Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Jak dojechać z Polski do Zermatt komunikacją publiczną dowiesz się z relacji Breithorn.
WĘDRÓWKA Z ZERMATT
Znajdowaliśmy się pod Winkelmatten w lesie, ponad zabudową Zermatt. Rozbiliśmy tam namiot po udanym wejściu na Breithorn, Dufourspitze i Nordend. Teraz planowaliśmy wejście na Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Długo wybieraliśmy kolejną górę za nasz cel, ponieważ nie opracowaliśmy w domu żadnych tras oprócz tego, co sobie założyliśmy i już zrealizowaliśmy, a zostało nam jeszcze dużo wolnego czasu. Cieszyliśmy się, że mieliśmy więcej dni i mogliśmy myśleć o jeszcze jednej górze. Patrząc na mapę, próbowaliśmy ocenić, na który czterotysięcznik możemy jeszcze wejść i jaka góra może być ciekawa. Porównywaliśmy Zinalrothorn 4221 m n.p.m. i Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Wybór padł na ten drugi, ponieważ z naszego aktualnego miejsca mogliśmy wyruszyć bezpośrednio w stronę Rimpfischhorn. Tego dnia zeszliśmy z zielonej równiny trawiastej pod Gornergrat (wracaliśmy z Dufourspitze i Nordend), gdzie szlak prowadzi bezpośrednio na lodowiec Gornergletscher. Zatrzymaliśmy się w lasach pod Winkelmatten, ponieważ znaleźliśmy duży i płaski teren pod namiot z dala od ludzi. Niewielką równinę w lesie znajdziemy około 100m drogi pieszej od stacji Stn. Findelbach pociągu na Gornergrat. Pomimo bliskości stacji, dookoła panuje zupełna cisza. Jako, że tydzień temu zostawiliśmy nasze rzeczy w krzakach obok namiotu, kiedy wyruszaliśmy na Dufourspitze i Nordend, to musieliśmy wrócić do tego samego miejsca. Teraz myśleliśmy o pięknej pogodzie, która ciągle utrzymywała się od kilku dni. Chcieliśmy wykorzystać ją na kolejne podejścia. Rafał zaproponował Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Z powodu bezpośredniej trasy z naszego miejsca noclegu zdecydowaliśmy jednogłośnie, że pójdziemy na Rimpfischhorn. Nikt z nas nie wiedział, jakie trudności nas spotkają, ale z drugiej strony, jak mieliśmy się dowiedzieć nie widząc tej góry na oczy?
Znajdowaliśmy się pod Winkelmatten w lesie, ponad zabudową Zermatt. Rozbiliśmy tam namiot po udanym wejściu na Breithorn, Dufourspitze i Nordend. Teraz planowaliśmy wejście na Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Długo wybieraliśmy kolejną górę za nasz cel, ponieważ nie opracowaliśmy w domu żadnych tras oprócz tego, co sobie założyliśmy i już zrealizowaliśmy, a zostało nam jeszcze dużo wolnego czasu. Cieszyliśmy się, że mieliśmy więcej dni i mogliśmy myśleć o jeszcze jednej górze. Patrząc na mapę, próbowaliśmy ocenić, na który czterotysięcznik możemy jeszcze wejść i jaka góra może być ciekawa. Porównywaliśmy Zinalrothorn 4221 m n.p.m. i Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Wybór padł na ten drugi, ponieważ z naszego aktualnego miejsca mogliśmy wyruszyć bezpośrednio w stronę Rimpfischhorn. Tego dnia zeszliśmy z zielonej równiny trawiastej pod Gornergrat (wracaliśmy z Dufourspitze i Nordend), gdzie szlak prowadzi bezpośrednio na lodowiec Gornergletscher. Zatrzymaliśmy się w lasach pod Winkelmatten, ponieważ znaleźliśmy duży i płaski teren pod namiot z dala od ludzi. Niewielką równinę w lesie znajdziemy około 100m drogi pieszej od stacji Stn. Findelbach pociągu na Gornergrat. Pomimo bliskości stacji, dookoła panuje zupełna cisza. Jako, że tydzień temu zostawiliśmy nasze rzeczy w krzakach obok namiotu, kiedy wyruszaliśmy na Dufourspitze i Nordend, to musieliśmy wrócić do tego samego miejsca. Teraz myśleliśmy o pięknej pogodzie, która ciągle utrzymywała się od kilku dni. Chcieliśmy wykorzystać ją na kolejne podejścia. Rafał zaproponował Rimpfischhorn 4198 m n.p.m. Z powodu bezpośredniej trasy z naszego miejsca noclegu zdecydowaliśmy jednogłośnie, że pójdziemy na Rimpfischhorn. Nikt z nas nie wiedział, jakie trudności nas spotkają, ale z drugiej strony, jak mieliśmy się dowiedzieć nie widząc tej góry na oczy?
Następnego dnia wstaliśmy wypoczęci i pełni sił po obfitym
śniadaniu, ponieważ wczoraj w Zermatt uzupełnialiśmy prowiant. Teraz
planowaliśmy wyruszyć wzdłuż potoku Findelbach, po jego prawej stronie, idąc
ciągle do góry modrzewiowym lasem. Na wysokości 2022 m n.p.m. mieliśmy
przekraczać potok, gdzie dalej wyszlibyśmy ponad górną granicę lasów. Dość
szybko poskładaliśmy nasze rzeczy. Jako, że wybraliśmy po raz kolejny wyjście z
lasów pod Winkelmatten, to ponownie ukryliśmy nasze rzeczy w tych samych
krzakach, żeby nie nosić niepotrzebnych ciężarów. Wyruszyliśmy przy pięknej,
słonecznej pogodzie. Nikt z nas nie patrzył na zegarek, dlatego nawet nie wiem
o której godzinie mogliśmy wyjść. Z naszego miejsca musieliśmy pójść na stację
kolejową Stn. Findelbach, skąd szlak nieznacznie skręcał w lewo, prowadząc
ścieżką wzdłuż potoku o tej samej nazwie. Trasa prowadziła praktycznie w linii
prostej, bez trawersów. Ciągle mieliśmy widok przez drzewa na potok Findelbach.
