środa, 31 sierpnia 2016

Szpiglasowy Wierch latem 2172 m n.p.m.

Szpiglasowy Wierch latem Wielki Staw Polski

W środku tygodnia, w pracy, rozmawialiśmy o kolejnym dobrym pod względem pogodowym weekendzie. To niesłychane, że po trzydziestu jeden, pod rząd deszczowych sobotach, trend się odwrócił i teraz zapowiadali trzeci pod rząd słoneczny weekend. Obowiązkowo zarządziliśmy wyjazd w góry. Wpadliśmy na pomysł, że zaraz po drugiej zmianie wsiadamy do samochodu Roberta i jedziemy w Tatry. Zebraliśmy się w grupie Ja – czyli Michał, Ania, Robert, Ewa i Brygida. Ewa po bardzo długiej przerwie postanowiła odwiedzić jakiekolwiek góry, dlatego dla niej wybraliśmy Szpiglasowy Wierch ze względu na piękno przyrody. Wiedziałem, że będzie zachwycona tą trasą. Do naszej grupy dopisał się jeszcze Piotr, jego dziewczyna i koledzy. Oni jechali w drugim samochodzie. Ja i Robert znaliśmy możliwości Ani, dlatego mieliśmy duże obawy o jej tempo, czy da radę dotrzymać nam kroku, bo po poprzednich wyjazdach w tym miesiącu zauważyliśmy, że kondycyjnie mocno odstaje od grupy. Mimo wszystko chcieliśmy ją zabrać ze względu na dobre towarzystwo i jej niepowtarzalny śmiech. Spod zakładu pracy wyruszyliśmy o godzinie 22.10 z myślą, by na około 1.00 w nocy dojechać na Palenicę Białczańską, skąd dalej ruszylibyśmy na Morskie Oko i dalej – na Szpiglasowy Wierch. Zejście planowaliśmy Doliną Pięciu Stawów i przez Dolinę Roztoki. Kiedy mijaliśmy drugie bramki na autostradzie A4 w Balicach Piotr i jego ekipa pogubili się i przejechali zjazd do Zakopanego. Nasz samochód zatrzymała policja do rutynowej kontroli. W tym momencie dzwonił Piotrek aż osiem razy, ale nie odebraliśmy, bo w tym czasie mieliśmy kontrolę. Dopiero po wypuszczeniu nas Robert zadzwonił do Piotrka, ale ten obraził się, że nie odbieraliśmy telefonu. Na nic były tłumaczenia, że w tym czasie zatrzymała nas policja i nic z tym nie mogliśmy zrobić. Po kontroli pojechaliśmy dalej, a ekipa Piotrka pojechała na Kasprowy Wierch zupełnie inną drogą. W samochodzie powiedziałem tylko tyle, że nie ma co roztrząsać sprawy, tylko róbmy swoje, bo kto odwraca się do tyłu, ten nigdzie nie dochodzi. Powiedziałem tak po tym, jak żadne argumenty nie miały siły przebicia. Z natury lubię konkrety i dla mnie istnieje tylko „tak”, albo „nie”. Jeśli coś jest po środku, to odrzucam i robię swoje. Dzięki temu mogę iść ciągle do przodu i działać. Teraz nie inaczej – trzymałem się tej prostej, ale jakże skutecznej zasady…

Jadąc dalej dziewczyny jeszcze przez chwilę wspominały o tym zdarzeniu, a ja myślami byłem już przy wschodzie słońca nad Morskim Okiem. Koniecznie go chciałem zobaczyć, dlatego teraz tylko to zajmowało moje myśli. Na miejsce dojechaliśmy po 1.30 w nocy. Obliczyliśmy, że dojście nad Morskie Oko powinno nam zająć jakieś dwie godziny lub może minimalnie więcej. Mieliśmy więc dużo czasu. Niespiesznym tempem przygotowywaliśmy się do wyjścia. Dziewczyny ubrały kurtki i buty górskie, Robert pozamykał samochód i w końcu wyruszyliśmy do góry. Na tempo Ani policzyliśmy 2h 30min, gdyby potrzebowała odpoczynku. Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy w środku nocy. Rozmawialiśmy ze sobą i wspominaliśmy osławiony już moduł 4A od Eli, o którym to Robert, Ania i Brygida rozmawiały dwa tygodnie temu na szlaku na Przełęcz pod Chłopkiem, kiedy to razem poszliśmy w góry w podobnym składzie, tylko bez Ewy. Spoglądaliśmy też na rozgwieżdżone niebo i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy lasu. Od czasu do czasu ciszę przerywał cichy szelest opadających igieł, czy też bardzo lekkie podmuchy wiatru. Wiedzieliśmy, że ten dzień będzie idealny do wędrówki, i że z pewnością dużo dziś zobaczymy. W połowie nocnego szlaku stanęliśmy przed skrótami składającymi się z czterech odcinków kamiennych schodów, dość stromo ułożonych pod górę. Ania przez chwilę odpoczywała i zjedliśmy po jednej bułce. Wchodziliśmy wolnym tempem, żebyśmy wszyscy razem doszli do ostatniego podejścia. Na górze również odpoczęliśmy, żeby Ania i Ewa mogły nabrać sił. Ewa odczuwała, że dawno nie była w górach, ale mimo wszystko nie narzekała. Od teraz – według znaków, pozostało nam pięćdziesiąt minut ciągłej wędrówki równą drogą asfaltową. Niebo rozjaśniało się coraz bardziej. Następny postój zarządziliśmy przy parkingu Włosienica. Jest to miejsce, do którego dojeżdżają wozy konne. Tutaj podziwialiśmy spokój okolicy oraz coraz wyraźniejsze góry. Mięguszowieckie Szczyty wydawały się być tak blisko nas. Po dłuższej chwili wstaliśmy i poszliśmy nad Morskie Oko.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Tour de Monte Rosa szlak, trekking w Alpach

Tour de Monte Rosa szlak, trekking Tour de Monte Rosa zdjęcia

To już ostatnia część opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa.

Po udanym wejściu na Breithorn 4164 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Nordend 4609 m n.p.m. i Rimpfischhorn 4199 m n.p.m. (doszliśmy do lodowca położonego na wysokości 4001 m n.p.m.) pozostałem sam, po tym, jak Rafał musiał już wracać do domu ze względu na kończący się urlop. Mi pozostały jeszcze trzy dni wolnego czasu, dlatego postanowiłem, że wybiorę kultowy szlak Tour de Monte Rosa i przejdę jego najciekawsze fragmenty od Zermatt aż po St. Niklaus. Kiedy Rafał pojechał, przebywałem w namiocie rozbitym w krzakach za Tasch (patrząc od strony Zermatt) przy wielkim stawie, w pobliżu pola golfowego ‘Matterhorn’. Zaplanowałem, że zejdę do wioski Randa liczącej około 440 mieszkańców i tam znajdę odpowiednie miejsce pod namiot. Założyłem, że zatrzymam się w rejonie Randa-Wildi, w okolicach potoku Wildibach, gdzie będę miał dostęp do świeżej wody. Tuż przed lasami, w części Wildi, w Randzie, minąłem pole namiotowe Atermanze. Za nim, idąc około 10min lasem, przekroczyłem mostem szeroki i silny potok Wildibach. Poszedłem dalej, za usypisko głazów, które tworzyło jego naturalne koryto. Skręciłem w prawo, ponieważ około pięć minut drogi od Wildibach usłyszałem cichy szum mniejszego potoku. W lesie rosła wysoka trawa, a wśród niej kwitły piękne alpejskie kwiaty. W trawach wypatrzyłem ledwo widoczną, zarastającą ścieżkę i tam postanowiłem wejść i rozglądnąć się za polem pod namiot. Podchodząc słabo nachylonym stokiem, doszedłem do malutkiego potoku, na którym zbudowano rynienkę doprowadzającą wodę za pomocą gumowych rur. Nieco wyżej umiejscowiono wannę, która miała za zadanie odfiltrowywanie wody z osadów. Przeszedłem jeszcze odległość równą całej instalacji do góry i znalazłem małe, ale równe miejsce pod namiot osłonięte od góry gęstymi modrzewiami. W razie deszczu miałem bardzo dobry, naturalny parasol. Bez wahania rzuciłem wszystko i zacząłem rozbijać namiot. Około 50 cm od niego płynął ten sam potok, toteż miałem ciągły dostęp do świeżej wody.

