DZIEŃ 1 – Trzy Korony, Gruba Kaśka
Jak co roku wyczekiwałem zjawiska morza chmur w
Pieninach, które chociaż powstaje wielokrotnie, to jest tylko jeden, lub
maksymalnie dwa dni w ciągu całego roku, gdzie nakłada się z pełną głębią
kolorów liści jesieni. Z tego względu w okresie 13-20 października włącza się u
mnie desperacja pogodowa, polegająca na tym, że nie ważne co by się działo oraz
co by się waliło i paliło, to i tak jadę w Pieniny, gdy tylko zobaczę, że będą
idealne warunki do powstawania tego zjawiska. W tym roku pogoda niestety nie
rozpieszczała, ponieważ od pierwszego września zaczął padać deszcz i tak do
trzynastego października włącznie… Próbowałem sobie jakoś wytłumaczyć, dlaczego
trzeci rok z rzędu wrzesień jest tak fatalny i deszczowy. Jedyne, co udało mi
się wymyślić, to fakt, że niebo płakało nad tym, że rozpoczął się rok szkolny i
nie mogło się wypłakać. Tej wersji się trzymałem… Nic innego nie przychodziło
mi do głowy. Widząc, że pogoda nie chce, ani nawet nie planuje się zmienić po
30 dniach ciągłego deszczu, najpierw postanowiłem, że pojadę do Grecji na
Rodos, żeby zobaczyć jak wygląda słońce i żeby poczuć jeszcze jego ciepłe
promienie. Po przyjeździe miało rozpocząć się wielkie polowanie na morza chmur.
Po powrocie, 6. października, oglądałem wszelkie prognozy pogody, ale nadal nic
dobrego nie widziałem na horyzoncie. Pomimo, że byłem tydzień w Grecji, to u
nas ciągle padał deszcz… Minął jeszcze tydzień i dopiero pojawiła się nadzieja…
Po 42 dniach deszcze powoli ustawały… W niedzielę, 15. października,
zauważyłem, że poniedziałek oraz wtorek będą idealne i że będzie to jedyna okazja
w roku, po czym warunki ponownie zepsują się na długie dni, a nawet tygodnie…
Widząc jaka pogoda ma być za 14 godzin, włączyła się u mnie desperacja i
powiedziałem: TRZEBA JECHAĆ!
Zadzwoniłem do Daniela i zapytałem: co robimy? Szybko
ustaliliśmy, że jak co roku, gwoździem programu będzie wejście na Trzy Korony i
podziwianie mórz chmur z tego szczytu, a na drugi dzień wejdziemy na Sokolicę,
skąd po raz pierwszy zobaczymy, jak wyglądają morza chmur z tamtej góry, bo
nigdy tego nie próbowaliśmy. Wiedzieliśmy, że z Trzech Koron zawsze jest
najpiękniej, a na Sokolicy jednego roku były chmury, a drugiego nie, dlatego
nigdy nie chcieliśmy ryzykować. Wiedząc, że w tym roku wyjątkowo będą dwa dni z
tym zjawiskiem pod rząd, co jest wielką rzadkością, postanowiliśmy, że
pierwszego dnia zobaczymy, jak wyglądają chmury w obrębie Sokolicy ze szczytu
Trzech Koron i na tej podstawie podejmiemy decyzję, czy idziemy tam na drugi dzień.
Na 14 godzin przed spotkaniem spakowaliśmy się dość szybko i czekaliśmy na
wyjazd. Umówiliśmy się na godzinę 00.00 w nocy z 15./16. października 2017, bo
chcieliśmy o 3.00 w nocy rozpocząć podejście na Trzy Korony z Krościenka. Jako,
że wschód słońca miał być dopiero po 7.05 rano, to czasu mieliśmy aż za dużo.
Danielowi chodziło o to, żeby spróbować zrobić zdjęcia gwiazd w nocy na tle
Tatr lub, żeby sfotografować podświetlone chmury od spodu od świateł
pochodzących z wiosek. Takie zdjęcia zawsze budzą wielkie zainteresowanie. Tydzień
od 16. października rozpoczął się wyjątkowo pięknie. Cyklon o nazwie Ophelia,
który wkroczył do Europy przyniósł ze sobą huragany do 160km/h w Irlandii, a w
Polsce wyjątkowe ciepło, którego tak brakowało. Temperatury podskoczyły u nas
aż do 20-25'C. Mieliśmy wyjątkowo
ciepło, jak w Grecji o tej samej porze roku. Na noc zapowiadano nawet 11'C, co było niespotykane
w połowie października. Pojechaliśmy dokładnie o wyznaczonej godzinie i na
miejscu byliśmy jeszcze przed 3.00 w nocy. Kiedy wysiedliśmy w Krościenku
zobaczyliśmy, że są wspaniałe warunki na powstawanie mórz chmur. Doliny z
miejscowościami wypełniły się gęstymi mgłami, a poniżej odczuwaliśmy lekki
chłód. Termometr samochodowy pokazywał tylko 6'C. To dobrze, ponieważ
przy zapowiadanych +20'C w górach, oznaczało
to, że będzie inwersja, która jest koniecznością, żeby powstały efektowne morza
chmur.
Zebraliśmy się w 15min. Wszędzie panowała
cisza. Standardowo wybraliśmy żółty szlak w Krościenku, nieco dalej, za
komisariatem policji. Chociaż początkowo jest bardzo stromo, to idzie się drogą
asfaltową. Przygotowaliśmy sobie czołówki, bo wiedzieliśmy, że na końcu tej
drogi, za ostatnim domem kończy się oświetlenie. Znaliśmy bardzo dobrze ten
szlak. Co roku go przechodziliśmy, żeby podziwiać ze szczytu Trzech Koron morza
mgieł. W umysłach mieliśmy go bardzo dobrze podzielony na poszczególne odcinki.
