Nasza potrzeba poznawania nowego terenu nie gasła ani na chwilę. Eksplorowaliśmy nieznane nam miejsca, mając w ręku jedynie kawałek rysunkowej mapy. Dzień 19. października był długo oczekiwanym przez nas. W planach mieliśmy eksplorację jaskini "Pop's Cave". Jako, że wówczas poznałem pewną dziewczynę z centrum informacji turystycznej w Richland Center, udało mi się zdobyć mapę topograficzną z wojskową dokładnością, oraz mapę wnętrza tej jaskini, dlatego postanowiliśmy, że musimy tam być!
Po 13.50 wyruszyliśmy na obrzeża wsi Bosstown. Po
przyjeździe na miejsce zaparkowaliśmy samochód na poboczu jednej, być może
jedynej bocznej drogi, w tej okolicy. Stało tu więcej samochodów, dlatego
wiedzieliśmy, że nie będziemy sami. Za chwilę zauważyliśmy, że obok nas parkują
dwaj chłopacy z wioski Arena. Zapytali, czy idziemy do jaskini.
Odpowiedzieliśmy, że tak. Zaprowadziliśmy ich tam, ponieważ droga do jaskini
nie była tak oczywista, jak by się mogło wydawać. Zresztą sami nie wiedzieliśmy
czy tam już byli. Trzeba było przejść brzegiem pola, za którym znajdowała się
szeroka miedza. Tuż za nią było widać jedynie metrowej długości wydeptany pas
trawy. To właśnie on wskazywał, gdzie mamy skręcić. Szliśmy wzdłuż miedzy, po
czyimś polu. Po jego przejściu, widzieliśmy drugi, podobny pas trawy, za którym
weszliśmy w gęste krzaki, momentami kolczaste. Prowadziła tędy jedynie
wydeptana, zarastająca ścieżka. Dalej szliśmy tylko po górskim stoku, okrążając
najmniejsze zbocze "wciśnięte" pomiędzy dwie inne góry. Według amerykańskich
przepisów, idąc przez las musieliśmy mieć obowiązkowo pokryte przynajmniej 50%
powierzchni ciała pomarańczowymi ubraniami ze względu na rozpoczęty sezon
łowiecki dwa dni temu. Ten kolor miał ułatwić odróżnienie ludzi od zwierząt, na
które teraz masowo polowano.
Na szczycie jednej z gór doszliśmy do małego
krateru, jak zwą go miejscowi. Byłem tam tydzień temu z Marcinem, wstępnie
eksplorując początkowe fragmenty jaskini. Mały Tomek (bo tak go nazwaliśmy, aby
odróżnić dwóch Tomków w naszym zespole) nie był wtedy z nami, dlatego dla niego
wszystko było nowe. Teraz w planach mieliśmy eksplorowanie wszystkich etapów,
korytarzy i komór. Wpisaliśmy się do księgi odwiedzających, gdzie trzeba podać
liczbę uczestników wyprawy, datę i godzinę wejścia, a po wyjściu - godzinę
wyjścia. Wpisując się, zauważyliśmy, że w środku jest już grupa 10-cio osobowa.
Zostawiliśmy tutaj wszystkie nasze rzeczy, rozwieszając je na drzewie.
Zaczęliśmy. Już na początku latarka Marcina
odmówiła posłuszeństwa. Nie działała w ogóle. Na szczęście zabrałem ze sobą
trzy diodowe lampy. Dałem mu jedną. Marcin zszedł pierwszy do krateru, chyląc
się pod nisko zawieszonym sklepieniem. Następnie poszedłem ja, a za mną Mały
Tomek. Początkowe etapy były znane dla mnie i Marcina, dlatego ten kawałek przeszliśmy
szybko. 29 metrów liczonych od momentu wejścia do środka, od krateru, nad
naszymi głowami widzieliśmy "ściętą" ukośną skałę, pod którą
musieliśmy się schylić. Dopiero po przejściu tej części widzieliśmy, jak wielki
fragment sklepienia kiedyś tutaj spadł na ziemię, roztrzaskując się na mniejsze
kawałki. Szliśmy tędy po śliskich i mokrych skałach, które kiedyś tworzyły to
sklepienie. Dziewięć metrów dalej, przejście zwężało się ciągle tak, że
musieliśmy iść na czworaka. Czekało nas przejście, a raczej przeciskanie przez
40-50cm zacisk w skałach, za którym widniała wielka komora, w której można było
nawet stanąć w pozycji wyprostowanej.
