poniedziałek, 15 grudnia 2025

Gruzja - Swanetia II, cz. 6: Skalisty grzebień Podarok 3352 m n.p.m.

 


GRZEBIEŃ PODAROK 3352 m n.p.m.

PIĘKNA POGODA. NIEZWYKŁY WIDOK Z CHMURAMI

W końcu doczekaliśmy się pięknej pogody. Dwa dni, gdzie nie weszliśmy na „coś” wyższego, były dla nas mocno odczuwalne. Brakowało nam dłuższych tras w słońcu z możliwością podziwiania pięknych otwartych przestrzeni podczas spokojnych wędrówek. Kaukaska przyroda również miała wiele do zaoferowania. Standardowo wstałem o godzinie 5.50, aby sprawdzić aktualne warunki. Najważniejszymi punktami były dla mnie okno z naszego pokoju oraz łazienka z prysznicem. Z pokoju mogłem ocenić chmury ciągnące się nad szczytami w okolicach Mestii, a z łazienki mieliśmy chyba najlepszą panoramę na całą Ścianę Bezingi. Dzień zapowiadał się wręcz idealnie. Widząc odchodzące stratocumulus stratiformis perlucidus (chmury piętra niskiego, płaskie, poprzecinane na kształt zbliżony do poduszek) wiedziałem, że front z wilgotnym powietrzem odszedł w głębszą część Gruzji, a my mogliśmy cieszyć się bardzo dobrą pogodą. Mając wymarzone warunki do wędrówki wstaliśmy od razu, aby jak najszybciej móc zjeść śniadanie przygotowane wieczorem, spakować najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyć przed siebie. Wybraliśmy ambitną drogę, bo zakładaliśmy dojście do wielkiego garbu o wysokości 3352 m n.p.m., wchodzącego w skład grani Podarok. Dalej nic nie planowaliśmy, ponieważ obrany przez nas cel i tak wymagał długiego marszu oraz podejścia rzędu 1200 m, co pod względem wysokości względnej przewyższało nawet całą trasę na polskie Rysy. Z kwatery wyruszyliśmy tuż po godzinie 7.00. Kiedy zamknąłem furtkę za sobą zauważyłem, że coś mnie ciągnie. Czerwony cicik, którego zawsze zabierałem na wszystkie wyjścia w góry, tym razem zahaczył o metalowy pręt bramki. Został wyszarpany z zawieszki, przez co bezszelestnie upadł na trawę. Szybko zorientowałem się, dlaczego poczułem dziwne szarpnięcie z tyłu. Teraz nie mogłem przyszyć cicikowi uchwytu, dlatego zabrałem go do plecaka. Moją tradycją jest robienie mu zdjęć na szczytach lub w jakichś ciekawych, atrakcyjnych miejscach. Na początku drogi myśleliśmy, ile psów do nas dołączy. Trasę mieliśmy ambitną, dlatego nie zależało nam na dużej gromadzie. Idąc prawym obrzeżem wioski wypatrywaliśmy skąd nadejdą. Zazwyczaj wychodziły z ostatnich podwórek, kamperów lub spod drewnianych budek, gdzie sprzedawano pamiątki i dania kuchni gruzińskiej. Bioło Kepa obowiązkowo poszedł z nami. Był wierny, a my go lubiliśmy. Nieco dalej przyłączył się inny, średniej wielkości pies. Przed nami stanął również wielki kaukaz zwany „Nie Świeć”. Przejście obrzeżem wioski dostarczyło nam niesamowitych wrażeń. Nie tylko patrzyliśmy na fenomenalną, ośnieżoną Ścianę Bezingi, ale od bezimiennej góry 3242 m n.p.m., aż po pierwszy biały szczyt ciągnęły się wspomniane wcześniej chmury w kształcie poduszek. Przecinały pięciotysięczniki w połowie ich wysokości, a jednocześnie poprzez liczne szczeliny pomiędzy nimi mieliśmy wgląd na wyższe partie Shkhary. Chmury tworzyły niesamowicie głęboki efekt trójwymiarowości dwóch przestrzeni: jednej, w której właśnie się poruszaliśmy i drugiej, położonej ponad nimi – zupełnie nieosiągalnej dla nas. Czym bardziej zbliżaliśmy się do Ściany Bezingi, tym omawiane chmury rozpadały się na coraz mniejsze kawałki. Panowała zupełnie bezwietrzna i słoneczna pogoda. „Poduszki” nie zasłaniały słońca i to było dla nas najważniejsze. Zapewniały niepowtarzalne widowisko, którego nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić.


Odchodzące chmury stratocumulus stratiformis perlucidus (zdjęcia są nasycone kolorem niebieskim, ponieważ strzaskałem filtr polaryzacyjny i UV)

Za kilka chwil dotarliśmy do głównej, szerokiej drogi prowadzącej na lodowiec Shkhara. Zakładaliśmy przekroczenie rzeki Enguri dwoma mostami, przejście wzdłuż placu budowy i jakieś 500 m dalej, odbicie na piękną polanę z kwiatami, gdzie spędziliśmy wczorajszy dzień. Planowaliśmy przeciąć ją pod ukosem, po czym dorównać do drewnianego szkieletu domu. Stamtąd mieliśmy wykorzystać trasę wyznaczoną dwa dni temu na rekonesansie zwanym „Podarok”. Idąc odcinkiem pomiędzy mostami zauważyliśmy, że chmury pomału docierały do Ściany Bezingi. Na kilkaset metrów przed rzędem lodowcowych szczytów zatrzymały się, jakby niewidoczne masy powietrza blokowały je. Kiedy stanęły tuż przed nimi, zaczęły rozciągać się na prawo – w kierunku Tsurungali 4250 m n.p.m. Nad górą bez nazwy 3242 m n.p.m. zanikały, jednak niecałkowicie. Obserwowałem ich ruch oraz przemiany, bo na tej podstawie mogłem wyciągać odpowiednie wnioski. „Poduszki” zapowiadały stabilną pogodę, dlatego pełni sił i chęci szliśmy przed siebie. Najbardziej obawiałem się wędrówki wzdłuż cementowni, ponieważ wiedziałem, że do naszego składu „zaciągniemy” kolejne psy. Dwa średniej wielkości dołączyły do nas. Jeden jaśniejszy, a drugi dwukolorowy – w odcieniach jasnego i ciemniejszego brązu. Za chwilę zauważyliśmy jeszcze jednego – czarnego z jasno-brązowymi brwiami. Ten był malutki i znaliśmy go z wejścia na szczyt 3242 m n.p.m. Kiedy mrugał, jego odznaczające się brwi wykonywały śmieszny ruch. Mieliśmy zatem mocną ekipę. Jako że byliśmy pierwszymi osobami na trasie, po drodze zbieraliśmy wszystkie czworonogi. A co gdybyśmy wybrali drogę na lodowiec? Z pewnością uzbieralibyśmy sporą gromadę. Wewnątrz niej na pewno oglądalibyśmy walki, bo one cały czas konkurowały ze sobą o każdy kawałek pożywienia. Za placem budowy, jak go nie do końca prawidłowo nazywaliśmy, wyszliśmy na długą prostą.


Widok na początku trasy
 

ODWIEDZAMY WCZORAJSZE OGRODY

Przed nami otwarła się wielka przestrzeń. W tej okolicy rzeka Enguri ma największą szerokość. Odtąd rośnie najwięcej różnokolorowych kwiatów. Naturalne ogrody zajmują powierzchnię co najmniej dwóch kilometrów kwadratowych. Kiedy dotarliśmy do polany, gdzie wczoraj spędzaliśmy dzień, aż radość brała na widok niezliczonej ilości roślin pogrupowanych w wielkie kolonie u stóp pofałdowanego terenu. Słońce oświetlało je w pełni. Żałowaliśmy, że wczoraj nie mieliśmy aż tak dobrego światła, ponieważ teraz wyglądały bajecznie. Wystarczyło, że przekroczyliśmy lokalny krzywy potok, gdzie wstąpiliśmy na początkowo równą, trawiastą łąkę, a przed nami ukazały się wielkie kępy niezapominajek, gromady czyśćców wielokwiatowych, rdestów wężowników, jak również kukułek szerokolistnych. Wszystkie kwiaty tworzyły osobne ogrody, jakby ktoś rozdzielił je według swojego gatunku. „Posortowany” pas roślin kończył wielki głaz narzutowy, na którym rósł bardzo piękny skalniak macierzanka wczesna. Obowiązkowo zatrzymałem się w pobliżu, bo niecodziennie mogliśmy podziwiać tak piękne i różnorodne zestawienie kwiatów rosnących zupełnie na dziko. Za dużym głazem patrzyliśmy na rozległą pofałdowaną łąkę, w pełni opanowaną przez „cicinki”. Ich bardzo szeroki pas ciągnął się na kilkaset metrów w przód. Występowały dosłownie wszędzie. Przestrzeń pomiędzy dwiema górami mieniła się różem. Dokładnie tam znajdował się szumiący potok z małymi kaskadami. Nie mieliśmy w planach odbijania z wyznaczonego przez nas szlaku w celu poszukiwania najpiękniejszych gromad roślin. Na dzisiaj wyznaczyliśmy długą trasę, dlatego potrzebowaliśmy dobrze wykorzystać dostępny czas. Wiedzieliśmy, że po południu powstanie znacznie więcej chmur, a te skutecznie miały zasłonić najlepsze widoki, dlatego musieliśmy wejść na szczyt jak najszybciej. Z drugiej strony nie chodziło o ekstremalne tempo i gonitwę. Wystarczyło, że poszlibyśmy swoim krokiem tak, jak zawsze chodziliśmy. Nie zakładałem żadnych opadów, ale po południu zwiększona ilość kłębiastych chmur na Kaukazie jest raczej normą. Z okolic głazu z macierzanką wczesną odbiliśmy nieco w prawo pod ukosem, aż dotarliśmy do drewnianego szkieletu domu. Ponownie przystanęliśmy na chwilę, ponieważ teraz w pełnym słońcu patrzyliśmy na najgęstsze „cicinki” porastające trawiaste zbocza, na które patrzyliśmy trzy dni temu, siedząc pod plandeką w czasie deszczu. Oświetlone wczesnym porannym słońcem wyglądały przepięknie. Obowiązkowo zrobiłem im kilka ujęć.

 

ROZPOCZYNAMY WŁAŚCIWE PODEJŚCIE WYDEPTANĄ PRZEZ NAS ŚCIEŻKĄ

Podobnie jak podczas rekonesansu, wybraliśmy opcję z lekkim okrążeniem pierwszego zbocza od lewej strony, korzystając z zarośniętej, ale wciąż widocznej ścieżki. Miała co najwyżej dwadzieścia metrów długości, a jej koniec wyznaczał główną oś grzbietu w kierunku skalistego grzebienia, wchodzącego w skład grani Podarok. Na dzisiaj zaplanowaliśmy wejście na jego najwyższy punkt. Bylibyśmy wówczas na wysokości 3352 m n.p.m. Mając bardzo dobrą pogodę i wczorajszy, w miarę słoneczny dzień, mieliśmy nadzieję, że trawy nie nagromadziły mnóstwa wielkich kropel jak podczas ostatniej próby. Z pewnością ich powstawanie wzmacniała poranna rosa. Na szczęście od samego początku zauważyliśmy wyraźnie mniejsze ilości wody na źdźbłach i liściach. Spodziewaliśmy się czegoś gorszego. Dzięki temu nie moczyliśmy butów jak poprzednio. Panowały komfortowe warunki. Zaczęliśmy pierwsze strome podejście. Szliśmy przez morze rdestów wężowników. Za sobą „ciągnęliśmy” sznur złożony z sześciu psów. Ten najmniejszy wyglądał najśmieszniej, bo kiedy przedzierał się przez wielkie zarośla często mrugał, unosząc swoje wyraźne i charakterystyczne brwi. Średniej wielkości pies i kaukaz często podskakiwały z powodu dużego nachylenia terenu. Wchodziły nam pod nogi, ponieważ czekały aż pójdziemy dalej. Kiedy je wyprzedzaliśmy, one zaczęły iść do przodu. Znały prawidłowy przebieg trasy, bo część z nich dwa dni temu była z nami na tym samym odcinku. Po wspomnianej wędrówce pozostała wygnieciona dość wyraźna linia, tworząca umowną ścieżkę. Wystarczyła nam, bo nie musiałem zastanawiać się nad właściwym kierunkiem marszu. Podążałem za naszymi wcześniejszymi śladami. Podczas rekonesansu przygotowaliśmy je w niezamierzony sposób. Wychodząc z kwatery, nie zabraliśmy ze sobą w ogóle wody. Wiedzieliśmy, że powyżej znajduje się potok, gdzie napełnimy wszystkie butelki. Mieliśmy ze sobą izotoniki, dlatego w jego okolicy planowaliśmy je rozrobić. W miarę podchodzenia ku górze widzieliśmy, że nadal mamy bardzo dobre warunki. Kropelki nie przenikały do wnętrza butów. Utrzymywaliśmy ciepłe stopy. Pomału docieraliśmy do ziemistego urwiska przy małym zagajniku. Wygnieciona ścieżka w trawach nadal była widoczna, stąd wiedzieliśmy jak mamy iść. Niektóre psy podchodziły na samą krawędź, aby sprawdzić co jest dalej. Szybko jednak zawracały. Wkrótce ominęliśmy drzewa, a wielka rozpadlina zaczęła dorównywać do poziomu płaskiej, ale bardzo nierównej polany, kryjącej wiele niewidzialnych dziur pomiędzy kępami zielonych roślin. Odtąd nasze ślady zanikały. Musieliśmy wytyczać je na nowo.


Rozpoczynamy podejście wydeptaną przez nas ścieżką w trawie

  
Widok na górną część doliny Enguri z trawiastego podejścia
 

PRZEŁAMANIE INSTYNKTU PSÓW. ICH ZACHOWANIE W GRUZJI

Zatrzymaliśmy się na szczycie pierwszej góry wchodzącej w skład trawiastej grani wiodącej do skalistego grzebienia. Kundle stanęły w długim rzędzie. Dwa z nich, te najbardziej oddalone od nas, oglądały się za siebie, ponieważ na drodze do lodowca wypatrzyły turystę podążającego przed siebie. Szedł z nim inny przedstawiciel ich gatunku. Kiedy usłyszały jego szczekanie zawahały się. Nie były zdecydowane, gdzie pójdą dalej – czy z nami, czy wybiorą łatwiejszą opcję. Po chwili zaczęły bardzo szybko zbiegać zielonym zboczem w kierunku widocznego człowieka. Postanowiliśmy wykorzystać bardzo dobrą okazję, aby nieco uszczuplić naszą ekipę. Wystarczyło poczekać kilkanaście minut w nadziei, że inne także zrezygnują z męczącego podejścia. Plan się powiódł, bo dwa kolejne z głęboką niepewnością obserwowały zbiegające psy poniżej. Po cichu szczekały i wyły w ich stronę. W końcu przełamały swoje zawahanie. Te również pobiegły za turystą i swoimi kolegami. Pozostał nam jedynie Bioło Kepa i najmniejszy z nich. Odtąd szliśmy przez bardzo nierówną polanę obfitującą w duże kępy traw. Płynął tędy potok, gdzie napełniliśmy butelki i rozrobiliśmy izotoniki. Krótką przerwę wykorzystaliśmy na zjedzenie batonów energetycznych. Niezdecydowana czwórka już do nas nie wróciła. Spojrzenie na szybko zbiegające zwierzęta uzmysłowiło nam pewną rzecz. Gdyby w okolicy żyły jakieś groźne zwierzęta, nie mielibyśmy żadnych szans, ponieważ w pędzie „pochłaniały” takie podejście za jednym razem, a ich prędkość wbiegania była szybsza niż sportowca-sprintera. Z drugiej strony nie mieliśmy powodów do obaw, bo niejednokrotnie widzieliśmy, że przypadkowo spotkane czworonogi na szlakach od razu traktowały człowieka jak swojego pana i broniły go. Wystarczyło wyruszyć z takim o średniej wielkości, a on odganiał krowy i konie na kilkadziesiąt metrów w głąb kwiecistych łąk. Dla nich inne zwierzęta nie mogą iść przed turystą, bo traktują je jak niebezpieczeństwo. Wielokrotnie mieliśmy okazję zobaczyć, jak Bioło Kepa i jego koledzy odganiali wielokrotnie większe od nich bydło. Nawet duży, biały kaukaz „oczyszczał” teren przed nami. One patrzyły zupełnie inaczej na rzeczywistość niż my. Krowy i konie według nich najwidoczniej miały być dla nas zagrożeniem. Dla osób będących pierwszy raz w Gruzji podobne ich zachowanie będzie z pewnością zdumiewające, bo nie tylko dostrzegą, że one pojawiają się znikąd i towarzyszą aż po sam szczyt, gdzie potem sprowadzą Cię z gór, ale również „oczyszczą” szlak z innych zwierząt na trasie, żebyś mógł iść komfortowo. Podobnego zachowania z ich strony doświadczyłem pod Kazbekiem. Także tam strzegły naszą grupę. A kiedy pojawiały się obce psy, nie pozwalały podchodzić im do nas. Mając tak wiernych przyjaciół na szlaku, aż trudno się z nimi rozstawać. Trzeba przyznać, że tylko w jednym momencie są uciążliwe. Wtedy, gdy wyciągamy coś do jedzenia. Głód znają na co dzień, przez co między sobą walczą o każdy kęs. Właśnie z tego powodu starałem się, aby ich zgraja nie była zbyt liczna. Nie chcieliśmy oglądać krwawych walk na trasie. Woleliśmy, żeby były łagodne pomiędzy sobą. Ich wielkość nie miała znaczenia, ponieważ nawet największe kaukazy przytulały się do ludzi. Wiedzieliśmy jednak, że nie mogły liczyć na dobry posiłek u swoich gospodarzy, dlatego każdego dnia zabierałem dla nich dwa gruzińskie chleby, aby choć trochę zaspokoić je pod względem kalorii.

 

NOWA DROGA PRZEZ ZAROŚNIĘTE, DWUWIERZCHOŁKOWE ZBOCZE SIĘ UDAŁA

Przebywając nad potokiem płynącym przez pofałdowaną polanę wciśniętą pomiędzy dwiema górami orzeźwiliśmy się lodowatymi izotonikami. Pozostałe czworonogi skorzystały z okazji, pijąc dostępną wodę. Nie wiedziały, czy gdzieś dalej jeszcze wystąpi. Staliśmy w ostatnim punkcie, gdzie mogliśmy uzupełnić jej zapasy. Nabrałem aż cztery litry. Za chwilę przeskakiwaliśmy przez wielkie i dorodne kępy traw ukrywające mnóstwo dziur w ziemi. Dość łatwo mogliśmy skręcić kostkę, gdyby nie wysokie buty trekkingowe. Tuż za równiną rozpoczynało się drugie strome podejście pozwalające dotrzeć do poziomu 2750 m n.p.m. Początkowy odcinek zbocza wiódł przez gęste zarośla głównie złożone z barszczu Sosnowskiego. Szliśmy coraz wyżej. Nie mieliśmy żadnej możliwości ich obejścia, ale z doświadczenia wiedzieliśmy, że nie są one dla nas niebezpieczne, jak podaje się w polskim internecie i literaturze naukowej. Być może innym ludziom zaszkodzą, dlatego na wszelki wypadek ten etap polecam przechodzić w spodniach dla zachowania ostrożności. Kolejny odcinek upływał nam bardzo szybko, ponieważ po ostatniej serii deszczowych dni mieliśmy sporo sił. Kolejne metry wysokości osiągaliśmy bez większego zmęczenia. Jedynie co dłuższą chwilę przystawaliśmy na moment, aby wyrównać oddech. W ten sposób dotarliśmy do płaskiego głazu otoczonego niskimi drzewami. Tam przystanęliśmy na chwilę, żeby coś zjeść. Pamiętaliśmy o Biołej Kepie. Dałem mu kawałek gruzińskiego chleba. Dzisiaj głaz był suchy, podobnie jak trawa. W butach czuliśmy ciepło. Kropelki rosy nie wpadały do środka. Na dodatek mocno przygrzewało słońce. Patrząc w niebo dostrzegłem, że wspomniane na początku chmury stratocumulus stratiformis perlucidus pomału przeobrażały się w inną formę, ale na szczęście nie zwiastowały niczego złego. Nadal mieliśmy idealne warunki, na które tyle czekaliśmy. Barszcze Sosnowskiego zanikały powyżej małego zagajnika. Dalej szliśmy przez gęstą trawę i bezkres rdestów wężowników. Te nadal występowały dość licznie. Minęła dłuższa chwila, zanim dotarliśmy na szczyt drugiej góry wchodzącej w skład grzbietu prowadzącego na grań Podarok.


Widok z drugiego szczytu kończącego strome, trawiaste podejście
 

NAJWIĘKSZE DWA MORZA KWIATÓW W SWANETII. NIEZWYKŁA ROŚLINNOŚĆ NA TRASIE

Przed nami ciągnęła się wielka równina o stopniowo wznoszącym się terenie aż do brązowego, skalistego grzebienia skalnego. Jego przejście wymagało najwięcej sił. Tuż przed nim widniała płaska polana, gdzie po raz ostatni mogliśmy odpocząć przed najtrudniejszą częścią trasy oraz popatrzeć na piękne morze kwiatów utworzone z pełników altaicus na pofałdowanym obszarze. Liczebnością dorównywały im jedynie zawilce narcyzowe. Wyglądały, jakby pomiędzy sobą podzieliły strefę wpływów. Pełniki zajęły całą górę 3242 m n.p.m. aż do stóp skalistej grani. Tam występowały najgęściej. Zawilce narcyzowe z kolei w całości opanowały szczyt 3106 m n.p.m. Jego zbocza dosłownie przypominały zielono-biały zamsz. Kwiaty nadawały tę specyficzną barwę opadającym stokom. Nierówną przestrzeń pomiędzy oboma wierzchołkami zajęły mniej, więcej po równo, przenikając się nawzajem. Według mnie, patrzyliśmy na jedno z najpiękniejszych widowisk w Swanetii, jakie można zobaczyć podczas trekkingów, ponieważ nigdzie nie zobaczymy podobnej ilości kwiatów, ciągnących się kilometrami we wszystkich kierunkach. Nawet alpejskie łąki znane z mnóstwa barw i gęsto kwitnącej roślinności nie mogą dorównać choć jednemu kaukaskiemu szczytowi, bo tutaj – w Gruzji, zajmują one znacznie większe powierzchnie, co sprawia, że polany przypominają rozległe „dywany”. W końcu nogi poczuły ulgę, ponieważ teraz czekało nas przejście przez długi, ale powoli wznoszący się teren pokryty niskimi mchami i trawami. Dodatkowo licznie występowały tam porosty. Od czasu, do czasu wypatrywaliśmy niewielkie goryczki wczesne tworzące gęste kępy intensywnie niebieskich kwiatów. Nawet trudno zrobić im zdjęcie, bo nasycenie koloru ich płatków jest tak duże, że albo dobrze uchwycisz je na fotografii, ale tło będzie niewidoczne, albo dość dobrze zobaczysz tło, ale „przepalisz” je na powstającym obrazie. Są specyficzne w swoim rodzaju. Wyglądają bardzo pięknie. Występują w wyższych partiach gór tam, gdzie nie ma sprzyjających warunków do życia.


 
 
Wędrówka przez długą trawiastą równinę
 

ANALIZA POGODY. WYBÓR DALSZEJ DROGI

W trakcie wędrówki w stronę skalistego grzebienia zauważyliśmy, że szczyt bez nazwy 3242 m n.p.m. wygenerował dość sporo chmur. Zawisły nad nami. Zajęły ponad połowę powierzchni nieba. Widoczna grań od punktu widokowego 2980 m n.p.m., który odwiedziliśmy pięć dni temu, aż do Tsurungali 4250 m n.p.m., przyczyniała się do wytwarzania i gromadzenia chmur w jej rejonie. Już wkrótce przeobrażająca się struktura stratocumulus stratiformis perlucidus, zbijająca się w jeden wielki twór przecinała górę na pół. W jej okolicy szczyty przyjęły szare odcienie, co wyglądało złowieszczo. Barwy miały tępą tonację, co oznacza, że nie mogliśmy wypatrzyć w ich rejonie nic wyrazistego. Nad nami również przybywało ciemniejszych chmur. Jedynie co kilka minut mieliśmy dłuższe przebłyski słońca. Na szczęście z obserwacji nieba wywnioskowałem, że żadnego deszczu nie będzie. Nie spodziewałem się nawet ochłodzenia, jak podczas pierwszej próby. Pomyślałem o standardowym cyklu atmosferycznym dla typowego ciepłego, letniego dnia na Kaukazie. Może trochę zbyt wcześnie chmury częściowo zepsuły widowisko, ale wiedziałem, że aktualnie odparowywał nadmiar wilgoci pochodzący z wcześniejszego okresu z opadami. Z tego względu popołudniową porą spodziewałem się dużych przejaśnień i ponownej słonecznej pogody. Najważniejsze, że cały czas przebijały się promienie, co sprawiało, że ochoczo szliśmy przed siebie. Na zielonej grani o charakterze beskidzkim z alpejską roślinnością nie zatrzymywaliśmy się. Utrzymywaliśmy solidne tempo. Po lewej stronie patrzyliśmy na równoległy, bardzo podobny rząd gór do naszego. Oba pasma łączyły się w punkcie o wysokości 2926 m n.p.m., gdzie widniała równa, ale częściowo kamienista polana. Na miejscu ich styku, po prawej, patrzyliśmy na wielką wyrwę nieco przypominającą dziurę po wybuchu jakiejś bomby. Nie wyglądała na typowe osuwisko ziemi powstałe podczas intensywnych opadów, ponieważ miała zaokrąglony kształt. Widać, że jakiekolwiek miało tu miejsce zjawisko, to musiało nastąpić ono bardzo dawno temu, bo w zagłębieniu nie dostrzegliśmy sypkiej ziemi a dobrze uformowane skały. Niezależnie jaką grań byśmy wybrali, do polany położonej u stóp skalistego grzebienia dotarlibyśmy tak samo spokojnie i bezpiecznie. Jedynie lewy ciąg gór wymaga zużycia znacznie większych pokładów sił, bo na początku trzeba długo iść w mocno nachylonym terenie, a później przeskakiwać przez rzekę, gdzie na pewno zalalibyśmy sobie buty.

 

Wspomnianą trasę przerabiałem na poprzedniej wyprawie, dlatego obecnie chcieliśmy poznać inną jej wersję. Kiedy dotarliśmy do końca stopniowo wznoszącej się grani, stanęliśmy na lokalnym najwyższym punkcie. Mieliśmy stąd idealne spojrzenie na dużą rozpadlinę oraz styk obu pasm. Teraz musieliśmy zejść kilkadziesiąt metrów w miejscowe zagłębienie, po czym ponownie odbić ku górze, gdzie bezpośrednio dotarlibyśmy na polanę pod wielkim skalnym grzebieniem. W trakcie schodzenia do niego zauważyliśmy, że zbocze porasta mnóstwo kwitnących pełników. Psy pobiegły przed nami. Kiedy zobaczyły duży płat śniegu, od razu się ucieszyły. Zaczęły zjeżdżać na nim, tarzać się, a także go zjadać – podobnie jak podczas wejścia na szczyt 3242 m n.p.m. Poczuły wiele radości, co zauważyliśmy po ich wyraźnym ożywieniu. Stopniowo wyrównywaliśmy do poziomu śniegu. Przeszliśmy jego obrzeżem, stawiając kilkanaście kroków na jego powierzchni. Odtąd czekała nas wędrówka trawiastą stromizną w stronę polany. Ten odcinek upływał nam bardzo szybko, ponieważ podchodziliśmy jednostajnym krokiem bez przystanków. Dotarliśmy do długo wyczekiwanego płaskiego kawałka, niezwykle ubogiego w roślinność. Na terenie złożonym z bardzo drobnych, potłuczonych, brązowych kamieni widzieliśmy jedynie porosty, niewielkie ilości trawy oraz pojedyncze kępy goryczki wczesnej. Wyróżniały się na tle otoczenia z powodu ich intensywnej, ciemnej, niebieskiej barwy. Jeśli ktoś wie czego szukać, to z pewnością dostrzeże je z dużej odległości jako małe, wyraziste punkty. Tak jak postanowiliśmy, zrobiliśmy dłuższą przerwę. Utrzymywaliśmy bardzo dobre tempo, dlatego chcieliśmy coś zjeść, aby nadal mieć sporo sił. Zabraliśmy ze sobą liofilizowane obiady, bo gotowanie kiełbasek w podobnych warunkach, przy niewiadomej ilości psów nie było najlepszym pomysłem. Rozpoczynając wędrówkę, nigdy nie wiedzieliśmy, ile z nich dołączy do nas. Jak praktyka pokazała, uzbieraliśmy całkiem pokaźną grupę, ale na szczęście aż cztery z nich zawróciły, widząc innego turystę podążającego znacznie łatwiejszą drogą.


 
Jedna z najbardziej ukwieconych łąk w Swanetii (żółte kwiaty to pełniki altaicus, a białe to zawilce narcyzowe)

Ostatnie spojrzenie na dolinę Enguri

Pierwszy płat śniegu tuż przed skalnym grzebieniem
 

SZYBKI POSIŁEK PRZED SKALISTYM GRZEBIENIEM

Bioło Kepa położył się na drobno potłuczonych kamieniach. W międzyczasie obserwowałem chmury. Wywnioskowałem, że powstanie ich jeszcze więcej w porównaniu do aktualnej chwili, ale cały czas będziemy mieli widoczność. Nie spodziewałem się pogorszenia pogody. Czasem nawet mieliśmy spojrzeć w kierunku Ściany Bezingi. Dalsza część trasy zapowiadała się bardzo dobrze. Zresztą stanowiła najciekawszą, a jednocześnie najbardziej wymagającą część dzisiejszej wyprawy. Wybrana droga posiada minimalne trudności techniczne (w zależności od zgromadzonego doświadczenia). W wielu miejscach jest wiele punktów, gdzie w przewężeniach trzeba używać rąk do utrzymywania równowagi. Z płaskiej polany zauważyłem wielką różnicę w warunkach, porównując je do poprzedniego wyjazdu. Na grani powyżej występowały wąskie, ale długie płaty śnieżne w postaci nawisów – podobnie jak na fragmencie łączącym szczyt 3242 m n.p.m. z przełęczą Lagem 2990 m n.p.m., a teraz zupełnie znikły! W artykule celowo wielokrotnie podaję wszystkie wysokości bezwzględne omawianych gór, przełęczy i punktów, bo kiedy podzielę ten tekst na mniejsze partie na potrzeby bloga, raz podana wysokość będzie dostępna tylko w jednej części, a nie każdy czytelnik musi do niej dotrzeć. Jako że wiele omawianych miejsc nie ma swoich nazw geograficznych, zostałem zmuszony do takiej formy opisu, ponieważ ich wysokości są dokładnie oznaczane na każdej mapie Górnej Swanetii. Znając ten parametr, można sobie łatwo sprawdzić na mapie, o której części aktualnie opowiadam. W trakcie dłuższej przerwy jedliśmy suchy prowiant taki, jak: batony energetyczne, bakalie i czekolady. Dzięki słodyczom zapewniliśmy sobie sporą dawkę kalorii do dalszej wędrówki. Bioło Kepa dostał od nas gruziński chleb, a także dałem posmakować mu bakalii. Nie gardził niczym. Jadł wszystko, co można było przegryźć. Na płaskiej polanie spędziliśmy ponad pół godziny. Pies nawet zdążył zasnąć.

 

SKALISTY GRZEBIEŃ. JEGO SUROWE OTOCZENIE

Przyszedł czas, aby wyruszyć dalej. Odtąd krajobraz zmieniał się zupełnie w jednej chwili. Za sobą pozostawiliśmy dwa rzędy pasm o łagodnych wierzchołkach o charakterze beskidzkim, a przed nami widniała mocno kamienista grań. Czym wyżej, tym stawała się węższa, a po obu jej stronach zbocza opadały coraz bardziej stromo. W pewnym momencie, dla osób mających lęk wysokości, wąskie przejścia w niektórych miejscach mogły być zbyt trudne – nie z powodu problemów technicznych, a najzwyczajniej ze strachu „siedzącego” w ich głowie. Wiedziałem, że szczyt grzebienia znajduje się na wysokości 3352 m n.p.m., ale tworzą go dwie kopuły położone w dość bliskiej odległości. Z dołu, nie mogliśmy zobaczyć, ile lokalnych wierzchołków będziemy mieli po drodze, zanim nie osiągniemy tego właściwego. Jak się okazało, całą grań tworzy aż jedenaście pośrednich punktów. Z tego względu nie mogliśmy myśleć, że za następnym zobaczymy ostatni. Ze zdjęć wykonanych w różnych miejscach podczas naszych poprzednich wędrówek wynikało, że na samej górze zobaczymy jeszcze sporo śniegu, a zanim tam dotrzemy, po drodze będziemy mieli na przemian płaty śnieżne i kamienno-skaliste zbocza. Przed nami widniały brązowe skały układające się na kształt ostrza. Pierwsze dwa wzniesienia należały do łatwych, bo tworzyły je drobne kamienie. Na szczęście nic nie sypało się pod nogami. Wystarczyło, że szliśmy cały czas równym tempem. Wraz z osiąganiem wysokości widzieliśmy, że odsłania się spora część Kaukazu. Podobny efekt występował, kiedy przekraczaliśmy poziom 3000 m n.p.m., ponieważ większość szczytów za nami miała mniejszą wysokość lub przynajmniej przybliżoną.


Surowe otoczenie w trakcie wędrówki granią Podarok
 

GŁODEK KAUKASKI. ROZDZIELENIE SIĘ

Powyżej widzieliśmy ostrą grań niepokrytą śniegami. Stąd już mogłem ocenić, że podobny charakter podejścia będziemy mieli aż siódmego wierzchołka. Każda następująca po sobie lokalna góra nieco zwiększała poziom trudności (dla osób chodzących po Tatrach, nie będzie tu zbyt wiele miejsc podnoszących poziom adrenaliny). Na kolejnych wzniesieniach szybko osiągaliśmy wysokość, a wyznaczana przez nas ścieżka przebiegała przez coraz węższe miejsca. Na czwartym z nich pojawiały się pojedyncze odstające skały. Nieco dalej trafiliśmy na większe połacie ostrych, wystających z ziemi struktur. Dotarliśmy w rejon siódmego szczytu. Teren bardzo szybko zmieniał swój charakter. Wyznaczona droga wiodła przez bardzo wąski na kilka metrów grzbiet. Jedną stronę zasłaniały wystające skały, a po naszej lewej widniało mocno spadziste zbocze. Przebywaliśmy na wysokości 3172 m n.p.m. Siedzieliśmy w kamienistej wnęce, będąc osłonięci od lekkiego wiatru. Mieliśmy czas, a przede wszystkim zależało mi na bezpieczeństwie. Okolica sprzyjała odpoczynkowi, ponieważ dookoła rosły piękne alpejskie żółte kwiaty o nazwie głodek kaukaski. Plecaki ułożyliśmy w zagłębieniu terenu. Za chwilę podbiegłem kilka metrów dalej, bo wypatrzyłem większe skupiska wspomnianych kulistych kwiatów. Zrobiłem im serię zdjęć na tle częściowo zachmurzonych śnieżnych gór, po czym zawróciłem.


Głodek kaukaski występował obficie. Pięknie zdobił surowe skały

  
Skały w najbliższym otoczeniu oraz kwiaty je porastające

Spojrzenie w dół z wysokości 3172 m n.p.m.
 

SZYBKIE WEJŚCIE NA SZCZYT

Po długiej przerwie powiedziałem, że samotnie wyruszę na szczyt skalnego grzebienia, tj. na wysokość 3352 m n.p.m., po czym szybko zawrócę. Bioło Kepa również został na miejscu. Tam, gdzie rosło mnóstwo żółtych głodków kaukaskich ponownie wykonałem im parę ujęć. Przede mną widniało strome, skalno-kamieniste podejście prowadzące przez mocno spadzistą grań po obu stronach. Na wspomnianym odcinku wystawało wiele większych struktur zapewniających pewne chwyty. Umówiłem się, że kiedy dotrę na wierzchołek, to napiszę, że osiągnąłem cel i wszystko jest dobrze. Podchodząc coraz wyżej, widziałem jak szybko powstaje różnica wysokości. Bioło Kepa patrzył z daleka, nie będąc zdecydowanym, czy pójść za mną, czy zostać z Olą. Po chwili namysłu podbiegł do mnie, ale szybko zawrócił. Za ostatnią skałą, gdzie po raz ostatni mogłem zobaczyć wnękę, w której siedziała Ola, pomachałem w jej kierunku. Później zniknąłem z pola widzenia. Aktualnie spoglądałem na stromo wznoszącą się dalszą część grzebienia. Wypatrzyłem inne górskie kwiaty zdobiące okolicę. Nazywały się skalnica rozesłana. Występowały w postaci drobnych, malutkich biało-beżowych kulek, zajmujących płaskie przestrzenie pomiędzy skałami. Za chwilę spojrzałem na grań przede mną. Znałem jej układ, dlatego pamiętałem, że przede mną pozostały cztery lokalne szczyty. Ten ostatni będzie wielką kamienistą równiną, którą wcześniej pokrywała gruba warstwa śniegu. Dalej przekraczałem łatwą płytę skalną oraz kluczyłem pomiędzy dużymi głazami, gdzie po lewej stronie miałem widok na kwadratową formację z wystającą iglicą. Na szczęście nie musiałem iść w jej kierunku. Minąłem ją. Tam swój początek bierze trochę dłuższy grzbiet, gdzie pokrywa śnieżna zdążyła całkowicie zaniknąć. Dosłownie w kilka minut dotarłem do coraz łagodniejszego, szerszego i płaskiego podejścia. Zauważyłem, że przede mną widnieje małe zagłębienie, a za nim wierzchołek właściwy skalnego grzebienia o wysokości 3352 m n.p.m.


   
Niesamowity głodek kaukaski

 
Wędrówka na szczyt skalistego grzebienia Podarok 3352 m n.p.m.

Odpoczynek Biołej Kepy
 

SZCZYT GRZEBIENIA PODAROK 3352 m n.p.m. NIESAMOWITE WIDOKI

Stanąłem na głównym wierzchołku grzbietu. Przejście ze skalnej wnęki 3172 m n.p.m., gdzie siedziała Ola, do szczytu grzebienia 3352 m n.p.m. stanowiącego część grani Podarok 3682 m n.p.m. zajęło mi niewiele ponad 15 min. Utrzymałem bardzo szybkie tempo. Na całym odcinku miałem suchą skałę, zapewniającą dobre chwyty. Na rozległej przestrzeni pomyślałem, że Ola zakończyła swoją wędrówkę we właściwym miejscu, ponieważ wyżej czekałyby na nią jeszcze bardziej wąskie fragmenty trasy z nieprzyjemnymi przepaściami. Stojąc w najwyższym punkcie skalnego grzebienia od razu napisałem, że wszystko jest dobrze, a góry przede mną są naprawdę przepiękne. Podziwiałem Shkharę. Patrzyłem na nią bezpośrednio. Chociaż powstało wiele chmur, to czasami trafiałem na dłuższe przebłyski słońca. Panorama z wierzchołka należała do wyjątkowych, dlatego na miejscu pozostałem przez dłuższą chwilę. Jedynie zdziwił mnie fakt, że rejon szczytu stanowiło rozległe jałowe gołoborze. Miałem wrażenie, że przywieziono tu jeden rodzaj posortowanego kamienia o podobnej barwie i rozmiarach. Otwarta przestrzeń robiła wielkie wrażenie, bo mógłby na niej wylądować mały samolot. Przede mną ciągnęła się długa kamienista równina, położona kilkadziesiąt metrów poniżej. Chcąc się do niej dostać, musiałbym zejść ostrą granią z poszarpanymi skałami o nieregularnych kształtach. Wspomniany jednolity obszar jest wstępem do wejścia na właściwy szczyt Podarok 3682 m n.p.m. Warunki zachęcały, ale wiedziałem, że dotarcie do następnego celu zajmie mi około godzinę. Powyżej 3400 m n.p.m. jeszcze zalegały masy mokrego śniegu. Z drugiej strony umówiłem się, że dotrę do grzebienia, po czym zawrócę. Dotrzymałem słowa. Skalista grań z daleka wygląda jak brzytwa. Przed sobą miałem niesamowity, bo pierwszoplanowy widok na Ścianę Bezingi i Shkharę. Nie zasłaniał go żaden inny wierzchołek. Także spojrzałem w dół, w stronę kwiecistych polan, ale te były za daleko, żeby tworzyły tak piękny efekt, jak podczas podejścia na ostatni trawiasty wierzchołek 2926 m n.p.m. Pode mną królowała biel przemieszana z brązowymi, kamienistymi pasami. Pomiędzy grzebieniem a górą Kareta 3524 m n.p.m. widniał szeroki i wielki lodowiec pokryty grubymi masami śniegu. Po prawej z kolei biel pokrywała stromo opadające zbocze. W jego rejonie latało kilkanaście czarnych ptaków szukających czegoś do jedzenia, a co jakiś czas mocno wzbijały się w powietrze. Na szczycie zrobiłem kilkuminutową przerwę, ponieważ obowiązkowo musiałem sfotografować panoramę Kaukazu. Patrząc z perspektywy wierzchołka, nagromadzone postrzępione chmury tworzyły niezwykły trójwymiarowy efekt, bo znajdowały się niewiele wyżej niż ja. Dzięki temu mogłem zobaczyć ich piękną warstwę, przecinającą góry na dwie części.


   
Surowe widoki ze szczytu grzebienia Podarok
 

POWRÓT Z WIERZCHOŁKA. NAGŁA ZMIANA PLANÓW – WRACAMY INNĄ, NIEZNANĄ TRASĄ

Wiedząc, że pora już wracać, rozpocząłem zejście. Te również upływało mi bardzo szybko, ponieważ sucha skała trzymała idealnie. Zwalniałem tylko na sypkich odcinkach. I tam nie brakowało dobrych chwytów. Wychodząc zza większego głazu, zauważyłem znaną mi wnękę. W kilka minut dorównałem do zagłębienia terenu. Podzieliłem się wrażeniami ze szczytu, gdzie stwierdziłem, że naprawdę warto było na niego iść. Każdy z nas dotarł do celu wyznaczonego na dzisiaj. Zejście upływało nam wolniej, bo ostrożnie stawialiśmy kroki na wszystkich siedmiu kamienistych zboczach prowadzących do płaskiej polany, gdzie odpoczywaliśmy przed rozpoczęciem tego etapu. Uważaliśmy, aby nie ujechać na sypkich kamieniach pojawiających się na wielu odcinkach trasy. Od czwartego wierzchołka w dół, ekspozycja nie wyglądała tak strasznie, dlatego przyspieszyliśmy kroku. Na polanie, gdzie licznie rosły kępy intensywnie niebieskiej goryczki wczesnej, zatrzymaliśmy się, ponieważ nadal mieliśmy dużo czasu, a nie spieszyło się nam do powrotu na kwaterę. Chcieliśmy wędrować górami, dopóki trwał dzień. Zauważyliśmy, że pogoda ponownie zaczyna nam sprzyjać. Powoli pojawiało się coraz więcej słońca. Jedynie nad szczytem 3242 m n.p.m. zawisła ciemniejsza chmura. W oddali dostrzegliśmy padający z niej deszcz, ale nie dotarł on do nas. W naszej okolicy chmury dosłownie zanikały. Obmyślaliśmy plan, którędy i jak będziemy wracać. Już w trakcie schodzenia z grzebienia, po lewej stronie zauważyliśmy wielką, płaską równinę usianą niezliczoną ilością pełników i zawilców narcyzowych. W jednych miejscach przeważały białe kwiaty, a w innych – żółte. Nad widocznym potokiem oba rodzaje przenikały się nawzajem. Stwierdziliśmy, że wybierzemy drogę przez rozległą, pofałdowaną łąkę, pomimo że nie wytyczono tamtędy żadnej ścieżki. Zresztą skalnym grzbietem również nie wytyczono żadnego szlaku, a znaleźliśmy swoją drogę. Nie powinniśmy mieć żadnych trudności. Znałem ogólny układ gór, dlatego wiedziałem, że za kwiecistą równiną będzie strome trawiaste zejście, aż do samej drogi w kierunku lodowca. Na kawałku płaskiego terenu z niebieską goryczką nie przygotowywaliśmy obiadu, bo postanowiliśmy, że zjemy w lepszym miejscu – gdzieś na skraju wielkiej, kwiecistej łąki z przecinającym ją potokiem. W jej okolicach panowała wiosna w pełni, stąd chcieliśmy odpocząć w pięknym otoczeniu, patrząc na potężne szczyty i Ścianę Bezingi.


     
Zejście ze szczytu grzebienia Podarok
 

Z ostatniego punktu przed skalnym grzebieniem, położonego na wysokości 2926 m n.p.m., skręciliśmy zielonym zboczem w lewo. Nie miało dużego nachylenia, dlatego wybrana trasa miała bezpieczny przebieg. Szliśmy gęstą i wysoką trawą. Wystarczyło, że zboczyliśmy z głównego ciągu grani, a od razu wstąpiliśmy w rejon występowania zawilców narcyzowych. Zajmowały całą powierzchnię stoków widocznych przed nami. Wspaniała przyroda zachęcała do dalszej wędrówki. Jednokolorowy grzbiet zamienił się w wielobarwną wiosnę pełną kwiatów. Widząc w oddali rozległą polanę z pofałdowaniami na końcu, musieliśmy obrać właściwy kierunek marszu, ponieważ mogliśmy zejść zbyt nisko. Z tego względu, za cel wybrałem najpiękniejszy jej fragment. Na krańcach nierówności terenu, po lewej stronie leżały pojedyncze, ogromne głazy narzutowe. Wszędzie dookoła widniały duże przestrzenie opanowane przez białe zawilce narcyzowe i żółte pełniki altaicus. Postanowiliśmy, że właśnie tam zjemy obiad. Schodząc coraz niżej, przekraczaliśmy kolejne wzniesienia. Zauważyliśmy, że ubyło sporo chmur. Nawet Ściana Bezingi odsłoniła się prawie w całości. Tylko u jej stóp zalegał ich biały rząd. Nieco dalej dotarliśmy do potoku. Zatrzymaliśmy się nad nim, aby napełnić wszystkie butelki wodą. Trzy przeznaczyliśmy na izotoniki, a jedną na zalanie liofilizatów wrzątkiem. W drodze do niego wielokrotnie stawaliśmy na krótką przerwę, aby podziwiać najpiękniejsze kolonie pełników i zawilców. Każda gromada polnych, górskich czy alpejskich kwiatów zawsze wywoływała to samo uczucie szczęścia. Nad strumieniem jeszcze raz spojrzeliśmy w stronę skalnego grzebienia. Patrzyliśmy na niego od bocznej strony. Widzieliśmy, że z naszej perspektywy ma bardzo stromo opadające kamieniste zbocza, porośnięte trawami u jego stóp. Wyglądały potężnie i nieosiągalnie.


   
Skręcamy w kierunku płaskowyżu z kwiecistymi polanami - tam zaplanowaliśmy postój
 

W okolicach potoku szukałem możliwego przejścia na drugą stronę, ponieważ był na tyle szeroki, że nie mogliśmy przekroczyć go w dowolnym miejscu. Szybko jednak znalazłem punkt o obniżonym brzegu, skąd mogliśmy wykonać nad nim skok. Odtąd wędrowaliśmy w bardzo lekko wznoszącym się terenie. Nadal mieliśmy sporo sił, bo byliśmy dobrze przygotowani. Nawet Bioło Kepa okazywał radość, biegając po łące. Przechodząc przez kolejne zagęszczenia kwiatów, powoli docieraliśmy do wyznaczonego celu. Przed nami widniał pofałdowany obszar, gdzie leżało wiele pojedynczych i potężnych głazów narzutowych. W ich rejonie rosły samotne jarzębiny. Nie wiedzieliśmy, że w pewnym miejscu pomiędzy nimi płynął bardzo wąski potok dosłownie zanikający w zaroślach. Nie sądzę, żeby przechodził tędy ktokolwiek, ponieważ wspomniana polana nie prowadziła na żadną wybitną grań ani wierzchołek. Aktualną trasę wymyślaliśmy na bieżąco, na podstawie tego, co zobaczyliśmy z Podaroka. My również nie mieliśmy jej w planach. Wiedzieliśmy, że dzisiaj nikogo nie spotkamy w górach, ani że nie trafimy na żadną ścieżkę kierującą w stronę głównego szlaku do lodowca.


  
Cudne widoki w trakcie wędrówki przez płaskowyż
 

NIEZWYKŁA, JEDNA Z NAJPIĘKNIEJSZYCH ŁĄK Z MORZEM KWIATÓW

Mając dookoła duże głazy, zastanawialiśmy się, który z nich posłuży nam jako stół i ławka. Jedne były tak wysokie, że musielibyśmy się na nie wspinać, a inne – szerokie, ale płaskie. Wybraliśmy jeden z tych równych. Bioło Kepa pobiegł w lokalne zarośla. Plecaki ukryliśmy w trawach. Osłaniały je bardzo gęsto rosnące barszcze Sosnowskiego. Wyciągnąłem zestaw do gotowania obiadu, a także gruziński chleb dla psa. Wszędzie dookoła bardzo gęsto występowały pełniki i zawilce narcyzowe. Zanim przystąpiłem do przygotowywania posiłku, najpierw poszliśmy w różne miejsca wielkiej równiny. Wybraliśmy kilka większych głazów, skąd podziwialiśmy niesamowite widoki. Na każdy z nich zabrałem lustrzankę, ponieważ od dłuższej chwili chmury prawie całkowicie ustąpiły. Patrzyliśmy na czyste, niebieskie niebo. Wybraliśmy lekkie zagłębienie na polanie, z której mieliśmy ukośną panoramę na Ścianę Bezingi. Nic jej nie przysłaniało. Przyglądaliśmy się białym szczytom. Fotografowałem nie tylko góry, ale także kwiaty w dużych grupach. Co chwilę znajdowaliśmy nowe, ciekawsze miejsca. Po długim podziwianiu panoram, wróciliśmy do naturalnego stołu, gdzie zachwycaliśmy się okolicą. Woda zagotowała się szybko, bo słońce mocno przygrzewało i na dodatek nie wiał wiatr. Mieliśmy idealne, spokojne warunki. Bardzo cieszyło nas błękitne niebo, ponieważ umożliwiało nam spoglądanie w kierunku odsłoniętego pasma. Nie żałowaliśmy, że na skalnym grzebieniu zabrakło słońca, bo teraz mogliśmy zajrzeć w głąb najbliższej części Kaukazu. Najważniejsze, że odpoczywaliśmy po przejściu trasy w wyjątkowym miejscu, niedostępnym dla zwykłego turysty. W końcu nie każdy mógł dotrzeć do tej łąki. Liofilizaty bardzo nam smakowały, podobnie jak podczas poprzednich dni. Za każdym razem zmienialiśmy danie. Wybraliśmy sprawdzone dobrze doprawione obiady, niemające wyjałowionego smaku, jak większość tego typu produktów. Pies również zjadł swoją porcję chleba. Po ciepłym posiłku, przez dłuższy okres czasu chodziliśmy od jednego głazu do drugiego. Z każdego miejsca podziwialiśmy zachwycające widoki. Rzadko kiedy można trafić na podobny cud natury. Słońce na niebie znacznie się przesunęło.


                
 
Jedna z najpiękniejszych polan, jakie odwiedziliśmy w Swanetii. Nieplanowany powrót przez płaskowyż z rozległymi polanami pozwolił nam zobaczyć coś wyjątkowego
 

POWRÓT DO DOLINY ENGURI. OPRACOWYWANIE TRAS NA KOLEJNE DNI

Wiedzieliśmy, że mamy późne popołudnie, dlatego czas było wracać. Pomyślałem, że jeśli dotrzemy do brzegu polany, to na dole powinniśmy zobaczyć dolinę rzeki Enguri. Wystarczyło podejść kilkadziesiąt metrów, a przed nami widniał prawie cały szlak na lodowiec, wraz z jego niżej położonym korytem, częściowo wypełnionym charakterystycznym jęzorem. Po prawej stronie spoglądaliśmy na bezimienną górę 3242 m n.p.m. z jej wyjątkowym żółtym zboczem od kwitnących pełników. Nawet z tej odległości z łatwością mogliśmy je dostrzec. W oddali widniała wioska Ushguli, a przynajmniej jej najwyżej położona osada Zhibiani. Po drugiej stronie Doliny Enguri patrzyliśmy na ciąg grani od punktu widokowego 2980 m n.p.m. aż do Tsurungali 4250 m n.p.m. Kiedy stanęliśmy na krawędzi trawiastych łąk i spojrzeliśmy w dół, zobaczyliśmy jak wielkie zbocze mamy do pokonania. Miało jednakowe, ale strome nachylenie. Musieliśmy wytracić 800 m wysokości względnej. Wyglądało na bardzo równe. Spod traw nie wystawały żadne skały ani nie widzieliśmy rozpadlin. Po prostu mieliśmy schodzić w linii prostej, aż do samej rzeki Enguri. Zanim wyruszyliśmy, spakowaliśmy wszystkie rzeczy, uprzednio sprawdzając, czy coś nie zostało w zaroślach. Podczas idealnej pogody aż szkoda było opuszczać tak piękne i nieosiągalne dla większości turystów miejsce, ponieważ wiedzieliśmy, że w tym roku na pewno nie wrócimy w jego okolice. A kto wie, czy kiedykolwiek… Dlaczego? Dlatego, że na świecie czeka jeszcze wiele innych miejsc do odkrycia. Z drugiej strony Gruzja nadal jest moim marzeniem na kolejne wyprawy, bo w głowie wytyczałem następne nieoznaczone na mapach trasy, które chciałbym zrealizować i sprawdzić, czy w ogóle są możliwe do przejścia. W tym momencie pomyślałem o wędrówce z przełęczy Zagaro 2623 m n.p.m. na szczyt 3153 m n.p.m. z „przebitką” do poziomu Doliny Enguri, idąc przez niesamowicie ukwieconą łąkę, położoną na skraju potężnego koryta po dawnym lodowcu. To tylko jedna z propozycji siedząca w moim umyśle. Po lewej stronie widniała ciekawa grań prowadząca bezpośrednio do stóp Shkhary. Stwierdziliśmy, że dałoby się nawet dojść do wysokości 3400 m n.p.m., jednak droga będzie bardzo wymagająca kondycyjnie.

 

PRZYSPIESZONE ZEJŚCIE

Z jednego miejsca wypatrzyłem dwie możliwe, bardzo ciekawe trasy. Przed nami widniało długie i mozolne zejście z wysoko położonej polany, gdzie jedliśmy obiad. Wybrałem najkrótszą drogę. Zakładałem schodzenie w linii prostej aż do samej rzeki Enguri. Od początku musieliśmy mocno hamować kolanami z powodu dużej stromizny. Całe zbocze porastały dość wysokie trawy i niezliczone ilości „cicinek”. Występowały od podnóży widocznych stoków, aż do pofałdowanej równiny z głazami narzutowymi. Widzieliśmy, że mamy dwa podobne zbocza – jedno po lewej, a drugie po prawej. Oba z nich miały nierówności w terenie – czasem wystające skały, a czasem rozpadliny, których zakończenia nie byliśmy pewni, mając jedynie spojrzenie z góry. Nie wiedząc, co jest za nimi, wybraliśmy aktualną drogę zejścia. Sprawiała wrażenie najbardziej bezpiecznej, nieposiadającej żadnych trudności. Po całodniowej wędrówce czuliśmy, że nasze nogi, a raczej kolana są dość mocno zmęczone. Takie zejście z pewnością szybko je „dobijało”. Zacząłem iść zygzakami, trawersując zbocze. Dzięki temu poczułem, że jest znacznie lżej. Czas upływał, ale nie widziałem zbyt dużego postępu. Zejście dłużyło się. W około dwóch trzecich wysokości trawiastego stoku wpadłem na pomysł, aby usiąść na trawie, po czym spróbować zjechać jak na „dupolocie” z założonym plecakiem. Szybko zauważyłem, że istnieje taka możliwość. Za jednym razem pokonywałem długie, nawet kilkudziesięciometrowe odcinki. Wystarczyło się rozpędzić, a kolejny fragment zbocza zostawał za mną. Od połowy stromizny poczuliśmy, że do tyłka wbijają się nam kolce ostów. Występowały dość gęsto pośród traw. Przyzwyczailiśmy się do nich, dlatego kontynuowaliśmy przyspieszony powrót. W ten sposób dotarliśmy do stóp góry, na której szczycie znajdowała się niesamowita polana, gdzie zjedliśmy liofilizowany obiad. Pies cały czas biegł za nami. Ostatnie 100 m nachylenia było najbardziej nieregularne. W kilku miejscach dostrzegliśmy prawie pionowe, zarośnięte skalne ściany o wysokości co najwyżej dwóch, trzech metrów. Omijaliśmy je, odbijając nieco na prawo od głównego ich ciągu. Z aktualnego punktu wypatrywałem możliwej trasy przejścia przez niewielki zagajnik złożony z niskich brzóz rosnących wzdłuż lokalnego potoku wpadającego do rzeki Enguri oraz wzdłuż głównej drogi wiodącej do lodowca. Zauważyłem, że w jego okolicy znajduje się wąska łąka pośród drzew, zakręcająca na początek zarośli. Wystarczyło przebić się przez krzaki, aby wyjść na drugą stronę trawiastego terenu przyległego do głównej drogi w kierunku lodowca. Zapamiętałem sobie ten szczegół, bo z poziomu zagajnika, raczej nie wymyśliłbym podobnego przebiegu szlaku, ponieważ ten był mocno nieoczywisty.

 

DOLINA RZEKI ENGURI I JEJ PIĘKNO

Na ostatnich 100 m wysokości przestaliśmy zjeżdżać. Szliśmy dość szybkim krokiem, bo stromizna znacznie zelżała i mieliśmy jasny obraz, którędy chcemy iść. Na samym początku zbocza zebraliśmy dziesięć najbardziej dorodnych cicinek, tworząc z nich różowy bukiet. Wzięliśmy go ze sobą. Przez chwilę wędrowaliśmy przez zarośla, a później przez zagajnik – na podstawie zapamiętanego układu drzew. W łatwy sposób przedostaliśmy się na polanę widoczną po jego drugiej stronie. Idąc nią, dotarliśmy do głównej drogi. Spojrzeliśmy za siebie, aby zobaczyć skąd wracaliśmy. Na potężnej, trawiasto-cicinkowej górze dostrzegliśmy długą prostą linię, ciągnącą się od 2/3 jej wysokości aż do jej stóp. Powstała poprzez wygniecenie traw podczas naszego zjazdu. Idealnie wyznaczała trasę, którą wytracaliśmy wysokość. Odtąd czekał nas solidny marsz. Pomimo, że bardzo dobrze znaliśmy oficjalny szlak na lodowiec, to nie traktowaliśmy go jako nudny odcinek prowadzący do domu. Patrzyliśmy na niego jak na okazję do podziwiania pięknych krajobrazów, a przede wszystkim ogromnej ilości kwiatów. Wiedzieliśmy, że przed sobą mamy niesamowitą, prawie 1,5-kilometrową łąkę, gdzie spojrzymy na jedno z największych zagęszczeń wszelkiego rodzaju kwitnących roślin, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. W trakcie wędrówki drogą, jeszcze kilka razy spoglądaliśmy na linię widoczną z dużej odległości. Pogoda cały czas nam sprzyjała. Chociaż po stronie zachodzącego słońca ponownie powstawało więcej chmur, to nie przejmowaliśmy się nimi, ponieważ nawet gdyby teraz miał zacząć padać deszcz, to najważniejszą część mieliśmy za sobą. Dzień zdecydowanie należał do udanych. W czasie szybkiego marszu do Ushguli wielokrotnie podziwialiśmy duże gromady kwiatów. Nie można nimi nasycić oczu, bo w Polsce nie mamy podobnych miejsc na tak wielką skalę. Ubolewaliśmy nad faktem, że rozkopywano coraz większy teren pod wydobycie surowców potrzebnych do produkcji betonu na budowę lokalnych ulic. Widzieliśmy, że operatorzy koparek zagarniali coraz większe fragmenty ziemi. Niewiele zostało, aby największa kolonia komonicy zwyczajnej bezpowrotnie zniknęła. Chociaż, jak sama nazwa wskazuje, wspomniana roślina jest pospolita, to nigdzie indziej nie znaleźliśmy tak wielkiego jej zagęszczenia i obszaru, który pokrywała. Dla mnie podobne miejsca powinny być chronione, bo opanowana przez nią przestrzeń była na swój sposób wyjątkowa.


 
Piękno Doliny Enguri
 

KOLACJA U TJECHNOLOGA

Kiedy dotarliśmy do wioski, nawet nie wróciliśmy na kwaterę. Od razu wstąpiliśmy do Svaneti Cafe u Miriama, pomimo że mieliśmy mocno ubrudzone spodnie od ziemi i trawy. Plamy powstały podczas zjazdu na tyłku ze stromego i długiego zbocza. Nie przejmowaliśmy się wcale tym szczegółem, ponieważ byliśmy w górach i właśnie przechodziliśmy najpiękniejsze trasy całego regionu. Na miejscu zamówiliśmy opiekane ziemniaki, placek ziemniaczany z serem oraz jak każdego dnia – sałatkę pomidorowo-ogórkową. Dostarczone dania ozdobiliśmy czarnym, białym i czerwonym cicikiem oraz ułożyliśmy obok nich bukiet z zebranych najbardziej dorodnych, różowych główek rdestów wężowników. Bioło Kepa położył się na kamiennym tarasie, ale szybko przegoniła go Patola. Miejscowi przepędzają psy ze swoich posesji. Nie są traktowane jak w Polsce. Ludzie nie czują strachu nawet przed tymi największymi, bo od wielu pokoleń wszystkie wolno chodzące czworonogi są przeganiane kijami, a niektóre z nich były ciągane za uszy. Naturalnie czuły swoje miejsce w hierarchii oraz wiedziały, kto jest ich panem. Bały się postawić swoim gospodarzom. W trakcie wieczornego spotkania przy gruzińskiej kolacji jeszcze raz wspominaliśmy, co zobaczyliśmy na nowym odcinku, co przeżyliśmy, a także co dostrzegliśmy, czego nigdzie indziej nie widzieliśmy. Planowaliśmy również kolejny dzień, czyli gdzie pójdziemy, jeśli trafimy na dobrą pogodę. Niebo wyglądało obiecująco, dlatego pomimo zmęczenia musieliśmy być mentalnie przygotowani, ponieważ jak wielokrotnie powtarzałem w tym artykule: „można mieć najlepszą kondycję, ale jeśli głowa nie pcha do przodu, to nigdzie nie zajdziemy”. Pomyślałem, że nie odwiedziliśmy kultowej, dwuwierzchołkowej góry Gvibari, posiadającej dwa szczyty o takiej samej wysokości – 2943 m n.p.m. Zastanawiałem się, jakie będą warunki, bo zapamiętałem ją jako najmniej ciekawą, zupełnie inną od tego, co dotychczas mieliśmy okazję doświadczyć. Bardzo dobrze, że pomyliłem się w jej ocenie, ponieważ już wkrótce mogliśmy sprawdzić, że szlak kierujący na Gvibari jest naprawdę bardzo piękny i oferuje mnóstwo cudnych widoków. Chociaż tam nie występują wielobarwne ogrody pełne kwiatów, to jest tam coś, czego nie zobaczylibyśmy na innym obszarze. W trakcie kolacji postanowiliśmy, że pójdziemy na niego. Trasa miała być dość lekka i przyjemna, dająca możliwości dłuższego odpoczynku po wczorajszym dniu. Zanim poszliśmy spać, obowiązkowo zamówiłem cztery chleby, aby mieć zapas dla psów, które nazajutrz możemy spotkać na szlaku. One zawsze były wielką loterią, bo nigdy nie wiedzieliśmy, ile z nich do nas dołączy ani jakiej będą wielkości. Jedno wiedzieliśmy na pewno: codziennie zaznawały głodu i między sobą powalczą o każdy kawałek pożywienia pojawiający się w zasięgu ich wzroku.


Kolacja w Svaneti Cafe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl