piątek, 17 listopada 2017

Lodowa Przełęcz, Czerwona Ławka, Rohatka - opis szlaków

 Czerwona Ławka  Czerwona Ławka trudności

Trasa jest bardzo ciekawa ze względu na atrakcje przyrodnicze, rozległe panoramy, czy też ze względu na jej długość. Mniej wytrzymałe osoby mogą oczywiście podzielić całą drogę na mniejsze fragmenty, ale będą potrzebować wtedy około 2-3 dni na osiągnięcie wszystkich przełęczy. Z tego względu polecam przejście jednej z piękniejszych tras w Tatrach słowackich w jeden dzień. Zachodzi więc pytanie: jak to zrobić, żeby się wyrobić w ciągu jednej doby, pamiętając, że trzeba jeszcze dojechać na miejsce…? Najważniejsze w całej wyprawie jest określić sobie miejsce, gdzie rozpoczniemy całą trasę. Zdecydowanie polecam Tatrzańską Jaworzynę w języku polskim nazywaną Jaworzyną Spiską (mała wioska u podnóża Tatr, odległa od polskiej granicy o około 5km, licząc od słynnego przejścia granicznego w Łysej Polanie). Można dzień wcześniej dojechać do Tatrzańskiej Jaworzyny i próbować znaleźć nocleg na miejscu (poza sezonem zwykle 10-15EUR). Jeśli jesteś osobą taką, jak ja – czyli nie masz samochodu i pracujesz, to można zupełnie sprawnie zorganizować cały wyjazd, korzystając z komunikacji publicznej. Niezależnie, gdzie mieszkasz, trzeba dojechać do Krakowa, ponieważ tam z głównego dworca MDA jeżdżą praktycznie co pół godziny autobusy do Zakopanego, które zawiozą nas w 2h 10min na miejsce. W takim wypadku po zakończeniu pracy zdążyłem jeszcze przyjechać do domu, wziąć plecak i pojechać z powrotem do Katowic, a stamtąd dalej – do Krakowa. W Zakopanem byłem po godzinie 20.30. W zależności od pory roku, nad Morskie Oko (a dokładniej do Palenicy Białczańskiej) jeżdżą busy zwykle do godziny 20.00. W lecie znacznie dłużej, bo nawet do 22.00. Dla kierowców to jest duży biznes, ponieważ ludzi trzeba zwieść z powrotem do Zakopanego, więc tam się jeździ, dopóki są powracające tłumy. Poza sezonem (koniec lata, wrzesień) jest z tym różnie. Z tego, co się dowiedziałem busy nad Morskie Oko jeżdżą do około godziny 20.00, a później poza rozkładem jest wysyłany jeden bus, żeby zwieść jeszcze tych, którzy pozostali i nie zdążyli. Nawet jeśli nie uda ci się załapać na żaden z nich, w ostateczności można pójść na lokalny dworzec autobusowy, gdzie stoją taksówki. Za podobny kurs taksówkarze życzą sobie 80-160zł (jeśli jedziecie w 4 osoby, to cena nie jest duża, biorąc pod uwagę fakt, co zyskamy). Zyskujemy przede wszystkim czas i możliwość bardzo wczesnego wyruszenia w góry.

Ja zawsze zaczynam o 3.00-4.00 w nocy po to, żeby zobaczyć wschód słońca i żeby mieć ogromną przewagę czasową nad tłumami. Jak się okazało – pod koniec sierpnia po stronie słowackiej, przez cały dzień nie spotkałem nigdzie tłumów. Mijałem tylko pojedyncze osoby. Kiedy jedziemy busem wystarczy powiedzieć, żeby kierowca zatrzymał się na Łysej Polanie (przejście graniczne znajduje się wcześniej o 17min drogi pieszej w stosunku do Palenicy Białczańskiej). Ja musiałem skorzystać z taksówki, ponieważ w Zakopanem spotkałem znaną mi osobę i musiałem zrobić jeszcze zapas jedzenia na dwa dni. Dopiero po godzinie 21.40 poszedłem w kierunku dworca, na postój taksówek. Kiedy jeżdżę w Tatry nigdy nie rezerwuję noclegów, dlatego taksówkarz zapytał mnie, gdzie idę i jaki mam plan. Chwycił się za głowę, gdy mu opowiedziałem o mojej planowanej trasie oraz gdzie będę spać. Powiedział, że lubi ciepło, wygody i że góry to nie dla niego. Rzeczywiście samochód bardzo dobrze odzwierciedlał jego upodobania, bo w środku brakowało tylko laserów – wszystko inne było… Drzwi, podłoga, kokpit i krzesła były nawet podświetlane niebieskimi diodami. Czułem się lepiej niż w samolocie. Z drugiej strony, gdy zacząłem opowiadać taksówkarzowi jaki mam plan, to bardzo się zdziwił. Z góry zakładałem, że nie mam noclegu, więc z Łysej Polany pójdę 5km do Tatrzańskiej Jaworzyny drogą asfaltową i tuż przed wejściem do wioski wyśpię się gdzieś w lesie. Nawet ja sam nie wiedziałem, gdzie mi przypadnie spanie… Po prostu gdzieś w krzakach… Jako, że w nocy nie wolno chodzić po Tatrach, założyłem, że na godzinę przed wschodem słońca wyruszę zielonym szlakiem w kierunku Lodowej Przełęczy 2376 m n.p.m. (najwyższa dostępna przełęcz szlakiem turystycznym w Tatrach). Jest to bardzo długa trasa, bo potrzeba około 5h, żeby dojść do celu. Z tego powodu chciałem rozpocząć jak najszybciej. Na Łysą Polanę dotarłem po godzinie 22.30. Panowała zupełna ciemność. Wyciągnąłem mocną latarkę i zacząłem iść w kierunku Tatrzańskiej Jaworzyny. Pięciokilometrowy odcinek zwykle pokonuję w 45-50min. Po niecałych 50min dotarłem do tablicy z napisem Tatranska Javorina. Była 23.20. Teraz rozglądałem się za miejscem do spania. Po prawej stronie drogi znalazłem polanę pod lasem. Pomiędzy pasami skoszonej trawy, za krzakiem, rozłożyłem aluminiową matę i śpiwór. Zasnąłem dość szybko, bo najpierw rozglądałem się za wirującym światłem, podobnym do tego znanego z latarni morskiej. Uważałem tylko, żeby nikt mnie nie zauważył. O dziwo w nocy wiał dość silny, ale ciepły wiatr, a za dnia panował spokój.

poniedziałek, 30 października 2017

Pieniny 2017 - 16-17.10.2017 - ósmy rok polowań na "morza chmur".