Wśród modrzewiów wszędzie kwitły róże alpejskie. Wyglądały fenomenalnie,
ponieważ zdobiły okolicę różowymi kwiatami. Podchodziliśmy jednostajnym tempem,
aż doszliśmy do potoku Balmbrunne na wysokości 1950 m n.p.m. Szlak prowadził
przez mały mostek, gdzie obok niego rozstawiono przestrzenne znaki ostrzegawcze
z wykrzyknikiem informujące, że w razie opadów potok jest silny i jego nurt
może porwać. Za potokiem przeszliśmy w pobliże skał, gdzie na chwilę mogliśmy
odpocząć od ciężkich plecaków zwanych przez nas „za ciężkimi dziadami”. Na poziomie
2200 m n.p.m. dotarliśmy do znacznie większego potoku o nazwie Findelbach,
który płynął dość szerokim korytem. Widzieliśmy jaką ma siłę. Co ciekawe,
spotkaliśmy dwie dziewczyny, które rozdawały ulotki informacyjne, mówiące o zagrożeniu
podczas wędrówki przez potoki. Widocznie jest to większy problem, skoro
prowadzi się zorganizowaną kampanię. Szczególnie kładziono nacisk na fale,
które powstają po opadach, będące bezpośrednim zagrożeniem dla życia. Zabraliśmy
jedną ulotkę w języku angielskim.
Przejście nad potokiem w lesie
Znaki ostrzegawcze przed dużą falą
Przejście przez potok nie sprawiło żadnych problemów. Szlak
prowadził na właściwą drogę, gdzie przeszliśmy mostem na drugą stronę, po czym,
za nim, wyszliśmy ponad górną granicę lasów. Przed nami ukazała się pierwsza
niewielka miejscowość o nazwie Findeln na zboczu Ze Gassen. Panowała tu zupełna
sielanka. Wszędzie dookoła dominowała zieleń, kwitły wiosenne kwiaty i mieliśmy
widok na biały Matterhorn! Miejsce wyglądało bajecznie! Szlak prowadzi
dokładnie przez środek niewielkiej zabudowy, wśród starych wiejskich chat.
Dachy pokrywały kamienne dachówki położone kilkadziesiąt lat temu, według zwyczajów
tamtych czasów. Klimat miejsca jest niesamowity! Drogowskazy kierowały na Flue
– większe schronisko przydatne w drodze na Rimpfischhorn. My jednak
planowaliśmy ciągle spać w namiocie, bo widzieliśmy na własne oczy, że można
zobaczyć znacznie więcej i ma się kontakt ze zwierzętami, co przy noclegu w
schronisku z pewnością ominęłoby nas. Podchodziliśmy coraz wyżej, aż wyszliśmy
ponad pierwsze budynki. Teraz mogliśmy poczuć wspaniały klimat Alp! Szlak
prowadził drogą wśród alpejskich łąk, znanych z folderów turystycznych i
przewodników. Wszędzie kwitły kolorowe kwiaty. Dodatkowo mieliśmy widok na kilka
czterotysięczników. Taka sceneria zachęcała do dalszej wędrówki. Co chwilę
odwracaliśmy się za siebie, żeby spoglądać na rozległe panoramy. Powyżej
zabudowy wypatrzyliśmy nawet większą powierzchnię, która zakwitła bardzo gęsto
żółtymi kwiatami. Powyżej żółtego pola podziwialiśmy inne kwiaty Alp we
wszystkich kolorach. Najbardziej podobały mi się „marcinki” oraz różnego
gatunku sasanki. Przypominały nam o wczesnej wiośnie. Pomimo dużego wysiłku
związanego z wnoszeniem za ciężkich plecaków, w tutejszym terenie
wypoczywaliśmy, patrząc na wszystko dookoła.
W okolicach wioski Findeln
W Findeln
W okolicach wioski Findeln
W Findeln
WKRACZAMY DO ZAPOMNIANEGO ŚWIATA
Szliśmy coraz wyżej. Dotarliśmy do drugiej niewielkiej, ale
zwartej zabudowy. Ta miejscowość nazywała się Eggen. Położona jest na wysokości
około 2170 m n.p.m. Tworzą ją dwa równe rzędy drewnianych chat z kamiennymi
dachami. Pomiędzy rzędami przebiega utwardzona droga. Widzieliśmy domowe prace
w jednej z chat. Przyznam, że to miejsce ma swój klimat. Jako, że mieliśmy czas,
Rafał zaproponował, żebyśmy zboczyli z głównej trasy i poszli nad staw Leisee. Do
niego jest co najwyżej 15min drogi. Zgodziłem się. Nie chcąc niepotrzebnie
wnosić „za ciężkich dziadów” rzuciliśmy je w pokrzywy za jedną z chat. Poszliśmy
„na lekko” do góry. W drodze przyglądaliśmy się sasankom i coraz szerszej
panoramie Alp. Widok niezmiennie zachwycał. Chcieliśmy być jeszcze wyżej, aby
mieć szersze spojrzenie na góry. W końcu dotarliśmy nad staw. Jego otoczenie
jest piękne, ale trochę skomercjalizowane. Prowadzą tu liczne wyciągi i nawet
zauważyliśmy betonowy tunel. Na szczęście po jego drugiej stronie można usiąść
w zielonej części na trawie i rozkoszować się spokojem alpejskich łąk, mając
tym samym widok na czterotysięczniki. Po obejściu stawu wróciliśmy po nasze
plecaki i poszliśmy zaplanowaną trasą w stronę Flue. Planowaliśmy gdzieś w pobliżu
schroniska Flue rozbić namiot. Kiedy przechodziliśmy ponownie przez Eggen, w
jednej z chat usłyszeliśmy muzykę techno, co bardzo zadziwiało w takim miejscu
z górskim klimatem…. Za niecałą godzinę wędrówki dostrzegliśmy w oddali i w
dole inny staw z niezwykle błękitnymi wodami. Zastanawiał nas ich kolor, ponieważ
wyglądały, jakby sztucznie zabarwione. Staw nazywa się Mossjesee. Starałem się
oddać barwę wód na zdjęciach najlepiej, jak tylko mogłem. Powyżej jego poziomu
rozpoczynał się zupełnie inny świat… Ścieżka prowadziła w rejon Findelalp. To
zupełnie bezludne i można rzec – zapomniane miejsce. Jedynie wydeptany szlak
wskazywał właściwą drogę. Patrząc za siebie, podziwialiśmy całkowicie
odsłoniętą panoramę Alp. Po ponad godzinnej wędrówce dotarliśmy do stawu
Stellisee.