Zanim jednak doszliśmy do niej, pomiędzy wąskim
tunelem a komorą, mieliśmy do przeczołgania, później do przejścia na czworaka,
a dalej w pozycji wyprostowanej, odcinek dwudziestu metrów. W komorze
popatrzeliśmy za kolejnym przejściem. Zanim jednak znaleźliśmy je, Marcin
wcisnął się pod skałę w poszukiwaniu innej drogi. Szybko zawrócił, ponieważ
"szlak" którym „szedł” kończył się kilka metrów dalej. Tuż za komorą,
schylając się pod dosyć niskim sklepieniem, zauważyliśmy grupę dziesięciu
ludzi, których wpis widzieliśmy w księdze. Ustawieni w okrąg, w przykucniętej
pozycji, czekali na swojego kolegę, który właśnie przechodził jeden z
najtrudniejszych odcinków jaskini. Była to skała, która kiedyś oderwała się od
sklepienia. Pęknięta była dokładnie w połowie jej długości, tworząc wąski tunel
o długości kilku metrów. Aby przejść przez ten tunel, należało przeczołgać się
do jego końca, a później przecisnąć się pomiędzy nierówno wystającymi skałami.
Gdy ich kolega wyszedł z dziury, usłyszeliśmy gromkie oklaski i okrzyki
radości. My tymczasem obeszliśmy ich z prawej strony idąc po gładkich płytach
skalnych, mokrych i śliskich na całej długości. Zresztą tak mieliśmy w całej
jaskini. Dwadzieścia sześć metrów dalej, licząc od zwężenia komory głównej lub
sześć metrów od pękniętej w połowie długości skały, rozpoczął się bardzo trudny
odcinek. Przed nami widniało tylko bardzo wąskie przejście, wysokie na może
około 50cm.
Dalej wyglądało już tylko gorzej. Tunel, w którym
teraz szliśmy na czworaka lub w pozycji przykucniętej zwęził się nagle o
połowę, tworząc przed nami małą, skalną ścianę. Przystanęliśmy tutaj na chwilę
i zarządziliśmy, że idziemy dalej. Już na początku, połowę przejścia tarasowała
nam kałuża. Pierwszy wszedł, a raczej wczołgał się, Mały Tomek. Powiedział, że
musimy je omijać. Na to ja z Marcinem odpowiedzieliśmy, że musimy się ubrudzić,
a nie omijać. Zresztą jak Mały Tomek szybko zobaczył, nie mieliśmy możliwości
ich ominięcia. Teraz czołgaliśmy się w tunelu wysokim na około 40-50cm, więc
każdy nasz ruch był skrępowany. Musieliśmy przejść przez te kałuże. Robiliśmy
dużo zdjęć, ze względu na nasze, pełzające odbicia w wodach. Widok był bardzo
piękny, tym bardziej, że wody były krystalicznie czyste. Jedynie po naszym
przejściu zmąciliśmy je, unosząc drobinki skalne leżące na dnie. Mały Tomek wybrał
nieodpowiednią stronę, dlatego przeszedł szybko na prawo, aby czołgać się po
mniej zalanym terenie.
Na początku tego odcinka mieliśmy płytę skalną z
poprzecznie ułożonymi pasami skalnymi, odległymi od siebie o około 1-2cm. Było
ich mnóstwo, dlatego w tym miejscu powierzchnia skał była bardziej ostra od
pozostałych. Dookoła nas mogliśmy obserwować stalaktyty, z których powoli
opadały krople wody. Z ziemi, przy ścianach skalnych, wystawały stalagmity.
Przed nami, po prawej stronie płyt skalnych widniały, jak gdyby
"ścięte" stalagmity, które już dawno zdążyły pokryć się brązową powłoką
powstającą od kapiącej wody i zawartych w niej minerałach. Już na początku
mieliśmy wielki ubaw z miejsca, w którym byliśmy, bo powiedziałem, że zalałem
sobie jajka, a nie było tu innej możliwości przejścia niż przeczołganie się
przez dość głębokie i zimne kałuże. Postanowiliśmy jednak dojść do samego końca.