Morza chmur w Pieninach Morza mgieł w Pieninach

DZIEŃ 1 – Trzy Korony, Gruba Kaśka
Jak co roku wyczekiwałem zjawiska morza chmur w Pieninach, które chociaż powstaje wielokrotnie, to jest tylko jeden, lub maksymalnie dwa dni w ciągu całego roku, gdzie nakłada się z pełną głębią kolorów liści jesieni. Z tego względu w okresie 13-20 października włącza się u mnie desperacja pogodowa, polegająca na tym, że nie ważne co by się działo oraz co by się waliło i paliło, to i tak jadę w Pieniny, gdy tylko zobaczę, że będą idealne warunki do powstawania tego zjawiska. W tym roku pogoda niestety nie rozpieszczała, ponieważ od pierwszego września zaczął padać deszcz i tak do trzynastego października włącznie… Próbowałem sobie jakoś wytłumaczyć, dlaczego trzeci rok z rzędu wrzesień jest tak fatalny i deszczowy. Jedyne, co udało mi się wymyślić, to fakt, że niebo płakało nad tym, że rozpoczął się rok szkolny i nie mogło się wypłakać. Tej wersji się trzymałem… Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Widząc, że pogoda nie chce, ani nawet nie planuje się zmienić po 30 dniach ciągłego deszczu, najpierw postanowiłem, że pojadę do Grecji na Rodos, żeby zobaczyć jak wygląda słońce i żeby poczuć jeszcze jego ciepłe promienie. Po przyjeździe miało rozpocząć się wielkie polowanie na morza chmur. Po powrocie, 6. października, oglądałem wszelkie prognozy pogody, ale nadal nic dobrego nie widziałem na horyzoncie. Pomimo, że byłem tydzień w Grecji, to u nas ciągle padał deszcz… Minął jeszcze tydzień i dopiero pojawiła się nadzieja… Po 42 dniach deszcze powoli ustawały… W niedzielę, 15. października, zauważyłem, że poniedziałek oraz wtorek będą idealne i że będzie to jedyna okazja w roku, po czym warunki ponownie zepsują się na długie dni, a nawet tygodnie… Widząc jaka pogoda ma być za 14 godzin, włączyła się u mnie desperacja i powiedziałem: TRZEBA JECHAĆ!

Zadzwoniłem do Daniela i zapytałem: co robimy? Szybko ustaliliśmy, że jak co roku, gwoździem programu będzie wejście na Trzy Korony i podziwianie mórz chmur z tego szczytu, a na drugi dzień wejdziemy na Sokolicę, skąd po raz pierwszy zobaczymy, jak wyglądają morza chmur z tamtej góry, bo nigdy tego nie próbowaliśmy. Wiedzieliśmy, że z Trzech Koron zawsze jest najpiękniej, a na Sokolicy jednego roku były chmury, a drugiego nie, dlatego nigdy nie chcieliśmy ryzykować. Wiedząc, że w tym roku wyjątkowo będą dwa dni z tym zjawiskiem pod rząd, co jest wielką rzadkością, postanowiliśmy, że pierwszego dnia zobaczymy, jak wyglądają chmury w obrębie Sokolicy ze szczytu Trzech Koron i na tej podstawie podejmiemy decyzję, czy idziemy tam na drugi dzień. Na 14 godzin przed spotkaniem spakowaliśmy się dość szybko i czekaliśmy na wyjazd. Umówiliśmy się na godzinę 00.00 w nocy z 15./16. października 2017, bo chcieliśmy o 3.00 w nocy rozpocząć podejście na Trzy Korony z Krościenka. Jako, że wschód słońca miał być dopiero po 7.05 rano, to czasu mieliśmy aż za dużo. Danielowi chodziło o to, żeby spróbować zrobić zdjęcia gwiazd w nocy na tle Tatr lub, żeby sfotografować podświetlone chmury od spodu od świateł pochodzących z wiosek. Takie zdjęcia zawsze budzą wielkie zainteresowanie. Tydzień od 16. października rozpoczął się wyjątkowo pięknie. Cyklon o nazwie Ophelia, który wkroczył do Europy przyniósł ze sobą huragany do 160km/h w Irlandii, a w Polsce wyjątkowe ciepło, którego tak brakowało. Temperatury podskoczyły u nas aż do 20-25'C. Mieliśmy wyjątkowo ciepło, jak w Grecji o tej samej porze roku. Na noc zapowiadano nawet 11'C, co było niespotykane w połowie października. Pojechaliśmy dokładnie o wyznaczonej godzinie i na miejscu byliśmy jeszcze przed 3.00 w nocy. Kiedy wysiedliśmy w Krościenku zobaczyliśmy, że są wspaniałe warunki na powstawanie mórz chmur. Doliny z miejscowościami wypełniły się gęstymi mgłami, a poniżej odczuwaliśmy lekki chłód. Termometr samochodowy pokazywał tylko 6'C. To dobrze, ponieważ przy zapowiadanych +20'C w górach, oznaczało to, że będzie inwersja, która jest koniecznością, żeby powstały efektowne morza chmur.

środa, 10 maja 2017

Pop's Cave (USA) - eksploracja nieznanej jaskini

 

Nasza potrzeba poznawania nowego terenu nie gasła ani na chwilę. Eksplorowaliśmy nieznane nam miejsca, mając w ręku jedynie kawałek rysunkowej mapy. Dzień 19. października był długo oczekiwanym przez nas. W planach mieliśmy eksplorację jaskini "Pop's Cave". Jako, że wówczas poznałem pewną dziewczynę z centrum informacji turystycznej w Richland Center, udało mi się zdobyć mapę topograficzną z wojskową dokładnością, oraz mapę wnętrza tej jaskini, dlatego postanowiliśmy, że musimy tam być!

Po 13.50 wyruszyliśmy na obrzeża wsi Bosstown. Po przyjeździe na miejsce zaparkowaliśmy samochód na poboczu jednej, być może jedynej bocznej drogi, w tej okolicy. Stało tu więcej samochodów, dlatego wiedzieliśmy, że nie będziemy sami. Za chwilę zauważyliśmy, że obok nas parkują dwaj chłopacy z wioski Arena. Zapytali, czy idziemy do jaskini. Odpowiedzieliśmy, że tak. Zaprowadziliśmy ich tam, ponieważ droga do jaskini nie była tak oczywista, jak by się mogło wydawać. Zresztą sami nie wiedzieliśmy czy tam już byli. Trzeba było przejść brzegiem pola, za którym znajdowała się szeroka miedza. Tuż za nią było widać jedynie metrowej długości wydeptany pas trawy. To właśnie on wskazywał, gdzie mamy skręcić. Szliśmy wzdłuż miedzy, po czyimś polu. Po jego przejściu, widzieliśmy drugi, podobny pas trawy, za którym weszliśmy w gęste krzaki, momentami kolczaste. Prowadziła tędy jedynie wydeptana, zarastająca ścieżka. Dalej szliśmy tylko po górskim stoku, okrążając najmniejsze zbocze "wciśnięte" pomiędzy dwie inne góry. Według amerykańskich przepisów, idąc przez las musieliśmy mieć obowiązkowo pokryte przynajmniej 50% powierzchni ciała pomarańczowymi ubraniami ze względu na rozpoczęty sezon łowiecki dwa dni temu. Ten kolor miał ułatwić odróżnienie ludzi od zwierząt, na które teraz masowo polowano.