Na początku miało być bardzo strome podejście trwające ok. 30min, tablica
informująca o przekroczeniu granicy Pienińskiego Parku Narodowego, później 10min
przejście w równym terenie lub nieznacznie opadającym i wznoszącym się
naprzemiennie. Dalej ścieżka miała doprowadzić nas do źródła wody i drewnianej
kładki, po czym dalej mieliśmy iść stromym podejściem z drewnianymi barierkami.
Za zakrętem w prawo rozpocznie się przejście wzdłuż pięknej polanki, będzie
kolejne strome podejście i ponownie zobaczymy po lewej drewniane barierki,
wzdłuż których dojdziemy do Przełęczy Szopka. To nasz charakterystyczny punkt,
bo tutaj zwykle mijała jedna godzina od rozpoczęcia wędrówki. W trakcie
pokonywania pierwszej stromizny weszliśmy w bardzo gęste mgły, co dla nas było
bardzo dobrym znakiem, że będą piękne morza chmur. Specjalnie świeciliśmy
latarkami w mgłę, żebyśmy mogli zobaczyć snop światła wznoszący się ku niebu. Ogólnie
przyjąłem zasadę: czym dłużej i wyżej będziemy iść w chmurach i we mgle, tym
lepsze będzie morze chmur. Zanim pokonaliśmy pierwsze wzniesienie, powoli
przebijaliśmy grubą warstwę. Trochę martwiło mnie, że tak szybko, ale kiedy
poszliśmy wyżej i zobaczyliśmy idealnie czyste niebo z tysiącami gwiazd,
stanęliśmy i zachwycaliśmy się tym innym widokiem. Przechodząc 10min równiną
wśród nocnych polan, ponownie przebijaliśmy dość gęste mgły. Próbowaliśmy
rozglądać się pomiędzy drzewami, czy nie widać świateł niżej położonych wiosek.
To oznaczałoby, że morza chmur będą słabe. Gdzieś na horyzoncie i w oddali
zauważyłem mnóstwo rozświetlonych latarni ulicznych, co nie pocieszało. Co
mogliśmy zrobić? Jedynie iść dalej i zobaczyć, jak to wygląda ze szczytu. Mimo
wszystko byłem nastawiony pozytywnie, bo wykresy pogodowe jasno pokazywały, że będzie
efektownie. Prognoza na trzy godziny do przodu nie mogła się mylić w żaden
sposób… Najbardziej zadziwiało nas ciepło, ponieważ, czym wyżej szliśmy, tym
bardziej było nam przyjemniej. Nie zakładaliśmy nawet kurtek.
Do przełęczy Szopka dotarliśmy po 1h
04min wędrówki, więc podobnie, jak w poprzednim roku. Nie narzucaliśmy sobie w
ogóle jakiegoś tempa, a na każdej napotkanej ławce po drodze siadaliśmy, żeby
się nie spocić. Wiedzieliśmy, że na przełęczy może wiać wiatr i może nas
przewiać, stąd nie spieszyliśmy się z niczym. Pomimo tego i tak dotarliśmy
mocno przed czasem. Czas tabliczkowy mówił, że z Krościenka idzie się 2h 15min,
a my szliśmy dopiero 1h 04min, mając za sobą nieznacznie ponad 2/3 trasy. Na
szczyt pozostało nam tylko 30min wędrówki, chociaż drogowskaz mówił o 45min. Od
przełęczy Szopka aż po sam szczyt Trzech Koron idzie się ciągłą stromizną z
licznymi, drewnianymi schodami, które w nocy są bardzo śliskie, ponieważ
zbudowano je z okorowanych, młodych świerków. W nocy całą trasa była pokryta
rosą, przez co buty z podeszwą Vibram w ogóle nie zapewniają przyczepności.
Trzeba bardzo uważać. Zanim wyruszyliśmy, na przełęczy zrobiliśmy około 20min
przerwę. Daniel wyciągnął aparat i statyw. Zaczął robić zdjęcia w kierunku Tatr
i mórz chmur poniżej tych gór. Widok na żywo naprawdę zachwycał, dlatego
chłonąłem każdy moment, kiedy patrzyłem w tamtą stronę. Już mi się podobało, ponieważ
niewielka część Księżyca, która jeszcze pozostała do nowiu, dobrze oświetlała
chmury od góry. Z tej perspektywy wydawało się, że morza chmur w Pieninach mogą
być co najwyżej średniej jakości. Ale nie mogliśmy tego sprawdzić nie wchodząc
na szczyt Trzech Koron. Po około 20min wyruszyliśmy dalej. Jako, że nie
widzieliśmy nic dookoła, szliśmy swoim, jednostajnym tempem. Zdziwiliśmy się,
jak szybko dotarliśmy do drewnianej chatki na 5min przed szczytem Trzech Koron.
Drogowskaz mówił o 45min, a my przeszliśmy ten fragment w 23min. Dosłownie na
chwilę usiedliśmy w drewnianej chatce, po czym poszliśmy dalej. Z tej wysokości
widzieliśmy dużo świateł z różnych wiosek, co nie napawało optymizmem. Ostatnie
5min drogi przeszliśmy zupełnie spokojnie. Na metalowych schodach prowadzących
na szczyt góry widzieliśmy już, że mgły są bardzo gęste, a morza chmur rozległe.
Wiedzieliśmy, że zjawisko będzie niezwykle efektowne, jeśli utrzyma się do
białego rana.