Minęliśmy trzy większe kałuże, za którymi nadal widniały płyty skalne, a
przejście stawało się coraz bardziej wąskie. Mały Tomek ciągle prowadził,
szukając tym samym jakiejś drogi dla nas. W powietrzu unosił się zapach
stęchlizny, dlatego Marcin w oczekiwaniu na dalsze ruchy Mały Tomka, zszedł
nieco na lewą stronę, aby przeszukać lokalną szczelinę.
Znalazł tam jedynie grzyby, które bardzo mu się
spodobały, nazywając je początkowo sierścią, ponieważ tak wyglądały. Będąc w
tej okolicy słyszeliśmy kapiącą wodę w wielkiej ciszy, którą zmącić mogliśmy
tylko my sami. Za kałużami sklepienie było już tak nisko nad nami, że miałem
problem ze swobodnym obracaniem głowy. Odstające, małe stalaktyty i okrągłe stalagmity
dodatkowo utrudniały ruchy. Small Tom doszedł do bardzo wąskiego punktu, gdzie
miał wielki problem, aby w ogóle przejść dalej, bo kiedy patrzył przed siebie,
powiedział, że jest tu tak ciasno, że oddychanie sprawiało mu ból, dlatego
zawróciliśmy. Nie z powodu braku powietrza, a z powodu skał uciskających na
klatkę piersiową z góry i z dołu. Robiliśmy tu dziesiątki zdjęć, ze względu na
trudne warunki. Zawracaliśmy tyłem, czołgając się do punktu, w którym skały
tworzyły ściankę zwężającą to przejście. Wracając, Mały Tomek zapytał mnie
jakie mam ustawione ISO w aparacie. To pytanie rozbawiło nas wszystkich, gdyż
otoczenie nie pozwalało na jakąkolwiek swobodę ruchów, więc nawet nie mieliśmy
jak tego sprawdzić. Tuż pod ścianą skalną zgasiliśmy wszystkie światła, aby
zaskoczyć grupę ludzi, która wchodziła do jaskini. Widzieliśmy jedynie z oddali
ich światła latarek. Po dłuższej chwili głosy zamilkły. Stwierdziliśmy, że
mieli problem z pierwszym wąskim przejściem, dlatego chyba się wycofali.
Zaświeciliśmy nasze lampy i poszliśmy z powrotem.
Znowu, przed nami widniał tunel, którym to
przechodził chłopak z grupy dziesięcioosobowej. Sam tunel nie był konieczny do
przejścia, ponieważ prowadził pod korytarzem, którym szliśmy, ale chcieliśmy
poznać tą jaskinię jak najlepiej, więc zdecydowaliśmy, że idziemy tym razem przez
niego. Marcin chciał zobaczyć, jak się idzie tym tunelem. Była to wielka,
złamana w połowie skała, pod którą utworzył się wąski tunel. Na jego początku
trzeba było przejść przez małą kałużę. Poszedłem górą złamanej skały, aby
wyglądać głowy Marcina wychodzącego ze szczeliny po drugiej stronie. Gdy Marcin
zobaczył skały wystające z boków sklepienia, zapytał: jak on [kolega z grupy
dziesięcioosobowej] w ogóle tędy przeszedł? Za chwilę jednak dodał, że jak on
przeszedł, to my też musimy. Marcin pomału wychodził. Jego biodra zaklinowały
się w nierówno odstających skałach, gdzie miał duży problem z wykonywaniem
jakichkolwiek ruchów. Marcin powiedział wtedy, że się zaklinował.
Próbował przez dłuższy czas coś wymyślić, aż w
końcu udało mu się przecisnąć kawałek dalej tak, że głowę włożył do innej,
malutkiej komory. Na początku sklepienia odstawały dodatkowo brązowe
stalaktyty. Ponownie miał wiele problemów z wyjściem, dlatego przeczołgał się
do mniejszej komory tylko częściowo, po czym zaczął wychodzić tyłem,
wystawiając nogi do góry, na skały. Drugi szedł Mały Tomek. W miejscu z
nierówno odstającymi skałami, odwrócił się nieco wcześniej, dzięki czemu
przejście tego etapu zajęło mu niedługą chwilę. Trzeci szedłem ja. Będąc w
tunelu, spoglądałem na to wąskie przejście przede mną. Gdy wystawiłem głowę do
zdjęcia, powiedziałem, że Marcin i Mały Tomek są zgrabni jak panienki, bo ja
siebie tu nie widzę. Gdy zacząłem przechodzić pomiędzy skałami zaklinowałem się
bardzo mocno. Powiedziałem, że jest tu strasznie ciasno i że ostatni raz tak
miałem, gdy… się rodziłem. Dodatkowo pomiędzy moimi nogami tkwiła mała, brązowa
skała uniemożliwiająca wykonywanie dodatkowych ruchów.