Na szczycie jednej z gór doszliśmy do małego krateru, jak zwą go miejscowi. Byłem tam tydzień temu z Marcinem, wstępnie eksplorując początkowe fragmenty jaskini. Mały Tomek (bo tak go nazwaliśmy, aby odróżnić dwóch Tomków w naszym zespole) nie był wtedy z nami, dlatego dla niego wszystko było nowe. Teraz w planach mieliśmy eksplorowanie wszystkich etapów, korytarzy i komór. Wpisaliśmy się do księgi odwiedzających, gdzie trzeba podać liczbę uczestników wyprawy, datę i godzinę wejścia, a po wyjściu - godzinę wyjścia. Wpisując się, zauważyliśmy, że w środku jest już grupa 10-cio osobowa. Zostawiliśmy tutaj wszystkie nasze rzeczy, rozwieszając je na drzewie.

Zaczęliśmy. Już na początku latarka Marcina odmówiła posłuszeństwa. Nie działała w ogóle. Na szczęście zabrałem ze sobą trzy diodowe lampy. Dałem mu jedną. Marcin zszedł pierwszy do krateru, chyląc się pod nisko zawieszonym sklepieniem. Następnie poszedłem ja, a za mną Mały Tomek. Początkowe etapy były znane dla mnie i Marcina, dlatego ten kawałek przeszliśmy szybko. 29 metrów liczonych od momentu wejścia do środka, od krateru, nad naszymi głowami widzieliśmy "ściętą" ukośną skałę, pod którą musieliśmy się schylić. Dopiero po przejściu tej części widzieliśmy, jak wielki fragment sklepienia kiedyś tutaj spadł na ziemię, roztrzaskując się na mniejsze kawałki. Szliśmy tędy po śliskich i mokrych skałach, które kiedyś tworzyły to sklepienie. Dziewięć metrów dalej, przejście zwężało się ciągle tak, że musieliśmy iść na czworaka. Czekało nas przejście, a raczej przeciskanie przez 40-50cm zacisk w skałach, za którym widniała wielka komora, w której można było nawet stanąć w pozycji wyprostowanej.

środa, 29 marca 2017

Babia Góra zimą - Zjazd Samurajów

 

W końcu nadszedł ten dzień. Zjeżdżaliśmy się ze wszystkich stron. Naszym miejscem spotkania była Lipnica Wielka. Wynajęliśmy całą chatę z numerem 1014. Ja i Bodzio przyjechaliśmy na miejsce tuż po godzinie 8.00 rano. W pokojach czekała na nas już ekipa Wtorka z Warszawy, jak również Mc Gregor i jego kolega Remek. Nieco wcześniej na miejsce dojechała grupa Zjawy oraz Ice-Breakera. Było nas już dwanaście osób. Spotykając się tak wcześnie z rana myśleliśmy, jak wykorzystać wolny, pozostały czas, aż do momentu, kiedy przyjadą wszyscy. Szybko zadecydowaliśmy, że obowiązkowo musimy wejść na Babią Górę i sprawdzić jakie warunki panują na zielonym szlaku z Lipnicy Wielkiej, ponieważ w zimie bardzo mało turystów wybiera ten szlak ze względu na jego nieprzetarte ścieżki. Usłyszeliśmy wiadomość o warunkach na szlaku od McGregora, który obecnie był u Grzegorza z Lipnicy Wielkiej. Wczoraj próbowali przejść jego kawałek, ale kiedy zobaczyli, że zaspy są tak wielkie, że zapadali się do pasa w śniegu, zawrócili. Musiałem sam to zobaczyć na własne oczy, bo z ich opinii wynikało, że wejście od tej strony będzie niemożliwe lub bardzo trudne.

Szybko zebraliśmy pierwszą ósemkę do przetarcia szlaku. Byli to: Zjawa, Ice-Breaker, Mosorczyk, Limonka, Zanzara, Bodzio, Mithape, Suonecznik. Pocieszałem się, że jeśli przejdziemy zaśnieżoną drogę asfaltową, która prowadziła od naszej chaty do leśniczówki położonej u stóp Babiej Góry, to na szlaku też damy radę. Drogę przeszliśmy bardzo szybkim tempem. Nie wiadomo skąd, dwa kilometry dalej stał przed nami Bodzio, który właśnie wyszedł ze sklepu. Mówił, że znalazł się tu, bo nie poczekaliśmy na niego. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy go przed nami. Przed lasem, którym prowadziła droga, widzieliśmy ile śniegu zalegało na drewnianych barierkach. Dostrzegłem tam również wystającą gałąź z jednej ze sztachet, na której utworzyła się piękna kula śniegu składająca się z różnokształtnych formacji śnieżnych. Przed nami był zakręt w prawo i za kilkadziesiąt kroków, zakręt w lewo. Jako, że miałem krokomierz przy sobie wiedziałem, że przeszliśmy już około siedem tysięcy kroków. Skręciliśmy w lewo, w las. Linia nasypu stanowiła granicę dla ubitego śniegu przez samochody i świeżego śniegu, który zalegał na szlaku. Początkowo weszliśmy w las. Śniegu mieliśmy lekko powyżej poziomu kostek. Idąc dalej stok nachylał się bardzo powoli, nie dając nam tym samym powodu do zmęczenia. Śniegu jednak przybywało. Wędrując szlakiem martwiłem się jedynie o trzy punkty rozejścia, które mogłem pomylić w zimie, ponieważ wiedziałem, że są w bardzo rzadkim lesie. Na szczęście zauważyłem ślady po nartach, które ułatwiały zadanie, jednak w miarę zdobywania wysokości zapadaliśmy się coraz głębiej. Owe ślady służyły nam jako znaki, ponieważ te zielone – letnie – były już dawno przysypane. Przed nami szła trójka narciarzy, sugerując się również zasypanymi rowkami pozostawionych przez innych ski-tourowców. Powoli dochodziliśmy w okolice Krzywego Potoku. Nasłuchiwałem otoczenia, czy już przypadkiem nie słychać jego szumiących wód. Dużą część potoku pokrywała gruba warstwa puchu. Przed sobą widzieliśmy zaspy tworzące większe kule. Wyglądały jak gdyby coś większego było pod nimi zasypane. Tak też było. Jako pierwszy rozpocząłem przeprawę przez zaspy. Zapadaliśmy się do pasa, ponieważ dokładnie pod nami przepływał strumień. Śnieg dosłownie wisiał nad wodami, dlatego wpadaliśmy tak głęboko. Dodatkowo pomiędzy warstwą śniegu a wodami znajdowała się pusta przestrzeń.