Na szczycie Trzech Koron byliśmy o 4.50 nad
ranem. Co nas najbardziej zadziwiało, to fakt, że nie wiał wiatr lub od czasu
do czasu poczuliśmy lekki, ciepły powiew. Takie warunki ostatnim razem mieliśmy
w 2010 roku. Teraz myśleliśmy, o której zaczyna się robić jasno i o której
będzie wschód słońca. Mieliśmy ponad dwie godziny do wschodu. Daniel wyciągnął
więc ponownie statyw i aparat, po czym zrobił serię nocnych zdjęć. Mój aparat
miał założony filtr polaryzacyjny oraz miał taką wadę techniczną, że powyżej
ISO 800 powstawało „ziarno” na zdjęciach, dlatego nawet nie próbowałem nocnej
fotografii przy bardzo słabym i zanikającym świetle Księżyca. Wolałem popatrzeć
na zjawisko na żywo. Przyjąłem znaną zasadę wśród fotografów: „jeśli
zapomniałeś aparatu, a chcesz zrobić dobre zdjęcie, to jedyna rzecz jaką możesz
zrobić, to podziwiać piękny widok i cieszyć się chwilą i zapamiętać go z jak
największymi szczegółami”. Właśnie tak zrobiłem, bo morza chmur rzeczywiście
zadziwiały zasięgiem. Oprócz 2010 roku nigdy później nie widzieliśmy, żeby
sięgały aż po horyzont z każdej strony. Teraz wyczekiwaliśmy wschodu słońca,
żeby zacząć serię zdjęć pokazujących piękno tego zjawiska. Na platformie
widokowej byliśmy tylko my. Dopiero po godzinie 6.00 przyszły dwie kolejne
osoby. Tuż przed początkiem nowego dnia doszły jeszcze dwie kolejne osoby – tym
razem nastolatkowie. W końcu nadszedł długo wyczekiwany wschód słońca.
Patrzeliśmy, jak ciepłe światło zaczęło powoli oświetlać Tatry w oddali. Minęło
kilkanaście minut zanim ujrzeliśmy pierwsze promienie słońca. Po godzinie 7.15
zaczął płonąć od światła szczyt Nowej Góry 808 m n.p.m. Właśnie ta góra w
połączeniu z morzami mgieł tworzy najpiękniejsze widowisko. Wyróżnia się
całkowitym zalesieniem aż po sam wierzchołek, a pomiędzy świerkami rosną
pojedyncze buki i modrzewie, jakby ktoś zrzucił je pomiędzy zwarty las. Patrząc
w stronę Nowej Góry widzimy pełną głębię kolorów jesieni. Okrągły wierzchołek
sąsiedniej góry tworzy piękną wyspę, jakbyśmy byli na otwartym morzu. Patrząc
nieco bliżej, widzimy kolorowe drzewa ciągnące się aż pod naszą platformę tyle,
że dużo poniżej nas. Za nami za to widać skaliste ściany, z których wyrastają
malutkie, ale kolorowe drzewa.
Najbardziej zachwyca jednak widok w
stronę metalowych schodów, którymi przyszliśmy. Czerwone buki na tle
niebieskiego nieba tworzą istną mozaikę, której trudno gdzie indziej szukać. Patrząc nieco w lewo, w stronę odległych lasów, również dostrzegliśmy piękną mozaikę kolorów. Na
szczycie zostaliśmy do godziny 9.40, ponieważ wiedzieliśmy, że morza chmur
zmieniają swoje oblicze przez pierwsze trzy godziny od wschodu słońca. Wtedy można
zobaczyć wiele różnorodności. Początkowo całe góry pokrywają się pięknym,
różowym kolorem i gdzieniegdzie chmury podświetlane są na taki kolor. Za około
15min wszystko „płonie” niesamowicie ciepłą pomarańczową barwą. Wtedy następuje
złota godzina dla fotografów. Chmury podświetlane od góry aż „płoną” od
promieni słonecznych i dlatego wszystko dookoła jest takie wyjątkowe. W tym
czasie kolory drzew jeszcze za bardzo się zlewają. Chociaż można odróżnić
bardzo dobrze barwy, to jednak najpiękniejszy efekt jest dopiero około pół
godziny po wschodzie, ponieważ od tego momentu największe znaczenie mają barwy
liści. Na tle mórz mgieł wyróżniają się bardzo mocno i tworzą przepiękne
widowisko. Wtedy patrzeliśmy w stronę Nowej Góry, żeby widzieć, jak powstają
nowe wyspy oraz, jak coraz bardziej intensywne stają się barwy jesieni. Jak co
roku, najwięcej czasu poświęcam na podziwianie mórz chmur w okolicach Nowej
Góry. Pojedyncze, kolorowe drzewa „wstawione” pomiędzy ciemnozielone świerki
wyglądają, jak gdyby dziecko malowało obraz palcami. Dlatego widok jest tak niezwykły.
W tym samym czasie, za nami, słońce wędruje coraz wyżej nad horyzontem, a
chmury ciągle płoną. Wzrok wszystkich fotografów przyciągała Sokolica 747 m
n.p.m., która wyglądała, jakby broniła się przez „zalaniem” przez morza chmur,
Mieliśmy wrażenie, że brakowało tylko 50m, żeby mgły przelały na drugą stronę
przez jej szczyt. W nocy widzieliśmy wiele błysków pochodzących z czołówek,
stąd wiedzieliśmy, że na Sokolicy też są ludzie obserwujący to same zjawisko.
Zarówno na Trzech Koronach, jak i na Sokolicy wszyscy wstrzelili się idealnie z
terminem, warunkami i pogodą. Kto był, ten nie żałuje, że pojechał w Pieniny, a
nie na przykład w Tatry. Tatry z tej perspektywy wyglądały bardzo surowo i bez
chmur. Jedynie powyżej 2400 m n.p.m. zalegały jeszcze cienkie warstwy śniegu.
My tymczasem chłonęliśmy każdą piękną chwilę.