Miejsce jak najbardziej odpowiadało mi, ponieważ nikt mnie nie mógł tutaj zauważyć, a ja sam miałem wszystko, czego potrzebowałem do wyjścia w góry. Po rozbiciu namiotu rozejrzałem się za sklepem w wiosce i zauważyłem, że otwierali go tylko rano, od 9.00 do 12.00 i w południe, od 17.00 do 20.00. Sklep prowadziła starsza pani. Kupiłem w nim chleb i makaron potrzebny do gotowania zup pomidorowych oraz same zupy pomidorowe z Knorra. Wracając przez wioskę Randa zauważyłem starą zabudowę, którą wyróżniał styl budownictwa. Domy sprzed kilkudziesięciu lat i te jeszcze starsze, budowano na kamiennych cokołach, na których ustawiano kamienną okrągłą, płaską płytę i dopiero na tym budowano drewniany dom. Taka płyta miała chronić dom przed wszędobylskimi szczurami. Co ciekawe, dachy również pokrywały kamienne płyty ułożone tak, jak dachówki. Miały kształt rombu. Przyznam, że część wioski Randa-Wildi pod lasem robiła dobre wrażenie i nie sposób było przejść obojętnie obok wiekowych domów. Tymczasem zastanawiałem się dokąd pójdę samemu. Tour de Monte Rosa jest wielkim szlakiem, więc musiałem wybrać jakiś fragment. Wybrałem wyście do schroniska Domhutte położonego na wysokości 2940 m n.p.m. Chciałem koniecznie tam dojść ze względu na dużą wysokość możliwą do osiągnięcia w ciągu jednego dnia. W kolejnych latach planowałem odwiedzenie szczytu góry Dom. Chciałem zobaczyć, jak wygląda droga dojściowa do Domhutte. Pomyślałem, że będę musiał przejść z wysokości 1400 m n.p.m. aż do 3000 m n.p.m. w ciągu poranka i później wrócić. To znacznie więcej niż w drodze na Rysy. Miałem wielkie chęci i siły, dlatego nie zmieniałem planów. W Randzie panował spokój, dlatego czułem się zupełnie bezpiecznie i rozmyślałem nad tym, co zobaczę dnia kolejnego. Potrzebowałem tylko dobrej pogody i wielu sił. Mając namiot dla siebie, wiedziałem, że będę miał dobry sen. Zasnąłem jeszcze przed zachodem słońca. Dzięki temu miałem dużo czasu na odpoczynek.

piątek, 5 sierpnia 2016

Rimpfischhorn 4199 m n.p.m. - Alpy

Monte Rosa z Pfulwe droga na Rimfischhorn

Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Jak dojechać z Polski do Zermatt komunikacją publiczną dowiesz się z relacji Breithorn.