poniedziałek, 13 marca 2017

Babia Góra - moja najtrudniejsza sytuacja w górach i odwiedziny mojego klubu górskiego po trzech latach

 

Dlaczego taki tytuł? Ponieważ po trzech latach od momentu, kiedy oddałem mój klub górski w ręce najbardziej zaufanej osoby, chciałem zobaczyć, jak działa ta organizacja po dłuższym okresie czasu. W trakcie wędrówki na miejsce spotkania przydarzyła mi się sytuacja, która dotychczas była dla mnie najtrudniejsza (chociaż nie taka trudna, ale wymagająca kondycyjnie). Od Grzegorza, bo w jego ręce oddałem klub, dowiedziałem się, że jest organizowany trzydziesty szósty zjazd, na który jestem zaproszony ze względu na prezentacje górskie, które miałem przedstawić podczas trwania tego spotkania. Jechać tam, czy też nie? – takie pytanie zadawałem sobie ciągle w głowie, ponieważ Grzegorz – administrator – zaprosił mnie na ten zjazd dużo wcześniej. Trochę miałem obawy przed tym wyjazdem, ale w końcu dałem się namówić, bo sam byłem ciekaw nowych ludzi oraz aktualnie panującej atmosfery w klubie. Głównym jednak powodem przybycia dla mnie była zimowa Babia Góra, której nigdy sobie nie odmawiałem, a wszystkie zjazdy, które tam się odbywały zawsze były najliczniejsze, najciekawsze i uznawane za najpiękniejsze. Pomyślałem, że teraz też tak na pewno będzie, tym bardziej, że widziałem listę pewnych uczestników, na której widniało 76 osób. Dodatkowo chciałem poznać PiotrkaP oraz Zbig9. Grzegorz poprosił mnie, abym na zjazd przygotował jakieś prelekcje z wyjazdów górskich, bo takie były w programie zjazdu. Jako, że miałem o czym opowiadać, z miłą chęcią zabrałem się za montaż filmów z wypadów.

W czwartek, po II zmianie spakowałem się i ruszyłem w drogę – do Zawoi Markowej lub Policzne – w zależności od tego, na który bus trafię w Krakowie. Zdążyłem jeszcze na ten odjeżdżający do Zawoi Markowej, z czego się bardzo cieszyłem, bo koniecznie chciałem przejść przez Babią Górę, dojść do Przełęczy Krowiarki, skąd dalej miałem pójść pieszo do Zubrzycy Górnej na wynajęte kwatery „Za Borem” na potrzeby 36. Zjazdu. Dojazd pod Babią Górę przebiegał sprawnie, dlatego o 9.27 rano rozpocząłem wędrówkę, przekraczając granicę Babiogórskiego Parku Narodowego. Niebieskie niebo zachęcało do szybkiego marszu, ponieważ jak najszybciej chciałem podziwiać wspaniałe widoki chociażby z Przełęczy Brona 1408 m n.p.m. Wspominałem po drodze słynne trzy strome podejścia oraz barierki, na których niegdyś Królik wypowiadał „dziwne” słowa… Sam byłem ciekaw, czy nadal będę miał siły, żeby pójść tak, jak kiedyś – „pełną parą”. Po przekroczeniu bramy BPN-u na szlaku znalazłem mapę Beskidu Żywieckiego i Śląskiego – całkowicie nową. Pomyślałem, że komuś wypadła. Zabrałem ją, ale nikogo nie minąłem na szlaku, żebym mógł o nią zapytać. Po ostatnich opadach śniegu pojawiły się tu bardzo duże ilości śniegu. Od strony Zawoi Markowa cały szlak był dosłownie nieprzetarty – jedynie pomiędzy drzewami dopatrzyłem się dwóch równoległych linii pozostawionych przez zjeżdżającego narciarza, poza szlakiem. Pomimo przecierania szlaku utrzymywałem dobre i szybkie tempo, bo zależało mi na jak najszybszym dotarciu ponad górną granicę lasów. Na polanie poprzedzającej Markowe Szczawiny zauważyłem, że niestety gęstych chmur przybywało. Z każdą minutą stawało się coraz ciemniej a szczyt pokrywały już gęste mgły. Nawet zaczął padać drobny śnieg. Kiedy dotarłem do schroniska na Markowych Szczawinach zdziwiony byłem, dlaczego panuje tu taka cisza. Nie zaszczekał nawet pies GOPR-owców, który zawsze w ten sposób witał turystów nadchodzących od Zawoi Markowej. Nikt nie wychodził, ani nikt nie wchodził do schroniska. Dosłownie ruch turystyczny zamarł. Mimo wszystko zdecydowałem iść dalej. Zawsze miałem możliwość odwrotu i przejścia Górnym Płajem do Przełęczy Krowiarki. Na Przełęcz Brona podchodziłem szybko. W śniegu widniały tylko ślady po rakietach śnieżnych, ale przede mną nikogo nie widziałem. W okolicach drugiego stromego podejścia na przełęcz podziwiałem nie tylko ogromny nawis śnieżny, ale również bardzo ciemne chmury z rodzaju stratus nebulosus opacus – co dla osoby nie zajmującej się pogodą oznaczało tyle, że będzie mglisto i na pewno nie ujrzę słońca. Na Przełęczy Brona zaczął wiać wiatr, ale był znośny, ponieważ wiele razy szedłem przy silniejszych podmuchach. Jedyne, co mi nie odpowiadało, to fakt, że śnieg zapadał się praktycznie co każdy krok. Oznaczało to szybką utratę sił i znacznie dłuższe wejście niż zakładałem. Przygotowałem się na taką możliwość, bo w zimie mam zwyczaj mnożyć czas przejścia razy dwa.

poniedziałek, 27 lutego 2017

Szlak na Małą Wysoką, Dolina Białej Wody szlak

 