Dlaczego? Dlatego, że swoim zasięgiem i grubością morze chmur dorównywało temu
z 2010 roku, które dla nas jest ciągłym i niedościgłym wzorem oraz punktem
odniesienia, do którego przyrównujemy wszystkie inne morza mgieł. Przyznałem,
że niczego nie brakowało pod tym względem tegorocznemu zjawisku. Kiedy
porównałem wszystko inne, co wtedy zobaczyliśmy, to 7 lat temu przejrzystość
powietrza była tak dobra, że widzieliśmy wówczas trzy pasy przecinki w lesie po
stronie słowackiej na Babiej Górze, odległej aż o 82km! Teraz też je
widzieliśmy, ale nie tak wyraźnie, jak wtedy. W 2017 roku za to powstały takie
same okręgi, jakby z waty okalające każdą niższą górę, składające się z dwóch
warstw. W poprzednich latach nigdy ten efekt nie występował. Moim zdaniem,
nawet głębia kolorów była bliska temu, co widzieliśmy 7 lat temu. Problemem
ostatnich jesieni jest zawsze to samo, że zepsuty pod względem pogodowym
wrzesień powodował, że zanim liście nabierały kolorów, szybko brązowiały i
opadały. Tutaj częściowo też spotykaliśmy się z podobnym zjawiskiem, ale mimo
wszystko głębia kolorów powstała w większości najważniejszych miejsc, stąd
podsumowując całe widowisko, było ono dla mnie praktycznie tym samym, co w 2010
roku, poza omawianą, idealną przejrzystością powietrza. Jak to jeden z
miejscowych w Krościenku powiedział, że takich dni jest tylko około pięć na
cały rok. W 2016-tym morze chmur było dużo słabsze i nawet mogliśmy oglądać
trawiaste doliny w Sromowcach, przez co poniżej widoki przypominały baśniowe
krajobrazy, a pod Trzema Koronami powstawały niezwykłe zjawiska świetlne, kiedy
przez drzewa przedzierały się promienie słoneczne, które padały na chmury
przerzucane przez wiatr na drugą stronę przełęczy tam, gdzie znajduje się drewniana
chatka na 5min przed szczytem. Z tego względu uważam, że każdy rok miał coś
innego, ponieważ widzieliśmy rzeczy, które w innych latach nie występowały. Co
roku morza chmur w Pieninach fascynują i zachwycają swoją niepowtarzalnością i
głębią piękna jesieni. Niezmiennie twierdzę, że jesień w Pieninach jest „z
górnej półki i na światowym poziomie”. To jest widok, który należy promować i
zachęcać do tego, żeby inni mogli zobaczyć to samo.
Na szczycie Trzech Koron jedynie nie
podobało mi się zachowanie dwóch nastolatków, którzy popisywali się swoją
wiedzą meteorologiczną, omawiając powstanie i transformacje cyklonu Ophelia
oraz jego wpływu na naszą pogodę. Wiedza meteorologiczna nie na tym powinna
polegać, ale raczej na praktycznym jej zastosowaniu w terenie. Nie sztuka
rzucać naukowymi terminami i teorią, by wyglądać na mądrzejszego od reszty. Jeden
z nich nawet zaczął wszystko mówić na głos i nagrywał filmik na telefon, a
wszyscy inni musieli tego słuchać. Później wyszedł za barierki i prosił, żeby
zrobić mu zdjęcie. Nie trzeba nikomu mówić, że na Trzech Koronach tuż za
barierkami znajdują się pionowe przepaście. Ten nastolatek mógł jedynie chodzić
po mocno zroszonej trawie, która była bardzo śliska. Jeden pan nawet nie
zgodził się, żeby zrobić mu zdjęcie, bo 29. września 2017, w podobnych
okolicznościach zginął 17-latek pod Sokolicą, a jego ciało znaleziono dopiero 6.
października 2017. Dlatego nie chciał, żeby to samo się powtórzyło na Trzech
Koronach. Ja też nie, dlatego udałem, że nie słyszałem prośby. Morza chmur
podziwiało łącznie 6 osób na Trzech Koronach. Dopiero po godzinie 7.15
dochodziły kolejne, pojedyncze osoby. Mimo wszystko nie było tłumów. Co mnie
jeszcze zachwycało w zjawisku mórz chmur? Po godzinie 8.10 w gęstych mgłach
powstały „fale”, co w meteorologii określa się słowem „undulatus”, a dokładniej
powstały wtedy niżej położone chmury o nazwie stratus nebulosus opacus, co „po
naszemu” znaczy chmury mgliste, jednolite, niskie, nieprzepuszczające światła
słonecznego. Przez około 50min właśnie takie chmury mieliśmy okazję podziwiać.
Wyglądały jak spokojne fale, rozmieszczone w równych odstępach od Wysokiego
Wierchu w Pieninach aż po Tatry! Takie coś widzieliśmy tylko w 2010 roku… W
pełni mogliśmy poczuć się, jakbyśmy płynęli pomiędzy wieloma wyspami. Stosując
sztuczki fotograficzne można nawet otrzymać efekt podobny, jak na Tytaniku, w
najsłynniejszej scenie tego filmu. Wystarczyło tak ułożyć obiektyw, żeby róg
barierek wypadał na tle mgieł. Wystarczyło, żeby stanęła tam jakaś para i
wyciągnęła ręce, łapiąc się za nie, jak w filmie i efekt gotowy. Aż żal było
wracać…
GRUBA KAŚKA
Po 8.40 wpadłem na pomysł, żeby pójść
jeszcze na Grubą Kaśkę znaną mi drogą, którą odkryłem w 2016 roku. Widok
stamtąd jest niesamowity, ponieważ widać z niej płaskie i pionowe, skaliste ściany
Trzech Koron, które normalnie są niedostępne dla oczu z platformy. Podziwiałem
stąd również morze chmur z nieco niższego poziomu oraz Sokolicę, która
stanowiła przepiękne tło do skalistej ściany. Pamiętam, że rok temu kiedyś
jedna osoba zainteresowana fotografią zapytała mnie, skąd mam taki widok, bo
nie zna takiego miejsca. Rzeczywiście widok na Sokolicę z Grubej Kaśki nie
należy do codziennych... Z drugiej strony osoby patrzące z platformy Trzech
Koron mogą zrobić niepowtarzalne zdjęcie pokazujące jaki człowiek jest malutki
względem gór i zjawiska morza chmur. Z tej wysokości wyglądałem praktycznie jak
mały, niebieski punkt na tle ogromu gór i chmur. Po dłuższej chwili i zrobieniu
serii zdjęć wróciłem do pozostałych osób na Trzech Koronach.
Powoli myśleliśmy
o zejściu ze szczytu. Wcześniej nie chcieliśmy schodzić, ponieważ kolejny punkt
programu czekał nas o godzinie 10.30 rano. Na przełęczy Szopka, o 10.15 dopiero
zaczyna operować słońce, dlatego wcześniej nie ma co wracać. Będąc w
maksymalnie górnej części przełęczy warto przejść jeden krok za drewnianą
barierkę (tam jest tylko równa trawiasta polana) i zrobić niezwykłe zdjęcie w
stronę Nowej Góry. Z tej perspektywy wygląda fenomenalnie! Jej zbocza tworzą
idealnie równy trójkąt z pojedynczymi kolorowymi drzewami, a w tle mamy zimowe
Tatry. Można tu zobaczyć dwie pory roku w tym samym czasie! W ogóle widok na
Nową Górę od tej strony jest tak niepowtarzalny, że warto zatrzymać się na
dłużej… Kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie krzyżują się wszystkie drogi,
poczekaliśmy około pół godziny, aż słońce w pełni oświetli całą polanę na
przełęczy. Dlaczego tak? Ponieważ idąc tylko 10 metrów od skrzyżowania w stronę
Trzech Koron trzeba spojrzeć w stronę Tatr. Z tego miejsca, z poziomu ławek,
zobaczymy niewielki fragment Nowej Góry, fenomenalną panoramę Tatr i przede
wszystkim przecudny, czerwony pas buków ciągnący się aż po sam las. Uważam, że ta
jesienna panorama powinna być wizytówką całych Pienin, a nawet powinna
występować w każdym folderze turystycznym o Polsce. W Pieninach najbardziej
mnie zachwyca fakt, że wszędzie mamy mnóstwo trawiastych polan, gdzie można
podziwiać cudowną, wręcz rajską jesień. Jeśli mamy słoneczną pogodę i błękitne
niebo, to długo nie będziemy mogli rozstać się z tymi widokami…
Niestety około godziny 11.00 musieliśmy
wracać, żeby załatwić sobie jeszcze nocleg, ponieważ planowaliśmy drugiej nocy
wyjście na Sokolicę. Pienińska jesień nie przestawała zachwycać. W drodze
powrotnej znalazłem nawet takie jedno miejsce, gdzie w małym zagajniku złożonym
z zaledwie kilkudziesięciu drzew można było zobaczyć wszystkie barwy liści, jakie
występują na przestrzeni całego roku. Widzieliśmy tu jasnozielone liście,
ciemnozielone igły świerków i pełne barwy jesieni: żółte igły modrzewi, czerwone
barwy klonów, brązowe kolory liści buków i naturalnie zielone liście, które
jeszcze nie zdążyły zmienić swojej barwy. Takiego widoku nigdzie indziej nie
mogłem zobaczyć, stąd zapamiętałem sobie to miejsce bardzo dobrze, ponieważ na kilkudziesięciu
metrach kwadratowych można zobaczyć pełną głębię kolorów jesieni.
Wszystkie kolory jesieni w jednym miejscu - droga powrotna z Przełęczy Szopka do Krościenka n/Dunajcem
W drodze
powrotnej mijaliśmy mnóstwo wycieczek szkolnych. Wiele z nich zorganizowano ze
szkół podstawowych, a kilka z gimnazjów. Pomyślałem, że za wstęp na szczyt Trzech
Koron dzisiaj pan zbierze grube pieniądze, ponieważ naliczyłem tam co najmniej
osiem klas, a kolejne dochodziły z Krościenka. Nie wyobrażałem sobie tylko tej
ogromnej kolejki, która miała stać w drodze na wierzchołek, ponieważ platforma
widokowa mieści maksymalnie 15-20 osób, ale w dużym ścisku... Chcąc zrobić
dobre zdjęcie, pora dnia była już zdecydowanie za późna… Z tego powodu
cieszyliśmy się, że mieliśmy spokój, który panuje tu do około godziny 9.30 –
10.00. Później nie ma co iść w góry, bo utkniemy w kolejce (w górach trzymam
się dwóch złotych zasad: 1. „stać w kolejce mogę w sklepie, a nie w górach”, 2.
„Po mleko idę do lodówki, a nie w góry” – dlatego kiedy widzę chmury i nie ma
być widoków, to po prostu w góry nie wychodzę). Po drodze mijaliśmy również
kilka samotnych wycieczek, takich jak nasza. Zwykle szły dwie lub trzy osoby.