W Eggen
Staw Mossjesee
Staw Stellisee
Otoczenie stawu Stellisee
Gotowanie zupy przy brzegu Stellisee
W Eggen
Staw Mossjesee
Staw Stellisee
Otoczenie stawu Stellisee
Gotowanie zupy przy brzegu Stellisee
Staw jest znany ze swojego piękna i „podręcznikowego”
odbicia Matterhornu w jego wodach. Przyszliśmy tu około godziny 15.00, więc
jego powierzchnia była nieco pofalowana. Mimo wszystko czystość stawu zachwycała!
Pływały nawet ławce ryb! Dookoła niego widzieliśmy tylko zielone równiny
trawiaste. Takie miejsce zachęcało do postoju. Postanowiliśmy, że obejdziemy
staw i zatrzymamy się po jego drugiej stronie. Panowała zupełna cisza.
Spotkaliśmy tylko jedną osobę. W tak pięknym otoczeniu usiedliśmy i zaczęliśmy
gotować zupę. Wody mieliśmy pod dostatkiem, bo dodatkowo przy brzegu, wybijała
ze źródełka. Widok na Alpy zachwycał, ponieważ ciągle mieliśmy bezchmurną pogodę.
Czego nam więcej potrzeba?... Gotowaliśmy nad brzegiem najciekawszego fragmentu
stawu. Z dna wystawał kamień, a wokół niego wody przybierały zielony kolor od
porostów. Po ponad godzinie opuściliśmy to miejsce. Chcieliśmy przybliżyć się
do kolejnego celu naszej wyprawy i tak naprawdę myśleliśmy już o założeniu
ostatniej bazy, gdzie moglibyśmy od razu próbować ataku szczytowego. Czekała
nas z pewnością bardzo długa droga dnia następnego, ale jak zawsze, było warto!
Chcieliśmy dojść do ostatniego płaskiego miejsca z potokiem, żebyśmy mieli
dostęp do wody. Po około 15min dotarliśmy do Berghaus Fluhalp, co na wszystkich
drogowskazach oznakowano jako Flue. Schronisko jest małym, piętrowym domkiem,
którego o tej porze właściciele jeszcze nie przygotowali do sezonu. Mieli
najwidoczniej rację, ponieważ nie widzieliśmy tumów ludzi pomimo tak znakomitej
pogody. Poszliśmy w jego rejon, żeby obejrzeć budynek, po czym wróciliśmy na
właściwą drogę. Po prawej stronie mieliśmy długie, zielone wzniesienie, które
zasłaniało widok na lodowiec Findelgletscher. Za drewnianym schroniskiem
rozpoczynał się zupełnie inny świat. Nawet szlak ginął gdzieś w trawach… Od
czasu do czasu mogliśmy wypatrzeć nieznacznie wydeptaną ścieżkę wśród gęstych,
zielonych traw. Musieliśmy przejść nawet przez niewielkie, płytkie zalewisko.
Ledwo widoczna ścieżka prowadziła w zielonej rynnie, pomiędzy wzniesieniami. Wiedzieliśmy,
że to właściwa droga, bo inaczej nie dało się iść. Tak przynajmniej pokazywała
mapa. Szliśmy wzdłuż małego potoku, poniżej zbocza Zerlauenen.
Za drewnianym schroniskiem Berghaus Fluhalp (Flue) nawet ścieżka się urywa. Szliśmy przez mokradła i uschnięte trawy. Wędrujemy cały czas doliną.
W tle widoczny biały szczyt Adlerspitze 3970 m n.p.m. Po lewej stronie od tej góry znajduje się Rimpfischhorn 4199 m n.p.m.
Za drewnianym schroniskiem Berghaus Fluhalp (Flue) nawet ścieżka się urywa. Szliśmy przez mokradła i uschnięte trawy. Wędrujemy cały czas doliną.
W tle widoczny biały szczyt Adlerspitze 3970 m n.p.m. Po lewej stronie od tej góry znajduje się Rimpfischhorn 4199 m n.p.m.
ZAKŁADAMY BAZĘ NA ATAK SZCZYTOWY
Po 35min wędrówki, licząc od schroniska „Flue”, dotarliśmy
do kolejnego pięknego stawu bez nazwy. Najbardziej zachwycała nas idealnie
równa i wielka powierzchnia trawiasta, jakby przygotowana specjalnie pod
namioty! Dziwiliśmy się, że znaleźliśmy tak piękne miejsce! Nie szukaliśmy już
nic innego. Rzuciliśmy wszystko i wybraliśmy odpowiedni kawałek terenu pod
namiot. Czuliśmy się jak na końcu świata. Nikt tędy nie przechodził.
Myśleliśmy, że dawno zapomniano o szlaku na Rimpfischhorn... Nawet w środku czuliśmy
obawę, jakbyśmy byli o kilka dni drogi pieszej od najbliższej cywilizacji. Leżały
tu pojedyncze kamienie, które wykorzystaliśmy do umocowania linek namiotowych.
Mieliśmy dzięki temu zabezpieczenie przed deszczem. Rafał nie krył zadowolenia,
bo znaleźliśmy bardzo dobre miejsce i mieliśmy nieograniczony dostęp do czystej
wody. Zostało nam jeszcze ponad cztery godziny z dnia, dlatego postanowiliśmy
wykorzystać je na rozpoznanie terenu. Na początku poszliśmy na długie, ciągnące
się wzniesienie po prawej stronie od stawu. Jest to ściana wielkiego koryta
lodowca Findelgletscher. Widok dosłownie wgniata w ziemię! Po jej lewej stronie
znajduje się piękny staw i zielona „oaza”, gdzie rozbiliśmy namiot, a po jej
drugiej stronie patrzeliśmy na surowy świat lodowców. Widzieliśmy stąd wielki
jęzor lodowcowy, który kończył się naniesionym materiałem skalnym. Z jęzora
wypływał potok Findelbach, którego pokonywaliśmy w żlebie. Długo cieszyliśmy
oczy tym widokiem, ponieważ wystarczyło zrobić tylko kilka kroków, by przejść
do zupełnie innego świata zimy… W końcu wróciliśmy do namiotu. Teraz przyszedł
czas na rozpoznanie jutrzejszego szlaku, Rafał zauważył wyraźną ścieżkę
biegnącą zboczem, stromo do góry z drogowskazem w oddali. Niebieska strzałka
kierowała na Pfulwe 3154 m n.p.m. Dzisiejszej nocy mieliśmy przechodzić przez
tę górę. Rafał zaproponował, żeby pójść chociaż kawałek na szlak i sprawdzić,
czy droga przejścia będzie widoczna nocą, kiedy użyjemy latarek. Poszliśmy
zostawiając wszystko tak, jak jest, ponieważ i tak nikt nie chodził w to
zapomniane miejsce. Szliśmy coraz wyżej, daleko poza drogowskaz. Ścieżka
wydawała się dobrze widoczna. Powyżej spotkaliśmy nawet kilka owiec, które mogliśmy
pogłaskać.