Istnieją różne wersje, aby rozpocząć naszą wędrówkę szlakiem na Małą Wysoką. Przygodę można zacząć od Łysej Polany, Tatrzańskiej Polianki, czy też od Starego Smokowca. Omówię tutaj dwie najbardziej ciekawe opcje – w taki sposób, że jedną drogą będziemy wchodzić, a drugą będziemy schodzić. Osobiście uważam, że połączenie obu propozycji tworzy razem najpiękniejszy szlak w całych Tatrach słowackich. Zatem zaczynamy… Naszą wycieczkę rozpoczniemy w Łysej Polanie. Dostaniemy się tam licznymi busami z Zakopanego, które kursują co chwilę. Trzeba wsiąść do busa jadącego w kierunku Morskiego Oka i poprosić o zatrzymanie na przystanku na Łysej Polanie. Jako, że trasa jest bardzo długa i liczy około 10-12h ciągłej wędrówki, polecam wybrać pierwszy bus jadący w kierunku Morskiego Oka, który w lecie zaczyna kurs o godzinie 6.30 rano z centrum Zakopanego. W środku pojazdu możemy poczekać kilkanaście minut zanim kierowca ruszy, ponieważ czeka aż zapełni się cały bus – w końcu musi zarobić. Za przejazd zapłacimy 15 zł. Jeśli jedziemy własnym autem, to musimy pamiętać, że od 2 sierpnia 2021 nie ma możliwości zaparkowania samochodu na parkingu w Palenicy Białczańskiej (początek szlaku do Morskiego Oka) bez biletu elektronicznego. Bilet w cenie 36 zł/dzień zakupisz na stronie: BILET ELEKTRONICZNY NA PARKING DO MORSKIEGO OKA. Taką zmianę wprowadzono po tym, jak z powodu koronawirusa polskie Tatry przeżywały istne oblężenie. W okolicach Łysej Polany i przed początkiem szlaku prowadzącego do Morskiego Oka codziennie powstawały kilkukilometrowe korki. Bilet elektroniczny ma za zadanie ograniczyć liczbę zaparkowanych pojazdów do 800 samochodów. Reszta chętnych osób może dostać się w ten rejon, korzystając z busów kursujących z centrum Zakopanego. Kierowcy busów również przeżywają oblężenie, ponieważ kolejka chętnych czasami ma aż kilkaset metrów długości! Ludzie, którzy są związani z Tatrami bardziej niż niedzielna lub wakacyjna turystyka, zazwyczaj nie podróżują w te góry z powodu przeraźliwie dużych tłumów nieodpowiedzialnych turystów. W takich warunkach przyjemność przebywania w górach zostaje dosłownie 'zabita'. Dodatkowo z ulicy Kościuszki można dojechać nieoficjalnym kursem nad Morskie Oko – cena za bilet jest taka sama. Kiedy dojedziemy w około 30min do Łysej Polany będziemy mieli już na początku dwie opcje rozpoczęcia naszej wędrówki. Po przekroczeniu granicy państwowej, za mostem od razu zaczyna się niebieski szlak prowadzący Doliną Białej Wody. Bardzo długa trasa oferuje niezwykłe i niepowtarzalne piękno tatrzańskiej przyrody, dlatego zostawimy sobie ją na powrót – będziemy mieli więcej czasu na podziwianie widoków. Wybierzemy przejście drogą asfaltową nieco dalej – do drewnianej ścianki wspinaczkowej, gdzie mieści się lokalna knajpka po prawej stronie drogi. Po lewej mamy kilka sklepów. Tuż przed ścianką i knajpką jest do dyspozycji dość duży parking. Właśnie tutaj z łatwością dostrzeżemy słupek z rozkładem jazdy autobusów cSAD (słowacki PKS). Pierwszy autobus odjeżdża o godzinie 7.05 rano (dla zainteresowanych, pod opisem umieszczam rozkład jazdy). Dla osób jadących samochodem nie ma praktycznie tematu, ponieważ jadąc przez Łysą Polanę kierujemy się bezpośrednio na Stary Smokowiec. Kurs autobusem trwa około 55min, ponieważ kierowca po drodze robi krótkie 3-5 minutowe postoje. Jeśli nam się uda, to na miejscu możemy być już po godzinie 8.15 rano, a jeśli kierowca z busa w Zakopanem przetrzyma nas dłużej z powodu oczekiwania na kolejnych turystów i nie zdążymy na pierwszy autobus cSAD-u, to następny będziemy mieli o godzinie 8.20. Wtedy w Starym Smokowcu będziemy po 9.30. Nie jest to zły czas, ponieważ letnie dni są bardzo długie. Nam udało się zdążyć na ten o godzinie 7.05 (godzina odjazdu nie zmieniła się od przynajmniej 10-ciu ostatnich lat) i na miejscu byliśmy po 8.00 rano. Mieliśmy zatem bardzo dobry czas, bo ludzie dopiero zaczynali wyruszać na szlaki. Jadąc autobusem można poprosić, żeby kierowca powiedział nam kiedy będzie Stary Smokowiec. Dla ułatwienia dodam, że trzeba wysiąść na następnym przystanku po Tatrzańskiej Łomnicy. Miejscowości są bardzo małe i przypominają raczej lokalne, zapomniane wioski. Jedynie Stary Smokowiec jest większy.

W Starym Smokowcu, z przystanku kierujemy się na lewą stronę, idąc na razie wzdłuż głównej drogi. Po prawej stronie zauważymy wiekowy, ale odnowiony i bardzo duży budynek z wieżyczkami, a nieco dalej jakiś supermarket wybudowany na lokalnym wzgórzu. Teraz będziemy szli w stronę marketu. Na początku pójdziemy krótkim odcinkiem drogi asfaltowej, gdzie jedyna wąska droga skręca od niego w lewo i od tego momentu rozpoczniemy wędrówkę żółtym szlakiem, którym dojdziemy aż na Małą Wysoką. Pierwszym etapem będzie dojście do Śląskiego Domu – schroniska położonego na wysokości 1670 m n.p.m. Już na początku szlaku ominiemy niewielkie osiedle, które tworzy zaledwie kilkanaście chat i domów. Zauważymy tu pierwszy drogowskaz. Dowiemy się z niego, że na Małą Wysoką mamy aż 5h 05min wędrówki. Można powiedzieć, że to trochę dużo, ale od strony Łysej Polany przez Dolinę Białej Wody jest co najmniej 5h 15min – a więc z obu stron trzeba przejść bardzo długi odcinek. Trzeba jednak pamiętać, że warto! Początkowo nasza trasa nie wygląda efektownie, ponieważ idziemy przez wielki pas zniszczeń po pamiętnej wichurze z dnia 19 listopada 2004, kiedy to 12 000ha lasów zostało dosłownie zrównanych z ziemią. Uprzątnięcie zamieszkanych okolic trwało aż 5 lat! Efekt jest taki, że przez około 25min idziemy przez teren z wywróconymi korzeniami (drewno zostało zwiezione). Na szczęście 13 lat po tej katastrofie odrastają nowe lasy. Najciekawszy jest widok na Tatry Wysokie z tej perspektywy, ponieważ widzimy je jako bardzo odległe góry, ale musimy mieć w świadomości, że jeszcze dzisiaj do nich dojdziemy i nawet przejdziemy na drugą ich stronę. Za ostatnimi zabudowaniami idziemy przez wielki, otwarty odsłonięty teren – pozostałość po zniszczonych lasach. Najciekawszy widok w tych okolicach mamy sierpniu, ponieważ całe powierzchnie zarastają wysokie, fioletowe kwiaty, tworząc wspaniały „dywan”. W czasie pierwszych 25min przekroczymy aż siedem różnych potoków, których wody spływają z wyższych partii gór. Od marketu idziemy cały czas nieciekawą, szeroką ścieżką. Wystają z niej liczne kamienie i korzenie, przez co wędrówka nie należy do przyjemnych. Właśnie z tego względu proponuję rozpoczęcie trasy od Starego Smokowca, bo po 11h ciągłej wędrówki powrót tą ścieżką na pewno byłby długo znienawidzony… Po około 25min, gdzie mamy ciągle odległy widok na Tatry Wysokie, stopniowo wchodzimy w piękny, zielony, świerkowy las. Przejście nim w upalne dni z pewnością nam się spodoba, ponieważ temperatura wewnątrz o poranku jest jeszcze dużo niższa w porównaniu z otwartymi powierzchniami, którymi dotąd szliśmy.