WĘDRÓWKA Z ZERMATT
Znajdowaliśmy się pod Winkelmatten w lesie, ponad zabudową Zermatt. Rozbiliśmy tam namiot po udanym wejściu na Breithorn, Dufourspitze i Nordend. Teraz planowaliśmy wejście na Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Długo wybieraliśmy kolejną górę za nasz cel, ponieważ nie opracowaliśmy w domu żadnych tras oprócz tego, co sobie założyliśmy i już zrealizowaliśmy, a zostało nam jeszcze dużo wolnego czasu. Cieszyliśmy się, że mieliśmy więcej dni i mogliśmy myśleć o jeszcze jednej górze. Patrząc na mapę, próbowaliśmy ocenić, na który czterotysięcznik możemy jeszcze wejść i jaka góra może być ciekawa. Porównywaliśmy Zinalrothorn 4221 m n.p.m. i Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Wybór padł na ten drugi, ponieważ z naszego aktualnego miejsca mogliśmy wyruszyć bezpośrednio w stronę Rimpfischhorn. Tego dnia zeszliśmy z zielonej równiny trawiastej pod Gornergrat (wracaliśmy z Dufourspitze i Nordend), gdzie szlak prowadzi bezpośrednio na lodowiec Gornergletscher. Zatrzymaliśmy się w lasach pod Winkelmatten, ponieważ znaleźliśmy duży i płaski teren pod namiot z dala od ludzi. Niewielką równinę w lesie znajdziemy około 100m drogi pieszej od stacji Stn. Findelbach pociągu na Gornergrat. Pomimo bliskości stacji, dookoła panuje zupełna cisza. Jako, że tydzień temu zostawiliśmy nasze rzeczy w krzakach obok namiotu, kiedy wyruszaliśmy na Dufourspitze i Nordend, to musieliśmy wrócić do tego samego miejsca. Teraz myśleliśmy o pięknej pogodzie, która ciągle utrzymywała się od kilku dni. Chcieliśmy wykorzystać ją na kolejne podejścia. Rafał zaproponował Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Z powodu bezpośredniej trasy z naszego miejsca noclegu zdecydowaliśmy jednogłośnie, że pójdziemy na Rimpfischhorn. Nikt z nas nie wiedział, jakie trudności nas spotkają, ale z drugiej strony, jak mieliśmy się dowiedzieć nie widząc tej góry na oczy?

Następnego dnia wstaliśmy wypoczęci i pełni sił po obfitym śniadaniu, ponieważ wczoraj w Zermatt uzupełnialiśmy prowiant. Teraz planowaliśmy wyruszyć wzdłuż potoku Findelbach, po jego prawej stronie, idąc ciągle do góry modrzewiowym lasem. Na wysokości 2022 m n.p.m. mieliśmy przekraczać potok, gdzie dalej wyszlibyśmy ponad górną granicę lasów. Dość szybko poskładaliśmy nasze rzeczy. Jako, że wybraliśmy po raz kolejny wyjście z lasów pod Winkelmatten, to ponownie ukryliśmy nasze rzeczy w tych samych krzakach, żeby nie nosić niepotrzebnych ciężarów. Wyruszyliśmy przy pięknej, słonecznej pogodzie. Nikt z nas nie patrzył na zegarek, dlatego nawet nie wiem o której godzinie mogliśmy wyjść. Z naszego miejsca musieliśmy pójść na stację kolejową Stn. Findelbach, skąd szlak nieznacznie skręcał w lewo, prowadząc ścieżką wzdłuż potoku o tej samej nazwie. Trasa prowadziła praktycznie w linii prostej, bez trawersów. Ciągle mieliśmy widok przez drzewa na potok Findelbach. Wśród modrzewiów wszędzie kwitły róże alpejskie. Wyglądały fenomenalnie, ponieważ zdobiły okolicę różowymi kwiatami. Podchodziliśmy jednostajnym tempem, aż doszliśmy do potoku Balmbrunne na wysokości 1950 m n.p.m. Szlak prowadził przez mały mostek, gdzie obok niego rozstawiono przestrzenne znaki ostrzegawcze z wykrzyknikiem informujące, że w razie opadów potok jest silny i jego nurt może porwać. Za potokiem przeszliśmy w pobliże skał, gdzie na chwilę mogliśmy odpocząć od ciężkich plecaków zwanych przez nas „za ciężkimi dziadami”. Na poziomie 2200 m n.p.m. dotarliśmy do znacznie większego potoku o nazwie Findelbach, który płynął dość szerokim korytem. Widzieliśmy jaką ma siłę. Co ciekawe, spotkaliśmy dwie dziewczyny, które rozdawały ulotki informacyjne, mówiące o zagrożeniu podczas wędrówki przez potoki. Widocznie jest to większy problem, skoro prowadzi się zorganizowaną kampanię. Szczególnie kładziono nacisk na fale, które powstają po opadach, będące bezpośrednim zagrożeniem dla życia. Zabraliśmy jedną ulotkę w języku angielskim.
www.VD.pl