Na tych zielonych trawach rozbiliśmy namiot
Skrzyżowanie na Pfulwe
Odnoga odbiegająca od głównego stawu, obok którego rozbiliśmy namiot
Ściana odgradzająca zielony świat od lodowcowego
Za skarpą widzieliśmy zupełnie inny świat - lodowiec Findelgletscher
Usytuowanie naszego namiotu na płaskiej polanie
Widok na Matterhorn 4478 m n.p.m. z poziomu stawu w pobliżu naszego namiotu
Widok z tego samego miejsca w kierunku Adlerspitze 3970 m n.p.m.
Na tych zielonych trawach rozbiliśmy namiot
Skrzyżowanie na Pfulwe
Odnoga odbiegająca od głównego stawu, obok którego rozbiliśmy namiot
Ściana odgradzająca zielony świat od lodowcowego
Za skarpą widzieliśmy zupełnie inny świat - lodowiec Findelgletscher
Usytuowanie naszego namiotu na płaskiej polanie
Widok na Matterhorn 4478 m n.p.m. z poziomu stawu w pobliżu naszego namiotu
Widok z tego samego miejsca w kierunku Adlerspitze 3970 m n.p.m.
Teren mieliśmy rozpoznany, więc wróciliśmy do namiotu.
Usiedliśmy przed stawem i chłonęliśmy wszechobecną ciszę. W jego wodach dostrzegłem
piękne odbicie Matterhornu. Trzeba było podejść nad brzeg, gdzie wody spływały
potokiem w niższe partie, tworząc zalewisko, z którego przyszliśmy. Zostałem w
tym punkcie na wieczór sam, by uchwycić widok na zdjęciach. Kiedy wróciłem w
pobliże namiotu, zauważyliśmy ogromną chmurę burzową tworzącą wielki grzyb, jak
po wybuchu atomowym. Rafał zapytał, czy będzie z tego burza. Wiedziałem, że nic
z tego nie będzie, ponieważ wieczorem nie mogła powstać burza przy bezchmurnym
niebie. Wielka chmura powstawała tylko dzięki wysokim górom, które blokowały
masy powietrza od strony włoskiej. Dzięki temu mogliśmy popatrzeć na coś
niezwykłego, jednocześnie nie musząc martwić się o bezpieczeństwo. Resztę dnia
wykorzystaliśmy na gotowanie pomidorówek, wody do termosu, itp. rzeczy. W końcu
mieliśmy czas, żeby zrobić porządek w plecaku i wszystko poukładać tak, jak
należy. Teraz zastanawialiśmy się nad jutrzejszą trasą. Na mapie widzieliśmy,
że oficjalny szlak prowadzi tylko do Pfulwe, a później trzeba iść skałami i lodowcem
według własnego uznania. Próbowaliśmy wybrać odpowiednią porę na wyjście z
namiotu, żeby nie wyruszyć ani za wcześnie, ani za późno. Najbardziej martwił
nas fakt, że w środku nocy możemy pogubić szlak. Z tego względu zdecydowaliśmy
się na wyruszenie o drugiej w nocy. Zanim doszlibyśmy do Pfulwe, niebo
zdążyłoby pojaśnieć i dzięki temu, moglibyśmy iść przez lodowiec pod Langfluejoch
w świetle dziennym. Jak założyliśmy, tak zrobiliśmy. Zasnęliśmy dopiero po
zachodzie słońca, ponieważ wychodziłem jeszcze podziwiać odbicia Matterhornu w
stawie, oraz przyglądałem się ogromnej chmurze burzowej, która stopniowo
wygasała.
Potężna chmura burzowa po stronie Włoch
Potężna chmura burzowa po stronie Włoch
ATAK SZCZYTOWY
Wstaliśmy wypoczęci, bo jak zresztą mieliśmy się czuć w tak
pięknej scenerii, mając dosłownie wszystko, czego potrzebowaliśmy? O drugiej w
nocy wyruszyliśmy w stronę Pfulwe, zostawiając nasze rzeczy bez zbędnego
ukrywania ich w skałach. Nie spodziewaliśmy się ani jednej osoby w tych
rejonach. Początkowo ścieżka prowadziła bardzo czytelnie, ale kiedy weszliśmy
na pierwsze płaty śnieżne, długo musieliśmy wyszukiwać jej właściwego przebiegu.
Na szczęście śnieg dobrze przymarznął przez noc, dzięki czemu od samego
początku mogliśmy założyć raki i niejako iść na skróty. Przez około godzinę
kluczyliśmy wśród płatów śnieżnych, trzymając się zagłębienia pomiędzy stromymi
stokami po obu stronach. To był nasz główny wyznacznik wyboru trasy. Takim
sposobem po piątej rano dotarliśmy na przełęcz pod Pfulwe i weszliśmy na jego
szczyt 3313 m n.p.m. Od tego momentu trasa prowadziła stromą granią w dół. Nie
czułem pewności tego przejścia. Rafał zdecydowanie lepiej znajdował chwyty w
skałach. Zauważyliśmy, że na zlodowaciałej grani rosną niebieskie kwiaty,
których w Alpach nigdzie nie spotkałem. Poniżej nich weszliśmy na najgorszy
fragment szlaku. Jest w całości ubezpieczony linami, ale o tej porze dnia
trzeba najpierw je wypatrzeć, żeby wiedzieć którędy iść. Wschód słońca
rozświetlił nieco okolicę. Ciepłe promienie rozpoczęły oświetlać najwyższe góry
takie, jak: Dufourspitze, Nordend, czy Castor i Pollux. Już wkrótce, całe pasmo
Monte Rosy pokryło się ciepłymi odcieniami pomarańczowej barwy. Widowisko
przyciągało wzrok, dlatego przystawaliśmy co chwilę, by móc podziwiać ten
spektakl. Szedłem pierwszy. Nie zauważyłem lin, dlatego szukałem własnej drogi
przejścia wśród ostrych skał. Rafał powiedział, że w dole wiszą jakieś liny i
tam trzeba iść. Poszedłem więc za nim, i takim sposobem mogliśmy przyspieszyć
zejście z grani. Doszliśmy do końca grani na granicy małego lodowca pod
Langfluejoch.