wtorek, 14 lutego 2017

Klątwa Wołowca odwołana

 

Ma być ładna pogoda – usłyszałem takie stwierdzenie od Daniela. Zapytał mnie, czy byśmy pojechali w Tatry, bo już dawno nie byliśmy z powodu brzydkiej pogody, ciągnącej się w nieskończoność tej zimy. Jak to w Polsce bywa, dni z piękną pogodą przypadają zwykle na okres poniedziałek – środa, a deszczowe na weekend. Chociaż mieliśmy już kwiecień, to na razie wszystkie weekendy były w 100% pochmurne i deszczowe. Co ciekawe, rok 2013 jest najbardziej nieudanym pod względem pogody –nawet do dzisiejszego dnia, biorąc pod uwagę wszystkie lata, które minęły już w XXI wieku. Na 52 weekendy aż 40 było całkowicie pochmurnych i deszczowych, 7 kolejnych „tylko” w pełni pochmurnych (bez deszczu), 1 częściowo słoneczny i 4 pod rząd (w sierpniu) całkowicie bezchmurne. 35 pierwszych weekendów przeminęło bezpowrotnie „pod rząd” w deszczowej aurze. Dopiero od 1 lipca mogliśmy zobaczyć trochę słońca, bo były takie rejony w Polsce, gdzie na 89 dni zimy słońce zobaczyliśmy tylko dwa razy. Pamiętam, jak w radiu i telewizji toczyły się debaty naukowców na temat „czy będziemy mieli już zawsze taką pogodę?”. Nie wiem dlaczego tego roku mieliśmy tak wyjątkowo nieudaną pogodę, ale statystyki mówiły same za siebie. Z góry pomyślałem, że jeśli Daniel mówi o ładnej pogodzie, to musi ona przypaść na… poniedziałek. Faktycznie, sobota minęła pod znakiem przejściowych frontów, a niedziela okazała się dobą, podczas której chmury powoli opuszczały teren Polski i długo oczekiwany wyż wkroczył do nas dopiero w poniedziałek. Pomyślałem, że to nic nowego, dlatego awaryjnie wziąłem sobie urlop na poniedziałek. Ileż to razy przychodziła mi myśl do głowy, żeby w Polsce przesunięto cały kalendarz o dwa dni „do przodu”, a wpływy do budżetu z tytułu „turystyka” powiększyłyby się o miliony złotych ze względu na dobrą pogodę przypadającą na dni poniedziałek – środa. Rozmyślając nad tym po raz kolejny, musiałem porzucić tę nigdy niedokończoną myśl, ponieważ zadzwonił Daniel. Gdzie idziemy i z kim? – zapytał. Wymieniłem kilka znanych nam osób, które również chciały wyjść w góry. Nawet Ania coś wspominała, że chciała pojechać w Tatry, ale sama się bała wyruszać na nocne eskapady. Nie mogłem jej jednak zagwarantować wolnego miejsca, bo przynajmniej do tej chwili mieliśmy pełny samochód chętnych.

O godzinie 19.00 w niedzielę zadzwonił Daniel, który poinformował mnie, że dwójka naszych odpadła ze względu na złe samopoczucie. Zostało nas już tylko dwoje. Pomyślałem od razu o Patryku i Ani, którzy mogli do nas dołączyć. Dosłownie na dwie godziny przed wyjazdem wyrwałem Patryka z pracy. Kiedy zadzwoniłem, tak szybko wyszedł z zakładu, że zapomniał oddać kluczy, przez co musieliśmy jeszcze podjechać pod zakład w drodze w Tatry.
Patryk, jedziesz w góry? – zapytałem.
Na to Patryk: o kule! Gdzie jedziecie?
Odparłem – w Tatry, na Wołowiec.
Patryk na to: jadę!

wtorek, 7 lutego 2017

Neverland II, czyli Stożek zimą (Beskid Śląski)

 

Minął rok od momentu, kiedy pojechaliśmy pierwszy raz zimą w góry. Podczas tamtego wyjazdu, który nazwaliśmy 'Neverland', Otylia chciała spełnić swoje górskie marzenie, by przejść zimowy szlak. Chciała tym samym sprawdzić swoje granice wytrzymałości i jednocześnie przesunąć je nieco dalej. Chociaż dla mnie ta trasa nie była w ogóle wymagająca, to zależało mi na tym, żeby Otylia mogła spełnić swoje marzenie. Można powiedzieć, że był to jej "Everest", który chciała zdobyć. Od zrealizowanego marzenia upłynął już rok i teraz Otylia nie planowała powtórzenia całej ubiegłorocznej trasy, ale od tamtego czasu powtarzała mi wielokrotnie, że chciałaby jeszcze raz zobaczyć tak pięknie ośnieżone drzewa, jak kiedyś. Na razie nic nie zapowiadało nadejścia zimy. Sytuacja szybko zmieniła się, ponieważ drugiego grudnia spadł śnieg i powstała bardzo gruba warstwa. Teraz czekałem dosłownie na pierwszy słoneczny i wolny dzień. Nie musiałem długo czekać, ponieważ ósmego grudnia miało być czyste, błękitne niebo, a ja miałem wolne. Z tego względu szybko zadzwoniłem do Otylii, czy ma czas, żeby wyjść w góry, bo na ten dzień przewiduję warunki podobne, jak w roku ubiegłym. Ucieszyła się na tę wiadomość i od razu zdecydowała, że pojedzie ze mną. Umówiliśmy się tak, że wsiądę do pierwszego pociągu do Wisły Głębce, a Otylia wsiądzie w Goleszowie. Mieliśmy spotkać się już w pociągu. Otylia szybko znalazła mnie w pociągu i do końca trasy jechaliśmy już razem, rozmawiając o tym, co możemy zobaczyć, oraz wspominaliśmy poprzedni zimowy wyjazd, który obfitował we wspaniałe widoki i białe drzewa. Teraz koniecznie chcieliśmy powtórzyć to samo, lub zobaczyć jeszcze więcej.

Najbardziej zależało mi na tym, żeby w wyższych partiach gór zobaczyć oszronione lub zaśnieżone drzewa. Ten widok zawsze zachwyca – niezależnie ile razy go w życiu widziałem. Wybraliśmy prostą i dobrze nam znaną trasę od Wisły Głębce na Stożek przez Kiczory, gdzie ponownie mieliśmy zobaczyć naszą „szubienicę”, czyli samotne drzewo z trzema prostopadle ułożonymi gałęziami względem pnia, a znajdowało się pod szczytem Kiczor. Liczyliśmy również na najpiękniejsze świerki w tamtym rejonie oraz mnóstwo śniegu. Dalej chcieliśmy pójść za górę Soszów, skąd moglibyśmy zejść do Wisły Jawornik czarnym szlakiem. W tym roku Otylia nie chciała już wchodzić na Czantorię, bo wiedziała ile sił kosztowało ją tamte wejście. Nie zakładałem nawet wędrówki na Czantorię, ponieważ bardziej zależało mi, żeby iść spokojnie i żeby mieć czas na podziwianie pięknej zimy. Z taką myślą też wyruszyliśmy w góry. Naszą przygodę rozpoczęliśmy z dworca Wisła Głębce około godziny 9.20 rano, bo tak przyjechał pociąg na ostatnią stację, skąd dalej poszliśmy już niebieskim, a później czerwonym szlakiem, prowadzącym na Stożek. Koniecznie chcieliśmy przejść przez Kiczory, pomimo wydłużenia sobie trasy, ale wiedzieliśmy, że właśnie tam powstają najpiękniejsze formacje śnieżne, gdy sprzyjają ku temu warunki. Przez najwyżej położone skupiska domów szliśmy normalnym tempem. Sądząc po warunkach, jakie zobaczyliśmy na miejscu, nie spodziewaliśmy się jakiejś nadzwyczajnej zimy i nawet zaczęliśmy myśleć, czy u góry będzie trochę lepiej?... Za ostatnią chatą standardowo weszliśmy w rzadszą część lasu, gdzie prowadzi jeszcze ułożona droga z betonowych płyt. Na tym odcinku mogliśmy już podziwiać świerki w zwartej grupie, które utrzymywały na sobie duże płaty śniegu. Widok bardzo zachwycał, stąd wyciągnąłem wniosek, że u góry musi być znacznie lepiej! Taką miałem nadzieję i jakoś nie dopuszczałem innej myśli do umysłu. Pomimo wczesnej porannej godziny czasami miałem wrażenie, że minęło już pół dnia. Patrząc w dal, wiele gór pokrywał cień i na dodatek czuliśmy silny mróz. Termometr wskazywał -15’C. Taka temperatura bardzo mnie cieszyła, bo oznaczała, że cały dzień na pewno będzie pogodny.

środa, 25 stycznia 2017

Neverland, czyli Wisła Głębce - Kiczory - Stożek - Soszów Wielki i Czantoria zimą

 Czantoria zimą  Stożek zimą

Neverland - dlaczego właśnie taki tytuł nadałem tej relacji? Dlatego, że mieliśmy przejść coś, co nigdy nie miało być w możliwościach, ani w zasięgu ręki Otylii – tak przynajmniej twierdziła. To, co przeszła w swoim życiu, miało mieć tak wielki wpływ, że już nigdy nie byłaby w stanie wejść nigdzie wyżej, ani zobaczyć więcej – czegoś, o czym zawsze marzyła. Choć dla mnie była to prosta trasa, którą mógłbym codziennie przechodzić bez większego wysiłku, to dla Otylii miał to być wyjazd życia. Piszę wyjazd życia, bo Otylia jest starsza ode mnie o całe pokolenie i biorąc pod uwagę jej ograniczenia zdrowotne, teraz miała pokonać górną granicę swoich aktualnych możliwości. Zawsze mówiła mi, że już nic nie jest w stanie więcej przejść, zdobyć, zobaczyć. Celem tego wyjazdu było pokonanie własnych możliwości Otylii: tych fizycznych, jak i psychicznych oraz uwierzenie we własne siły oraz przywrócenie wiary we własną osobę...

Zacznijmy jednak od początku…
Beskid Śląski – góry, o których wielu zapomniało, nękane pasożytami lasy i rozjeżdżone wszystkie możliwe drogi górskie z pewnością nie zachęcają do przejścia tutejszych szlaków ludzi, którzy weszli na niejeden wierzchołek górski. Góry niskie, choć dla niektórych bardzo wysokie, urzekające niegdyś pięknem lasów i widokami z rozległych polan były tym czymś, co powodowało, że wracało się tu bardzo często. Postępująca od 2006 roku degradacja lasów, zniszczenia i błotniste szlaki nie były czymś, co chciałbym zobaczyć, a tym bardziej czymś, dla czego chciałbym tam kiedykolwiek wrócić. W piątek, po godzinie 15.00 zadzwonił do mnie Merlin, z propozycją wyjazdu w zimowe Tatry. Celem tej wyprawy miał być zimowy dach Polski – Rysy lub którykolwiek ze szczytów mających ponad 2 000 m wysokości bezwzględnej. Hmmm… - zastanowiłem się przez chwilę – po czym, odmówiłem. Nie wiedziałem jeszcze jaką pogodę zapowiadają w Zakopanem i okolicach, dlatego sprawdziłem szybko wszelkie prognozy. Zobaczyłem, że ma być bezchmurne niebo! Warunki rewelacyjne, jak na takie wypady! Jednak pamiętałem o słowach, które przysiągłem Otylii, że, kiedy będzie dobra pogoda w zimie w górach, to przejdziemy jakiś niewymagający szlak, taki na jej możliwości.

Jaki wybrać szlak?, Ile jest w stanie wytrzymać?, gdzie już była Otylia?, co widziała?, co jeszcze pamięta z wyjazdów z wcześniejszych lat? – właśnie takie pytania zadawałem sobie. Niejednokrotnie przysłuchiwałem się jej długim rozmowom podczas spotkań w górach. Chciałem, aby był to wyjazd, który pomógłby uwierzyć Otylii we własne siły, aby mogła zobaczyć coś nowego, czego nigdy nie widziała, coś czego przejście zbudowałoby ją bardzo mocno. Spoglądając na mapę wybrałem po dłuższym czasie trasę z Wisły Głębce na Kiczory, Stożek, Soszów i Wielką Czantorię aż do Ustronia. Przejście musiało dawać również możliwość zejścia w trakcie wędrówki, gdyby coś poszło nie tak, dlatego właśnie wybrałem ten wariant. W ten sam dzień napisałem, że pojedziemy do Wisły, aby przejść jakiś szlak. Celowo nie mówiłem o który chodzi, żeby to była miła niespodzianka. Umówiliśmy się, że o godzinie 8.24 spotkamy się w pociągu w Goleszowie, skąd dalej mieliśmy dojechać do Wisły Głębce – miejsca, do którego miałem już nigdy nie wracać. O dziwo, pociąg na każdej stacji pojawiał się według rozkładu jazdy, więc na szlak wyruszyliśmy o zaplanowanym czasie.

sobota, 14 stycznia 2017

Hala Boracza, Hala Lipowska, Rysianka, Pilsko zimą - 7-8.01.2017

 Hala Lipowska  Hala Boracza zimą

W końcu tej zimy doczekaliśmy się większych mrozów. Ostatnie mroźne dni zapamiętałem z lutego 2012 i stycznia 2006 roku. Z tego względu koniecznie chciałem pojechać w góry, żeby zobaczyć coś niezwykłego i wyjątkowego. Jako, że co roku zimy były bardzo słabe, a na śnieg czekaliśmy zwykle do wiosny, wiedziałem, że teraz będzie inaczej i koniecznie musiałem wykorzystać tę sytuację. Zacząłem dzwonić do osób, które mogły by być zainteresowane wyjazdem w góry, gdzie liczyłem na około -25’C. Mróz może miał być trochę silniejszy niż zwykle, ale z pewnością przyczyniłby się do pięknych widoków, których na co dzień nie można zobaczyć. Najbardziej myślałem o oszronionych drzewach lub też śnieżnych kryształkach pokrywających wszystko w okolicy. W końcu udało mi się skompletować ekipę do wyjazdu. Nikt z nas nie miał samochodu, dlatego postanowiliśmy, że pojedziemy pociągiem z Katowic do Węgierskiej Górki o godzinie 7.25. Z tej miejscowości mieliśmy pójść drogą asfaltową (zasypaną śniegiem) do Żabnicy, skąd dalej poszlibyśmy czarnym szlakiem na Halę Boraczą. W ogóle na ten dzień zaplanowaliśmy przejście do Rysianki i zejście przez Romankę. Trasa w lecie liczyłaby około 6h wędrówki. Biorąc pod uwagę krótki dzień w zimie, wiedzieliśmy, że raczej na pewno zabraknie nam dnia i z tego względu wzięliśmy czołówki oraz palnik gazowy. Na dworzec przyjechaliśmy o czasie, ale niestety zobaczyliśmy na tablicy informacyjnej komunikat, że nasz pociąg jest opóźniony o 25min. Było nam szkoda tego czasu, bo i tak krótki dzień stał się jeszcze krótszy. Większość pociągów nie przyjeżdżała na czas z powodu silnego mrozu i oblodzonej trakcji. Teraz mieliśmy -24’C. W górach musiało być jeszcze więcej. Pociąg przyjechał z około półgodzinnym opóźnieniem i na miejsce dojechał jeszcze z dodatkowym poślizgiem o kolejne 30min, a więc straciliśmy już godzinę czasu. W Węgierskiej Górce byliśmy o godzinie 10.00 rano. Teraz musieliśmy dojść jeszcze do Żabnicy. Długa droga asfaltowa miała nam zabrać kolejną porcję czasu….

W Węgierskiej Górce termometr wskazywał tylko -21’C, a to za sprawą słońca, które nieco ogrzewało powietrze. W ogóle z dworca musieliśmy szukać właściwej drogi wyjścia, ponieważ ludzie wydeptali tylko bardzo wąską ścieżkę prowadzącą do miasta. Przy torach jakiś pan odśnieżał fragment ulicy i sypał solą tam, gdzie łączyły się szyny i powiedział nam, żebyśmy zawrócili, bo jedyny otwarty sklep znajdziemy w centrum miasta. Wiedziałem, że w Żabnicy jest kilka mniejszych sklepów i z pewnością nie mogą być wszystkie pozamykane, dlatego poszliśmy w kierunku gór. Idąc najpierw przez Węgierską Górkę do Żabnicy minęliśmy wejście na czerwony szlak na pasmo Abramów. Najbardziej denerwowały mnie samochody, a raczej ich ilość, bo co chwilę coś przejeżdżało i musieliśmy się zatrzymywać. Brygida powiedziała tylko tyle, że w miarę przechodzenia Żabnicy będzie ich coraz mniej. Znała też kawiarnię o nazwie „Alaska”, którą wyznaczyła za punkt odniesienia, gdzie musieliśmy dojść, żeby rozpocząć wędrówkę szlakiem. W Żabnicy minęliśmy aż pięć otwartych sklepów i wstąpiliśmy do jednego z nich, żeby dokupić prowiant, ponieważ wyjazd zorganizowaliśmy nieplanowanie – raczej tak na szybko i nie mieliśmy nawet kiedy coś kupić wcześniej, bo byliśmy w pracy. Przed sklepem widzieliśmy małego psa, który co chwilę podnosił lewą, przednią łapkę, ponieważ nie wytrzymywał z zimna, a właściciel robił zakupy. Kiedy usłyszeliśmy śpiewające dwa ptaki w różnych miejscach, to powiedziałem na dźwięk pierwszego: „to on jeszcze nie przymarzł?”… Niestety droga asfaltowa pokryta śniegiem i lodem nie miała końca. To wszystko trwało dla mnie zbyt długo. Tym bardziej, kiedy wszyscy patrzeliśmy na dosłownie „zamrożone na kość” oszronione góry przed sobą. Chciałem już tam być! Na 1,5km przed „Alaską”, skąd nieco dalej swój początek bierze czarny szlak na Halę Boraczą myśleliśmy nawet, że przeszliśmy rozwidlenie dróg i zaczęliśmy wracać. Wtedy zapytaliśmy starszego pana stojącego przy bramie o drogę i powiedział, że zostało nam jakieś 1,5km do „Alaski”. Co ciekawe, ilość przejeżdżających samochodów ciągle była taka sama i denerwowało mnie to, bo w górach zawsze marzyłem o spokoju. Sytuacja uspokoiła się dopiero na samym końcu Żabnicy. Myślałem, że cała trasa zajmie nam około pół godziny, a zajęła nam 1,5h, ponieważ błędnie założyłem czas, bo pół godziny jest do czerwonego szlaku na pasmo Abramów. Droga strasznie dłużyła się i myślałem tylko o tym, żeby być już wysoko w górach, bo wszyscy widzieliśmy, jak mocno są oszronione drzewa. Ten widok przyciągał mnie jak magnes! W „Alasce” zrobiliśmy krótki postój na 15min. Zegarek wskazywał godzinę 11.45. Musieliśmy iść, ponieważ zachód słońca tego dnia miał być o 15.45. Mieliśmy więc tylko 4h dnia, dlatego musieliśmy iść nieco szybciej, żeby zobaczyć coś więcej.
www.VD.pl