Zdarzały się pojedyncze, czteroosobowe grupy. Wtedy minąłem jedną, starszą ode
mnie panią, która pytała o drogę i o trudności na niej. Opowiedziałem jej o
stromiznach i czasie potrzebnym na ich przejście oraz o widokach, które
aktualnie może zobaczyć. Nie mogłem nie wspomnieć o pięknych morzach chmur,
wschodzie słońca, czy głębi kolorów liści jesieni… W końcu po to tu
przyjechaliśmy… Jest jeszcze coś, co tak bardzo zachwycało… To oczywiście
ciepło i słoneczna pogoda. Po 42 dniach deszczów w Polsce mogliśmy się opalać,
podziwiać słońce i czysty błękit nieba. Czułem się jak podczas zaawansowanej
wiosny, gdzie wszystko już dawno zakwitło i teraz rośliny cieszyły wzrok swoim
pięknem. Aż chciało się żyć! W samym Krościenku też nie narzekaliśmy, ponieważ
w połowie października, podobnie jak w 2010 roku mogliśmy jeść… lody z lokalnej
lodziarni własnej produkcji! W mieście panował spokój i ciepło jak w lecie. Kto
by pomyślał, że w połowie października w Polsce można jeść lody bez obawy, że
się rozchorujemy. Nieco wcześniej znaleźliśmy nocleg na ul. Świętej Kingi 75a,
praktycznie na samym końcu drogi asfaltowej, gdzie dalej początek bierze znany
szlak na Sokolicę.
DZIEŃ 2 – Sokolica
Wieczorem poprzedniego dnia ustaliliśmy,
że wyjdziemy o 4.00 w nocy tak, żeby w około godzinę dojść na szczyt Sokolicy.
Drogowskaz pokazywał, że wędrówka powinna zająć nam tylko 1h. Trochę dziwiłem
się, że jest tak blisko. Nie mieliśmy zatem, żadnych powodów do pośpiechu. Znając
nasze tempo godzina to i tak za dużo pomimo, że chodzimy normalnym krokiem…
Cała sztuka polega na tym, że idziemy jednostajnym tempem bez odpoczynku i na
tym zyskujemy mnóstwo czasu. Wstaliśmy o godzinie 3.40 w nocy, szybko zjadłem
trzy bułki, żeby mieć siły i wyruszyliśmy o 4.00 nad ranem. Panowała zupełna
ciemność. Pierwsze przejaśnienia było widać gdzieś na horyzoncie już po godzinie
5.15. Niebieski szlak od ul. Świętej Kingi w Krościenku cały czas jest stromy
aż po sam szczyt. Jedynie na początku idziemy płaską drogą wzdłuż rzeki, którą
w około 15min dochodzimy do zakrętu w prawo, gdzie ścieżka prowadzi nas typowo
w terenie górskim. Później już tylko idziemy stromo do góry dobrze znakowaną
trasą. Tutaj przyjęliśmy podobną zasadę jak na Trzech Koronach: jeśli będzie
jakaś ławka na trasie, to na chwilę usiądziemy, żeby się nie spocić, bo wiatr
na szczycie mógłby nas przewiać. Ponownie mieliśmy ciepłą noc i szliśmy tylko ubrani
w polary. Nie narzucaliśmy tempa, ponieważ mieliśmy bardzo duży nadmiar czasu.
Do wschodu słońca mieliśmy aż trzy godziny, a na wejście potrzebowaliśmy tylko
godzinę. Wyszliśmy tak wcześnie, ponieważ Daniel chciał ponownie zrobić zdjęcia
nocne na podświetlone chmury od spodu od świateł pochodzących z wiosek
przykrytych mgłami. Idąc w stronę szczytu Sokolicy, na całej trasie nie
widzieliśmy w ogóle zjawiska mórz chmur. Martwiło mnie to bardzo, bo myślałem,
że pod Trzema Koronami jest tak, jak wczoraj, a tutaj niestety nie dotarły żadne
mgły… Musieliśmy wejść na sam szczyt, żeby zobaczyć, jak bardzo się
myliliśmy...
Kiedy dotarliśmy do słynnych barierek
zobaczyłem najpierw, jak mysz spokojnym krokiem przebiega za butem Daniela, a
nieco dalej ktoś spał w śpiworze pomiędzy skałami. Na razie było nas trzech... Spojrzeliśmy
w dół, za barierki. Zobaczyliśmy, że mgły są nadal grube tak, jak wczoraj, ale
nieco niżej zawieszone. Mimo wszystko chmury gęsto pokrywały doliny i sięgały
aż po horyzont. Na Sokolicy byliśmy już o 4.50 nad ranem. W oczekiwaniu na
wschód słońca podziwialiśmy, jak pięknie jest na Sokolicy. W międzyczasie
dochodziły kolejne osoby. Przed wschodem było już nas 21 osób, a po wschodzie aż
23 osoby… Trochę za dużo, ponieważ sam szczyt dawał widok tylko na 180˚
i dodatkowo każdy, kto robił zdjęcia zza barierki wchodził w kadr drugiej
osobie. Trzeba przyznać, że warunki do zdjęć mieliśmy ciężkie. Każdy tak
pomyślał. Na miejsce przybyli nawet zawodowi fotografowie zamieszczający zdjęcia
w National Geographics, którzy mieli niezwykle drogie sprzęty. Jeden z nich miał
nawet rozkładany, wysoki drąg, na końcu, którego można było umocować lustrzankę
i robić zdjęcia za przepaścią bez wychodzenia za barierki. W ten sposób mógł
fotografować słynną sosnę nad urwiskiem w zupełnie bezpieczny sposób. Migawkę
zwalniał za pomocą smartfona. Każda z 23 osób zajęła swoje miejsce i go
pilnowała. Dopiero po 40min od wschodu słońca wszyscy zaczęli się
„przetasowywać”, żeby zrobić inne ujęcia. Ktoś patrzył nawet przez lunetę i
spojrzał w stronę Trzech Koron. Na platformie doliczył się tylko 6-ciu osób. To
pokazywało, że Sokolica jest bardziej popularna w trakcie występowania mórz
chmur. Może i dobrze, bo nie wyobrażam sobie tutejszych tłumów na Trzech Koronach…
Wschód słońca rozpoczął się efektownie. Najpierw morza mgieł pokrywał ciepły
fiolet, a samo niebo przechodziło w odcienie intensywnej czerwieni. Słońce
musiało jeszcze przejść nad odległym, ale niskim pasmem górskim i dopiero było dla
nas widoczne. Dopiero po około 20min zaczęły płonąć chmury na intensywnie
pomarańczowy kolor. Teraz staliśmy znacznie bliżej „morza” w porównaniu z
Trzema Koronami, ale nie musieliśmy się obawiać, że nas „zaleje”.
Najbardziej zachwycały mnie dwa widoki. Pierwszy
to oczywiście klasyczna i najbardziej rozpoznawalna, 550-letnia sosna nad
przepaścią, na tle gęstych mórz chmur. Drugi, to wąski przesmyk pomiędzy dwiema
górami, gdzie chmury praktycznie „wpływały” do doliny ze Sromowców okrążając
Trzy Korony. Chmury zachowywały się tutaj jak rzeka. Zostały wprawione w ruch i
płynęły niczym woda, docierając aż do Szczawnicy. Każdy z nas wykorzystywał
złotą godzinę i robił zdjęcia przy największej głębi ciepłych barw. Później
słońce wędrowało coraz wyżej, dając tym samym możliwość wykonania bardziej
szczegółowych zdjęć. 40min po wschodzie słońca każdy zmieniał miejsce i zaczął
fotografować z innej perspektywy. Każdy szukał czegoś innego. Były jeszcze
osoby, które dochodziły na szczyt Sokolicy kilkadziesiąt minut po wschodzie
słońca. Jedną z tych osób była pani Barbara, z którą zacząłem rozmawiać na
temat fotografii i gór. Fascynował ją świat Alp i dlatego chciała się
dowiedzieć czegoś więcej. Poruszyliśmy też wiele tematów kwestii technicznej
fotografowania, ponieważ pani Barbara zaczęła robić serię zdjęć techniką
timelaps. Zadziwiały mnie miejsca, o których opowiadała, bo były to Peru,
Wenezuela, czy inne odległe rejony świata. Miło było wymienić doświadczenia
związane z podróżami i fotografowaniem. W międzyczasie Daniel poszedł do
swojego plecaka, żeby coś zjeść. Wtedy z wnętrza wybiegła mysz, którą już
wcześniej widziałem. Najwidoczniej nauczyła się, że tu na szczycie, zawsze
znajdzie u kogoś pożywienie… Podziwiając
niezwykłe widoki, porównywałem je do tego, co można zobaczyć na Trzech
Koronach. Bliskość do morza chmur wręcz zachwycała, ponieważ można je było
praktycznie „namacalnie” poczuć. Również bliskość „wysp”, które tworzyły
wystające wierzchołki zalesionych gór zachwycały. Najbardziej podobały mi się
bezkresne mgły aż po sam horyzont w stronę wschodu. Widok rzeczywiście
przypominał otwarte morze. Na Sokolicy mamy przed sobą bezpośredni widok na
długą górę pełną drzew. Kiedy chmury powoli przepływają pomiędzy nią a Sokolicą,
mamy wrażenie, jak gdyby z Sokolicy można było przepłynąć na drugi brzeg, nie
mając świadomości, co jest pod chmurami. Dopiero, gdy ustępują można się
zdziwić, co skrywają… Forma chmur i trasa ich „przepływu” rzeczywiście zadziwiają,
ponieważ mamy je na wyciągnięcie ręki, a nie tak, jak na Trzech Koronach, gdzie
spoglądamy na nie z dużej wysokości. Z drugiej strony na Sokolicy brakuje głębi
kolorów jesieni. Może jest to spowodowane faktem, że Sokolica znajduje się w
sąsiedztwie niżej położonych gór i królują tu tylko dwa gatunki drzew: świerk i
buk, przez co jesień ma tutaj w przeważającej części barwę brązową.
Niesamowite morze chmur widziane z Sokolicy
Przyznaję, że Sokolicy brakuje wiele do
Trzech Koron i stąd dziwiłem się, skąd duża popularność tej góry, podczas, gdy
widoki z Trzech Koron są nieporównywalnie bardziej kolorowe i bajeczne, a
panoramy sięgają nawet kilkudziesięciu kilometrów… Nie wnikałem za bardzo w
szczegóły, ponieważ podziwiałem aktualne widoki, które również bardzo
zachwycały. Po prostu każda z tych gór oferowała zupełnie co innego, ale bardzo
pięknego. Po godzinie 9.15 morze chmur powoli zaczęło ustępować w dolinie pod
nami, gdzie płynie Dunajec. Chmury strzępiły się, a w dole pojawiały się
kolorowe drzewa, podobnie jak na Trzech Koronach. Podział mgieł podziwialiśmy
aż do 10.00 rano, bo wtedy pod nami całkowicie już zanikły...
Jedynie w
przesmyku pomiędzy dwiema górami jeszcze „sączył się” słabiutki „potok” chmur. Pomyślałem,
że pani Barbara, która cały czas nagrywała to zjawisko przy pomocy techniki
timelaps chyba najlepiej z nas uchwyciła zmiany. W ciągu 45min odsłoniły się wielobarwne
lasy pełne jesieni. Przecinał je zielony i kręty Dunajec. Patrząc w lewo,
miałem wrażenie, że jesteśmy w niedostępnych górach Peru, jak w pierwszej
minucie filmu „Paddington”. Wrażenie jest dokładnie takie samo… Nie trzeba
mówić, że największą uwagę wszystkich fotografów przyciągała niezmiennie sosna
zawieszona nad przepaścią. Kiedy ktoś chciał wyjść poza barierki od razu kilku
innych mężczyzn zabroniło mu tego, ponieważ wszyscy odwoływali się do niedawnej
tragedii 17-latka z 29. września 2017, którego szukano aż do 6. października.
Nikt nie chciał oglądać tego na żywo… Jeden z ekipy fotografów rzucił hasło o
9.00 rano, żeby zaczęli schodzić, ponieważ chcieli jeszcze uchwycić mgły w
lesie, ale zmienność zjawiska tak ich wciągnęła, że poszli dopiero po 10.00,
kiedy w dolinach już nic nie było… Ja w międzyczasie mówiłem pani Barbarze jak
jest na Trzech Koronach i pokazałem kilka zdjęć. Jako, że miała jeszcze dużo
czasu wolnego, zachęciłem ją, żeby poszła tam podczas następnych dni, bo ze
szczegółami omówiłem jej zjawisko mórz chmur, jak powstaje, jak rzadko
występuje i jak niezwykłe jest na Trzech Koronach. Po obejrzeniu tego na
zdjęciach stwierdziła, że koniecznie musi tam być. Niestety nie miałem dla niej
dobrych wieści, ponieważ wiedziałem, że od środy ma być nadal słonecznie i
będzie jeszcze ostatnie morze chmur, ale całe niebo będzie białe od chmur
cirrostratus, co będzie przepalać zdjęcia, a dla niej, jako fotografa błękit
nieba miał wielkie znaczenie – takie samo, jak dla mnie, bo innego po prostu
nie akceptuję…
Dopiero o godzinie 10.00 zdecydowaliśmy,
że z Danielem wracamy do naszej kwatery, ponieważ powrót w godzinach szczytu
nie będzie zbyt przyjemny. Musieliśmy być na autostradzie przed godziną 14.00,
a wtedy mieliśmy duże szanse na sprawny powrót. Białe niebo następnego dnia
oznaczało dla nas koniec dobrej pogody, dlatego podsumowaliśmy, że doczekaliśmy
się dwóch najpiękniejszych dni złotej polskiej jesieni, gdzie mogliśmy
podziwiać niezwykle piękne widoki, które można oglądać tylko raz, lub maksymalnie
dwa razy w roku. Schodzenie z Sokolicy nigdy na jesień nie należy do
przyjemności, ponieważ wszystko jest śliskie od rosy i trzeba naprawdę uważać,
żeby nie ujechać. Kiedy zszedłem z kopuły szczytowej Daniel zapytał mnie, czy
wziąłem latarkę. Szybko zobaczyłem, że zapomniałem o niej… Musiałem więc wracać
na szczyt i ponownie iść po bardzo śliskich, wapiennych skałach. Ten krótki,
ale stromy szlak może nieźle wymęczyć psychicznie. Pod liśćmi najczęściej
ukryte są mokre i śliskie kamienie lub okorowane świerki tworzące schody. Najlepiej
na nich nie stawać, ponieważ nie zapewniają w ogóle żadnej przyczepności. Można
się na nich poczuć jak na lodzie, dlatego wszędzie ich unikałem. Od innych osób
dowiedziałem się, że pan, który pobiera opłaty wstępu na szczyt przyszedł
dzisiaj o godzinie 9.37. My i 21 innych osób było zwolnionych z tej opłaty,
ponieważ przybyliśmy na Sokolicę znacznie wcześniej. Mimo wszystko nie
brakowało wycieczek szkolnych, które szybko pomagały odrobić „straty”. Zresztą
już dawno nie pamiętam kiedy płaciłem za wstęp do jakiegokolwiek parku
narodowego, ponieważ zawsze wchodziłem przed wschodem słońca, gdzie wszyscy
inni jeszcze spali…
POZOSTAŁE ZDJĘCIA:
Upolowanie morza chmur z Sokolicy i oczywiście ujętą w kadrze sosenką to klasyk. Motyw na zdjęcia tego typu czy w ogóle jakiś dłuższy wyjazd w rejon Pienin na razie u mnie czeka do realizacji. Zdjęcia wyszły super. Uwielbiam bym widzem takiego spektaklu. Normalnie jestem tak wtedy pozytywnie naładowana, że mogę góry przenosić :D
OdpowiedzUsuńMasz rację - takie widowisko potrafi dodać ogrom sił i radości. Stąd od ośmiu lat co roku jeżdżę w Pieniny gdy jest ten jedyny dzień w roku.
UsuńPrzepiękne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńNajlepszy urlop jak dla mnie to wędrówka z plecakiem po schroniskach. Przeszedłem całe Sudety i nocowałem w prawie wszystkich schroniskach regionu. Czas na Pieniny :)
OdpowiedzUsuńMasz rację - takie długie wędrówki mają swój klimat. Odwiedzaj Pieniny bo są piękne. Polecam :)
OdpowiedzUsuńNiesamowite zdjęcia :o Zdecydowanie zachęciłeś mnie do powrotu w te góry, a nie było mnie tam już kilkanaście lat! Były to czasy studenckie, teraz spróbuję namówić rodzinę, może uda się wynająć jakiś fajny domek letniskowy w Szczawnicy czy okolicach? Pożyjemy zobaczymy, ale dobre wspomnienia wróciły dzięki Twoim zdjęciom - dzięki!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że mogłem tym opisem i zdjęciami wywołać Twoje dobre wspomnienia. Ja zawsze wybieram Krościenko nad Dunajcem. Według mnie jest bardziej kameralne i ma swój klimat. Pozdrawiam Cię serdecznie.
UsuńPiękne zdjęcia! :) czy możesz dać jakieś wskazówki jak przewidzieć kiedy będą warunki by zobaczyć takie morze chmur?
OdpowiedzUsuńWitaj,
UsuńSpodziewam się morza chmur między 20-24 października. Ja na bieżąco analizuję wykresy pogody numerycznej stąd:
http://www.meteo.pl/um/php/meteorogram_id_um.php?ntype=0u&id=593
Jeśli pierwszy raz je widzisz, to trudno mi będzie wyjaśnić, jak je odczytywać. Potrzeba pewnej wprawy w terenie i doświadczenia, stąd podałem orientacyjną datę, kiedy się ich spodziewać :)