Biała igła to Nordend 4609 m n.p.m., a w tle widać grań Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Słońce pięknie oświetla najwyższe szczyty Alp (Nordend 4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m., Castor 4228 m n.p.m., Pollux 4092 m n.p.m., pięcioszczytowy Breithorn - najwyższy wierzchołek ma 4164 m n.p.m.)
Biała igła to Nordend 4609 m n.p.m., a w tle widać grań Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Słońce pięknie oświetla najwyższe szczyty Alp (Nordend 4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m., Castor 4228 m n.p.m., Pollux 4092 m n.p.m., pięcioszczytowy Breithorn - najwyższy wierzchołek ma 4164 m n.p.m.)
Nie musieliśmy dalej wytyczać drogi w skałach. Rozważaliśmy
raczej, czy nie wystarczy zejść na lodowiec i pójść nim do następnej grani. Z
mapy wynikało, że najkrócej będzie jeśli wejdziemy na niewielką grań przed nami
i wejdziemy nią na rozległy lodowiec Lanfluegletscher. Trochę martwiło mnie, że
podejście na szczyt będzie odbywać się długą grzędą skalną, ale innej drogi nie
znaleźliśmy. Z lodowca pod Langfluejoch w kilkanaście minut, podeszliśmy pod
niewielką grań, gdzie wśród kamieni i skał doszliśmy do poziomu 3406 m n.p.m. Na
zegarkach była dopiero 7.20 rano. Od teraz trasa wiodła naprzemiennie wśród
śniegów i skał. Po kilkunastu minutach szlak wyprowadził nas na wielkie pole
śnieżne, na lodowiec Lanfluegletscher. Na tym odcinku mogliśmy odpoczywać idąc…
Od poziomu 3406 m n.p.m. aż do 3680 m n.p.m. stok ma tylko nieznaczne nachylenie,
dzięki czemu mogliśmy pokonać dużą odległość, nie zyskując zbyt wiele na
wysokości. Na tym drugim zależało nam bardziej… Kiedy doszliśmy do poziomu 3680
m n.p.m. Rafał zapytał którędy pójdziemy. Marzyła mi się jak największa wędrówka
lodowcem, bo w skałach nie czułem pewności chwytów, ale i tak nie mieliśmy za
bardzo wyboru. Przed nami wyrastała ponad trzystumetrowa skalista grań, którą
musieliśmy podejść. Rafał poprowadził trasę. Nie oznaczono w ogóle właściwej
drogi. Kierowaliśmy się raczej na zasadzie „iść w stronę szczytu”. W trakcie
podchodzenia szukaliśmy dobrych chwytów. Trasa nie jest trudna, ale trzeba
szukać powyżej możliwego przebiegu trasy, bo można dojść w miejsca, gdzie dalej
nie ma przejścia. Rafał dobrze wytyczał drogę, dlatego pozostawiłem to zdanie w
całości jemu. Szedłem posłusznie za jego krokami. Dwie godziny zajęło nam
pokonanie całej grani. Przypomina ona bardzo tą znaną z Mt. Blanc, podczas
podchodzenia do Gouter’a. Wejście na ostatnią skałę grani oznacza przekroczenie
granicy 4000 m n.p.m. Takim sposobem ponownie doszliśmy do naszego ulubionego poziomu
wysokości w Alpach.
Piękne widoki z górnej części kamienistej grani
Piękne widoki z pola śnieżnego na wysokości 4001 m n.p.m. (widok na pasmo Monte Rosa - Nordend 4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m., Castor 4228 m n.p.m.)
Widok na Adlerspitze 3970 m n.p.m.
Piękne widoki z górnej części kamienistej grani
Piękne widoki z pola śnieżnego na wysokości 4001 m n.p.m. (widok na pasmo Monte Rosa - Nordend 4609 m n.p.m., Dufourspitze 4634 m n.p.m., Lyskamm 4527 m n.p.m., Castor 4228 m n.p.m.)
Widok na Adlerspitze 3970 m n.p.m.
Pozostało nam wejście na szczyt. Widzieliśmy inne ekipy
atakujące górę od strony włoskiej. Sprawa wygląda bardzo podobnie do Punta
Gnifetti, gdzie główna droga prowadzi od strony włoskiej, a innymi trasami wchodzą
tylko nieliczni. Przed nami widniało bardzo stromo pochylone zbocze góry.
Przypominało bardziej wchodzenie lawiniastym żlebem niż stromo nachylonym
stokiem. Widzieliśmy, że ci, którzy idą wzdłuż głównej grani doszli na szczyt,
ale ci co próbowali zejść z niego drogą, którą my zaplanowaliśmy wejść, nie
potrafili pokonać skał znajdujących się ponad żlebem… Ten widok nas trochę
martwił, bo dla nas oznaczało, że jest trudno. Rafał chciał spróbować.
Przyglądaliśmy się licznym ekipom próbującym wejścia na szczyt. Tylko jedna grupa
przeszła przez trudną warstwę skał ponad śnieżnym żlebem w drodze zejściowej. Dodatkowo
zauważyłem, że pogoda pomału nawala... Za nami powstały dwie chmury altocumulus
lenticularis oznaczające nadejście fenu w ciągu jednego dnia, oraz cirrus
floccus, informujące o nadejściu frontu z deszczem w ciągu 6-12 godzin. Tylko
tyle czasu mieliśmy na powrót. Niestety Rafałowi musiałem powiedzieć, że nie
mamy zbyt wiele czasu i musimy już wracać. Zrobiliśmy sobie tylko pamiątkowe
zdjęcie pod szczytem na lodowcu spływającym do Lanfluegletscher, na poziomie
4001 m n.p.m. Dalej nie mogliśmy pójść, ze względu na pogodę. Długo patrzeliśmy
w stronę Adlerspitze 3970 m n.p.m., gdzie trzech narciarzy próbowało wejść na jego
wierzchołek. Dwa czarne punkty nie zmieniły swojej pozycji co najmniej od
kilkunastu minut, stąd Rafał pomyślał, że coś się stało. Na szczęście ludzie wstali
i poszli wyżej.
