nie znał trasy, ale właśnie o to chodziło, żebyśmy sami ją wytyczyli. Rozpoczęliśmy długą i żmudną wędrówkę w nocy. Na początku musieliśmy iść „drogą przez wodospad”. Jest to trasa wytyczona tuż nad schroniskiem. Kiedy stanie się ponad nim, to przed sobą widnieje stromo pochylona grań Obere Plattje. Tworzą ją dwa równoległe rzędy skał, pomiędzy, którymi znajduje się pole śnieżne, aż do wysokości 3300 m n.p.m. Trzeba iść jego środkiem. Pod powierzchnią śniegu płynął potok oraz wodospad, dlatego droga wzięła od niego nazwę. Zastanawialiśmy się tylko, kto pierwszy wpadnie do tych wód. Trasę przechodziliśmy czwarty raz, bo pierwszy raz, gdy zakładaliśmy bazę ponad granią, drugi – gdy szliśmy na Dufourspitze, trzeci – gdy wracaliśmy z niego i czwarty – idąc na Nordend. Nie lubiliśmy tego fragmentu, ponieważ dłużył się, zabierał trochę sił oraz znaliśmy go po tylu przejściach. Jedynym plusem jest fakt, że utrwalaliśmy właściwą drogę przejścia dla innych ekip, wydeptując ją coraz wyraźniej. „Drogę przez wodospad” pokonaliśmy w dłuższym czasie. Nikt z nas nie patrzył na zegarek. Martwił nas fakt, że w nocy było bardzo ciepło i zastanawialiśmy się, jakie będą warunki śnieżne powyżej. Na razie mokry i ciężki śnieg nie pozwalał skorzystać z „mocy” raków, gdzie wystarczyłoby wbijać zęby do zmrożonej pokrywy, przez co moglibyśmy przyspieszyć tempa. Co chwilę musieliśmy otrzepywać oblepione raki. Czułem się, jakbym miał założone buty z 20-centymetrową podeszwą na imprezę techno… Idąc w nocy, szukaliśmy właściwej trasy. Rozglądając się w terenie, zauważyliśmy, że wszystkie ślady z przedwczorajszego dnia zawiał wiatr. Szkoda, bo z pewnością ułatwiłyby nam zadanie.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Breithorn 4164 m n.p.m.

Breithorn wyprawa Breithorn wyprawa

Dwa lata po udanym wejściu na Mont Blanc chcieliśmy koniecznie poznać kolejny czterotysięcznik. Wiedzieliśmy, że Alpy szwajcarskie będą znacznie trudniejsze niż najwyższa góra Europy, ale mimo wszystko musieliśmy spróbować dopiero co rozpoczętej nowej przygody wchodzenia na szczyty czterotysięczników. Długo zastanawialiśmy się, które góry wybrać, a tym bardziej, które są na nasze możliwości. Nie mieliśmy przecież dużego doświadczenia alpejskiego, dlatego nie mogliśmy wybrać ambitnych szczytów wymagających typowej wspinaczki po ścianach skalnych. Raczej musiały być to trekkingowe podejścia, co najwyżej, z elementami wspinaczki. Standardowo spotkaliśmy się w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, by omówić szczegóły wyprawy: gdzie jedziemy, co zabieramy ze sobą i na jakie góry wchodzimy. Po analizach map, książek i relacji w Internecie zdecydowaliśmy się na: Breithorn (jako jeden z najłatwiejszych czterotysięczników służący do aklimatyzacji), Dufourspitze (jako najwyższy szczyt Szwajcarii i drugi najwyższy w Europie, tuż po Mt. Blanc), Nordend (jako „zapomniany” trzeci najwyższy czterotysięcznik z bardzo ciekawą drogą przejściową) i ewentualnie jakiś fragment Tour de Monte Rosa. Oboje zgodziliśmy się co do naszych wyborów, stąd szybko omówiliśmy plan wyjazdu.

NASZ DOJAZD DO ZERMATT NIE MAJĄC SAMOCHODU
Jak dojechać do Zermatt nie mając samochodu? Z Katowic i innych większych miast w Polsce jeżdżą bezpośrednie autokary do Genewy. Bilety można kupić na stronach w Internecie, wpisując hasło „bilety autokarowe”. Firm jest tak dużo, że można wybierać praktycznie każdy dzień. My zdecydowaliśmy się na 9 czerwca 2012. Kupiliśmy bilet do Lozanny (Lausanne) za 560 zł w obie strony (w 2023 roku bilet kosztuje 597 zł). Warto sobie wydrukować mapę Lozanny w powiększeniu, ponieważ z przystanku autokarowego pod stadionem Velodrome trzeba przejść jakieś 2,5 km do dworca kolejowego. Rafał przyjechał na miejsce tydzień temu, ale przez cały ten czas przeczekiwał burze i deszczową pogodę. Jedynie mógł rozglądnąć się po okolicy i poznać najbliższe ciekawe miejsca. Znalazł nawet fajne miejsce do spania, gdzie w pobliżu miał dostęp do wody i toalety publicznej. Miałem pojechać z nim w tym samym czasie, ale kiedy zobaczyłem, że w Alpach ma nastąpić pogorszenie pogody na kilka dni, to przełożyłem mój urlop o tydzień do przodu, żeby cieszyć się słońcem, bo po prostu nie przepadam za „szarówą” w górach podczas, gdy w tym samym okresie mógłbym podziwiać piękne widoki. Rafał wiedział, że przesunąłem wolne i stwierdził, że dobrze zrobiłem, bo szkoda było tracić urlop na byle jaką pogodę, w myśl zasady „dni słonecznych wolnych jest tak mało, że nie ma czasu na nic innego niż góry”. Autokar wyjeżdżał z Katowic, spod budynku przy ul. Korfantego 2, o godzinie 12.00. W 2023 roku autokary odjeżdżają z ulicy Sądowej 5, stanowiska 11-13 w Katowicach. Na miejsce jechał około 21 godzin. Wszystko zależy od kontroli na granicy austriacko-szwajcarskiej. Czasami kontrole trwają dwie godziny. Nasz przejazd kontrolowano tylko 15 min. Kiedy autokar z firmy Almabus dotarł pod stadion Velodrome, niektóre osoby zatrzymywała policja do ponownej kontroli. Na szczęście nikogo nie musieli zabierać do radiowozu. Niecałą godzinę zajęło mi dojście do dworca, mając na plecach 36kg plecak. Dlaczego taki ciężki? Ponieważ nosiłem ze sobą linę o długości 30 m oraz namiot, którego Rafał nie musiał dźwigać. Przydały mi się takie ciężary dla wzmocnienia nóg i kondycji. Tym razem nie popełniłem błędów z Mt. Blanc, gdzie wzięliśmy kilogramy zbędnego sprzętu, bo za dużo przeczytaliśmy o zasadach bezpieczeństwa i prowiancie. Teraz zależało nam głównie na minimalistycznym wchodzeniu na czterotysięczniki. Z góry założyliśmy, że będziemy spać tylko w namiocie, ponieważ szwajcarskie schroniska są zbyt drogie na polską kieszeń. Dawać minimum 160 zł za nocleg każdego dnia – tego nikt nie chciał przyjąć nawet do myśli…

wtorek, 5 lipca 2016

Mettelhorn 3406 m n.p.m.

 Mettelhorn

Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro II podczas, której weszliśmy na szczyty Dom 4545 m n.p.m., Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. i Zumsteinspitze 4563 m n.p.m. Jak dojechać do Zermatt nie mając samochodu? Wszelkie informacje znajdziesz w pierwszej części relacji - Dom 4545 m n.p.m. lub na końcu tej relacji. Jak wejść na Punta Gnifetti od strony szwajcarskiej znajdziesz w relacji Punta Gnifetti 4554 m n.p.m.

Po udanym powrocie z Punta Gnifetti i Zumsteinspitze na przedmieściach Zermatt znaleźliśmy w zaroślach starą, drewnianą chatkę, która służyła niegdyś bacom podczas wypasania owiec. Obecnie chata niszczała. Jedną ze ścian wybito, w oknach i drzwiach wstawiono podarte folie, a w środku wymalowano graffiti. Zanim „zakwaterowaliśmy się” tam, posprzątaliśmy miejsce z butelek, puszek i innych rzeczy tak, żebyśmy mogli się wyspać i żeby miejsce służyło nam za bazę na kolejne trzy dni. W pobliżu płynął potok, dzięki czemu mieliśmy dostęp do świeżej wody. Doszliśmy tu późnym popołudniem, dlatego resztę dnia poświęciliśmy na porządki, rozpakowanie rzeczy, karimat i śpiworów oraz gotowanie zupy pomidorowej na kuchenkach gazowych. Mając tak dogodną bazę wypadową zaplanowaliśmy dwa wyjścia. Rafał chciał zobaczyć wielką tamę pod Matterhorn na rzece Zmuttbach i wejść na trzy szczyty Mettelhorn (3406 m), Patterhorn (3345 m) i Wissmiss (2936 m). Jeśli pogoda miała nam pozwolić na zrealizowanie tych planów, to mieliśmy jeszcze wiele do zrobienia podczas pozostałych dni. 4. lipca postanowiliśmy, że przejdziemy do tamy. Jako że wstaliśmy późno i wyjście rozpoczęliśmy dopiero po godzinie 12.00, to stwierdziliśmy, że dzisiaj zobaczymy tamę, a jutro z samego rana pójdziemy na wszystkie trzy góry. Z mapy wynikało, że idąc nieznanymi ścieżkami, dojdziemy na oficjalny szlak, który zaprowadzi nas tam, gdzie chcemy. Ścieżki są oznakowane bardzo dobrze. Co najbardziej nas rozbawiło, to fakt, że z każdego skrzyżowania mogliśmy dotrzeć do Trift. Znak ze słowem „Trift” stał w każdym miejscu. Postanowiliśmy, że pójdziemy trawiastymi łąkami nad Zermatt, dzięki czemu będziemy mogli spoglądać na miasto z góry. Cały szlak pozwalał cieszyć się fenomenalną wiosną i kwiatami, których w Polsce nie spotkałem. Kwitły we wszystkich możliwych kolorach. Wybraliśmy trasę przez Balmen, Alterhaupt, Herbrigg, Hubel, skąd dalej ścieżka prowadziła bezpośrednio do tamy. Trasa zajęła nam 2h 20min. Na alpejskich łąkach spotkaliśmy stado owiec, które odpoczywało w trawie. Najciekawiej wyglądała jedna z miejscowości, Zmutt, widziana ze szlaku. Raczej było to zwarte skupisko domów z dachami z kamiennych płyt – takie, jakie widzieliśmy w Randzie. Są to chaty budowane kilkadziesiąt lat temu w swoim wyjątkowym stylu.
www.VD.pl