Próbowałem odwrócić się na lewą stronę, aby
wydostać zaklinowane biodra z pomiędzy skał. Wyszedłem na zewnątrz, wracając do
szerszego tunelu, w którym to teraz przebywaliśmy. Teraz cieszyliśmy się z
miejsca, w którym byliśmy, ponieważ mogliśmy stanąć i „rozprostować kości”. Po
przejściu krótkiego odcinka w pozycji przykucniętej doszliśmy do wielkiej
komory, za którą musieliśmy się znowu czołgać, aby przejść przez wąską
szczelinę pomiędzy skałami, którą przyszliśmy tutaj. Po jej przejściu
stwierdziliśmy, że teraz wychodziło nam się dużo trudniej niż za pierwszym
razem. Nareszcie mogliśmy iść przez chwilę wyprostowani, ponieważ w pierwszej
komorze zdecydowaliśmy, że teraz pójdziemy do innego korytarza, w którym to
tydzień temu był Marcin, oglądając jedynie jego początkowe fragmenty.
Wchodząc w jego szerokie przestrzenie
stwierdziliśmy, że ten korytarz ma całkiem inną budowę niż pozostała część
jaskini. Tworzyła go tylko twarda glina, a na powierzchni ścieżki widzieliśmy
tylko mnóstwo kałuż i wszechobecnego błota. Za chwilę, nad naszymi głowami Mały
Tomek zauważył nietoperza zwisającego ze sklepienia. Zrobiliśmy mu obowiązkowo
zdjęcia, po czym przyglądaliśmy się jak szybko oddycha i jak przebudza się.
Jednak jeszcze nie wstał całkowicie. Wykonał tylko kilka nieznacznych ruchów. Tomek
przyłożył jeszcze obok niego dłoń, żeby mieć skalę porównawczą jakiej jest
wielkości. Poszliśmy dalej. W dole, słyszeliśmy grupę, której głosy nagle
ucichły. Stwierdziliśmy, że musi być tam długi korytarz. Zaczęliśmy schodzić. Z
początku widzieliśmy duże masy błota, po których musieliśmy się przeczołgać.
Marcin poszedł pierwszy, ja drugi, a Mały Tomek trzeci. Ja zacząłem schodzić
tyłem. Nie był to koniec korytarza, bo weszliśmy jedynie do małej, ale wysokiej
komory, gdzie mogliśmy się wyprostować. Dodatkowo przed nami widniał wielki
otwór nad przejściem, którym schodziliśmy.
Widzieliśmy przez niego początkowe fragmenty naszego
korytarza i miejsce, gdzie zwisał nietoperz. Marcin poszedł dalej, czołgając
się nadal przodem. Ja postanowiłem, że pójdę tyłem. Czołgałem się w bardzo
wąskim przejściu, gdzie było mnóstwo błota. Nie mieliśmy żadnej możliwości jego
obejścia, ale byliśmy już tak ubrudzeni, że wszystko było nam jedno. Moje
zejście wyglądało nieco inaczej, ponieważ gdy schodziłem tyłem, ostra skała
wystająca na końcu przejścia skutecznie tarasowała mi drogę, a ja nawet nie
miałem możliwości odwrócenia głowy, aby zobaczyć co znajduje się za mną, Było
tu bardzo ciasno. Szedłem nadal tyłem, zdzierając skórę o ostre skały.
Dodatkowo przerażało mnie to, że za nimi nie czułem w ogóle jakiejkolwiek
przestrzeni. Nogi wisiały w powietrzu. Starałem się czołgać dalej, szukając
jakiegokolwiek punktu podparcia.
W końcu udało się. Weszliśmy do małej komory.
Oczekiwaliśmy teraz na Małego Tomka. On również szedł tyłem i miał podobne problemy
jak ja. Znajdowaliśmy się w małej, lecz dosyć wysokiej komorze. Na jej
glinianych ścianach widniały małe, błyszczące minerały od naszych świateł
latarek. Przyglądałem im się nieco dłużej, ponieważ można było tu ujrzeć
wszystkie kolory tęczy, co było czymś niezwykłym. Zastanawialiśmy się, czy w
ogóle w tej jaskini odbywa się wymiana powietrza, ponieważ przebywając tu
dłuższą chwilę stwierdziliśmy, że nasza para tworzyła lekką mgiełkę. Śmialiśmy
się z mojego aparatu, który cały umazany był błotem, a jego obiektyw był
krystalicznie czysty. Nastawiając zdjęcie z opóźnieniem czasowym, aby wykonać
zdjęcie grupowe, miałem problem z odczytem symboli na obudowie aparatu,
pokrytych błotem. Sam wyświetlacz również ociekał błotem… Co chwilę
komentowaliśmy jak jesteśmy brudni, bo nawet na policzku Marcina pojawiła się glina.
Po dłuższej chwili zaczęliśmy wychodzić, czołgając się w glinianym i błotnistym
tunelu. Szedłem jako pierwszy, aby porobić uczestnikom wyprawy zdjęcia. Mając duże
trudności z przeciśnięciem się pomiędzy ciasno odstającymi skałami, wszyscy
jednomyślnie powiedzieliśmy to samo: musimy zmienić punkt odniesienia. Wtedy
wśród nas rozległ się głośny śmiech.
Żartów było dość, bo musieliśmy wyjść. W końcu
doczołgałem się do małej komory, znajdującej się na środku glinianego
korytarza. Poczekałem na resztę, aby zrobić im zdjęcia wychodzących z bardzo
wąskiego tunelu. Za chwilę Marcin poszedł ostatnim, wąskim tunelem powrotnym jako
pierwszy. Przecisnął się dość szybko, po czym czekał na Małego Tomka, który to
właśnie postanowił obejść ten tunel wchodząc na glinianą ściankę, nad którą
widniał otwór z widokiem na nietoperza i wielki ząb powstały po
"ścięciu" stalagnatu przez nieznane nam siły. Umazani błotem, od stóp
do głów poszliśmy już w wyprostowanej pozycji ku kraterowi. Zatrzymaliśmy się
przy nietoperzu, aby jeszcze raz na niego popatrzeć. Dalej doszliśmy do
pierwszej, wielkiej komory, z której widać już było światło dzienne. Tuż za
główną, pierwszą komorą, na zrębie skalnym, Marcin zauważył całą rodzinę
nietoperzy zwisających jeden przy drugim – z tej samej skały. Wisiało ich razem
sześć, dlatego przyglądaliśmy się im dłużej robiąc zdjęcia całej gromadzie.
Wyszliśmy na zewnątrz. Dopiero teraz widzieliśmy
ile błota ze sobą przynieśliśmy. Byliśmy dosłownie cali brązowi. Musieliśmy
jedynie pozbierać nasze rzeczy, które porozwieszaliśmy na odstających
fragmentach z pnia, pozostałych po ściętych gałązkach. Nie wpisaliśmy do księgi
godziny naszego powrotu, ponieważ naszej kartki już nie było. Widocznie ktoś
wyrwał ją na pamiątkę. Jaskinia została przez nas dokładnie poznana, a tak
przynajmniej myśleliśmy, bo staraliśmy się wchodzić w każde dostępne szczeliny,
jednak po powrocie do hotelu zorientowaliśmy się, że z drugiej komory odchodził
jeszcze jeden korytarz...
Piękne zdjęcia i piękna relacja:):*
OdpowiedzUsuńBardzo , bardzo zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńPięknie Michasiu. Mało kto ma odwagę coś takiego sprawdzać, łączyć, szukać.... Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOtylia.
Piękne zdjęcia. Jaskinie zawsze spoko :) Póki co miałem okazję chodzić tylko po niewielkich jaskiniach w jurze krakowsko częstochowskiej, ale może kiedyś uda się zrobić kurs na taternika jaskiniowego i po eksplorować większe jaskinie.
OdpowiedzUsuńCzekamy Cierpliwie na opis z najnowszej wyprawy. Widzę, że tło do bloga jak i moje
OdpowiedzUsuńMiło mi. Piszę relację. Na razie ma 48 stron, ale jeszcze wiele przede mną. Zajrzałem na Twojego bloga. Jest bardzo ciekawy.
Usuń