Wielkie pole śnieżne na wysokości 4001 m n.p.m. oraz grań szczytowa
Piękne widoki z wielkiego pola śnieżnego
Chmura altocumulus lenticularis
Wielkie pole śnieżne na wysokości 4001 m n.p.m. oraz grań szczytowa
Piękne widoki z wielkiego pola śnieżnego
Chmura altocumulus lenticularis
POWRÓT Z WYSOKOŚCI 4001 m n.p.m.
Tymczasem my musieliśmy wracać. Szczęśliwi, że podczas
niepełnych trzech tygodni weszliśmy na kilka szczytów alpejskich i zobaczyliśmy
piękno, którego wcześniej nie doświadczyliśmy. Na wysokości 4001 m n.p.m.
cieszyliśmy się z widoku na przepiękne czterotysięczniki oraz wspaniałe morze
chmur po stronie włoskiej. Panorama na góry wręcz wgniatała w ziemię! Długo
podziwialiśmy ten widok i ze smutkiem rozpoczęliśmy zejście, bo ograniczał nas czas
i pogoda. Z lodowca poszliśmy w stronę grani, którą Rafał prowadził. Ponownie martwiłem
się o zejście, ale jak nieraz już bywało, droga zejściowa okazała się przyjemna.
Dość szybko pokonywaliśmy kolejne etapy trasy. Żadne przejście nie sprawiało
nam większych problemów, dzięki czemu po godzinie 11.40 doszliśmy do niżej
położonego lodowca pod granią góry Lanfluejoch. Teraz jeszcze raz musieliśmy
pokonać ostrą grań z linami. Na szczęście podchodzenie nie sprawiało nam
żadnych problemów. Zejście było znacznie gorsze. Dzięki szybkiemu tempu doszliśmy
do Pfulwe po godzinie 12.20. Ostatni raz rzuciliśmy okiem na najwyższe szczyty,
a w szczególności na panoramę Monte Rosa. Ponownie wracaliśmy do zielonego
świata. Jeszcze tylko kilka płatów śnieżnych i mogliśmy zdejmować raki. Przed
nami otworzyły się zielone przestrzenie pełne kwitnących kwiatów! Po 14.00
doszliśmy do naszego namiotu. Wokoło panowała zupełna cisza. Na niebie powstawało
coraz więcej chmur z rodzaju cirrus floccus.
STADO OWIEC
Kiedy zaczęliśmy przygotowywać obiad przed namiotem, nagle usłyszeliśmy odgłos kopyt i biegnącego stada. Próbowaliśmy odgadnąć, co biegnie, jak dużo tego jest i od której strony słychać tętent kopyt... Ścieżką, którą właśnie wróciliśmy nadbiegało wielkie stado owiec! Rafał wystraszył się. Powiedziałem tylko: Rafał mamy najazd! Nagle na trawiastą równinę, przybiegło kilkadziesiąt owiec z młodymi! Kiedy podbiegły do nas, zatrzymały się i zaczęły wypas na równinie. Najwidoczniej szukały bezpieczeństwa w pobliżu człowieka i jeśli kogoś zobaczyły, to podbiegały, bo w ciągu kilku dni widziały tylko nas. Ciekawskie młode owce podchodziły do plecaków i czekanów, które rzuciliśmy pod skałami. Zaczęły je skubać. Wtedy ucieszyliśmy się z całej sytuacji, bo naszą niewielką bazę otoczyło duże stado, a my mieliśmy z tego wiele radości. Po raz kolejny mogłem zobaczyć, że warto spać w namiocie, bo przeżywam dzięki temu znacznie więcej. Resztę dnia spędziliśmy na uzupełnianiu kalorii i odpoczynku. Jeśli chodzi o pogodę, nie myliłem się. Po południu na niebie zaczęło przybywać chmur. Najpierw powstały szare chmury przepuszczające promienie słoneczne (altostratus translucidus), a później warstwa stawała się coraz grubsza. Niestety padał deszcz. Co prawda nie liczyłem na ulewę, ale mimo wszystko musieliśmy siedzieć w namiocie, żeby nie zmoknąć. Opad trwał bardzo długo, ponieważ deszcz padał równomiernie i spokojnie. Rafał myślał jeszcze o jutrzejszym dniu, bo wiedział, że jego czas w Alpach dobiega końca. Chciał jeszcze wejść na Oberrothorn 3414 m n.p.m. Góra nie wymagała żadnego sprzętu. Wystarczyło iść trawersami do góry. Warunki, jak na razie, nie pozwalały na wejście na Oberrothorn. Postanowiliśmy, że jutro podejmiemy decyzję w zależności od tego, co zobaczymy na niebie. Teraz myśleliśmy, czy nadejdzie burza. Po upływie dwóch godzin widzieliśmy, że ciągle pada i spodziewaliśmy się, że opad będzie miał raczej spokojny charakter. Najbardziej zależało nam na tym, żeby dobrze spać i mieć dużo sił na kolejny dzień.
Nieoczekiwany najazd owiec
Kiedy zaczęliśmy przygotowywać obiad przed namiotem, nagle usłyszeliśmy odgłos kopyt i biegnącego stada. Próbowaliśmy odgadnąć, co biegnie, jak dużo tego jest i od której strony słychać tętent kopyt... Ścieżką, którą właśnie wróciliśmy nadbiegało wielkie stado owiec! Rafał wystraszył się. Powiedziałem tylko: Rafał mamy najazd! Nagle na trawiastą równinę, przybiegło kilkadziesiąt owiec z młodymi! Kiedy podbiegły do nas, zatrzymały się i zaczęły wypas na równinie. Najwidoczniej szukały bezpieczeństwa w pobliżu człowieka i jeśli kogoś zobaczyły, to podbiegały, bo w ciągu kilku dni widziały tylko nas. Ciekawskie młode owce podchodziły do plecaków i czekanów, które rzuciliśmy pod skałami. Zaczęły je skubać. Wtedy ucieszyliśmy się z całej sytuacji, bo naszą niewielką bazę otoczyło duże stado, a my mieliśmy z tego wiele radości. Po raz kolejny mogłem zobaczyć, że warto spać w namiocie, bo przeżywam dzięki temu znacznie więcej. Resztę dnia spędziliśmy na uzupełnianiu kalorii i odpoczynku. Jeśli chodzi o pogodę, nie myliłem się. Po południu na niebie zaczęło przybywać chmur. Najpierw powstały szare chmury przepuszczające promienie słoneczne (altostratus translucidus), a później warstwa stawała się coraz grubsza. Niestety padał deszcz. Co prawda nie liczyłem na ulewę, ale mimo wszystko musieliśmy siedzieć w namiocie, żeby nie zmoknąć. Opad trwał bardzo długo, ponieważ deszcz padał równomiernie i spokojnie. Rafał myślał jeszcze o jutrzejszym dniu, bo wiedział, że jego czas w Alpach dobiega końca. Chciał jeszcze wejść na Oberrothorn 3414 m n.p.m. Góra nie wymagała żadnego sprzętu. Wystarczyło iść trawersami do góry. Warunki, jak na razie, nie pozwalały na wejście na Oberrothorn. Postanowiliśmy, że jutro podejmiemy decyzję w zależności od tego, co zobaczymy na niebie. Teraz myśleliśmy, czy nadejdzie burza. Po upływie dwóch godzin widzieliśmy, że ciągle pada i spodziewaliśmy się, że opad będzie miał raczej spokojny charakter. Najbardziej zależało nam na tym, żeby dobrze spać i mieć dużo sił na kolejny dzień.
Nieoczekiwany najazd owiec
Zasnęliśmy tuż po zachodzie słońca. Kropelki deszczu
wydawały lekki odgłos, kiedy opadały na namiot. W środku mieliśmy sucho. Deszcz
w nocy powoli ustawał i dzięki temu mogliśmy dobrze spać. Wstaliśmy o godzinie
5.55 rano. Obudziło nas głośne chrupanie… Rafał zapytał: co to jest? Powiedziałem,
że pewnie jakieś zwierzęta chrupią trawę i są bardzo blisko nas. Rafał na to:
sprawdź co to jest. Słyszeliśmy i widzieliśmy cienie tych zwierząt na naszym
namiocie, ponieważ jadły trawę tak, że czasami złapały zębami o zieloną osłonę
przeciwdeszczową. Wychyliłem głowę z namiotu i zobaczyłem dookoła mnóstwo
owiec! Te same owce ponownie zeszły do nas i pasły się dookoła w pobliżu! Pierwszy
widok cieszył najbardziej, ponieważ owce otoczyły namiot ze wszystkich stron i
zaczęły jeść największe kępy traw. Jedna z nich zaglądnęła do środka. Rafał
odetchnął z ulgą. Szybko wyszliśmy na zewnątrz, by popatrzeć na nie z bliska.
Owce miały grube, kręcone rogi, ale nie takie, jakie można zobaczyć u ich polskich
„znajomych”. Rafał chciał zrobić sobie z nimi zdjęcia. Przyszło wiele małych
owieczek, dlatego widok był jeszcze piękniejszy. Kiedy zaczęliśmy przygotowywać
śniadanie, powodowane ciekawością podchodziły do nas. Wszystkie rozpierzchły
się w najbliższym sąsiedztwie namiotu i wyjadały świeżo zieloną trawę. Wody nie
brakowało, bo piły ją ze stawu. Długo cieszyliśmy się tym spotkaniem ze
zwierzętami. A skąd wzięły się owce? Zostawiane są one na dłuższy okres czasu (nawet
dwa miesiące) wysoko w górach. Ponad nami, pod ścianą skalną, wśród traw
utworzono małą zagrodę, do której owce zbiegają na noc i same opuszczają ją o
wschodzie słońca. Nie brakuje im niczego, ponieważ w tutejszych górach nie żyją
żadne zagrażające im drapieżniki, trawa rośnie dosłownie wszędzie, a wody w
stawie nie brakuje. Mogą więc czuć się bezpiecznie. Na widok człowieka
podchodziły myśląc najprawdopodobniej, że to pasterz. Nie dziwiliśmy się temu,
ponieważ rejon Pfulwe wyglądał na zapomniany, a ścieżki i szlak zarastały
trawą. Czuliśmy, że wypoczywamy, jak nigdy, będąc w głuchej ciszy. Tego
potrzebowaliśmy najbardziej…
POWRÓT DO TASCH I ZAKOŃCZENIE WYPRAWY
Po godzinie 13.00 opuściliśmy naszą bazę. Owce poszły w
rejon zagrody, a my rozpoczęliśmy schodzić niżej położonym szlakiem. Ścieżka
rozdziela się pod Zerlauenen na wysokości 2169 m n.p.m., gdzie można iść wyżej
położonym szlakiem przez schronisko Flue, albo niżej – wzdłuż potoku, mijając
wodospad i dwa stawy po drodze: Grindjesee 2334 m n.p.m. i Mosjesee 2140 m
n.p.m. Wodospad wyglądał na wąski, ale jest bardzo wysoki, dzięki czemu
słyszeliśmy jego wody w oddali. Na niebie ciągle wędrowały szare chmury, ale na
szczęście nie padał z nich deszcz. Przechodziliśmy obok stawu Mosjesee, którego
wody przypominały sztucznie zabarwiony zbiornik. Przyjmowały kolor
jasnoniebieski, bardziej błękitny. Zachwycaliśmy się tą barwą i żałowaliśmy
jedynie, że zabrakło słońca, bo z pewnością uwydatniłoby ten dziwny kolor. Na
tabliczce informacyjnej jest informacja, że „dziwną” barwę zawdzięcza
materiałowi naniesionemu przez lodowce. Teraz musieliśmy wrócić po nasze
rzeczy. Po drodze nie czekało na nas wiele atrakcji, dlatego mogliśmy
przyspieszyć tempa. Doszliśmy do znanego nam mostku na potoku Findelbach. Nie
chcieliśmy iść tą samą drogą, dlatego Rafał zaproponował, żeby w wiosce iść
dalej na wprost i schodzić lasem po przeciwnej stronie potoku, w stosunku do
ścieżki, którą przyszliśmy do niej. Zastanawialiśmy się tylko, jak przejdziemy
na drugą stronę potoku i czy znajdziemy odpowiednie do tego miejsce, czy raczej
będziemy musieli iść przez Zermatt i znowu podchodzić do góry... Przejście
lasem mijało nam szybko. Minęliśmy nawet kilkoro ludzi. W dolnej części Rafał
zauważył, że szlak przecinają tory kolejowe pociągu na Gornergrat. Wtedy
zaproponował, żebyśmy poszli wzdłuż nich i wielkim mostem przeszli na drugą
stronę i odebrali nasze rzeczy. Przejście mostem dostarczyło wielu emocji,
ponieważ był wąski, ale bardzo wysoki, bo wybudowano go aż kilkadziesiąt metrów
ponad potokiem! Trochę śmiesznie to wyglądało, gdy Rafał przeszedł przez most i
wracał z dwoma czarnymi worami na śmieci… Najbardziej obawialiśmy się, żeby w
tym momencie nie pojechał żaden pociąg…
Błękitne wody stawu Mosjesee
Błękitne wody stawu Mosjesee
Nie wracaliśmy już w znane nam miejsce pod namiot w lesie
pod Winkelmatten. Postanowiliśmy, że spakujemy wszystkie rzeczy i zejdziemy do
Zermatt, a stamtąd pójdziemy gdzieś w stronę Tasch – nieznanej nam wioski. W
moim worku były słodycze i ciastka. Jedną paczkę markizów dałem Rafałowi. Teraz
przydały się jak najbardziej, bo czuliśmy, że brakuje nam sił i kalorii. Zanim
weszliśmy do miasta Zermatt, usiedliśmy na betonowym murku, gdzie
odpoczywaliśmy i zjedliśmy trochę słodyczy. Po krótkim odpoczynku musieliśmy
iść dalej, żeby znaleźć odpowiednie miejsce pod namiot. Rafał zaproponował,
żeby kupić jeszcze kiełbasy w pobliskich sklepach i na koniec zrobić ognisko
pożegnalne. Szybko podchwyciliśmy temat i kupiliśmy kiełbasy. Późnej przeszliśmy
całe Zermatt, skąd dalej udaliśmy się szlakiem prowadzącym do Tasch i Randy,
wytyczonym ponad torami pociągu do Zermatt. Ścieżka łączy wszystkie
miejscowości wielkiej doliny i można nią dojść za Randą aż do St. Niklaus. Wykorzystaliśmy
odcinek prowadzący do Tasch, bo dzięki niemu mogliśmy dojść szybko do celu.
Idąc tą drogą czuliśmy, że opuszczamy najwyższe góry i zrobiło nam się trochę
smutno, bo nasza wyprawa dobiegała końca... Rafał w oddali wypatrzył drewniany
most z zadaszeniem, dlatego koniecznie chciał nim przejść. Znajdował się przed
Tasch, dlatego rzuciliśmy plecaki w trawę i poszliśmy na lekko, żeby zobaczyć
to miejsce. Zegarki wskazywały 19.35, stąd mieliśmy niewiele czasu na
znalezienie odpowiedniego miejsca pod namiot. Powoli rozglądaliśmy się za jakąś
równą trawiastą. Ostatecznie doszliśmy aż za Tasch, w rejon pola golfowego
„Matterhorn”. Tuż przed nim widzieliśmy wielki staw i tutaj zaplanowaliśmy nasz
ostatni nocleg. Widzieliśmy, że nad stawem ludzie palili ogniska, dlatego my
również nazbieraliśmy w pobliskich krzakach trochę drewna i rozpaliliśmy
niewielki ogień. Upiekliśmy kiełbasy. Teraz miały wyjątkowy smak, bo zaczęliśmy
wspominać wszystkie szczyty, na których stanęliśmy podczas tej wyprawy. Słońce
już zaszło, a nad górami widzieliśmy jedynie białe chmury, bo tam, wysoko,
docierały jeszcze ostatnie promienie słońca. W pobliżu jeziora jest większy
teren zarośnięty niskimi krzakami, pomiędzy którymi nic nie rośnie. Zdecydowaliśmy
się tutaj rozbić namiot i oficjalnie zakończyć wyprawę. Nad stawem mieliśmy
nawet drewniany stół i ławki. Ogień palił się w ich pobliżu. Po zakończonym
ognisku poszliśmy rozbijać namiot.
Drewniany most przed Tasch
Nasze ognisko pożegnalne po udanej wyprawie 'Crema di Pomodoro I'
Nad tym stawem rozpaliliśmy ognisko
Drewniany most przed Tasch
Nasze ognisko pożegnalne po udanej wyprawie 'Crema di Pomodoro I'
Nad tym stawem rozpaliliśmy ognisko
Namiot rozbiliśmy w pobliskich krzakach tak, że nikt nas nie
widział. W trakcie nocy bardzo dobrze odpoczywaliśmy. Nastał nowy dzień. Rafał
musiał odjeżdżać tego samego dnia z rana, dlatego przygotował się do wyjazdu.
Na miejscu chciał pozostać do godziny 10.00. Świeciło słońce, toteż wyszliśmy
szybko na zewnątrz i usiedliśmy przy drewnianym stole. Na jednej z desek rosła
piękna, czerwona huba. Dojadaliśmy resztki naszego prowiantu. Rafał musiał
jeszcze się umyć, ale na szczęście w pobliżu znaleźliśmy publiczną ubikację i
prysznic, bo ludzie przyjeżdżali tu kamperami. Rafał na sam koniec miał
„luksusy”. Jako, że jeszcze nie panował wielki ruch turystyczny, nikogo o tej
porze nie spotkaliśmy. Do godziny 10.00 prowadziliśmy rozmowy i podziwialiśmy
piękny staw z błękitnymi wodami. Później Rafał pożegnał się ze mną i poszedł w
stronę ulicy. Powiedział, że pójdzie i spróbuje stopem dojechać do Visp. W
ogóle jego plan zakładał jeżdżenie stopami, ponieważ trzy dni jechał z Polski w
Alpy i teraz tak samo chciał wrócić... Widać, że był w tym dobry, bo
potrzebował dosłownie dwóch minut i już odjeżdżał w stronę Visp… Zostałem sam.
Trochę zrobiło mi się smutno, bo pozostały jeszcze trzy dni wolnego, ale teraz
nie miałem kompana do wspólnych wędrówek. Musiałem coś wymyślić, żeby wypełnić
pozostały czas na poznawanie kolejnych gór. Szybko wpadłem na pomysł poznania
kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Koniecznie chciałem zobaczyć jego
najpiękniejsze i rozsławione odcinki, bo tyle o nich czytałem. Rozpocząłem
ostatni rozdział naszej, a teraz mojej wyprawy… - piątą część: Tour de Monte Rosa....
Wyprawa Crema di Pomodoro I:
Wyprawa Crema di Pomodoro I:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz