Bardzo długo marzyliśmy o tym, żeby wejść na Mt.
Blanc – szczególnie Maciek, ponieważ od trzech lat wybierał się na tę górę, a
jednak zawsze coś stawało mu na drodze w realizacji tego marzenia. Ja byłem na
szczycie góry w 2010 roku, dlatego z miłą chęcią wróciłbym jeszcze raz, aby
zobaczyć, co się zmieniło. Julek był zupełnie nową osobą w ekipie. Chodził w
Tatrach zimą, dlatego chciał poszerzyć swoje doświadczenie górskie. Ostatnią
osobą w składzie była Brygida. Ona, podobnie, jak Julek też chciała poszerzyć
swoje doświadczenie górskie. Wykrystalizował się zatem skład, gdzie dwie osoby
były już w Alpach, a dwie jeszcze nie. Przed wyjazdem skompletowaliśmy
potrzebny sprzęt, również ten do wyciągania ze szczelin. W trakcie omawiania
trasy przejścia i aktualnych wydarzeń związanych z Mt. Blanc, mieliśmy niezły
mętlik w głowie. Nie od dziś wiadomo, że władze Francji od 1 czerwca 2019
wprowadziły konieczność wykupienia noclegu w schronisku Gouter lub Tete Rousse,
a ustalonego porządku ma pilnować wysokogórska żandarmeria wojskowa. Celem nałożonego
ograniczenia jest wyeliminowanie „niedzielnych” turystów oraz zbyt dużej ilości
alpinistów, którzy chcieliby wejść na szczyt – głównie tych początkujących z
„przewodnikiem” bez uprawnień. Do 2019 roku w ciągu jednego dnia próbowało
swojego wejścia aż 300-350 osób. Po wprowadzeniu ograniczeń ma być tylko 214
osób od strony francuskiej. Nie chcąc jechać w nieznane pod względem
zamieszania z pozwoleniami, czy wymuszonymi noclegami, postanowiliśmy, że
wybierzemy znacznie ciekawszą drogę włoską, zwaną drogą papieską. Trasa jest
znacznie trudniejsza od francuskiej, którą idą tłumy, dlatego cieszyliśmy się,
że zobaczymy coś nowego. Pierwszym razem wchodziłem od strony francuskiej,
dlatego już na samą myśl o wejściu od strony włoskiej cieszyłem się bardzo, bo
Mt. Blanc mogłem traktować jak górę, na którą wchodzę pierwszy raz. Każdy z nas
miał więc podobny cel. Na pewno nikt się nie będzie nudzić, a tym bardziej
narzekać, że już tam był. Rozpoczęły się zatem przygotowania.
Na początku określiliśmy, co jest nam potrzebne,
żeby wyprawa mogła odbyć się sprawnie. Mając tydzień czasu, postanowiliśmy, że
wejdziemy na Mt. Blanc 4810 m n.p.m., Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. i
Zumsteinspitze 4653 m n.p.m. Pewnie pomyślisz, że plany mieliśmy dość
wymagające, jak na tydzień czasu, ale to jest możliwe, nawet mając dwie nowe
osoby w składzie. Całą organizacją zajął się głównie Maciek. Pożyczył samochód
Dacia Duster, który miał pomieścić nasze plecaki i jedzenie na całą wyprawę. Z
poprzedniego roku, z wyprawy na Dom de Mischabel 4545 m n.p.m., wiedzieliśmy,
że potrzeba naprawdę dużo miejsca. Trasę również opracował Maciek. Ja też
poczytałem o niej i oglądnąłem wszystkie możliwe filmy (jest ich bardzo mało w
polskim Internecie), żeby mieć rozeznanie. Głównie przygotowałem się na Monte
Rosę, bo tam działałem od kilku lat. Znałem większość tras na popularne szczyty
oraz wszystkie trudności, które mogą na nas czyhać. Podzieliliśmy więc
informacje na pół: Maciek zbiera wszystko o Mt. Blanc, a ja wszystko o Monte
Rosa. Kolejny temat, to wyposażenie na każdego uczestnika wyprawy. Zrobiliśmy
długą listę, co kto potrzebuje, żeby każdemu wszystkiego wystarczyło. Ja
podszedłem do tego tematu następująco:
UBRANIA
Myślę, że kwestia odpowiedniego ubioru jest najważniejsza na równi z doborem odpowiedniego sprzętu do spania lub biwakowania. Od ubrań w dużej mierze zależy nasza odporność termiczna w danych warunkach, a co za tym idzie, możemy zwiększyć nasze szanse na osiągnięcie szczytu. Ja zabrałem ze sobą:
Myślę, że kwestia odpowiedniego ubioru jest najważniejsza na równi z doborem odpowiedniego sprzętu do spania lub biwakowania. Od ubrań w dużej mierze zależy nasza odporność termiczna w danych warunkach, a co za tym idzie, możemy zwiększyć nasze szanse na osiągnięcie szczytu. Ja zabrałem ze sobą:
- Spodnie Milo w wersji jesiennej,
- 6 par skarpet – jedne bardzo grube z wełny Merynosów (wersja heavy), 3 pary skarpet w wersji średniej i dwie pary w wersji lekkiej – cienkiej, letniej,
- Kurtka puchowa 200,
- Czapka neoprenowa, rowerowa i czapka zimowa – zabieram minimum dwie, na wypadek, gdyby wiatr zwiał ją z głowy podczas ataku szczytowego,
- Rękawiczki cienkie i rękawiczki typowo zimowe, grube (wszystkie pięciopalczaste) – zabieram minimum dwie pary, na wypadek, gdybym zgubił rękawiczki na podejściu na szczyt,
- Okulary UV przynajmniej trzeci stopień ochrony (maksymalnie mamy cztery stopnie ochrony – trzeci pochłania do 95% UV, a czwarty powyżej 98%). Głównie przydają się w strefie lodowcowej, gdzie śnieg odbija promienie słoneczne tak mocno, że aż łzawią oczy i można dostać ślepoty śnieżnej,
- Polar 300 – jest bardzo ciepły i idealnie ogrzeje pod kurtką, kiedy będziemy w strefie dużych mrozów,
- Buty niskie do chodzenia po Beskidach i buty wysokie
do chodzenia po Tatrach zimą (w Alpach latem naprawdę nie potrzeba super
konstrukcji za ponad 1300 zł). Jeśli podczas mrozów zimno Ci w stopy, zabierz
ze sobą buty na wyprawy wysokogórskie ze wpięciem na raki półautomatyczne (cena
około 1000 – 1500 zł)
SPRZĘT
To najbardziej kontrowersyjna rzecz, jeśli piszemy
o niej w Internecie. W polskim Internecie, niestety ciągle króluje poprawność
polityczna i jeśli nie napiszesz tak, jak jest to oczekiwane przez ogół,
będziesz znienawidzoną osobą i zawsze będzie ci wszystko wypominane. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że spotka cię fala hejtu. Jeden z
kolegów Julka bardzo dobrze napisał pod naszym zdjęciem, kiedy zobaczył, że
mamy tylko tyle sprzętu, ile naprawdę potrzebujemy: „widać, że ten kolega jest
doświadczony, bo nie jest obwieszony jak choinka”. I tu miał rację – bo
amatorów i miłośników poprawności politycznej poznasz po tym, że ich szpejarki
przy uprzęży są obwieszone mnóstwem szpeju, takim jak: ekspresy, śruby lodowe,
kilka karabinków, tyrolki, itp. Jeśli znasz już trochę Mt. Blanc i inne góry
Alp, to dostosujesz odpowiednio sprzęt do góry. Jako, że chodzę już dłuższy
czas po Alpach, nie potrzebowałem wszystkiego, co nakazuje poprawność
polityczna polskiego Internetu. Tutaj warto podejść do sprawy bardzo praktycznie.
Zabrałem ze sobą:
- Uprząż
- 2 karabinki HMS (zakręcane, żeby się przypadkiem nie otwarł)
- 2 butle gazowe Cooleman Performance C300 (240g) – to ich nowa wersja. Tych ciemnozielonych, z dwiema górami na opakowaniu już niestety nie produkują (były idealne pod względem wymiarowym)
- Kuchenka MSR Raptor (jest to najlepszy model kuchenki do przetapiania śniegu na świecie, używany na wyprawach na ośmiotysięczniki). Zdecydowanie nie jest taka potrzebna, ale jako, że mam taką kuchenkę, to zabrałem ją ze względu na szybkość przetopu śniegu oraz doprowadzenia wody do wrzenia. Na Mt. Blanc w zupełności wystarcza kuchenka Jetboil (ok. 520 z) lub ich znacznie tańsze podróbki o tej samej wydajności (ok. 150zł). Po prostu zawsze się sprawdzą. Nie polecam natomiast szeroko oferowanych w Internecie składanych kuchenek za około 100-150zł, które mają otwarty płomień. Posiadają wiele wad. Główne to: 80% energii uchodzi w powietrze, a nie na grzanie garnka lub menażki; otwarty ogień bardzo szybko jest zagłuszany przez wiatr, stąd jeszcze bardziej wydłużamy czas gotowania. Przetop śniegu trwa ewidentnie za długo.
- Raki 12 zębów – w zależności od modelu buta, będą to raki paskowe lub półautomatyczne. Zaletą raków paskowych jest fakt, że pasują do wszystkich modeli butów i mają regulowany rozmiar od 35 do 46. Ja również zabrałem raki paskowe, ponieważ od wielu lat są niezawodne i zawsze pasują, nawet gdy zmieniam buty górskie. Półautomatyczne raki, to połączenie raków paskowych i raków automatycznych. W tego typu sprzęcie mamy automatyczne wpięcie, którym wpinamy się do specjalnie wyprofilowanej części buta na pięcie. Omawiane buty, to koszt najczęściej 1000-1500zł. Jeśli jesteś bardziej doświadczonym alpinistą, to na pewno docenisz podobne buty, a być może już posiadasz jakiś ich model. Służą głównie do technicznych podejść. Na długim trekkingu przez lodowce na pewno umęczą stopę i będą przyczyną powstania wielu odcisków, tym bardziej, kiedy założymy je po raz pierwszy. Z tego względu polecam zabrać wysłużone zimowe buty w Tatry i dobrać do nich raki paskowe. Na pewno będzie to dobry zestaw.
- Czekan – w kwestii czekanów, nie ma co wiele mówić, w Alpy w zupełności wystarczy czekan turystyczny. Jaka długość będzie najlepsza? Kiedy chwycimy czekan za stylisko i będziemy stać w pozycji wyprostowanej, to jego dolna część ma dosięgać wysokości naszych kostek. Ja jednak dobierałem czekan tak, żeby dosięgał ziemi. W Alpach śniegi są głębokie i często możemy wbić cały czekan, a i tak nie znajdziemy twardego podłoża. Stąd kupiłem największy dostępny model Petzla, który ma 74cm długości. Na mój wzrost 182cm jest idealny. Definicja doboru czekana jest jedna, ale najważniejsze w tym wszystkim jest fakt, żebyśmy to my czuli się najlepiej, w trakcie jego użytkowania, stąd nieco zmodyfikowałem ją tak, żeby było mi dobrze.
- Buty – do tematu butów również podszedłem bardzo praktycznie. Zabrałem ze sobą stare, wysłużone, klasyczne buty Asolo, które zawsze zakładam w zimowe Tatry. Mówiąc „klasyczne” mam na myśli skórzane buty z gumowym otokiem. Co prawda nie są szczytem wytrzymałości termicznej, ale na letnie Alpy wystarczają. Podczas ataku szczytowego może się zdarzyć, że będzie ci zimno w palce, kiedy rozpoczynasz swój atak z namiotu. Jeśli śpisz w schronisku, ten problem praktycznie nie będzie cię dotyczyć. Główną zaletą omawianych butów jest z pewnością wygoda. Przy wysłużonych, skórzanych butach nie powstają odciski i można przejść naprawdę dziesiątki kilometrów, a stopa nie będzie zmęczona. Buty z wpięciem na raki półautomatyczne niestety mają trzy główne zalety, ale więcej wad. Ich zaletą jest większa wytrzymałość termiczna, pewniejsze trzymanie stopy na technicznych fragmentach trasy (wspinaczka), oraz umożliwiają szybkie wpięcie raków do buta, co jest bardzo istotne, gdy mamy silny mróz. Zapięcie raków paskowych przy -15’C na 4000 m n.p.m. przypomina raczej, jak w znanym kawale-sucharze chwytanie komara za jaja w rękawicy bokserskiej. Ręce są strasznie zgrabiałe, a zapięcie, odpowiednie wyregulowanie pasków, naciągnięcie ich i zawiązanie, żeby się nie rozwiązały właśnie wtedy, kiedy będziesz nad przepaścią, powoduje, że wszystkiego mamy dość. To zdecydowane zalety butów półautomatycznych. Ostatnią zaletą jest ich wygląd. Zazwyczaj producenci dbają, żeby były kolorowe i dobrze wyglądały na zdjęciach. Jak się okazuje, w dzisiejszej dobie mediów społecznościowych nawet ta cecha ma wielkie znaczenie… Ich wadą natomiast jest sztywność. Jeśli kupujemy nowe buty, to musimy wiedzieć, że będziemy potrzebowali co najmniej kilku wycieczek w góry, żeby je rozchodzić. Od pierwszego razu powodują dużo otarć i przyczyniają się do powstawiania wielu odcisków. Dodatkowo po założeniu raków miejsca otarć stają się mocniejsze, przez co na pewno wrócimy z bólem stóp. Mam swoją metodę na zwalczanie odcisków w ciągu jednej nocy. Zawsze z niej korzystam, kiedy jestem w górach. Wystarczy ze sobą zabrać igłę i nici. Przewlekamy nić przez ucho igły tak, żeby mieć podwójną nić na długość około 5cm. Igłą przebijamy odcisk tak, żeby w dowolnym miejscu przechodziła przez niego podwójna nić na wylot. Odcinamy nić od igły. Kiedy będziemy spać, pozostawiona nić w odcisku powoduje powolne wypływanie ropy oraz wysuszenie bolącego miejsca. Rano nasza stopa jest gotowa do kolejnej części wyprawy. Wiem, że mało kto decyduje się na taki krok, bo w dzisiejszych czasach reklamy, telewizja i Internet każą nam być „fit”, mamy liczyć każdą kalorię, indeksy glikemiczne, być „gluten free”, itp. oraz jeść wszelkie suplementy diety i unikać ubrudzenia się. Wszelkie media uczą nas być „mieszczuchami” do bólu. Ja jestem z tych czasów, gdzie jadło się brudne rzeczy na podwórku, używało się papierowej mapy i jadło się to, co było i ranę lizał pies. Nie choruję do dziś i dostosowanie się do nowych warunków nie jest dla mnie żadnym problemem. Kiedyś leżało się w trawie i było dobrze, dzisiaj wszędzie są ostrzeżenia o kleszczach i reklamy środków przeciwko kleszczom. Kiedyś upał oznaczał lato i piękną pogodę, dzisiaj wydaje się alerty pogodowe. Nie potrzebuję tego, co mi proponuje dzisiejszy świat, stąd używam starych, ale sprawdzonych i skutecznych metod. Na pewno nie obawiam się żadnego zakażenia. Jeśli będziesz w górach z odciskiem, polecam ci – wypróbuj tą metodę. Jest bezbolesna i bardzo skuteczna, ponieważ odciski bardzo szybko wysychają.
- Namiot – na wyprawie w Alpy nie musimy zabierać wyprawowego namiotu, który najczęściej kosztuje ponad 1300zł. Mi od 10 lat służy Fjord Nansen Lima III, który został udoskonalony. Ja cały czas używam starego modelu za 150zł kupionego na listopadowej wyprzedaży w Internecie. Wadą każdego namiotu są z pewnością kijki z włókna węglowego. Po kilku, kilkunastu użyciach rozwarstwiają się wzdłuż i pękają w miejscu łączenia. Jeśli masz taką możliwość, kup namiot, który uważasz za najlepszy dla siebie i wymień kijki na te wykonane z duraluminium. Np. na Allegro jest wiele aukcji, gdzie można dokupywać same kijki z duraluminium (zazwyczaj są one w kolorze pomarańczowym). Zmierz długość kijków z włókna węglowego, które masz w zestawie i kup nieco dłuższe na aukcji. W domu możesz je przyciąć do twojego rozmiaru namiotu i będziesz miał dzięki temu bardzo mocną konstrukcję na silne wiatry i złą pogodę. Na pewno nie musisz się obawiać o rozwarstwianie, ich złamanie, czy pękanie. Jest jeszcze jedna zaleta. Odchudzisz swój namiot. Waga kijków z duraluminium pozwala zmniejszyć wagę namiotu nawet o 0,5kg. To dużo, wszędzie tam, gdzie liczy się każdy gram. W górach na pewno odczujemy lekkość naszego namiotu.
- Karimata, mata – według mnie to najważniejszy sprzęt tuż obok śpiwora. Jeśli planujemy spać na lodowcach, w śniegu, na wysokościach wyższych niż 3000 m n.p.m., to musimy wiedzieć, że nawet najdroższa karimata nie poradzi sobie z uczuciem chłodu. Dlaczego? Ponieważ jest zbyt cienka. Nawet najgrubsza karimata ma tę wadę, że o ile może świetnie izolować od zimnego śniegu (tak, jak moja z firmy Multimat), to jest zbyt cienka, żeby mogła zapewnić wygodę spania. Za każdym razem będziemy czuli nierówności terenu i średnio co godzinę będziemy odczuwać odcisk w okolicach bioder. Co tyle samo czasu będziemy musieli się obracać na drugi bok, żeby sobie ulżyć. Termicznie wszystko będzie w porządku, ale pod względem wygód niestety nie. Podkładanie folii NRC pod karimatę nie wiele zmienia pod względem termicznym. Co więc zabrać, jeśli chcemy mieć naprawdę dobre spanie? Najlepszym rozwiązaniem są pompowane maty, ale nie dajmy się zwieść matom samopompującym. Mają wiele wad. Przede wszystkim niski stopień izolacji od zimnego podłoża, są bardzo ciężkie, ponieważ żeby mata byłą samopompująca, do środka włożono rozprężający się wypełniacz, który waży bardzo dużo. Nie ma on za to właściwości izolacyjnych. Kolejną wadą jest grubość takich mat. Nie pozwalają na komfortowe spanie. Można powiedzieć, że maty samopompujące z Decathlonu nie nadadzą się na wyprawę w Alpy. Będzie za zimno i nadźwigamy się niepotrzebnie ciężarów. Mata musi być odpowiednia. Odpowiednia to taka, żeby nie miała sztucznego i nikomu niepotrzebnego wypełniacza, który ma zapewnić automatycznie pompowanie. Prawdziwa mata powinna mieć około 5cm grubości po napompowaniu i najlepiej, jeśli ma w środku jedną lub dwie warstwy izolujące od zimnego podłoża. Ja używam maty z firmy Therm-a-Rest w wersji Neo Air. Mata kosztuje dużo, bo około 700zł, ale jest lekka, nie ma wypełniaczy, ma dwie warstwy izolujące i zajmuje bardzo mało miejsca. Największą jej zaletą jest fakt, że spokojnie możemy na niej spać do -50’C i na pewno wyśpimy się na niej jak w domu. Skąd o tym wiem? Bo miałem ją na Alasce w mrozach do -40’C i zawsze spałem nieprzerwanie przez minimum 8 godzin. Nic nie przerywało mojego snu pomimo silnego mrozu. Wiem, że taka mata to duży koszt, dlatego jeśli cię nie stać na taką, lub idea wyjazdu na Mt. Blanc wykrystalizowała się nagle i nie masz tyle funduszy na daną chwilę, to poleciłbym zabranie najgrubszej karimaty firmy Multimat, podłożenie pod nią srebrną folię biwakową oraz ułożenie miękkich ubrań w okolicach, gdzie będzie nasze biodro, żeby uniknąć odleżyn w jego okolicach. Warto próbować, jaki zestaw będzie dla was najwygodniejszy.
- Śpiwór – według mnie to druga najważniejsza rzecz
obok maty. Pamiętajmy, że od jakości snu zależy atak szczytowy. Niewyspany
człowiek na mrozie, to nienajlepszy materiał na atak szczytowy. Lepiej się
wyspać i iść w pełni sił. Wtedy znacząco zwiększamy swoje szanse na wejście,
kiedy mamy dobrą pogodę. Czy śpiwór musi być drogi? Na szczęście nie. Jeśli
dysponujemy mniejszymi funduszami, to wystarczy nam syntetyczny śpiwór do
-22’C. Na pewno będzie nam ciepło. Taki śpiwór kosztuje od 269zł do około
350zł. Jego jedyną wadą jest waga około 2kg. Jeśli stać cię na lepszy śpiwór,
to możesz kupić worek o podobnych parametrach, ale zrobiony z puchu. Będzie
blisko o połowę lżejszy i mniejszy, ale niestety droższy. Taki śpiwór na pewno
będzie kosztować w okolicach 1000-2000zł w zależności od firmy. W kwestii
śpiworów puchowych trzeba jeszcze określić co będzie masą utrzymującą ciepło –
czy puch gęsi, kaczy, czy chiński, kaczy puch. Wszystko ma swoje znaczenie.
Najważniejsze, co musimy zapamiętać, to fakt, że gęsi puch jest najlepszy, ale
i najdroższy (około 90-100zł/100g). Puchowy śpiwór jest bardzo lekki i można go
skompaktować do naprawdę małych rozmiarów. Nie możemy zamoczyć śpiwora
puchowego, ponieważ nie będzie utrzymywał temperatury. Zaletą śpiwora
syntetycznego jest fakt, że nawet, jeśli go całkowicie zamoczymy, ciągle będzie
miał pełne właściwości termiczne. Jeśli więc masz mniejsze fundusze do
dyspozycji, zabierz ze sobą najgrubszą karimatę oraz śpiwór syntetyczny do
-22’C. Na Mt. Blanc latem na pewno wystarczy. Jeśli jednak
chcesz mieć śpiwór puchowy, to wybierz firmę Cumulus i modele: Alaska 1300,
Alaska 1100 lub Teneqa 1000. Ten pierwszy jest lepszy, ale kosztuje około
1500 zł.
- Bielizna termoaktywna – bardzo ciekawy wynalazek, ale nigdy nie zabieram go ze sobą, pomimo, że posiadam lepszy model. Jeśli mamy mrozy dochodzące do -15’C, to jesienne spodnie Milo za około 200-250zł w zupełności wystarczają. Kalesony lub bielizna termoaktywna pod spodniami dodatkowo zwiększa wytrzymałość termiczną. Największym problemem na lodowcu jest fakt, że jesteśmy na wielkiej, otwartej przestrzeni, ciągle wystawieni na palące słońce. W nocy mamy silny mróz (około -15’C do -20’C), a tego samego dnia, w słońcu, mamy od +40’C do +55’C. Trudno w to uwierzyć, ale jeśli nie zawieje nam lodowy wiatr, to czujemy się jak w piekarniku. Czujemy jak dosłownie w kilka chwil parzy nas cała twarz. Mając na sobie założone zimowe ubrania, buty z rakami i dodatkowo uprząż, pomyśl, czy staniesz na środku lodowca i będziesz się rozbierać, żeby sobie ulżyć. Raczej będzie trudno. Z tego względu praktyczniej jest ubrać spodnie takie, które wiesz, że zapewnią ci komfort przy -15’C w trakcie ruchu. Na górę założymy bluzkę, która będzie odprowadzać pot na zewnątrz, polar 300 i kurtkę zimową. Wtedy będziemy mogli zrzucać kolejne warstwy w razie wzrostu temperatury w ciągu dnia.
- Kurtka – w kwestii kurtek można wiele powiedzieć, ale nie polecam szaleć z wyborem, jeśli nie dysponujemy zbyt dużymi funduszami. W Alpy w zupełności wystarczy kurtka zimowa do 250zł, którą możemy kupić np. w sklepie 4F. Sam taką posiadam i przy -20’C czułem, że jeszcze ma zapas. Najważniejsze, żeby w takiej kurtce, sztuczne wypełnienie było rozłożone równomiernie na całej powierzchni. Dzisiejsze kurtki sportowe z materiałów sztucznych, które sprzedają sieciówki, zazwyczaj mają wypełnienie w kilku miejscach, a w innych tylko wstawki materiałowe. Wszystko nastawione jest na efektowny wygląd, dlatego warto wybierać świadomie. Dzisiejszy Instagram to kupi, ale nie mróz w Alpach... Jeśli mamy więcej funduszy, to warto zdecydować się na kurtkę puchową o gramaturze 200. Do -25’C na pewno będziemy czuli komfort. Kurtki z większą ilością puchu raczej dobre są na postoje w bazie na dużej wysokości, gdzie mróz jest bardzo odczuwalny.
- Szpej – pod tym pojęciem będziemy rozumieć wszystkie sprzęty używane do wspinaczki. Nie wpadajmy w paranoję, co często widać na wyposażeniu innych ekip. Na wielu szpejarkach uprzęży możemy zobaczyć całkiem pokaźne zestawy śrub lodowcowych, ekspresów, karabinków HMS, małp (jumarów), tyrolek, taśm i tym podobnych rzeczy. Zapewniam cię, że one nigdy nie będą wykorzystane przez 99% ekip. Śruby lodowcowe na Mt. Blanc na drodze normalnej i włoskiej po prostu nie mają prawa użycia. Nie występuje tam goły lód, do którego moglibyśmy się wkręcić. Nawet upadek do szczeliny po stronie włoskiej nie spowoduje możliwości użycia takiej śruby. Po prostu na lodzie zalegają ogromne masy śniegu i zanim byś się dokopał do zbitego, grubego lodu, to musiałbyś wykopać niezły dół. Ekspresy to kolejna rzecz, którą trudno będzie użyć. Całe podejście na Mt. Blanc to nie wspinaczka po pionowych ścianach, a jedynie wchodzenie po stromo nachylonych, śnieżnych i skalistych stokach. Tam, gdzie są założone liny na skalistych zboczach, karabinek ekspresu jest zbyt mały, żeby wpiąć się do takiej liny. Łapiemy ją gołymi rękoma. Grube liny znajdziemy na wysokościach 2600-3070m od strony włoskiej i na 3650 – 3750 od strony francuskiej (tutaj polecam cienkie rękawiczki). Kolejnym wynalazkiem są małpy (jumary). To ciekawe sprzęty pozwalające podchodzić na pionowo wiszącej linie. Zazwyczaj ekipy zabierają je z myślą o wychodzeniu ze szczelin. Trzeba zadać sobie pytanie, ile z nich potrafi używać omawianego sprzętu? Żeby wyjść ze szczeliny przy pomocy jumarów trzeba naprawdę wielu treningów, żeby sprzęt był użyteczny. W innym wypadku dźwigamy kawał niepotrzebnego aluminium. W czym rzecz? Jeśli się przyjrzysz, nigdy nie widziałem, żeby, ci co mieli jumary, czy tyrolki, byli przygotowani na wychodzenie ze szczelin. Do jumara musi być wpięta taśma ze strzemieniem na nogę, a do tyrolki karabinek i taśma pozwalająca zrobić dobre stanowisko. Trudno „rzeźbić” takie rzeczy, kiedy jesteś już w szczelinie. Stąd uważam, że większość ekip jest wystrojonych, jak choinki, ale ich sprzęty nie mają wartości użytkowej. Do wyciągania ze szczelin używane są również popularne prusiki. Większość ekip, które widzimy, mają kilka prusów na swoich szpejarkach obok licznego sprzętu, typowo wspinaczkowego, ale czy rzeczywiście zadziałają, kiedy będą faktycznie potrzebne? Prusik musi być odpowiednio dobrany do liny. Jeśli weźmiemy za cienki, ten będzie wrzynać się w linę i zablokuje ją, a za gruby spowoduje osuwanie się repa po linie. Można próbować ze zwiększaniem lub zmniejszaniem liczby owinięć wokół liny, ale najczęściej nie znajdziemy złotego środka. Ja specjalnie dobierałem prusiki do mojej liny, uwzględniając nawet tarcie oplotu. Kupiłem kilka różnych repów o różnej średnicy, związałem prusiki i próbowałem w terenie, pod moim obciążeniem ich używać. Wybrałem te, które najlepiej spełniały swoją funkcję. Z całą pewnością, większość wystrojonych ekip nie przeprowadziło podobnych testów. Jeśli spojrzysz na doświadczonych Włochów, zauważysz, że nie są obwieszeni szpejem, jak inne ekipy. Są raczej związani linami według sztuki i mają dwa karabinki i taśmę, oraz czekan w ręce. Bez żadnych dodatkowych, niepotrzebnych kombinacji. Szczyt Mt. Blanc jest na tyle popularny, że w sezonie droga jest mocna widoczna, a każde przejście przez szczelinę wyraźnie wydeptane. Ryzyko zapadnięcia mostku śnieżnego nad szczeliną oczywiście istnieje, stąd najlepiej, żeby każdy był przygotowany na ewentualność zabezpieczenia upadku w szczelinę. W tym celu najlepiej, gdy każdy będzie związany i cała ekipa będzie szła na naciągniętej linie. Każdy też musi mieć czekan w ręce, a nie przymocowany do plecaka, oraz jeden karabinek i taśmę do zrobienia stanowiska. Nawet, jeśli jedna osoba wpadnie do szczeliny, trzy kolejne osoby zdołają ją utrzymać. Naciągnięta lina pozwoli złagodzić upadek do szczeliny i tym samym jego głębokość. Każdy ma po to czekan, karabinek i taśmę, żeby mógł zrobić stanowisko w razie potrzeby. Są znacznie prostsze przyrządy typu szabla śnieżna. Jednak, jeśli pierwszy raz posługujesz się tym sprzętem, to na pewno nie zrobisz z niego dobrego stanowiska. Po prostu szablę wyrwie ze śniegu. Specjalnie testowaliśmy podobne stanowiska pod Vallotem na wysokości 4364 m n.p.m., zakładane na zasadzie „wydaje mi się, że tak będzie dobrze”. Szabla pod obciążeniem oczywiście została wyrwana. Czekan wkopany w śnieg z wystającą taśmą jest zdecydowanie najmocniejszym stanowiskiem, praktycznie nie do wyrwania. Wszystko jednak wymaga treningu w terenie. Jeśli porwałeś się na Mt. Blanc, a nigdy nie trenowałeś technik wyciągania ze szczelin, zakładania stanowisk, czy asekuracji podczas „grubszej” akcji, to niezależnie iloma rzeczami się obwiesisz, na pewno będziesz miał duże problemy, bo nie tak łatwo wyciągnąć człowieka ze szczeliny bez doświadczenia. Nie lubię przerostu formy ponad treścią, dlatego najpierw inwestuję w umiejętności praktyczne, a później biorę tyle, ile potrzeba. Jeśli ekipa jest dobra, to na głównie trekkingową trasę w zupełności wystarczą dwa karabinki HMS, taśma, raki, prusiki i czekan oraz wpięcie się każdego członka zespołu do liny. Wiem, że to niepoprawne politycznie w polskim Internecie i oczekiwania są zupełnie inne, dlatego piszę, jak chodzę od dziesięciu lat, a prawo do innego zdania oczywiście każdy może mieć. Wyciągałem osobę ze szczeliny na Alasce na ogromnym lodowcu Kahiltna. Przy zgranym i sprawnym zespole jest to bardzo szybka akcja przy użyciu minimalnego sprzętu.
Lina – Maciek zabrał jedną linę 60m o średnicy
8,6mm na cały zespół. Była lekka, choć uważamy, że na czteroosobowy zespół
wystarczyłaby 40m lina o takiej średnicy. Byłoby lżej.
JEDZENIE
To bardzo szeroki temat, dlatego do niego
podchodzimy indywidualnie. Pytanie zasadnicze jest takie: na czym zostałeś
wychowany? Jeśli jesteś wychowany na „starych” wartościach, to kupisz co
innego, a jeśli media urobiły cię na swoją modłę i liczysz każdą kalorię, masz
super elektronikę do treningów, liczysz węgle, cukry, indeksy glikemiczne, dzielisz
każdy gram, żeby być „fit”, jesteś „gluten free” i używasz suplementów diety,
co dzisiaj jest wręcz religią świata zachodniego, to kupisz co innego. Napiszę
więc, jak podszedłem do tego tematu ja. Jestem fanem starej szkoły, więc i „po
staremu” przygotowałem się do tej wyprawy. Zabrałem ze sobą praktyczne
jedzenie, które da mi zastrzyk energii, a jednocześnie będzie dobre dla wypraw
niskobudżetowych. Nie jest krzykiem najnowszej mody „fit”, ale się sprawdza. Mógłbym
kupić jedzenie z reklam typu „fit”, ale po co? Mój zestaw wyglądał tak:
- 2 czekolady 300g z orzechami firmy Milka,
- 4 czekolady 100g firmy Wawel (mieszane),
- 12 zup chińskich lub 1kg makaronu wstążki/gniazda i 6 zup pomidorowych Knorr 54-61g (nie szybkie i instant, ale takie do gotowania w domu. Wkładając garść makaronu wstążki, lub dwa gniazda i dosypując pół paczki zupy Knorr do garnka mamy bardzo szybki i energetyczny obiad. Makaron wstążki lub gniazda gotuje się od trzech do pięciu minut). Zupki chińskie nie koniecznie są zdrowe, ale na większej wysokości i przy dużym wysiłku zapotrzebowanie na energię jest tak ogromne, że spalisz naprawdę wszystko, nawet częściowo twoje mięśnie. W końcu na co dzień nie jemy zupek chińskich, stąd naprawdę nic nam się nie stanie, jak raz je zjemy podczas jednej wyprawy. Warto jeść po dwie, ponieważ wtedy mamy większy zastrzyk energii i ciepła,
- 1kg bakalii – najlepiej, żeby była to mieszanka rodzynków, orzechów, a być może kandyzowanych owoców, jeśli lubimy. Dodatkowo można dobrać 0,5kg solonych orzechów ziemnych,
- 2 paczki żelków owocowych (przydadzą się do podjadania podczas stromych podejść, gdzie nie ma mrozu). Dostarczą nam trochę energii. Na mrozach żelki nie sprawdzają się, ponieważ trzeba je długo żuć, a przy dużym wysiłku bardzo ciężko się oddycha, mając zapełnione usta;
- 2 paczki galaretek owocowych z cukrem,
- 0,5kg paczka krakersów – są dobre podczas odpoczynku i można je szybko zjeść nawet na mrozie. Nie stają się twarde jak czekolada, czy żelki,
- 0,5kg paczka migdałów – co orzech to orzech, zawsze dostarczy dużo energii i mają dużo dobrych składników odżywczych,
- Kruche batony – nie zamarzają na mrozie i można je szybko podjadać podczas stromych podejść. Idealnie sprawdzają się Knoppers lub Bonitki. Są małe, kwadratowe i zawsze zmieszczą się w kieszeni kurtki. Nigdy nie zamarzną;
- Kabanosy – mięso zawsze dostarcza dużo energii, więc warto wybrać takie, które nie zepsuje się podczas upałów. Najlepsze są suszone kabanosy, bo przetrwają upały, a na dużych wysokościach dodadzą nam sił. Dzisiaj najbardziej popularne są z firmy Tarczyński. Można nawet wybrać smaki, które lubimy;
- Kisiele – są idealne na deser po obiedzie. Warto zabrać ze sobą kisiel instant, ponieważ na dużej wysokości zwykły kisiel bryluje się i smak jest nie do przyjęcia. Dodatkowo trzeba go słodzić, co wymaga wnoszenia ze sobą dodatkowego cukru;
- Napoje – jeśli nie odpowiada ci picie zwykłej wody, możesz przełamać jej smak izotonikiem. W dzisiejszych sklepach internetowych dostaniemy praktycznie wszystko, czego chcemy. Najbardziej jednak sprawdzają się saszetki Isoactive firmy ActivLab, ponieważ nie musimy nosić ciężkiego opakowania. Jedna saszetka za 1,50 - 1,70zł wystarcza na 0,5l wody i ma cały zestaw witamin. Dodatkowo możemy sobie wybrać smaki. Polecam łączenie cytrynowego smaku z innymi owocami. Wychodzi bardzo ciekawy i bardzo dobry smak. Jedna saszetka zapewnia dostarczenie 50% zalecanej dawki witamin. Nie trudno się domyślić, że przy tak dużym wysiłku, wszystko z nas jest codziennie wypłukiwane i zalecane dawki przez producenta obowiązują w czasie życia na nizinach, gdzie wysiłek jest dużo mniejszy. Tutaj, szczególnie podczas ataku szczytowego, organizm zazwyczaj dochodzi do górnej granicy wytrzymałości, a nierzadko ją przekraczamy, przez co na energię zostają zamieniane… również nasze mięśnie. Warto więc zadbać o dobre picie i jedzenie. Izotoniki są tanie, dobre i zmieszczą się wszędzie. Można wybierać smaki, które nam odpowiadają i przede wszystkim przełamujemy jałowy smak wody z przetopionego śniegu, który na dłuższą metę staje się uciążliwy. To dla mnie główny powód, dla którego używam tych małych saszetek. Kolejną zaletą jest fakt, ze w upalne dni możemy rozpuszczać je na zimno w wodzie prosto z potoku górskiego, a przed atakiem szczytowym możemy je zmieszać z wrzącą wodą. Zawsze będą dobre.
KOSZTY
40 CHF - winieta na autostrady Szwajcarii na cały rok (samochód do 3,5t). Innej możliwości nie ma,
56,90 EUR - przejazd tunelem pod Mt. Blanc w obie strony (powrót możliwy do 7 dni),
1810 zł - koszt za benzynę przy przejechaniu 4.000km (spalanie 7l/100km), cena benzyny w okolicach 5,05 zł/litr w Polsce i średnio 1,35 EUR w Niemczech i 1,39 EUR we Włoszech,
70 EUR - nocleg w schronisku Gonella ze śniadaniem i obfitym obiadem (innej możliwości nie ma). Z kartą Alpenverein mamy zniżkę do 58 EUR.
140 zł - prowiant na trzy czterotysięczniki według powyższej listy (połowę przywiozłem ze sobą),
20-27 zł - 225g kartusz gazu, w zależności od marki (cena za 1szt.)
56,90 EUR - przejazd tunelem pod Mt. Blanc w obie strony (powrót możliwy do 7 dni),
1810 zł - koszt za benzynę przy przejechaniu 4.000km (spalanie 7l/100km), cena benzyny w okolicach 5,05 zł/litr w Polsce i średnio 1,35 EUR w Niemczech i 1,39 EUR we Włoszech,
70 EUR - nocleg w schronisku Gonella ze śniadaniem i obfitym obiadem (innej możliwości nie ma). Z kartą Alpenverein mamy zniżkę do 58 EUR.
140 zł - prowiant na trzy czterotysięczniki według powyższej listy (połowę przywiozłem ze sobą),
20-27 zł - 225g kartusz gazu, w zależności od marki (cena za 1szt.)
DROGA NA MT. BLANC OD STRONY WŁOSKIEJ
1. WĘDRÓWKA PRZEZ LODOWIEC MIAGE
Mając wiedzę na temat sprzętu i jedzenia, warto
powiedzieć coś o samej trasie prowadzącej na szczyt. Jest zdecydowanie bardziej
wymagająca od drogi francuskiej, dlatego kondycja i aklimatyzacja to podstawa,
jeśli myślimy o sprawnym wejściu na szczyt. Dobre tempo też się przyda,
ponieważ 14 godzin na atak szczytowy i na powrót to niezbędne minimum. Całą
przygodę rozpoczynamy od strony włoskiej w Courmayeur. Jadąc z Polski, GPS
samochodowy skieruje nas na wjazd od strony Chamonix, ponieważ jest to
najkrótsza droga. Trzeba będzie przejechać tunelem pod Mt. Blanc, który ma 11.317m
długości. Opłata za wjazd i powrót w ciągu tygodnia wynosi 56,90 EUR za samochód.
Tunel jest idealną linią prostą, co oznacza, że jeśli wjedziemy na początku, to
powinniśmy widzieć jego koniec. Z racji dużej odległości oczywiście nie
dostrzeżemy wylotu. Dodatkowo obowiązują tam restrykcyjne przepisy poruszania
się, ponieważ 24 marca 1999 roku w wyniku pożaru zginęło 39 osób. Po
katastrofie tunel zamknięto na trzy lata. Trzeba było podnieść bezpieczeństwo
tego podziemnego przejazdu. Tunel wyposażono w skomputeryzowany sprzęt do
wykrywania pożarów, dodatkowe zatoki bezpieczeństwa, równoległą do
tunelu drogę ucieczki, stację przeciwpożarową z wozami strażackimi w środku
tunelu, w komorach bezpieczeństwa założono instalację dostarczającą tlen, w
zatokach bezpieczeństwa umieszczono wideotelefony, co umożliwia kontakt w razie
zagrożenia i przekazanie poleceń przez służby stosownie do stopnia zagrożenia.
Na całej długości tunelu wiszą tablice, które informują, że musisz utrzymać
odległość minimum 150m od pojazdu widocznego przed tobą. Służby odpowiedzialne
za bezpieczeństwo ułatwiły pomiar wymaganego dystansu każdemu kierowcy poprzez
umieszczenie po obu stronach na ścianach tunelu niebieskich, podwójnych
świateł, rozmieszczonych co 150m. Dzięki temu obserwujesz, czy w trakcie
mijania zestawu niebieskich świateł, następny pojazd znajduje się przed, czy za
kolejnymi światłami. Jeśli jest za, to oznacza, że dystans 150m został
utrzymany. To wszystko ma sens, jeśli weźmiemy pod uwagę wydarzenia z końca lat
dziewięćdziesiątych. Z pewnością każdy chciałby dotrzeć bezpiecznie na drugą
stronę. Nam dodatkowo trafił się konwój kilkunastu TIR-ów, przez co na tablicy
widniał napis: „Uwaga konwój, wjazd możliwy za dwie minuty”. Wjazdu pilnują
szlabany, dlatego nie da się nic przyspieszyć.
Po drugiej stronie tunelu od razu wjeżdżamy do
Courmayeur. Pozostaje tylko dojechać jedyną, krętą drogą pod górę, aż
dojedziemy do Chalet du Miage. Jedziemy do końca drogi, aż zobaczymy szlaban.
Dalej możemy iść tylko pieszo. Jeśli po całodniowej jeździe jesteście zmęczeni,
nie ma sensu szukać w pobliżu równego terenu pod namiot, ponieważ znajduje się
od dopiero w pobliżu schroniska Combal. Lepiej zatrzymać się na niżej położonym
campingu „Hobo”, gdzie poza sezonem, możemy za 8,80 EUR rozbić swój namiot z
widokiem na piękne góry z wodospadami, oraz będziemy mieli dostęp do całej
infrastruktury: kuchnia z gazem, ciepłe prysznice, toalety, wielka świetlica.
Powietrze pachnie tutaj świerkami, co jest dodatkowym atutem. Kolejnego dnia
wystarczy, że podjedziemy do szlabanu (5min jazdy) i od razu możemy rozpocząć
wyprawę. W sezonie, tj. lipiec i sierpień, nocleg kosztuje 11,85 EUR, co i tak
jest bardzo niską ceną przy tym, ile rzeczy zostaje udostępnione. Naprawdę
niczego nie brakuje. Kiedy już wyśpimy się i podejdziemy pod szlaban następnego
dnia, czeka nas 25min podejście asfaltową drogą do schroniska Combal.
Początkowo idziemy krętą drogą pod górę w lesie, mając widok na szpiczastą górę
Mt. Rouge de Peuterey 2941 m n.p.m. Zdecydowanie góruje nad lasami. Naszą
przygodę rozpoczynamy na wysokości 1725 m n.p.m. Idąc kilka minut drogą, lasy
kończą się. Mamy coraz większe spojrzenie na okolicę. Dookoła widzimy zielone
góry, wysokie do około 2500 m n.p.m. Te wyższe znajdują się dalej i są bardziej
skaliste. Po 20min docieramy do kamiennego mostku nad potokiem z małym stawem. Jest
malowniczo, dlatego trudno nie zatrzymać się i nie zrobić zdjęć. Za 5min
docieramy do schroniska Combal. Nie da się go pomylić z niczym innym, ponieważ
stoi tu tylko jeden budynek i na dodatek ma bordowy, duży dach z oknami. Z
drogi, za schroniskiem widać rozległą dolinę otoczoną górami. Widzimy w niej
mnóstwo krętych, meandrujących potoków i stawów. Ta kraina nazywa się Lac de
Combal, co oznacza Jezioro Combal. Do jeziora temu daleko, ale widokowo jest
przepięknie. Cała kraina przypomina wielkie mokradła, gdzie w wyższych partiach
gór widać śnieżne płaty.
Dalsza część trasy nie jest tak oczywista i
większość niedoświadczonych ekip, lub niezaznajomionych z trasą, łatwo może
popełnić błąd. Od schroniska Combal prowadzą dwie ścieżki. W prawo prowadzi ścieżka
do polodowcowych jeziorek Lac du Miage. Idziemy zboczem zielonej góry, gdzie
rosną żywozielone modrzewie. Widoki w okolicach jeziorek są bajeczne. Dalsza
droga staje się szybko problematyczna, ponieważ idzie się rumowiskiem kamiennym
w kształcie nasypu (początek moreny lodowca Miage), gdzie trzeba zejść do
poziomu lodowca, a raczej ogromnego gruzowiska kamieni. Nawet są poukładane
kopczyki, wskazujące którędy iść, żeby było dobrze. Tak przebiegała stara
trasa. Dzisiaj jest niezwykle uciążliwa. Cały czas idzie się sypkimi
kamieniami, skały są niestabilne i cały czas wędrujemy ze wzmożoną uwagą, bo
każdy krok musi być przemyślany. Niestety nie brakuje tam dziur, czy ruchomych
głazów i kamieni. To wszystko powoduje że półtoragodzinna wędrówka od początku
moreny lodowca do podnóży pierwszych wysokich gór widocznych przed nami jest
niezwykle uciążliwa. Nie bez powodu ten fragment trasy można nazwać „mieleniem
guana”. Nie ma chyba lepszego określenia, ponieważ czujemy się zmęczeni ciągłą,
wytężoną uwagą, a postępu nie widać. Dodatkową atrakcją są pająki żyjące wśród
skał. Nie są duże, ale bardzo liczne. Rozpinają swoje sieci pomiędzy
wystającymi kamieniami, a niektóre nadawałyby się jako struny do gitary. Druga
opcja wędrówki, to wybranie oficjalnego szlaku, który z niewiedzy jest pomijany
przez wiele ekip. Wejście na niego znajduje się po lewej stronie schroniska na
widocznej skarpie. Wyraźna ścieżka prowadzi grzbietem czegoś, co przypomina
zielony nasyp. Szlak ma nawet swój numer 15 i żółte strzałki, stąd nie zgubimy
drogi na pewno. Będzie znacznie wygodniejsza, niż „cioranie” przez kamienie z
pająkami, które tylko opóźni przejście wzdłuż lodowca. Szlak za schroniskiem
Combal prowadzi skarpą prowadzącą do góry. Możemy z niej popatrzeć na obiekt z
góry.
Schronisko Combal - prawidłowa droga przejścia to ta wyżej położona ścieżka. Wybierając niżej położoną ścieżkę, będziesz musiał męczyć się z kamienistym lodowcem Miage
Niezwykle uciążliwa droga, kiedy wybierzemy niżej położoną ścieżkę przy schronisku Combal
Nieco dalej wchodzimy na zieloną, płaską
przestrzeń otoczoną małymi wniesieniami. Wszędzie dookoła rosną modrzewie, a
przy ścieżce kwitną nawet róże alpejskie. Jest kolorowo i bajecznie pięknie. Za
rzędem modrzewi, ścieżka zaczyna prowadzić po kamienistym stoku do góry. To
brzeg moreny bocznej lodowca. Po tej stronie, jest zielono, a ścieżka zaczyna
trawersować coraz wyżej. W około 15min powinniśmy wejść na górną część
naturalnego nasypu, którą utworzył lodowiec. W miejscu, gdzie wchodzimy na szczyt
skarpy stoi drogowskaz, oraz na kamieniu zobaczymy charakterystyczne, żółte
oznaczenia. Z nasypu możemy spojrzeć na pozostałości ogromnego lodowca Miage.
Pomimo, że przed nami nie widać lodu, to musimy wiedzieć, że pod ciemną warstwą
kamieni są jego grube masy poprzecinane szczelinami. Przechodziliśmy zarówno
prawidłowym szlakiem, jak również tym przez lodowiec, stąd widzieliśmy, co jest
pod stertą sypkich kamieni. Często trzeba omijać spadziste usypiska, czy lodowe
szczeliny, które dosłownie „najadły” się kamieniami. Co chwilę słychać coś
sypiącego się ze zboczy. Wędrówka górną częścią naturalnego nasypu też nie
należy do przyjemnych, ale znacznie bardziej ułatwia przejście. Przez około
40min idziemy wąską granią z wydeptaną ścieżką wśród sypkich kamieni i kęp
traw. Mamy stąd wspaniały widok na krainę zwaną Lac de Combal. Patrzymy na nią
z dużej wysokości. Idąc w kierunku podnóży wysokich gór, które widzimy przed
sobą nasz nasyp stopniowo zwiększa wysokość. Nie czujemy stromizny, a jednak
idziemy stopniowo pod górę. W połowie całego przejścia ścieżka nagle się urywa.
Przed nami widać tylko duże kępy traw. Trzeba przejść trawami, trzymając się
około 70-100cm od urwistej krawędzi nasypu. Jak widać, prawidłowa ścieżka
spadła w przepaść, a obecne krawędzie przewieszone są w powietrzu i tylko
czekać, kiedy i one zsypią się w dół. Idziemy ostrożnym krokiem, ponieważ po
prawej stronie mamy kamienisty i sypki teren, typowy dla moreny bocznej
lodowca. Możemy zsunąć się z wysokości około 15m, a czym dalej, tym wysokość
nieznacznie jest większa. Idąc kolejne 10min dotrzemy do ścieżki szlaku, która
jeszcze nie usypała się w głąb moreny bocznej. Dochodzimy nią do miejsca, gdzie
szlak jest oznaczony numerem 15 w żółtym kole, oraz stoimy u stóp wielkiej
góry, której widoczny pierwszy szczyt został nazwany Aiguile de Combal i ma
wysokość 2839 m n.p.m. My jesteśmy na wysokości 2090 m n.p.m.
Róże alpejskie na początku szlaku
Jeszcze wiele czasu upłynie, zanim dotrzemy do
schroniska, na wysokość ponad 3000 m n.p.m. Wszystkie góry dookoła będą
wyraźnie górowały nad nami. W miejscu, gdzie widzimy żółte kółko z numerem 15
rozpoczynamy łagodne zejście do lodowca Miage. Już odtąd mamy wielkie problemy,
ponieważ ścieżka, która obowiązywała chociażby rok temu jest nieaktualna. Jeśli
przyjechaliśmy na MT. Blanc w czerwcu, to zejdziemy po śniegu, jeśli później,
to będziemy męczyć się z sypkimi kamieniami. Gdzie mamy zejść, wiemy, ponieważ
ogólny przebieg trasy jest widoczny. Mamy zejść pod ukosem do poziomu lodowca,
a raczej kamieni, które przykrywają lodowiec. Na samym początku każdy szuka
jakiejś możliwości zejścia, ponieważ dosłownie wszystko wyjeżdża spod nóg.
Stawiając każdy krok, powodujemy powstawanie małych kamiennych lawin lub po
prostu gradu kamieni, który zwala się do tutejszej surowej doliny. Od wysokich
zboczy gór będziemy szli najpierw w odległości około 15-20m, a czym dalej, tym
odległość będziemy systematycznie zwiększać. Jeśli byłeś kiedyś pod Gerlachem w
drodze na Małą Wysoką od strony Śląskiego Domu, to na pewno widziałeś wielki
piarg o szerokości 100m w drodze na Polski Grzebień. Tutaj będziemy przechodzić
przez podobnie wyglądające pola śnieżne, które skrywają pod sobą podobne
piargi, aż dziewięć razy! Cała trasa niezwykle się dłuży, ponieważ nieznacznie
osiągamy wysokość, ścieżka dalej nie jest dobrze widoczna wśród kamieni, a
przed nami widać wielką przestrzeń do przebycia. O ile pod koniec czerwca
znajdziemy jeszcze wiele pól śnieżnych, gdzie widać ślady, to w lipcu i
sierpniu jest znacznie gorzej, bo po zejściu do poziomu lodowca od razu
wędrujemy po sypkich, bez żadnego ładu i składu, luźnych kamieniach. Wszystkie
są ruchome i trzeba wytężać uwagę, żeby każdy krok był stabilny. Na domiar
złego, dochodzą jeszcze „kamieniożerne” szczeliny lodowcowe, gdzie co chwilę
słychać, jak zsypują się do nich samoistnie kamienie. Zawsze starajmy się
trzymać dolnej krawędzi każdego śnieżnego płatu, skrywającego wielki piarg pod
swoją powierzchnią. Teren jest wtedy w miarę równy i łatwiej o znalezienie
dobrej drogi. Nie ma tu jednoznacznej ścieżki.
Jeśli wybierzemy prawidłową drogę, to powinniśmy wyjść ścieżką na skarpę z drogowskazem. Widać z niej Lac de Combal - mokradła za schroniskiem Combal. PS. Od razu widać lichą jakość tych trzech zdjęć. Pamiętajcie - zdjęcia z telefonu nigdy nie wyjdą dobrze, gdy fotografujemy rozległe przestrzenie. Więcej o fotografii w górach możecie przeczytać w moim poradniku o technikach fotografii górskiej i o doborze odpowiedniego sprzętu.
Lac de Combal
Wędrówka przez lodowiec Miage
Wędrówkę przez lodowiec ułatwią nam żółte punkty na skałach
Trzymamy się kierunku na lewo od środka lodowca (na
środku jest dużo dziur i szczelin oraz nieregularnych usypisk kamieni). Idziemy
wzdłuż lodowca, aż do jego samego końca. Powinniśmy męczyć się w takim terenie
nawet do trzech godzin. Wędrówka jest fatalna, jeśli słońce wytopiło śnieg. Na
pewno wydłużymy sobie czas przejścia. Dwa dni w lecie znaczą bardzo wiele,
ponieważ podczas naszej drogi przecięliśmy 23 szczeliny na lodowcu, a za dwa
dni, kiedy wracaliśmy, było już ich 47! To tylko te, które przekraczaliśmy, a
ile nowych powstało po drodze, to lepiej nie wiedzieć… Niektóre z nich są
bardzo głębokie, choć tego nie zobaczymy. Dla przykładu, na skraju płatu
śnieżnego zrzuciłem wielki kamień, który musiałem podnieść obiema rękami.
Spuściłem go do szczeliny. Zaskoczyłem się tym, że swobodnie spadał aż przez 4
sekundy i dopiero było słychać, jak odbija się od lodowych ścian, spadając
jeszcze niżej. Stosując znane wzory z fizyki na spadek swobodny i ruch
jednostajnie przyspieszony, dowiadujemy się, że ten kamień przez 4 sekundy
przeleciał swobodnie 78 metrów, po czym odbijał się od ścian lodowca! Co to
oznacza? Że pod usypiskiem kamieni, które widzimy, jako stertę kamorów i gazów
znajdują się dziesiątki metrów grubego, zbitego lodu. Gruba warstwa kamieni
stała się dla niego ochroną, ponieważ pozwala utrzymywać stałą temperaturę.
Jedynie w miejscach pęknięć i szczelin lodowiec topnieje znacznie szybciej. Dodatkowo
lodowiec jest w ciągłym ruchu, więc jego pękanie następuje naturalnie. Jak
widać, nawet widoczne szczeliny mogą być niebezpieczne. Kiedy ominiemy pierwszy
płat śniegu, ścieżka będzie stopniowo odbiegać od krawędzi gór po lewej
stronie. Przed nami będzie widać wiele okrągłych, kamiennych wzniesień,
pomiędzy którymi musimy szukać trasy przejścia wśród kamieni. Trudno
podpowiedzieć konkretną drogę, ponieważ na lodowcu wszystko jest żywe i zmienia
się z każdym rokiem. Po prostu szukamy w miarę płaskiego terenu. Od drugiego
płatu śnieżnego jesteśmy oddaleni o jakieś 5 metrów i ciągle pod ukosem
odbiegamy od linii podnóża wysokich gór. Tutaj idziemy w większym nachyleniu
terenu, szukając odpowiedniej trasy przejścia w kamiennym terenie.
Płat śnieżny po lewej stronie lodowca - licząc je, możemy określić swoje położenie i określić, ile jeszcze zostało nam drogi przez lodowiec. Musimy przejść 9 płatów, żeby znaleźć się w kotlince kończącej lodowiec Miage
Pomiędzy trzecim, a szóstym płatem śnieżnym
znajdziemy największy pas szczelin lodowcowych. Są wszędzie. Na wiele z nich
będziemy patrzeć z boku, a z powodu kilku innych będziemy szukać dobrej drogi
okrężnej. Szczeliny są na szczęście widoczne, ale też widać ile kamieni
„zjadają” choćby tylko podczas naszego przejścia. Zsypują się samoistnie do ich
otchłani, a my słyszymy kolejne dźwięki spadających kamieni. Przejście wzdłuż
szóstego i siódmego płatu śnieżnego daje nam piękny widok na lodowiec Glacier
du Mont Blanc. Jest poprzecinany szczelinami tak mocno, że praktycznie składa
się on z wielkich, brudnych seraków. Lodowiec widzimy po prawej stronie. Po
jego lewej stronie płyną szerokim strumieniem wody, tworzące wodospad. Mieliśmy
dużo szczęścia, ponieważ po jego prawej stronie widzieliśmy, jak wypływają wody
uwięzione pod lodowcem. W jednej chwili oderwał się fragment lodowca, spadł z
wielkim hukiem do poziomu moreny bocznej lodowca Miage, po czym przez 10 sekund
obficie spływały wody dość wielkim wodospadem. Po tym czasie wszystko ucichło.
Jedynie w tle słyszeliśmy kolejne kamienie spadające z różnych części gór. Przy
ósmym płacie śnieżnym nie polecam robić przerw. Podejście jest bardziej strome,
ale po lewej stronie czyha na nas pewne niebezpieczeństwo. Wystarczy spojrzeć
na uszczeliniony lodowiec po naszej lewej i na to, co znajduje się kilometr
ponad nami. Lodowiec Petit du Mont Blanc spływający ze stoków Aiguile de Tre la
Tete 3930 m n.p.m. częściowo zwalił się z hukiem do naszego poziomu. Teraz
widzimy u góry potężną, ukośną krawędź lodowca grubą na kilkadziesiąt metrów.
Nigdy nie wiadomo, kiedy spadnie do poziomu lodowca Miage, po którym właśnie idziemy.
Upadek tak wielkich mas lodu z kilometra wysokości, obijających się o spadziste
ściany skalne góry spowodowałyby śmiertelny grad nie do uniknięcia. Ogromne
masy rzecz jasna nie spadają codziennie, ani co miesiąc, ale warto mieć na
uwadze istniejące niebezpieczeństwo.
Widoki w okolicach piątego płatu śnieżnego
Przechodząc szerokim pasem spływającego lodowca
pod możliwym ostrzałem, widzimy jak bardzo jest on uszczeliniony w pobliżu
nas. Odtąd śniegu jest coraz więcej i widzimy koniec lodowca Miage. Jest to
dość rozległa, śnieżna kotlina otoczona górami o wysokości większej niż 3000 m
n.p.m. Nie dochodzimy do samego końca, ponieważ nie ma takiej potrzeby. Trasa
na Mt. Blanc, a raczej do schroniska Gonella, do którego idziemy, będzie
zakręcać przez kotlinę w stronę prawej grani. Ścieżka w śniegu jest bardzo
dobrze widoczna. W kotlinie poczujemy większy chłód od śniegu pomimo upalnego
dnia. Warto przysiąść na płaskim, wielkim głazie, zanim rozpoczniemy wędrówkę i
wspinaczkę granią. Zjedzmy dobrze, żeby mieć dużo sił, ponieważ wędrówka przez
kamienisty lodowiec była uciążliwa, a teraz czeka nas typowo siłowe podejście,
które może trwać od dwóch do trzech godzin. Będą duże różnice wysokości i
ciężki plecak do wniesienia. Wielki głaz znajduje się na wysokości 2580 m
n.p.m. i sąsiaduje z inną, o nieregularnych kształtach skałą. Dalej będziemy
musieli przejść przez rząd szczelin, skacząc ponad nimi. Celowo nie podaję ile
ich jest, ponieważ 30 czerwca były tylko dwie wąskie, a 2 lipca były już dwie
szerokie i trzy wąskie. Liczby szczelin nie da się oszacować, ponieważ w ciągu
dwóch dni wiele się zmienia w tym terenie. Trzeba się trzymać zasady: jeśli
pewnie da się przeskoczyć szczelinę – róbmy to, a jeśli jest szeroka i nie
wiesz, czy dasz radę przeskoczyć na drugi brzeg, lepiej wydłuż swoją trasę i
obejdź ją równolegle aż do jej końca. Podczas naszej wędrówki zdarzyły się
nawet dwie szczeliny prostopadle ułożone względem siebie. Podeszliśmy na skraj
skrzyżowania i przeskoczyliśmy na drugi brzeg. Podejście z kotliny do poziomu
grani odbywa się stromym, śnieżnym zboczem. Kończy je wejście na skały. I tutaj
znowu podam przykład szybko zachodzących zmian: 30 czerwca wystarczyło iść,
podczas, gdy 2 lipca pomiędzy granią a śniegiem utworzyła się wielka wyrwa z
mostem śnieżnym, który zdążył się zapaść. Musieliśmy zeskoczyć z grani nad
powstałą dziurą i wskoczyć na śnieg. Jak widać cała trasa na tym odcinku jest
żywa i zmienia się z dnia na dzień.
Spływający lodowiec du Mont Blanc widoczny z szóstego płatu śnieżnego
Uszczeliniony lodowiec du Mont Blanc
Szczeliny na lodowcu Miage
Widok na kotlinę na końcu lodowca Miage
Ostatni płaski głaz, gdzie można usiąść i coś zjeść przed wejściem w strefę stromych grani
2. DROGA GRANIĄ DO SCHRONISKA GONELLA
Będąc na pierwszym fragmencie grani, możemy
podziwiać rozległy lodowiec Miage oraz otaczające nas wysokie góry. Najlepiej
stąd widać potężną ścianę lodową, która może oderwać się na wysokości ósmego
płatu śnieżnego. Na początku idziemy przez około 2min wydeptaną ścieżką w
sypkiej grani. Dalej trasę przecina szeroki pas śniegu, który jest stromo
pochylony w kierunku lodowca. Dodatkowo przecina go ostra grań poniżej. Musimy
uważać, żeby się nie pośliznąć, bo ratunku raczej nie będzie. Z drugiej strony
ślady są twardo wydeptane i wielokrotnie umocnione przez kolejnych śmiałków
chcących wejść na Mont Blanc, dlatego nie ma co dramatyzować. Przejście pasem
śnieżnym jest szybkie i bezproblemowe. Warto się skupić i stawiać kroki w
wydeptanych miejscach. Kolejną chwilę będziemy iść wydeptaną ścieżką w sypkiej
grani. Trudności nie ma żadnych, a zielona trawa i kwiaty będą aż dziwnie
wyglądać po trzech godzinach wędrówki przez kamienisty lodowiec i późniejsze
śniegi. Za chwilę przechodzimy drugi pas śnieżny, który przecina pozioma
ścieżka wzdłuż. Za kilkadziesiąt metrów ponownie wchodzimy na sypką ścieżkę,
gdzie rozpoczniemy strome podejście, prowadzące w podobnym stylu do samego
schroniska. Szlak poprowadzony granią i przez dwa pasy śniegu tworzy idealną
linię prostą pochyloną do góry. Dalej będziemy mieli coś w stylu Orlej Perci z
ubezpieczeniami. Co prawda nie tak dobrymi, jak w Polsce, ale jednak są. Na
całej długości szlaku rozglądajmy się za wielkimi, żółtymi punktami
namalowanymi na skałach. Będziemy mieli pewność, że idziemy dobrą trasą. Początkowo,
ścieżka zakręca nieco w lewo, otaczając skalistą grań. Będziemy okrążać ją w
miarę zdobywanej wysokości, aż do momentu, kiedy znajdziemy się po jej
przeciwnej stronie i będziemy patrzeć na bardzo uszczeliniony lodowiec Glacier
du Dome.
Drugi pas śniegu tuż po zejściu z lodowca Miage na grań. Za drugim pasem śniegu widoczne łańcuchy.
Początkowo, przez kilka minut pójdziemy wydeptaną,
sypką ścieżką z licznymi trawersami do góry. W drodze przetniemy kilkumetrowej
szerokości pas śnieżny z wybijającą z ziemi wodą. Jeśli brakuje ci wody,
nabierz jej do pełna, ponieważ jest to ostatnie łatwe miejsce, gdzie można
szybko nabrać wody do butelki lub menażki. Za pasem śnieżnym dochodzimy do
pierwszych łańcuchów, gdzie będziemy wspinać się po wystających, dość sypkich
skałach. Jest dużo chwytów, ale trzeba uważać, żeby któryś kamień nie został
nam w ręce. Sprawdzaj za każdym razem każdy chwyt. Podejście przypomina kominki
w drodze na Zawrat. Zakończeniem tej trasy jest trzymetrowy, ukośny kominek z
drabiną wmontowaną pomiędzy skały. Przejście jest na tyle wąskie, że jeśli masz
plecak większy niż 80l, to będziesz miał duże problemy żeby się zmieścić w
kominku. Jego główną trudnością jest ukośne położenie. Wzdłuż drabinki
poprowadzono łańcuch, ponieważ ponad drabinką czeka nas jeszcze krótki, gładki odcinek.
Za drabinką wychodzimy na niewielką płytę skalną i sypką ścieżkę z ukośnie
wystającymi kamieniami z ziemi. Dalej prowadzi nas kręta i stroma ścieżka,
która okrąża grań. Wędrujemy dość długo sypkim, krętym i stromym szlakiem,
dzięki któremu szybko zyskujemy wysokość. Jedynie pod sam koniec tego długiego
i żmudnego podejścia będziemy musieli pokonać niewielki odcinek z łańcuchami,
który pozwoli nam przejść w bardzo sypkim terenie z ukośnie wystającymi skałami
z ziemi. W miarę osiągania wysokości nasza ścieżka staje się coraz bardziej
łagodna i widzimy, jak okrążamy grań. Lodowiec Miage pozostał za naszymi
plecami, a Glacier du Dome widnieje przed nami. Doszliśmy do lokalnego
wzniesienia, gdzie teraz będziemy musieli zejść kilka metrów wyraźną i
wydeptaną ścieżką. Naszą trasę przecina szeroki pas śniegu długi na ponad 150m.
Podchodzimy nim do góry widocznymi śladami. Po drugiej stronie znajduje się
kolejna grań, ale ta będzie znacznie bardziej wymagająca.
W trakcie podchodzenia krętą ścieżką, wyszukujmy żółtych znaków
Widok z sypkiej ścieżki
Kolejne etapy sypkiej i krętej ścieżki
Ukośny kominek z drabinką
Początkowe etapy grani z krętą i sypką ścieżką
Schronisko Gonella 3071 m n.p.m. widzimy bardzo
wysoko ponad naszymi głowami, a jednocześnie wydaje się, że jest blisko. To
znaczy, że czeka nas bardzo stroma wspinaczka. Teraz już wiesz, dlaczego
zatrzymywaliśmy się na płaskiej skale w śnieżnej kotlince – ponieważ teraz, po
przebyciu niewygodnej trasy będziemy mieli siłowe podchodzenie do góry. W wielu
miejscach będziemy podciągać się rękoma, żeby móc postawić wyżej krok. Zejście
ze stromo prowadzącego do góry płatu śnieżnego wprowadza nas na przepaścistą
grań. Po prawej, widzimy wielką przepaść, a przed nami dość grube liny, które
są przymocowane w kilku miejscach do skał. Niektóre repy mocujące linę
przetarły się, albo są w trakcie przecierania, dlatego umocowano je drugimi
repami na wypadek, gdyby tamte się przetarły. Cały czas trzymamy się lin i
stawiamy kroki coraz wyżej na ścieżce, która prowadzi obrzeżem grani. Za nami
ciągle widnieje przepaść aż do samego lodowca Glacier du Dome. Widać ogromną
przestrzeń i nic poza tym. Przy pomocy kilku lin otaczamy pierwszy fragment
grani pozwalający zdobywać coraz większą wysokość. Liny kończą się sypką i
stromą ścieżką z żółtymi kółkami. Szukamy kolejnych punktów ponad nami.
Chwilowa wędrówka ścieżką doprowadza nas do bardzo gęsto wystających strzeliście
skałek z ziemi. Wiele z nich może zostać nam w ręku, dlatego i ten odcinek
ubezpieczono grubą liną, która ma ułatwić podejście. Jest bardzo stromo, co
sprawia wrażenie, jak gdybyśmy podchodzili pionowo do góry. Lina doprowadza do
krótkiej, metalowej drabiny, która pozwala wejść na duży gładki głaz. Później
mamy klamrę i łańcuchy pozwalające podchodzić coraz wyżej. Trudności nie
przekraczają tych tatrzańskich, tyle, że idziemy cały czas stromo do góry.
Odtąd rozpoczyna się kolejna seria stromizn, gdzie będziemy używać grubych lin.
Za nami widnieje pionowa przepaść, a przed nami wysokie skały. Często pomiędzy
nimi będziemy podchodzić długo do góry wykorzystując długie ciągi lin
przymocowanych do skał. Bez nich też da się dojść, ale znacznie ułatwiają podejście.
Dzięki tutejszym podejściom szybko zyskujemy na wysokości. Zwieńczeniem dość
długiego podejścia z linami są trzy klamry, krótka drabinka, przejście na
osobną skałę i długa drabina złożona z dwóch członów. Dzięki niej możemy
pokonać wysoki, prawie pionowy głaz, gdzie nie ma dobrych chwytów.
Schronisko Gonella jest gdzieś tam wysoko...
Wyszliśmy na malutkie wypłaszczenie terenu, gdzie
kwitną fioletowe skalniaki. Schronisko wydaje się ciągle daleko położone i
czujemy duże zmęczenie od ciągłego, siłowego podchodzenia z za ciężkim
plecakiem. Są tacy, co przecinali drogę stromymi śniegami do góry, ale
zdecydowanie nie polecam tej trasy. Lepiej wykorzystać oficjalne podejście,
które prowadzi przez wysokie skały przy pomocy kilku ciągów grubych lin. Tutaj
szybciej poruszamy się w pionie niż w poziomie, dzięki czemu zbliżamy się do
schroniska w dobrym tempie. Jeśli ktoś jest niższego wzrostu, to w kilku
miejscach może mieć większy problem, żeby postawić odpowiedni krok do góry.
Warto podciągać się linami, żeby odciążyć nieco nogi i ułatwić sobie wejście.
Od momentu wejścia na malutkie wypłaszczenie znacznie trudniej będzie minąć się
ze schodzącymi ekipami. Lepiej więc wypatrywać innych osób i zatrzymywać się
tam, gdzie to tylko możliwe, żeby nie tworzyć zatorów. Za pierwszym podejściem,
liczącym siedem grubych lin, idziemy fragmentem ścieżki do kolejnego podejścia
liczącego osiem odcinków z linami. Dzięki nim podchodzimy stromymi skałami do
dachu utworzonego z paneli słonecznych. Ścieżka jest bardzo wąziutka i
spadzista w obie strony. Teraz czeka nas ostatnie podejście przez skały, gdzie
mamy cienkie liny prowadzące aż do samego daszku. Tuż przed nim, idziemy przez
deski rzucone na skały przed schodami prowadzącymi do schroniska. Ostatnia lina
wprowadza nas na teren schroniska. Obiekt jest wybudowany na skraju strzelistej
grani i nic dookoła więcej się nie zmieściło. Nie dziwię się, dlaczego tę trasę
wybiera tylko kilkanaście, góra 30 osób dziennie z całej Europy. Jest po prostu
bardziej wymagająca niż strona francuska. Zaletą włoskiego przejścia jest fakt,
że nie ma tłumów, ani „byle jakich” ludzi (to znaczy nieprzygotowanych turystów
z wielkimi ambicjami), którzy często trafiają się po stronie francuskiej. Tutaj
mamy kameralne towarzystwo i panuje spokój.
Początkowe podejście oraz siłowe (bardzo strome) podejście w dalszej części
Wspinaczka, przy użyciu grubych lin
Klamry i drabiny są tu wszechobecne
3. SCHRONISKO GONELLA 3071 m n.p.m.
Schronisko Gonella jest ciekawie położone,
ponieważ wybudowano je na wąskiej, strzelistej grani. Miejsca na grani wystarczyło
tylko na sam budynek, a w wielu miejscach stoi on na stalowej konstrukcji
przytwierdzonej do skał. Schronisko nie jest widoczne podczas wędrówki lodowcem
Miage, stąd nie mamy pojęcia, gdzie ono się znajduje. Trzeba dojść do jego
grani, żeby móc je zobaczyć. Budynek w całości jest wykonany z drewna, co jest
mocno praktykowane w Alpach. Drewniane obiekty są odporne na bardzo silne
wiatry, ponieważ pracują w trakcie wichur, tłumiąc wytwarzane obciążenie.
Schronisko obito dookoła blachą, co ma zapewnić wodoszczelność. Jedyną wadą obiektu
jest fakt, że z dowolnego miejsca w środku budynku nie zadzwonimy! Trzeba wyjść
na balkon z poziomu jadalni lub wyjść ze schroniska, żeby złapać średniej
jakości zasięg. Wystarcza na połączenie lub sprawdzenie pogody w Internecie. W
schronisku pracują mili Włosi i szkoda, że takich nie ma więcej. Czterech ludzi
obsługuje wszystkich gości. Zazwyczaj jeden facet i trzy kobiety. Kobiety
głównie zajmują się przygotowaniem łóżek oraz śniadań i obiadów. Facet głównie
zajmuje się obsługą alpinistów oraz… kuchnią. Podobnie, jak kobiety, staje przy
garach i szykuje obiady. Za nocleg płacimy 70 EUR, a jeśli mamy kartę
Alpenverein, to zapłacimy 58 EUR. My powiedzieliśmy prawdę: dwie osoby miały tę
kartę, a dwie osoby nie. Pomimo tego gospodarz wszystkim dał zniżkę i osoby bez
kart zapłaciły 60 EUR. To miłe z jego strony. Schronisko od strony wewnętrznej
bardzo mi się podobało, bo jest w całości z drewna i czuć w nim górski klimat. Nic
nie jest popisane w środku. Z poziomu jadalni mamy wspaniały widok na wysokie
granie i lodowiec Miage. Czujemy ogrom przestrzeni.
Bardzo fajne jest to, że przypadkowi ludzie chcą z
tobą rozmawiać i wymieniamy się swoimi doświadczeniami. Każdy ma ten sam cel i spotykamy
prawdziwych pasjonatów gór. Podobnego klimatu można tylko pozazdrościć Włochom.
W schronisku nie ma pryszniców, co jest zrozumiałe z racji wysokości i słabej
dostępności wody (jest pozyskiwana z lodowca). Możemy tu tylko umyć ręce po
toalecie oraz zęby. Toalety są czyste i nowoczesne. W ubikacji znajdziemy nawet
kryształy górskie i kwarce przyniesione z lodowca. Papier również jest na
miejscu. Schronisko dysponuje 60-cioma miejscami, ale w tygodniu zazwyczaj
obciążenie wynosi 20-30 osób. W słoneczny weekend możemy liczyć na pełną obsadę.
Głównie przybywają Włosi i to oni zasilają szeregi weekendowych gości. Mają szybki
dostęp do Mont Blanc, a nie tak, jak my – musimy jechać 1500-1800km w
zależności od miejsca zamieszkania. W tygodniu zazwyczaj mamy mieszankę
międzynarodową, co powoduje, że klimat jest jeszcze lepszy. Każdy wymienia
doświadczenia i zbiera informacje na temat trasy. W naszym przypadku byli
Niemcy, Koreańczycy, Polacy, Włosi, Francuzi i Belgowie. W schronisku
stacjonowało dwóch przewodników włoskich, którzy zabierali komercyjne wyprawy
na szczyt. Z pewnością zostali na dłużej, bo schronisko jest otwarte przez dwa
miesiące. W każdym roku są inne terminy otwarcia (zależne od panujących
warunków), dlatego warto zadzwonić do Davida lub Mauro i zarezerwować nocleg.
Można też napisać maila. David codziennie odpalał laptopa na jadalni i
załatwiał służbowe sprawy. Na stronach z górskimi noclegami można znaleźć
informację, że schronisko jest otwarte 7 czerwca do 16 sierpnia, ale to są
stare dane, bo nawet zdjęcie obiektu pochodzi sprzed jego przebudowy. Warto
napisać więc maila. Najbardziej w obiekcie podoba mi się drewniana jadalnia.
Każdy gość dostaje w cenie obiad oraz śniadanie. To nie hotel all inclusive,
więc zjemy to, co nam podadzą. Obiad składa się dwóch części: najpierw jemy
risotto, a później ziemniaki z wołowiną w ciemnym sosie. Ryż nie musi wszystkim
smakować, ale ja zawsze dojadałem go po innych, a miłe panie nawet chodziły i
dawały dokładki. Po drugim daniu dostajemy ciekawy deser. Nie wiadomo, czy to
jest ciasto, czy coś podobnego, ale smakuje jak słodkie jajko w słodkim
syropie, a wygląda jak ser szwajcarski, tyle, że jest białe. Po takim zestawie
jesteśmy najedzeni do syta.
Już samo przebywanie na jadalni jest bardzo
przyjemne, ponieważ wszędzie mamy oszklone powierzchnie z widokiem na wysokie
góry i lodowce. Najczęściej wszyscy, którzy spędzają noc w schronisku w wolnym
czasie zasiadają w jadalni. Nie ma lepszego miejsca na odpoczynek i rozmowy o
podejściu na Mt. Blanc. Z jadalni mamy wyjście na balkon ze stalowych krat,
skąd możemy bezpośrednio popatrzeć na wspaniałe widoki i… zadzwonić lub napisać
SMS’a, bo tylko tu jest w miarę dobry zasięg. Spanie w schronisku też jest
ciekawe. Jak można się spodziewać, nie liczmy na osobne pokoje z dużym
metrażem. Raczej znajdziemy tam jedną, wielką salę z łóżkami piętrowymi.
Niektóre łóżka są szerokie na sześć materacy na dole i sześć materacy u góry. Nasze
miały po dwa materace szerokości na piętro. Pomimo, że na sali śpi dużo osób,
to nie ma hałasu, ponieważ wszyscy wiedzą z czym wiąże się wyprawa i atak
szczytowy. Dobry sen jest najważniejszy, dlatego po 20.00 nie zobaczymy
wieczornych i nocnych popijaw ani nie usłyszymy darcia się w niebogłosy. Od
godziny 21.00 panuje cisza nocna, a większość i tak idzie wcześniej spać.
Śniadanie dostajemy o godzinie 00.00 w nocy, ponieważ atak szczytowy
przewidziany jest na godzinę tuż po zjedzeniu śniadania, ponieważ według
oficjalnych danych dojście na szczyt zajmuje aż 8 godzin, a powrót 6 godzin.
Obiad dostajemy o godzinie 18.30. Jeśli jesteśmy przyzwyczajeni do innych pór
śniadaniowych, to tutaj musimy przestawić się na dwunastą w nocy. Jeśli
zostajemy drugi dzień, bo chcemy odpocząć po wejściu na Mt. Blanc tak, jak my,
to śniadanie dostaniemy na godzinę, którą my sami sobie wybierzemy. Obsługa
schroniska jest bardzo otwarta na wszelkie propozycje i czuje się tu prawdziwie
rodzinny klimat. Dlaczego obiad jest tak późno? Dlatego, że wyruszając przed
pierwszą w nocy w góry, wracamy po 15.00-17.00. W schronisku nie czujemy się
gorsi od innych, ale raczej każdy każdego wspiera. Śniadania są lekkie.
Dostajemy dwie kanapki tostowe, dwa drzemy owocowe, masło, kromka świeżego
chleba i słodkie ciasto z marmoladą. Jak na śniadanie przed atakiem szczytowym,
warto byłoby je poprawić czymś bardziej kalorycznym, a może i ciepłym. Samym
śniadaniem dostarczamy niewiele energii, stąd pierwszy głód poczujemy już na końcówce
lodowca. Jeśli nie zjemy dobrze, to szybko opadniemy z sił. Obiady, dla
odmiany, są bardzo obfite i idealnie nadawałyby się na atak szczytowy. Z
drugiej strony z pełnym brzuchem podejście nie byłoby zbyt łatwe…
Zobaczyć napis "śniadanie o dwunastej w nocy" - bezcenne
W schronisku najwięcej czasu spędzałem na jadalni,
lub na zewnątrz obiektu. Z obu miejsc mamy piękne widoki na góry i lodowce, a w
słoneczny dzień jest bardzo ciepło. W sali z łóżkami są dostępne dwa gniazdka,
gdzie możemy naładować telefon. Jednak, kiedy pomyślimy o dwudziestu kilku
osobach chętnych do naładowania telefonu, to raczej trudno będzie się nam
dostać do zasilania. Ja zabrałem ze sobą panel słoneczny o mocy 24W. Na
balkonie ładowałem telefony z prędkością, jak w domu. Panel jest bardzo wydajny
i umożliwia ładowanie z pełną mocą dwóch smartfonów naraz. Jeśli wyjdziemy na
zewnątrz schroniska, zobaczymy bardzo ciekawy przebieg szlaku prowadzącego na
Mont Blanc. Ze schroniska od razu zaczyna się wydeptana ścieżka w stromo
opadających śniegach. Z poziomu wejścia do obiektu widzimy aż trzy takie pasy
śnieżne opadające w głąb lodowca. Każdy z nich jest przecięty wąską, skalistą i
sypką granią. Widok jest niesamowity. Widzimy zaledwie kilkadziesiąt pierwszych
metrów trasy. Reszta jest ukryta za granią. Dopóki nie wyruszymy na trasę, nie
będziemy wiedzieli co czeka na nas dalej. Ze schroniska widzimy drogę odległą o
1h 30min wędrówki stąd. To co powinno być wcześniej, zasłania grań. Obiekt
posiada również pomieszczenie na zimę, gdzie poza sezonem mogą schronić się
osoby próbujące wejścia na Mt. Blanc. Znajdziemy tam tylko dwa piętrowe łóżka. W
zupełności wystarczają, bo trzeba pamiętać, że w promieniu dwóch godzin
wędrówki nie znajdziemy ani kawałka płaskiego terenu, żeby rozbić namiot. No
chyba, że poza sezonem zdecydujemy się to zrobić na platformie do lądowania
helikopterów… Jednak nie polecam takiego rozwiązania, ponieważ nigdy nie
wiadomo, kiedy przyleci jakiś śmigłowiec. Przy wejściu głównym, mamy zewnętrzną
toaletę i umywalkę, dzięki czemu możemy nabierać wody do gotowania ciepłych
posiłków. Często uzupełnialiśmy tam nasze kalorie po przejściu danej trasy. Cały
obiekt każdemu się bardzo podobał, bo można było przygotować się do wyprawy
tak, jak należy, bardzo dobrze zjeść i wyspać się. Jeśli myślisz, że 60, czy 70
EUR za nocleg to drogo, pomyśl, że budynek wybudowano za grube setki tysięcy
EUR, ponieważ do przywozu materiałów wykorzystywano śmigłowce, ekipa
budowlańców musiała być dobrze opłacona, teraz masz komfortowe warunki w
niedostępnym dla większości ludzi miejscu, oraz masz bardzo dobre obiady i spanie.
Według mnie każda noc jest warta tej ceny. Na pewno będziesz miał dobre
wspomnienia z tego miejsca.
Wejście do schroniska i ścieżka prowadząca w stronę Mt. Blanc
Początkowe trzy pasy śniegów i grani prowadzące ze schroniska
4. ATAK SZCZYTOWY
Droga na Mt. Blanc nie jest łatwa pod względem
kondycyjnym. Od samego schroniska czeka nas ostra wyrypa i ani na chwilę nie odpoczniemy
od stromych podejść. Musimy się nastawić, że przez najbliższe 15min będziemy
wędrować w miarę płaskim terenie, a przez kolejne 7h 45min lub więcej, będziemy
szli bez przerwy stromo do góry. Warto więc zjeść dobre śniadanie i wyruszyć po
północy w góry. Czego nie polecam robić? Wyruszać tak, jak niektóre ekipy przed
północą lub bezpośrednio o północy. Najlepiej jest zjeść śniadanie i wyruszyć
około godziny 00.40. Dlaczego? Ekipy, które wyruszają zbyt wcześnie, zazwyczaj
tracą piękne widoki. W lecie wschód słońca jest po 5.30. W rejonie szczytu
lubią gromadzić się wysokie chmury stratocumulus stratiformis, które w ciągu
dwóch lub trzech godzin zamienią się w stratocumulus stratiformis perlucidus i w
końcu znikną. Dla niewtajemniczonych, są to szare, cienkie, płaskie chmury,
tworzące się zazwyczaj przed wschodem lub przed zachodem słońca. Ciepło ze
słońca powoduje, że stopniowo zanikają i pozostaje czyste niebo. Zazwyczaj
niebo wolne jest od tego typu chmur po godzinie 8.30 lub 9.00. Warto więc ustawić
czas rozpoczęcia ataku szczytowego tak, żeby na szczycie być po godzinie 9.00.
Są ekipy które szybko „wyprują”, tak, że już ich nic nie dogoni i są ekipy z
przewodnikami, które utrzymują dobre tempo. Niestety na szczycie mają okropne,
siwe chmury, których po prostu nie akceptuję. Niebo musi być niebieskie, a
chmury fajnie jak są o wiele niżej niż ja. Wtedy widoki są najpiękniejsze oraz
mamy najlepsze warunki do fotografowania. Widząc ekipy startujące o 23.45 lub o
północy, wiedziałem, że wejdą na szczyt, ale raczej zaliczą szczyt, niż będą
cieszyć się pięknymi widokami. Wyjście w okolicach godziny 00.40 miało nam
zapewnić wejście z pięknymi widokami.
Po zjedzeniu śniadania nikt w schronisku nie czeka
z wyruszeniem na trasę. Wszyscy zakładają raki, uprzęże i zaczynają atak
szczytowy. Jako, że przejście jest wąskie na jedną osobę już od samego
schroniska, ekipy zaczynają iść gęsiego w odstępach. Warto tych spieszących się
przepuścić i po prostu robić swoje. Za kilkadziesiąt minut zobaczysz niezwykły
widok. Najpierw jednak w ciemnościach rozświetlanych czołówką przecinamy trzy
pasy stromo opadającego śniegu ku lodowcowi, które są przerwane wąskimi pasami
skalistej i sypkiej grani. Po kilkunastu metrach, idąc łukiem po śniegu
przechodzimy pierwszą grań. Jest tam wydeptana sypka ścieżka. Podchodzimy około
jeden metr do góry i za chwilę na dół, po czym wchodzimy na drugi pas śniegu.
Przecinamy go szybko i bez problemów. Za kilkanaście metrów mamy kolejną grań,
gdzie wystarczy przejść po kilkumetrowej ścieżce, po czym ponownie wchodzimy na
trzeci pas śniegu, który nie sprawia żadnych problemów. Jeśli widoczna
stromizna powoduje u ciebie lęk wysokości, który jest potęgowany przez
ciemności, asekuruj się czekanem, wbijając go do śniegu po lewej stronie. Trzeci
pas kończy się skalistą granią, gdzie początkowo musimy wejść dwa, trzy metry
do góry sypką ścieżką, a później zejść siedem, osiem metrów do poziomu kolejnej
ścieżki poprowadzonej poziomo przez stromo opadające śniegi. Za dwie minuty
docieramy do ostatniej grani na tym odcinku. Według mnie jest najbardziej
nieprzyjemna. Najpierw wchodzimy na całkowicie sypki teren, gdzie nie ma
chwytów. Warto pochylić się do skał, wbijać mocno raki i upewnić się, że mamy
stabilny krok. Dodatkowo warto przed tym przejściem schować wszystkie rzeczy do
plecaka – nawet czekan. Utrudni on znacznie przejście odcinka około trzech
metrów w poziomie, gdzie nie znajdziemy żadnego dobrego chwytu. Za chwilę
przechodzimy na drugą stronę grani sypką ścieżką, gdzie wejdziemy w strefę
lodowca. Za granią warto zatrzymać się na płaskim terenie i uwiązać się liną.
Nie warto tego robić od schroniska, ponieważ upadek jednej osoby na stromych
stokach śnieżnych lub na sypkiej grani, gdzie nie ma dobrych chwytów na pewno
spowoduje pociągnięcie wszystkich osób w przepaść. Asekurację z liną raczej
zastosujemy w terenie lodowcowym ze szczelinami, czyli tuż po przejściu
ostatniej grani z bardzo słabymi chwytami.
Trzy, naprzemienne pasy śniegu i grani rozpoczynające się od schroniska. Początkowa trasa podczas ataku szczytowego
Widoczny przebieg drogi ze schroniska Gonella
Od grani idziemy jakieś dwie minuty w nieznacznie
przebiegającym terenie do góry. Jak szybko zmieniają się tu warunki wystarczy
drobny fakt, że w nocy z 30. czerwca/1. lipca przechodziliśmy przez jedną
szczelinę, a po południu 1. lipca w tym samym miejscu krzyżowało się aż siedem
szczelin! Droga którą wydeptaliśmy w nocy była już nieaktualna po południu!
Musieliśmy więc wytyczyć okrężną ścieżkę tak, żeby za każdym razem przeskakiwać
prostopadle każdą ze szczelin. Jedna z nich była za szeroka, więc szukałem
obejścia równolegle do jej przebiegu. W nocy śnieg nie jest zmrożony na tej
wysokości, więc trzeba uważać, żeby nie wdepnąć w niepewny teren. Również na
tym odcinku będziemy przechodzić przez trzy wąskie żleby, gdzie samoistnie
spadają kamienie. W większości przypadków są to małe, pokruszone skałki, ale na
lodowcu widać, że od czasu do czasu wyjeżdżały wielkie głazy, które sunęły
niczym sanki na powierzchni lodu, zostawiając za sobą wytarty ślad. Głazy leżą
na środku lodowca. Takie miejsca polecam przechodzić jak najszybciej, bez
zatrzymywania się. Strona francuska ma swój kuluar Rolling Stones’ów, gdzie
zwalają się duże kamienie, a nasza droga od strony Włoch, ma swoje żleby i
granie, które regularnie będą obrzucać kamieniami. Za rzędem szczelin
rozpoczyna się pierwsze bardzo strome podejście. Lodowiec du Dome ma układ
tarasowy – to znaczy, że wchodzimy na lodowe półki aż siedmiokrotnie, a
pomiędzy nimi będziemy mieli bardzo strome podejścia. Całe przejście od
schroniska aż do głównej grani prowadzącej do Dome du Gouter będzie bardzo
strome i uciążliwe. Podejście na pierwszy taras jest strome i od razu odczujemy
wielki wysiłek, wchodząc na pierwszą półkę.
Wielkie szczeliny są głównie po prawej stronie (w trakcie podchodzenia)
Po prawej stronie ciągnie się rząd rozpadlin,
ponieważ lodowiec pękł na opadającym stoku. W rejonie pierwszej i drugiej półki
znajdziemy najwięcej pęknięć. Najgorszą szczelinę mamy na wysokości drugiej
półki. Tam łączą się prawie równolegle przebiegające dwie, szerokie rozpadliny.
Jedyną szansą na ich przejście jest wczesne wyruszenie i skorzystanie z lichego
mostku śnieżnego. Jeśli jesteśmy od połowy lipca lub w późniejszym terminie, to
przejście znacznie bardziej skomplikuje się. Będzie trzeba wymyślić drogę
okrężną, omijającą obie szczeliny. Były takie ekipy, które pod koniec lipca
dołożyły do swojego czasu podejścia aż dwie dodatkowe godziny, tylko dlatego, że
musiały ominąć obie rozpadliny nie do przeskoczenia. Moim zdaniem najlepiej
wybierać się na Mt. Blanc od strony włoskiej po 15 czerwca do początków lipca –
później jest coraz gorzej, a warunki śniegowe bardzo szybko zamieniają się w
fatalne. Od trzeciej półki stromizny są naprawdę duże. Najlepiej widać to w
nocy, kiedy idą inne ekipy przed nami. Kiedy patrzysz do góry, światła czołówek
wyglądają, jak gwiazdy na niebie. Są bardzo wysoko nad tobą. To pokazuje, jak
wielka jest stromizna do pokonania. Dobrze, że jest noc w trakcie ataku
szczytowego, bo widok takich podejść wykończyłby nas psychicznie. Ciągle, bez
przerwy trzeba iść mocno do góry. W nocy tego nie zobaczymy, ale po prawej
stronie jest aż jedenaście pięter rzędów seraków ustawionych w równoległe
linie. Z tego powodu nie idziemy prawą stroną. Na wysokości trzeciej półki, po
lewej stronie stał ogromny serak, jakby na lodowym pniu. Tylko czekać, kiedy
zwali się z wielkim hukiem na trasę przejściową. Dostępu do niego strzegą
bardzo szerokie rozpadliny. Na wysokości trzeciego i czwartego tarasu możemy
zobaczyć również, jak bardzo rozwarstwił się lodowiec. W ciągu dnia, będziemy
widzieli rzędy szczelin, które gęsto się ciągną i każda z nich jest szeroka.
Bardzo dobrze, że tamtędy nie prowadzi żadna droga. Przejście byłoby bardzo
niebezpieczne. Podchodząc coraz wyżej, wrażenie gwiazd na niebie potęguje się.
Stromizny są bardzo wielkie i coraz dłuższe. Z drugiej strony wysokość osiągamy
bardzo szybko.
Wielkie stromizny i seraki na trasie. Jeden rząd seraków tworzy jeden taras, jedno piętro
Wielkie szczeliny na naszej drodze
Przejście całego lodowca powinno zająć nam około
3 do 3h 30min, a dojście w okolice Dome du Gouter – 4h 30min. Trasa jest
bardzo wymagająca kondycyjnie. Kolejne tarasy lodowca mają coraz mniej
szczelin. Największe rzędy kończą się po piątym piętrze. Później napotykamy wąskie
szczeliny, które nie stanowią żadnego problemu podczas ich przekraczania. Po
pokonaniu siódmego – ostatniego – tarasu trasa zakręca pod kątem 90 stopni w
lewo. Po prawej stronie ścieżki widzimy ciemne kamienie przysypane lekko
śniegiem. Jesteśmy na drodze ostrzału plującej kamieniami grani, dlatego nie
zatrzymujmy się i ten około 7 metrowy odcinek przejdźmy jak najszybciej. Grań
która jest przed nami bardzo często „rzuca” kamieniami. Wkrótce się o tym
przekonamy. Dodatkowo, poza trasą, za naszymi plecami znajduje się wielka
rozpadlina oraz dwa żleby i niezwykle sypka grań. Co chwilę słyszymy, jak grad
kamieni zwala się z góry i wpada do szczeliny. W nocy raczej tego nie
zobaczymy, ale w drodze powrotnej będziemy mieli wiele okazji, by zobaczyć, jak
często grań rozpada się na mniejsze kawałki. Spadające kamienie wywołują
również śnieżne lawiny, które są wąskie i nie docierają do naszej trasy.
Większość śniegu wpada do szczeliny, a jeśli leży więcej kamieni przed jej
otworem, to śnieg wybija się ponad szczelinę i przelatuje na drugą stronę. Siła
takiej lawiny nie jest wielka, ale za dnia zapewnia dobre i ciekawe widowisko.
Droga ostrzału kamieniami. Tak należy ją przejść (stroma grań przysłonięta przez pierwszy rząd skał)
Po przekroczeniu strefy spadających kamieni
ścieżka zakręca w prawo pod kątem 90 stopni i jeszcze przez około dwie minuty
podchodzimy wielką stromizną. Nagle przerywa ją ściana brązowych skał. Od tego
momentu rozpocznie się wspinaczka. Stracimy nieco więcej czasu, ponieważ granią
może iść tylko jedna osoba! Każdy krok powoduje, że uruchamiamy lawinę kamieni
za sobą. Znajdujemy się w strefie ciągłego ostrzału. Każda osoba, która
przejdzie tę grań powinna z góry krzyknąć, że już weszła na jej szczyt. W ten
sposób zapewnimy sobie bezpieczeństwo. Początek jest bardzo nieciekawy,
ponieważ stoi przed nami gładki, około dwumetrowy głaz bez chwytów. Jest tylko
jakieś pęknięcie o zaokrąglonych kształtach, opadające pionowo ku lodowcowi. Powyżej
mamy kilka gładkich skał pochylonych w dół, więc również brakuje dobrych chwytów.
Trzeba mocno naszukać się w zasięgu ręki czegoś, czego można się złapać. Jedyne
co można robić, to próbować zahaczyć się o kilkumilimetrowe wypustki w okrągłym
zagłębieniu i próbować się podciągnąć. Początkowy fragment może przynieść
najwięcej problemów. Po wejściu na ten głaz zawsze powstaje pytanie: „a jak
będziemy tędy schodzić?”. Zejście jest łatwiejsze niż się wydaje, choć też
trzeba się natrudzić i pokombinować. Dalsza wędrówka to około dwudziestometrowe
podejście w mikstowym terenie. Mamy pokruszony, rozmięknięty lód, sypką ziemię
i drobne kamyczki. Każdy krok powoduje, że za nami sypie się grad mniejszych i
większych kamieni. Jeśli nasza grupa składa się z kilku osób lub jeśli na
wejście czeka kilka ekip, to co chwilę słyszymy sunące kamienie po stromej
grani. Na samym końcu podejścia leżał nawet ciekawy płaski głaz, na którym
stało siedem większych kamieni. Wystarczyło dotknąć tego zestawu, a wszystko
wyjechało i zwaliło się aż do lodowca. Tutaj nie ma pewnych chwytów, dlatego
najlepiej wbijać się mocno do rozmiękniętej ziemi rakami i powoli stawiać kroki
do góry. Podejście kończy wejście na skalistą, sypką grań. Stoimy na
spadzistej, po obu stronach grani, gdzie po lewej widzimy pas śniegu ze
spadzistymi zboczami po obu stronach. Jesteśmy na wysokości 4002 m n.p.m. a
punkt nazywa się Piton des Italiens.
Teraz skręcamy w prawo i czeka nas kolejna
wspinaczka sypką granią. W nocy to wszystko wygląda gorzej, ponieważ idziemy
tędy pierwszy raz. Niebo po prawej zaczyna się delikatnie przejaśniać, dając
sygnał, że będzie zaczynał się nowy dzień. Ta myśl z pewnością cieszy. Na grani
nie wiał wiatr i pod względem termicznym czuliśmy komfort. Wystarczyło ciągle
napierać do góry, bo dalej wytchnienia nie znajdziemy. Podejście granią jest
nieco dłuższe i może trwać 20-25min. W nocy nie widać drogi przejścia ani ścieżki.
Warto oświetlać sobie skały, ponieważ pomiędzy nimi powinniśmy widzieć drobne
kamyczki lub ziemię, która wskazuje prawidłową drogę. Jest wąsko, dlatego
większego wyboru nie ma. W niektórych miejscach możemy zejść tylko o jeden metr
w lewo lub w prawo, a w kilku innych, droga jest wąska tylko na dwie stopy. Po
lewej widać bardzo stromo opadające, sypkie zbocze góry, Po około 15min
podchodzenia pomiędzy wystającymi kamieniami, gdzie znajdziemy kilka dobrych
chwytów dotrzemy do miejsca, gdzie ścieżka rozdwaja się i przebiega równolegle
do wystającej grani. Łatwiejsza jest lewa strona, ale na końcu będziemy musieli
wejść na „konia”. Jest to wystająca skała, na którą musimy wejść jak na konia –
okrakiem – i przenieść się na drugą stronę. „Koń” nie jest wysoki, więc nie
powinniśmy mieć z nim problemu. Po przejściu na drugą stronę jeszcze przez
chwilę podchodzimy pomiędzy kamieniami i rozpoczyna się śnieżna, dość wąska
grań. Idziemy wytrwale po wyznaczonych śladach przez inne ekipy. Tutaj nie czuć
niebezpieczeństwa. Po prostu trzeba pokonywać kolejne stromizny. Przejście
śnieżnych grani też wymaga dobrej kondycji, ponieważ przed nami widnieją dwa
bardzo strome podejścia. Dobrze, że tutaj panuje jeszcze półmrok, bo w drodze
powrotnej podejścia wyglądają wykańczająco. Cała stromizna powinna nam zająć
około 15-20min. Dochodzimy w rejon szczytu Dome du Gouter. W okolicach szczytu Dome
du Gouter, na końcu stromizny widać kolejną skalistą grań. Ponownie wchodzimy w
pas sypkich kamieni, ale tutejsze przejście potrwa zaledwie pięć minut,
Trudności nie ma. Teraz skręcamy w prawo. Przed sobą widzimy ogromne śnieżne
granie, ciągnące się bardzo daleko. Z pewnością zobaczysz wysoko wiele świateł czołówek
różnych ekip.
1. Sypka grań od przełęczy. Tutaj każdy kamień zostaje w ręce
2. Przebieg ścieżki jest trudny do określenia - i tak wszystko wyjeżdża spod nóg
Druga część grani, po przejściu śnieżnej grani
Widok po przejściu skalistej grani
Widok na skaliste granie. Na żółto - pierwsza, skalista grań (fragment), na czerwono - druga skalista grań prowadząca do najwyższego punktu w okolicy, na zielono - wąski, łatwy pas ostatniej, skalistej grani; później mamy tylko śniegi i lodowce
Odtąd idziemy tylko śniegami. Droga do podejścia na Dom de Gouter 4304 m n.p.m. (łatwa, tyle, że stroma i wymagająca dobrej kondycji)
Na wysokości Dom de Gouter łączy się trasa
francuska z włoską. To oznacza, że ekipy które są wyżej, nie koniecznie musiały
wystartować z naszego schroniska. O 2.00 w nocy wielu chętnych próbuje
podejścia ze schroniska Refuge du Gouter 3815 m n.p.m. Obecnie stoi tam nowe
schronisko, które wygląda jak trzypiętrowe UFO nad brzegiem przepaści. Głównie
stąd wyruszają wszystkie ekipy z Francji, bo jest znacznie łatwiej. Oni
praktycznie rozpoczynają swój atak szczytowy od lodowców i z dużej wysokości, a
my mamy już za sobą ponad 1000 m przewyższenia, mnóstwo stromizn i przede
wszystkim dużo sypkich kamieni. Jak się okaże w drodze, wyprzedzimy wiele ekip
z Goutera, dla których ich podejście będzie bardzo męczące. Nie każdy potrafi
szybko zaaklimatyzować się, śpiąc na tak dużej wysokości i od razu wyruszyć na
atak szczytowy. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego, gdzie jesteśmy i że
utrzymujemy tempo, jak należy. Za skalistą granią przechodzimy krótką i wąską
granią śnieżną, przechodzimy przez wąski pas skalnej grani bez trudności i
odtąd aż po sam szczyt wędrujemy tylko i wyłącznie stromo pod górę przez
lodowce. Można zatrzymać się w bardziej płaskim terenie na odpoczynek. Będzie
to nawet konieczne, bo nie da się tak ciągle podchodzić przed tyle godzin bez
odpoczynku. Cały czas trzeba napierać do przodu. Nieugięcie. Podchodząc pół
godziny śnieżną granią, docieramy w okolice Dome de Gouter 4304 m n.p.m. Po
lewej stronie widzimy jakby ścięty lodowiec nad skalistą przepaścią. Warstwa
lodu ma grubość kilkudziesięciu metrów. Jest potężna i widać, że kiedyś jęzor
lodowca oderwał się i z hukiem zwalił się w pionową przepaść. Przed nami widać
długie, śnieżne podejście na Dome de Gouter. Na samym końcu mamy bardzo długą
szczelinę ze śnieżnym mostkiem ponad nią. Lodowiec pękł tak, że teren ponad
szczeliną znajduje się wyżej. Musimy więc podciągnąć się przy pomocy czekana na
drugą stronę, a w drodze powrotnej najlepiej wykonać skok nad wąską rozpadliną.
Widoczne seraki pod Dom de Gouter
Nowe schronisko Dom de Gouter po stronie francuskiej - trzypiętrowe UFO
Szczelina pod szczytem Dom de Gouter
Widok, który mamy przed sobą może cieszyć, a
jednocześnie martwić. Po prawej, blisko nas, widać Vallot, czyli metalowy
schron na wypadek załamania pogody. Jest położony na wysokości 4362 m n.p.m.
Informacja, która smuci to fakt, że
musimy zejść z okolic szczytowych Dome de Gouter (nie wchodzimy na sam
szczyt tej góry) do nisko położonej przełęczy na wysokość 4245 m n.p.m. To
powoduje, że podejście do Vallota robi się bardzo strome i długie. Rzeczywiście
tak, jest, ponieważ po zejściu do szerokiej i rozległej przełęczy, widzimy
przed sobą bardzo strome podejście, które nas wymęczy. W drodze na przełęcz pod
Dome du Gouter trasa włoska łączy się z francuską. Od razu widać, jak bardzo
wydeptana jest ścieżka francuska, a jak wąska jest droga włoska. Podejście do
Vallota to wchodzenie po stromo opadającym lodowcu z cienką warstwą śniegu. Na
szczęście trasę wytyczono tak, żeby były dwa trawersy, pozwalające nieco
złagodzić pochyłość podejścia. Dochodzimy do Vallota. Ten metalowy schron jest
postawiony na skalistej grani – jedynej, którą tutaj możemy zobaczyć. Obok stoi
ubikacja z napisem: „po skorzystaniu posprzątaj po sobie, ponieważ nikt inny
nie przyjdzie, żeby posprzątać po tobie”. Zarówno wejście do Vallota, jak i do
ubikacji odbywa się po drabinie do góry. Poziom podłogi celowo jest ustawiony
ponad śniegami, żeby wejścia nigdy nie zawiewały burze śnieżne. Dostęp musi być
zawsze, ponieważ funkcją metalowego budynku jest ochrona życia w trakcie
załamania pogody. W środku znajdziemy nawet automatyczny system wzywania pomocy.
Wystarczy nacisnąć czerwony przycisk, a pomoc będzie wezwana. Usłyszymy
komunikat, gdzie będziemy musieli podać informacje: co się dzieje i ile osób
wymaga udzielenia pomocy. W końcu do schronu dolecieć może tylko śmigłowiec.
Nie ma innej drogi. Najciekawsza grań rozpoczyna się od Vallota. Jest
prawdziwie lodowcowa, pełna formacji lodowcowych i po prostu biała. Czuje się
zmianę klimatu i widzimy prawdziwie wysokogórskie panoramy. Według mnie to
najprzyjemniejsza część trasy. Nowicjusze, którzy porwali się na Mt. Blanc,
najczęściej będą odczuwać problemy z bólem głowy, czy trawieniem. Warunki na dużej
wysokości zrobią swoje. Ostatnie 440 metrów wysokości śnieżnej grani nie będzie
dla nich łatwa. Właśnie tutaj najczęściej pojawiają się objawy choroby
wysokościowej, kiedy nie mamy dobrej aklimatyzacji.
Vallot 4362 m n.p.m. (ten schron kosztował 400.000 EUR)
Widoki z okolic Vallota
Sama grań nie ma większych trudności. Jeśli ktoś
odczuwa lęk wysokości, to dla niego problemem okaże się z pewnością wąska i
przepaścista po obu stronach grań śnieżna, gdzie droga przejścia jest szeroka
tylko na dwa buty. Nic więcej się nie zmieści. Pamiętajmy, że każda niepewność
stawiania kroków powoduje błędy, stąd warto czuć pewność poruszania w takich
rejonach, żeby stawiać solidne, niezachwiane kroki. Grań możemy podzieliśmy na
dwa strome i wąskie podejścia. Wychodzimy do niewielkiej przełęczy, gdzie nad
przepaścią od wielu lat wisi ogromny serak. Od tego momentu czeka nas strome
podejście na szczyt, gdzie grań podszczytowa składa się z dwóch niewielkich,
ale wąskich podejść. Od Vallota podchodzimy bardzo stromo prowadzącą granią
śnieżną. Ścieżka ma szerokość dwóch butów, stąd nie ma innej możliwości
przejścia. Pod koniec około 100-metrowego podejścia wyłania się podobna, ale
krótsza stromizna. Trzeba iść zdecydowanie, żeby mieć ten etap za sobą. Na
szczycie drugiej grani niestety musimy zejść do lokalnej przełęczy, gdzie widać
wiszący nad przepaścią ogromny serak w paski. Paski to nic innego, jak kolejne
warstwy śniegu, które nawiewał wiatr, a później zbijały się one w twardy lód. Chyba
każdy zatrzymuje się w okolicach seraka, żeby zrobić mu zdjęcie, ponieważ
zdecydowanie wyróżnia się na tle całego krajobrazu. Wygląda jak duży ząb. Za
serakiem rozpoczyna się kolejna stromizna. Jest to długi grzbiet z jedną
szczeliną lodowcową po środku w wąskim punkcie. Każdy musi ją przekroczyć.
Osoby, które idą z Francji w zasadzie mają tylko tę jedną rozpadlinę do
przekroczenia, podczas, gdy osoby idące z Włoch mają za sobą ich całe serie.
Początkowa stroma grań prowadząca z Vallota
Vallot widoczny po lewej i stromizna prowadząca na wąską grań śnieżną
Na wąskiej, obustronnie spadzistej grani śnieżnej (na środku zdjęcia widoczny wielki "ząb", czyli serak, po którym przejdziemy)
Wielki "ząb" na trasie
Za "zębem" rozpoczynamy ostatnią grań prowadzącą na szczyt
Seraki oglądane z podejścia na szczyt Mt. Blanc
Ostatnie seraki pod szczytem
Droga na szczyt
Ostatnie kilka metrów do szczytu
Na szczycie
Widoki ze szczytu Mt. Blanc 4810 m n.p.m.
Podejście ciągnie się niemiłosiernie, ponieważ osiągamy
znaczną wysokość (przedział 4600-4700 m n.p.m.), a stromizna coraz bardziej
łagodnieje i zamienia się w odległość. Na wysokości 4705 m n.p.m. dochodzimy do
lokalnej, małej przełęczy, skąd rozpoczynamy wejście na kopułę szczytową. Grań
stopniowo staje się węższa, aż w końcu ponownie wędrujemy ścieżką szeroką na
dwa buty. Po obu stronach widzimy śnieżne, spadziste granie. Dopiero na
kilkanaście metrów pod szczytem mamy niewielką przełączkę i mały kawałek grani
śnieżnej, która dość szybko się poszerza. Wierzchołek Mt. Blanc nie jest taki
oczywisty. Nie wyobrażajmy sobie kilku głazów, na których zmieści się tylko
mała grupa osób. Szczyt Mt. Blanc to rozciągły, płaski teren, który najlepiej
przejść cały, aby mieć pewność, że jesteśmy na szczycie. Na górze stoi wbity kij
ze wstążkami i modlitwami wypisanymi na kolorowych chorągiewkach w kształcie
trapezu, znanych z Himalajów. Docierając do tego punktu mamy pewność, że
stanęliśmy na szczycie.
Dla jednych osiągnięcie wierzchołka powoduje
zachwyt i euforię, dla innych, jest to po prostu kolejna alpejska góra. Do
tematu gór wysokich możesz podejść na wiele sposobów, ale najlepszy jest chyba
ten, aby szczyty osiągać stopniowo. Można pójść od razu na ten najwyższy, ale
jeśli wysokość jest dla ciebie najważniejsza, to szybko utracisz radość z
chodzenia po górach. Moim głównym powodem, dla którego chodzę po górach, są
piękne widoki, niesamowita cisza i cudowne przeżycia, których większość ludzi
na świecie po prostu nigdy nie przeżyje, ponieważ trzeba przełamywać swoje
granice wytrzymałości i komfortu. Czujesz, jak się wzmacniasz. Byłem już na
kilkunastu innych czterotysięcznikach, stąd trasa włoska dała mi wiele radości
i pięknych przeżyć. Euforii nie czułem, ponieważ na Mt. Blanc byłem w 2010 roku
i nie był mi potrzebny najwyższy szczyt Europy „do kolekcji”. Raczej chciałem
przejść coś nowego, pełnego pięknych widoków i zgromadzić kolejne wspaniałe
przeżycia. Wszystko zostało zrealizowane i tego się trzymałem. Wejście na Mt.
Blanc daje szczególną radość, gdy mamy kilka czterotysięczników za sobą. Będzie
on z pewnością wspaniałą nagrodą. Z drugiej strony uważam, że najwyższe góry
nie są najpiękniejsze. Tak jest w przypadku Mt. Blanc. Widoki z wierzchołka
oceniam co najwyżej na… średnie. Szczyty takie jak: Punta Gnifetti,
Zumsteinspitze, czy Dom de Mischabel oferują naprawdę wspaniałe panoramy, dla
których warto iść na każdy z tych szczytów. Każdy ma swój punkt widzenia i
każdego interesuje co innego. Dużą grupę ludzi interesuje adrenalina oraz
trudności podejścia, bo np. można poczuć się kimś lepszym, można się pochwalić
w środowisku górskim, a może lubimy zdobywać coraz trudniejsze trasy, bo lubimy
typowo wspinaczkę w skale, itp. Nie bez powodu Matterhorn stał się religią
alpinistów. Obecnie ten szczyt jest oblegany i niebezpieczny ze względu na
swoje trudności. Mnie nie ciągnie na jego wierzchołek, bo widoki nie są z niego
tak piękne, jak np. z góry Dom de Mischabel, stąd nie stałem się kolejnym
„wyznawcą” religii Matterhorna. Najważniejsze w alpinizmie jest zadanie sobie
samemu pytania: „co mnie najbardziej kręci w górach i dlaczego tam idę?”. Jeśli
znany dokładnie odpowiedź na postawione pytanie, będziemy wiedzieli, jakie góry
wyszukiwać dla siebie i czy wejście na Mt. Blanc sprawi nam radość…
Dla porównania widoki ze szczytów: Mt. Blanc, Dom de Mischabel, Punta Gnifetti:
Mt. Blanc 4810 m n.p.m.
Dom de Mischabel 4545 m n.p.m.
Punta Gnifetti 4554 m n.p.m.
NASZA RELACJA Z WYPRAWY NA MONT BLANC OD STRONY
WŁOSKIEJ
Maciek od trzech lat marzył żeby wejść na Mt.
Blanc, ponieważ był już na innych czterotysięcznikach. Nawet w poprzednim roku,
gdzie mieliśmy zaplanowany ten szczyt, pojechaliśmy w Alpy, żeby wejść na Dom
de Mischabel i właśnie na Mt. Blanc. Niestety pogoda pozwoliła wejść tylko na
ten pierwszy, gdzie mogliśmy zobaczyć najpiękniejsze panoramy w Europie. Maciek
nie odpuszczał, dlatego nastawiał się na przyszły rok, żeby w końcu to zrobić. Na
wiosnę rzucił pomysł, żeby pojechać w Alpy. Zaczęło się szukanie ekipy, która pomogłaby
zrealizować jego marzenie. Ja już byłem na Mt. Blanc. Raczej nastawiałem się na
Lyskamm lub Punta Gnifetii, które pod względem widokowym są dla mnie znacznie
bardziej atrakcyjne. Zgodziłem się bez zawahania, że pojedziemy w Alpy. Do
ekipy dołączyła jeszcze Brygida, a na końcu Julek, który dosłownie w ostatnim
momencie dostał urlop i zasilił nasze szeregi. Julek w zespole przydał się
jeszcze bardziej, ponieważ był kierowcą i dzięki temu mógł na przemian z
Maćkiem prowadzić samochód. W końcu z Warszawy mieli do przejechania aż 1800km.
Kiedy wszyscy spotkaliśmy się u mnie przed blokiem, zaczęliśmy na ulicy ładować
wszystkie rzeczy jeszcze raz do bagażnika. Maciek miał teraz lepszy samochód,
dlatego nie liczyliśmy, że może przydarzyć się jakaś awaria tak, jak rok temu. Ładowanie
wszystkich rzeczy trwało dobre pół godziny. Trzeba było przejrzeć, czy wszystko
mamy, poukładać drobnicę i na koniec wrzucić mojego „za ciężkiego dziada”,
czyli plecak długi i ciężki, który niezmiennie od 10-ciu lat zajeżdża mnie na
każdej wyprawie. Co roku próbuję go odchudzić, ale się nie da, bo poza bluzkami
i bielizną nie zabieram nic na przebranie. Główną przyczyną za ciężkiej wagi
jest namiot, który zawsze ze sobą taszczę oraz sprzęt do biwakowania. Nawet nie
zabieram butów na przebranie, żeby zminimalizować ilość potrzeb i wagę i tak
już za ciężkiego dziada. To wyrażenie chyba najczęściej padało podczas całej
wyprawy i tak jest od wielu lat. Z drugiej strony zawsze patrzę na tę sprawę
pozytywnie, ponieważ kondycja dzięki niemu jest na pewno lepsza.
Po upchaniu wszystkiego do bagażnika wyruszyliśmy
ode mnie po północy. Do autostrady mieliśmy tylko 5km, stąd podróż rozpoczęła
się szybko. Autostradą A4 kierowaliśmy się na Drezno, a później, dalej – w
stronę Strasburga (ale pozostaliśmy po stronie niemieckiej). W ciągu dnia
zatrzymywaliśmy się tylko na krótko na przyautostradowych postojach – MOP-ach.
Maciek na przemian z Julkiem prowadzili samochód, żeby jeszcze w ciągu dnia
dojechać na miejsce. Przejazd przez Szwajcarię trochę się dłużył, ponieważ jest
to górzysty kraj. W części alpejskiej niestety czekała nas jazda po
serpentynach pod górę. Przejeżdżaliśmy obok pięknego Jeziora Genewskiego, które
jest jednocześnie wstępem do wysokich gór Alp. Dalej kierowaliśmy się na Chamonix
we Francji, gdzie z niskiego poziomu jedyna droga prowadziła na wysokość 1560 m
n.p.m. Później serpentynami zjeżdżaliśmy do Chamonix odległego o ponad 20km. W
Chamonix senność wszystkim nagle ustąpiła po tym, jak każdy z nas zobaczył
białą górę – Mt. Blanc i Aiguile du Midi 3842 m n.p.m. Tutejsze góry wyglądały
jak z Patagonii, stąd zachwyt był jeszcze większy. Szkoda, że nie mogliśmy się
gdzieś zatrzymać, ponieważ wąska droga prowadziła do miasta. W tej samej
miejscowości skorzystaliśmy z tunelu pod Mt. Blanc, gdzie zapłaciliśmy 56,90
EUR za przejazd w dwie strony. Mogliśmy wrócić maksymalnie w sobotę do północy,
czyli siedem dni później. Planowaliśmy, ze będziemy tędy wracać. Zanim mogliśmy
pojechać dalej, musieliśmy odczekać kilka minut, aż przejedzie konwój
osiemnastu TIR-ów. Po drugiej stronie tunelu wjeżdżamy do włoskiego Courmayeur.
Tutaj również podobały mi się strzeliste góry jak z Patagonii. Dodatkowo widok
upiększał podświetlany słońcem spękany lodowiec. Teraz Maciek szukał jedynej
drogi prowadzącej do Combal. Na GPS łatwiej będzie znaleźć osadę la Visaille.
Bardzo wąska i kręta droga wydłużała czas dojazdu do naszego celu. Mieliśmy
jechać drogą tak długo pod górę, aż się skończy. W końcu o godzinie 17.30
dojechaliśmy do szlabanu.
Niezmiennie, od wielu lat, widać znak „zakaz
zatrzymywania się”, ale wzdłuż wąskiej ulicy ciągnął się sznur samochodów.
Każdy parkował swój pojazd na poboczu, bo kto będzie z niższych partii doliny
iść tyle kilometrów niepotrzebnego asfaltu. Nawet ekipy wyruszające na Mt.
Blanc zostawiały pod szlabanem swoje auta i wracały po nie dopiero za kilka
dni. Jakoś nikt nie dostawał mandatów ani nie wywożono tych samochodów lawetą, co
jest zaznaczone na znaku poniżej. My również zatrzymaliśmy się, jak pozostali i
trochę odpoczęliśmy od siedemnastogodzinnej podróży. Maciek rzucił hasło, że
możemy pójść w okolice lodowca zobaczyć go, bo według jego map moglibyśmy tam
dojść w 20-25min. Taka informacja przydałaby się nam, żeby sprawdzić którędy
iść jutro, dlatego chcieliśmy sprawdzić, jak tam jest. Wzięliśmy ze sobą
aparaty, ponieważ okolica jest nadzwyczaj piękna. W szczególności otoczenie Lac
de Combal. Poszliśmy za szlaban szeroką drogą asfaltową ciągle prowadzącą pod
górę. Za chwilę wyszliśmy z lasów i podziwialiśmy skaliste iglice okolicznych
szczytów. Wzdłuż drogi spływał dość szeroki potok o wartkim nurcie. Po około
15min dotarliśmy do kamiennego mostka, skąd mieliśmy wspaniały widok na
malutki, zielony staw, przez który przepływał potok. Na powierzchni stawu nawet
było widać przepływ wód, ponieważ w środku zmieniał się kolor stawu. Za niecałe
pięć minut dotarliśmy do schroniska Combal. Mieliśmy stąd wspaniały widok na
Lac de Combal, co w praktyce oznacza zieloną krainę pełną potoków, meandrów
oraz małych stawów. Idealne miejsce dla ptaków lubiących mokradła. Długo
robiliśmy zdjęcia, ponieważ pogoda była wymarzona. Mieliśmy 34’C i na cały
tydzień poza wtorkiem i środą zapowiadano idealną pogodę do wędrówek górskich. Przy
schronisku Maciek zaproponował wejście na lodowiec. Każdemu ta propozycja się
spodobała, bo widzieliśmy, że ścieżka przebiega przez piękną, zieloną dolinkę z
żywozielonymi modrzewiami. Idealne miejsce na odpoczynek. Rozglądaliśmy się też
za miejscem pod namiot, bo planowaliśmy się dobrze wyspać, więc potrzebowaliśmy
równego terenu. Jedynie przed kamiennym mostkiem widzieliśmy płaski kawałek
trawy, ale tam stał jakiś samochód dostawczy. Kolejne równe miejsce znajdowało
się dopiero w okolicach schroniska i tutejszej dolinki. Z informacji na znakach
dowiedzieliśmy się, że biwakowanie w dolinie Aosty jest legalne od wysokości
2500 m n.p.m. Poniżej tej wysokości są wyznaczone kempingi, o których
dowiedzieliśmy się w późniejszej części dnia. Maciek poprowadził stromą
ścieżką, po kamiennych schodach na skraj moreny bocznej lodowca. Po prawej
widzieliśmy dwa mętne, turkusowo-zielone stawki, otoczone rzędami modrzewi.
Widok był naprawę przepiękny. Pomyślałem, że mamy piękną drogę na Mt. Blanc.
Później poszliśmy skarpą moreny bocznej po luźno narzucanych kamieniach i
głazach przez dawny lodowiec. Ścieżka urywała się za jakieś 7min. Stanęliśmy
przed wielkim głazem i wypatrzyliśmy zejście do lodowca oznaczone kopczykami. Cieszyliśmy
się, bo mieliśmy sprawdzoną drogę na dzień jutrzejszy. Teraz musieliśmy wrócić
i znaleźć gdzieś miejsce do spania.
Piękne widoki na Lac de Combal oraz jeziorka polodowcowe
W drodze powrotnej schodziła polska ekipa z Mt. Blanc, która weszła na szczyt. Maciek koniecznie chciał podpytać ich, jakie są warunki. Zaczęliśmy schodzić do schroniska, a później drogą asfaltową. Oni cały czas szli za nami. Widać, jak bardzo mieli spalone słońcem twarze. Po przekroczeniu szlabanu Maciek zapytał ich:
W drodze powrotnej schodziła polska ekipa z Mt. Blanc, która weszła na szczyt. Maciek koniecznie chciał podpytać ich, jakie są warunki. Zaczęliśmy schodzić do schroniska, a później drogą asfaltową. Oni cały czas szli za nami. Widać, jak bardzo mieli spalone słońcem twarze. Po przekroczeniu szlabanu Maciek zapytał ich:
- jak warunki na Mt. Blanc – zapytał Maciek
- jest trudno i trzeba uważać. Na trasie ciągle
otwierają się nowe szczeliny i grań jest nieprzyjemna. Ciągle sypią się z niej
kamienie – usłyszeliśmy od jednego członka tamtej ekipy.
Maciek wypytywał o jeszcze inne kwestie, ale ja
podsłyszałem, że oni jadą na kemping, obok którego przejeżdżaliśmy i tam będą
odpoczywać po wyprawie. Kiedy na zegarkach mieliśmy godzinę 19.30 powiedziałem:
myślę, że trudno tu będzie znaleźć dobre miejsce pod namiot. Lepiej będzie jak
pojedziemy na ten kemping i tam się bardzo dobrze wyśpimy. Będziemy mieli dużo
sił na jutrzejsze przejście, a nocleg kosztuje 9 EUR. Przez chwilę o tym
rozmawialiśmy i w końcu doszliśmy do wniosku, że warto pojechać na pole
namiotowe i uczciwie się wyspać. 9 EUR to nieduży koszt, biorąc pod uwagę
infrastrukturę, którą mamy do dyspozycji. Wrzuciliśmy z powrotem wszystko do
samochodu i zjeżdżaliśmy jakieś 5min do płaskiego terenu, gdzie mieścił się
kemping „Hobo”. Szybko spodobało nam się to miejsce ze względu na otoczenie
gór, płaski teren pod namiot, zieloną trawę oraz wodospady widoczne dookoła. Miła
pani zapisała nasze dane na formularzu i zawołała gościa, który miał wskazać
miejsce, gdzie będziemy spać. Zmęczeni podróżą chcieliśmy rozbić się i zasnąć. Facet
krążył po całym terenie i nie potrafił wskazać odpowiedniego miejsca, stąd
Maciek zapytał, czy możemy rozłożyć się gdzieś w pobliżu samochodu. Zgodził się
i dzięki temu mieliśmy bardzo dobre miejsce do spania. Od razu zabraliśmy się
za rozkładanie namiotów i przygotowywanie wszystkiego na jutro. Opłata za
nocleg jest ciekawie liczona. Za rozbicie małych namiotów takich, jak nasze,
płaci się 5,50 EUR/namiot, za każdy samochód 1,50 EUR i jeszcze za każdą osobę
płaciło się coś około 2,50 EUR. Łącznie wychodziło 8.80 EUR za osobę, co było
idealną ceną. Do dyspozycji mieliśmy kuchnię z gazem, gniazdka do ładowania
telefonów, prysznic z ciepłą wodą oraz toalety i wielką świetlicę. Tutaj
naprawdę mogliśmy przygotować sobie wszystko. Od razu poszliśmy do kuchni i
zaczęliśmy ją okupować. Gotowaliśmy zupy, jedliśmy to, czego nie zabralibyśmy w
góry, a było w samochodzie, jak np. ryby w puszkach, czy konserwy mięsne. Teraz
najedliśmy się tak, jak trzeba.
Jeszcze nikomu nie spieszyło się iść spać,
ponieważ podziwialiśmy okolicę i rozmawialiśmy o jutrzejszej trasie. Głównie
interesował nas poziom trudności, czasy przejścia i jak bardzo wejście na Mt.
Blanc będzie wymagające. Najbardziej obawialiśmy się szczelin i spadających
kamieni na grani. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, jak to wszystko będzie wyglądać
w terenie. Nie było innej metody, jak pójść i sprawdzić, jak jest. Julek i
Brygida w szczególności byli podekscytowani, bo dla nich wyprawa była pierwszym
kontaktem z tak wysokimi górami. Zimowe Tatry już odwiedzali nie raz, ale w
końcu przyszedł czas na większe góry. Może droga włoska, jak na pierwszy raz
nie jest najlepszą trasą na wprowadzanie nowych osób w świat Alp, ale im
pasowała taka opcja, a ja i Maciek mieliśmy już kilka czterotysięczników na
swoim koncie. W razie czego, zawsze mogliśmy służyć im pomocą. Nastała noc,
ściemniło się. Dopiero po 23.00 poszedłem spać. Byłem bardzo ciekawy, jak
rozpocznie się nowy dzień i co nowego zobaczymy. Przygotowaliśmy plan na jutro.
Rano mieliśmy zjeść coś ciepłego, a plecaki miały być przygotowane i spakowane
do wyjścia już wieczorem. Mieliśmy je tylko wyjąć z samochodu i wyruszyć w
trasę.
Na kempingu "Hobo"
DROGA DO SCHRONISKA GONELLA PRZEZ LODOWIEC MIAGE
Wstaliśmy rano, o godzinie 4.00. Przygotowaliśmy
ciepłe jedzenie. Ja zjadłem dwie zupki pomidorowe. Później poprawiłem je
bakaliami i kawałkiem czekolady. Przygotowałem również picie, żeby nie tracić
czasu na szlaku. Około godziny czasu potrzebowaliśmy, żeby zebrać się,
poskładać namioty, zjeść i wrzucić wszystko do samochodu. Podjechaliśmy znaną
drogą do szlabanu. Wyładowaliśmy plecaki, które wydawały nam się ewidentnie za
ciężkie. W końcu to początek wyprawy, więc musiały być ciężkie. Cieszyliśmy się
tylko, że nie zabieramy namiotów i śpiworów, ponieważ planowaliśmy spać w
schronisku Gonella 3071 m n.p.m. Z drugiej strony trudno w tamtych okolicach o
kawałek płaskiego terenu pod namiot. Raczej nie mieliśmy innej możliwości. Jeszcze
przed wyruszeniem z domu ustaliliśmy, że śpimy w schronisku, co miałoby ułatwić
podejście, bo nie walczylibyśmy z za ciężkimi plecakami-dziadami. Maciek
zabezpieczył samochód, podłożył kamienie pod koła, żeby się nie zsunął i
wyruszyliśmy. Była mniej więcej pora wschodzącego słońca. 20min szliśmy drogą
asfaltową prowadzącą do schroniska Combal. W drodze robiłem zdjęcia lustrzanką,
ponieważ widoki o tej porze również były piękne. Na chwilę przystanęliśmy przy
schronisku Combal. Napiliśmy się tylko, zrobiliśmy parę zdjęć i zasugerowałem
Maćkowi, żeby pójść ścieżką za schroniskiem, bo będzie łatwiejsza. Słyszeliśmy
od polskiej ekipy, że popełnili oni błąd, idąc do dwóch jeziorek, wzdłuż skarpy
moreny bocznej lodowca i musieli iść przez niewygodne, luźne kamienie, gdzie
stracili dużo czasu. Maciek stwierdził, że nie znamy tej drogi i że wczoraj
byliśmy na skarpie, a trasa nawet jest oznaczona kopczykami, więc pójdziemy wczorajszą
drogą. Zaczęliśmy podejście kamiennymi schodami. W rejonie jeziorek przycisnęło
mnie, więc musiałem pobiec w krzaki w rejon dwóch jeziorek. Tak pięknego widoku
z ubikacji to już dawno nie miałem… Kiedy tylko skończyłem, widziałem, jak
nadchodzi jakaś liczna ekipa i stanęła na szczycie lokalnego wzniesienia po
przeciwnej stronie jeziorek. Pomyślałem: zdążyłem! Zebraliśmy się i
wyruszyliśmy dalej.
Na początku powinniśmy pójść tędy - piękne widoki wczesnym porankiem przy schronisku Combal
Nasza wędrówka do jeziorek
Na początku powinniśmy pójść tędy - piękne widoki wczesnym porankiem przy schronisku Combal
Nasza wędrówka do jeziorek
Dzień rozpoczął się piękną, słoneczną pogodą i
bezchmurnym niebem – tak, jak chcieliśmy i tak, jak wskazywały prognozy. Doszliśmy
do wczorajszego punktu z głazem i zaczęliśmy schodzić do poziomu lodowca po
sypkim gruncie, ukośną ścieżką. Teraz szliśmy ścieżką, którą pokazują mapy papierowe.
Początkowo nawet widzieliśmy wydeptaną ścieżkę, ale ta szybko zanikała. Teraz
tkwiliśmy w nieprzyjemnym terenie. Nikt za nami nie szedł. Co chwilę szukaliśmy
możliwej drogi przejścia pomiędzy luźnymi kamieniami. Co każdy krok
sprawdzaliśmy, czy stabilnie postawiliśmy krok. Szybko zauważyliśmy również, ze
pomiędzy wystającymi kamieniami jest dużo pajęczych sieci i urzędują na nich
mniejsze pająki. Było ich naprawdę dużo. Ten widok nam się nie spodobał.
Widzieliśmy ogrom lodowca, który był przed nami. Wiedzieliśmy, że wybrana droga
nas niezwykle umęczy, jeśli ciągle mieliśmy iść w podobnym terenie. Co chwilę
słyszeliśmy, jak w środkowej części lodowca drobne kamienie zjeżdżają do
otwartych szczelin. Wzdłuż środkowej części lodowca Miage teren jest bardzo
nierówny i uszczeliniony. Większość rozpadlin jest częściowo wypełnionych
kamieniami i skałami, które często tam wpadają. Maciek i Julek próbowali szukać
drogi wejściowej na skarpę, ale grunt okazał się zbyt sypki. Czym wyżej
podchodzili, tym bardziej kurzyło się im pod nogami i spadały kolejne kamienie.
Myśleli, że przejście skarpą będzie łatwiejsze i przede wszystkim szybsze.
Mieli rację, ale trzeba było się na nią jakoś wdrapać. Od wewnętrznej strony
lodowiec pozostawił bardzo sypki nasyp, a resztę dzieła zniszczenia dopełnił
wiatr i warunki pogodowe. Próba wejścia na skarpę była zbyt niebezpieczna. Po
dwóch próbach Maciek i Julek porzucili ten pomysł i zeszli do poziomu
kamienistego lodowca. Widzieliśmy kilka ekip, które wybrały prawidłową ścieżkę
za schroniskiem Combal, o której mówiła polska ekipa. Szli szybko i pewnie i w
ciągu kilku chwil znacznie nas wyprzedzili. My męczyliśmy się z luźnymi
kamieniami i ciągle szukaliśmy prawidłowej drogi. Nie ma tam jednolitej, pewnej
ścieżki, dlatego każde przejście wygląda inaczej. Przed sobą widzieliśmy
mnóstwo kamiennych kopców wysokich do trzech metrów. Głównie w takim terenie
szukaliśmy właściwej trasy. Szukanie raczej opierało się na wytyczaniu nowej drogi.
Co nas najbardziej zaskoczyło, to fakt, że na jednej
ze skał znaleźliśmy żółty znak szlaku i nieco dalej drugi. Dzisiaj są one
nieaktualne, ponieważ właściwą trasę poprowadzono skarpą moreny bocznej
lodowca. My musieliśmy dokończyć to, co zaczęliśmy, bo powrotu nie było. Ciągle
musieliśmy iść pomiędzy kamieniami z pająkami. Czym dalej, tym więcej szczelin
musieliśmy omijać. Nie przekraczaliśmy ich wiele, a wszystkie dokładnie
mogliśmy zobaczyć. W tej części nie stanowiły żadnego zagrożenia. W dwóch
trzecich drogi przejścia teren stał się bardziej uciążliwy. Kamiennych kopców
przybywało, a niedaleko nas ciągnęła się długa rozpadlina i kamienna przepaść.
Szliśmy więc wolniejszym krokiem przed siebie, szukając w miarę płaskiego
terenu. Pocieszaliśmy się tym, że pierwszy, biały płat śniegu pod wysokimi
górami jest właściwą częścią szlaku i za niedługo tam dotrzemy. Tę część trasy
nazwaliśmy „mieleniem guana”, bo drałowaliśmy ciągle przez te kamienie, a
postęp był bardzo powolny. Ekipy, które widzieliśmy na skarpie już dawno
wkroczyły w pas śniegów. Mogliśmy na nie popatrzeć z daleka. Maciek wypruł do
przodu. Szukał ścieżki w gruzowisku kamieni. Wytyczył w końcu przejście do
wydeptanej drogi w śniegu. Julek dołączył do niego, a ja i Brygida byliśmy tam za
kilka minut. Trasa bardzo umęczyła nas wszystkich i teraz liczyliśmy, ze będzie
lepiej. Oficjalny szlak oznaczał szybszą wędrówkę. Mając tak żmudną drogę za
sobą, patrzeliśmy na dalszą część lodowca przed nami. Ciągnął się bez końca.
Nawet nie widzieliśmy, gdzie mamy faktycznie dojść. Musieliśmy osiągnąć jeszcze
300m wysokości, żeby zobaczyć coś więcej. Widząc najdalsze góry przed nami,
wiedzieliśmy, ze wędrówka będzie bardzo długa. Granica cienia przesuwała się
przed nami. Dzięki temu cały czas szliśmy w słońcu i nie musieliśmy obawiać się
o chłód ciągnący z lodowca. Dotarliśmy do pierwszego płatu śnieżnego, gdzie
dorównaliśmy do ścieżki, którą szła większość ekip. Podejście wydawało się dość
łagodne, ale długie, dlatego mogliśmy utrzymać dobre tempo. Maciek wypruł do
przodu w poszukiwaniu dobrej drogi. Mijały kolejne minuty, a później godziny.
Naprzemiennie przechodziliśmy przez płaty śniegu i kamienne gołoborza. Zaczęły
pojawiać się szczeliny na trasie. Niektóre nawet bardzo szerokie i
przepaściste. Na szczęście popatrzeliśmy na nie z boku. Nie musieliśmy nigdzie
ryzykować. Trasa niezwykle się dłużyła, ale z drugiej strony nie odczuwałem, że
była uciążliwa. Mijała dość szybko.
Skarpa była zbyt sypka, żeby się na nią wspiąć...
Skarpa była zbyt sypka, żeby się na nią wspiąć...
"Mielenie guana" na lodowcu Miage
Przed nami, po prawej stronie, widzieliśmy
spływający lodowiec w postaci wielkich seraków o nazwie Glacier du Mont Blanc.
W miarę podchodzenia do niego robiłem dużo zdjęć, żebym mógł zobaczyć go z
różnych perspektyw. Jego struktura przyciągała wzrok. Maciek i Julek poszli
szybszym tempem. Brygida szła wolniej, a mi za ciężki dziad nie pozwalał
dorównać do tempa Maćka. Plecak skutecznie mnie zajeżdżał. Oni szli szybciej do
dziewiątego płatu śnieżnego. My przekraczaliśmy przejście z szóstego na siódmy.
Mniej więcej od tego miejsca trasa stawała się coraz bardziej przyjemniejsza,
ponieważ luźne kamienie pokrywał śnieg. Widząc wydeptaną ścieżkę mogliśmy iść
do przodu, nie męcząc się tak bardzo. Walka z za ciężkim dziadem, długie
podejście i przede wszystkim utracone siły na początku naszej przeprawy,
spowodowały, że poczuliśmy wielki głód. Idąc wolnym krokiem, postanowiliśmy, że
zatrzymamy się na ostatnim głazie przed zakrętem na grań, prowadzącą do
schroniska Gonella, żeby zjeść coś dobrego i nabrać sił. Widzieliśmy, że Maciek
i Julek poszli już granią i przecinali kolejne pasy śnieżne stromo opadające w
kierunku lodowca, na którym jeszcze my byliśmy. Usiedliśmy na płaskim kamieniu
i zrzuciłem za ciężkiego dziada. Od razu poczułem ulgę i luz. Bez oporu zjadłem
całe opakowanie ciastek z cukrem i poprawiłem je całą paczką kabanosów. Teraz
czułem się najedzony. Brygida też dobrze pojadła. W tym czasie mijały nas
jeszcze pojedyncze osoby, idące w kierunku schroniska Gonella. Pogodę mieliśmy
idealną, dlatego jeszcze zrobiłem zdjęcia całej, śnieżnej kotliny i otoczenia
zakończenia lodowca Miage. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy dalej. Strome
podejście w śniegu wprowadziło nas na skalną grań bez żadnych trudności.
Wyraźnie wydeptana ścieżka pozwalała iść do przodu i szybko zdobywać wysokość. W
śnieżnej kotlince wiał zimny, lodowaty wiatr, a tutaj, jakby nagle zniknął.
Zrobił się straszny zaduch, typowy dla wysokości 2500 m n.p.m. w Alpach. Teraz
musieliśmy iść w krótkich spodenkach i koszulce, żeby wytrzymać upał. Mimo
wszystko nałożyłem na siebie gruby polar 300, żeby za ciężki dziad nie wytarł
mi skóry na ramionach jeszcze bardziej. W tym momencie miałem już wytartą skórę
do krwi. Nie chciałem, żeby obolałe miejsca stały się jeszcze gorsze. Upał był
do wytrzymania, dlatego postanowiłem iść w polarze.
Lodowiec du Mont Blanc
Wędrówka przez pasy śniegu upływała szybko.
Zatrzymaliśmy się przy trzecim, gdzie po lewej stronie wypływała woda z ziemi.
Idealna, żeby się napić i orzeźwić. Za płatem rozpoczęliśmy długie podejście
krętą i sypką ścieżką. Zastanawiałem się, jak bardzo zła jest droga powrotna w takim
terenie. Z drugiej strony z góry Dom de Mischabel wiedziałem, że zejście nie
jest problematyczne, a tylko teraz wszystko wygląda tak źle. Szybko zatrzymało
nas wąskie przejście z łańcuchami i metalową drabinką. Mój za ciężki dziad nie
mieścił się w ukośnym kominku. Szukałem możliwej pozycji, żeby móc wejść na
drabinkę i żeby za ciężki dziad nie ograniczał mi ruchów. Jedyne, co mogłem
zrobić, to odchylić się mocno do tyłu i podchodzić z wyciągniętymi rękami,
przepychając „dziada” do góry. W ten sposób udało mi się wcisnąć na górną część
kominka. Dalej czekało nas kolejne podchodzenie krętymi ścieżkami. Na całej
trasie podziwialiśmy mnóstwo pięknych, alpejskich kwiatów i różowych
skalniaków. Kolejna, krótka seria łańcuchów nie sprawiła żadnych problemów.
Raczej przypominała podejście na Zawracie, gdzie trzeba iść po wystających pod
ukosem skałach. Od tego momentu ścieżka okrążała szeroką grań tak, że
przechodziliśmy na jej drugą stronę. Lodowiec Miage powoli znikał z pola
widzenia, a pojawiał się Glacier du Dome. Na naszej wysokości jest niezwykle
uszczeliniony, ale na szczęście nie trzeba nim iść. Ścieżka prowadzi cały czas
granią, dzięki czemu jest łatwiej. Czuliśmy zmęczenie, a schroniska jeszcze
nigdzie nie widziałem. Wiedziałem, że będzie to znacznie dłuższe podejście.
Tutaj utknąłem na dobre z powodu za ciężkiego dziada
W drodze podziwiałem piękne widoki na lodowiec
W końcu zobaczyliśmy dużą część lodowca du Dome, a
zniknął za skałami lodowiec Miage. Przed nami widniało duże pole śnieżne, które
raczej stanowiło odnogę lodowca du Dome. Wyraźna, wydeptana ścieżka wskazywała
drogę, którędy iść, stąd nie chcąc dalej czekać poszliśmy. W końcu zobaczyłem
schronisko. Pomyślałem: jak ono daleko i jak wysoko! Tyle drałowania, a jeszcze
tyle przed nami! Maciek i Julek nie pojedli na trasie przed wejściem na grań
początkową i teraz strasznie męczyli grań prowadzącą do schroniska Gonella.
Brakowało sił i każdy krok przychodził im z wielkim trudem. My byliśmy około 1h
40min za nimi i nie mogliśmy ich nigdzie dostrzec. Maćka i Julka dopadł głód i
brak sił, a mnie dojeżdżał za ciężki dziad. Chciałem już go wnieść do
schroniska i zrzucić z pleców, żeby poczuć ulgę. To uczucie jest
najpiękniejsze, bo po zrzuceniu dziada ma się wrażenie, jakby grawitacja miała
taki poziom, jak na Księżycu. Można wręcz skakać. Połowa pola śnieżnego jest w
miarę płaska, ale druga część prowadzi dość stromo pod górę. Na szczęście śnieg
nie zapadał się pod naszym ciężarem i można było dość szybko dojść do ostatniej
grani. Widząc, co jest przed nami, pomyślałem, że teraz będzie mocny wysiłek. Trasa
nie prowadziła w poziomie, ale w pionie. Schronisko widzieliśmy praktycznie nad
nami, tyle, że było bardzo wysoko i bardzo małe. To oznaczało, że czeka nas
wspinaczka skalna na kilkaset metrów do góry. Może 250, może 300m ku górze.
Większość trasy ubezpieczają liny. Kiedyś była tu ferrata, a teraz widać
pozwijane, stalowe liny, odłożone gdzieś przy skałach. Najwidoczniej
zrezygnowano z takiej formy szlaku, a zamieniono go na inny typ z zabezpieczeniami.
Brygida była zmęczona i nie cieszyła się na widok tak długiego podejścia do
schroniska. Widzieliśmy, że najprawdopodobniej Maciek patrzy z balkonu w dół w
naszą stronę. Przynajmniej tak wydawało mi się po kolorze kurtki. Juka nie
widziałem. Rozpoczęliśmy podejście. Pierwsze cztery liny pozwalają przejść
ścieżką nad przepaścią, która przypomina półkę skalną. Jest bardzo widokowo i
ekspozycja zrobi wielkie wrażenie na osobach, które boją się wysokości. Kiedy
chwyciłem za czwartą, grubą linę, zobaczyłem, że jej oplot jest przetarty i
rozerwany na dwie części. Teraz o skały ocierały się liczne, cieńsze linki
skręcone pod przerwanym oplotem. Po kilku linach szlak prowadzi w głąb grani i
teraz rozpoczęło się strome wspinanie ku górze. Musieliśmy podciągać się
rękoma, łapiąc za wystające skały i liny. Chwytów jest bardzo wiele, więc
podejście nie stanowiło dla nas problemu. Raczej wymagało siły w nogach, żeby
podnosić się na wyższych skałach z za ciężkim dziadem na plecach. Gdybym miał
chore kolana, już dawno wysiadłyby na tej grani. Po drodze mijały nas ekipy
schodzące ze szczytu. Niektóre nawet związane były liną. Według mnie na podobnej
grani, wiązanie liną oznacza podwójne zagrożenie, bo w razie upadku jednej
osoby, wszyscy są ściągnięci w przepaść. Czekaliśmy aż każda ekipa przejdzie. W
pobliżu schroniska trafiła się nawet siedmioosobowa grupa. Prowadzący krzyknął,
żeby zaczekać, bo idzie jeszcze sześciu i sypią się kamienie. Poczekaliśmy na
wszystkich, a potem ruszyliśmy my. Nawet ostatnie 10m przed schroniskiem jest
ubezpieczone linami i trzeba iść do samego końca skoncentrowanym.
Przejście polem śnieżnym do stromych grani prowadzących do schroniska Gonella
Jedno z lepszych podejść na trasie z grubymi linami i drabinami
SCHRONISKO GONELLA 3071 m n.p.m.
W końcu dotarliśmy do schroniska. Rzuciłem za
ciężkiego dziada na chodnik ułożony z kamienia i zachwycałem się dalszą częścią
szlaku prowadzącego na Mt. Blanc. Dosłownie za schroniskiem rozpoczynał się
bardzo stromy pas śniegu przecięty w poprzek śladami. Widać, że charakter trasy
dosłownie zmienia się odtąd nagle. Ścieżka na stromych śniegach wygląda
niesamowicie. Teraz szukaliśmy wejścia do środka oraz Maćka, który powiedziałby
nam co i jak, bo już pewnie się zakwaterował. Weszliśmy do budynku, czując
wielkie zmęczenie. Wszystko zostawiliśmy tak, jak rzuciliśmy przed wejściem i
poszliśmy do jadalni. Maciek i Julek zdążyli zjeść już obiad. My dowiedzieliśmy
się, że ten wspólny, który jest serwowany w cenie noclegu jest wydawany o
godzinie 18.30, a dzisiaj będzie o 18.00. Chcieliśmy trochę wcześniej, bo
planowaliśmy jeszcze dobrze pospać przed atakiem szczytowym i już teraz
czuliśmy ogromne zmęczenie. Poszliśmy w czwórkę na jadalnię. Byliśmy tam tylko
my. Zaczęliśmy przeładowywać sprzęt i jedzenie. Gospodarz pokazał nam, gdzie
mamy spać. Wypiliśmy też po litrze izotoników, żeby uzupełnić to, co spaliliśmy.
Zjedliśmy ciepłe zupy przygotowane na naszych kuchenkach. Na jadalni każdy z
nas rozłożył cały sprzęt. Ja poszedłem po za ciężkiego dziada i zrobiłem to
samo. Postawiłem panel słoneczny na balkonie, żeby ładować dwa telefony. Jeden
od Maćka, a drugi mój. Mieliśmy ciągle idealne słońce. Według prognoz burza
miała przyjść o godzinie 17.00 i skończyć się do zachodu słońca. Później pogoda
miała się poprawić, co dałoby nam szansę na wejście na Mt. Blanc. Z Maćkiem
mieliśmy ułożony dokładny plan pogodowy – to znaczy, kiedy iść w góry, kiedy
wracać i który dzień przeznaczyć na przenoszenie się z jednej góry na drugą. Przepakowanie
sprzętu zajęło nam około godzinę. Julek spał na dobre w łóżku. Starałem się
podzielić jedzenie, ubrania i sprzęt tak, żeby w nocy zjeść śniadanie i od razu
wyruszyć bez zbędnego marnowania czasu. Obok nas przysiadła się niemiecka para,
która również planowała atak szczytowy. Maciek porozmawiał z nimi po angielsku
na temat zdobytych szczytów i tego, czego można się spodziewać podczas
jutrzejszego wyjścia. Każdemu z nas spodobało się schronisko Gonella, bo
czuliśmy prawdziwie górski klimat. Pomimo, że nikt nie ogrzewał pomieszczeń, w
środku było ciepło i przyjemnie. Cały obiekt wykonano z drewna, co w górach
nadaje klimatu. Dziwiliśmy się, że zaraz po wejściu do schroniska nikt nie
pobierał opłat za nocleg. To są Włosi. Oni formalnościami zajmują się po
obiedzie, po 18.30. My tym czasem przygotowaliśmy się na jutrzejsze wyjście.
Każdy czuł podekscytowanie, bo to dzień ataku
szczytowego, no i długa trasa do pokonania. 1759 m wysokości z poziomu 3071 m
n.p.m. mogło być wyczerpujące. Postanowiliśmy, ze od samego początku założymy
raki, żeby nie tracić czasu, a po wejściu na lodowiec od razu wiążemy się
linami. Maciek planował jeszcze wieczorem przejść pierwsze 15min szlaku przez
strome pasy śnieżne przecięte śladami w poziomie, ale chyba nikomu już się nie
chciało ruszać z miejsca. Nawet Maćkowi. Od godziny 17.00 całe niebo pokryły
gęste, siwe chmury. Wiedziałem, że burza jest kwestią czasu. Obiad jedliśmy po
godzinie 18.00. Wszystko trwało do 19.00. Teraz, bez zbędnego przedłużania od
razu poszliśmy spać. Musieliśmy wstać o północy, bo o tej godzinie wydawano
śniadanie. Tuż po nim rozpoczyna się atak szczytowy, czyli mozolne i długie
podejście, które powinno zająć minimum 8 godzin w jedną stronę.
Pięknie położone schronisko
I ulubione widoki ze schroniska
Ten widok był najlepszy
ATAK SZCZYTOWY
O godzinie 21.50 słyszeliśmy dość dużą burzę i
pioruny uderzające gdzieś w górach. Odgłos gromów odbijał się bardzo ciężko po
tutejszych graniach. Blacha, która chroniła drewniane schronisko przed wodą
drżała po każdym uderzeniu. Przez krótką chwilę wiała wichura. Burza trwała
tylko 20-30 minut. Później nastał idealny spokój. Starałem się zasnąć i nie
dopuszczać myśli, że może być zła pogoda w tak ważnym dniu. Jeszcze przed
wyjazdem policzyliśmy, że do końca 1 lipca ma być dobra pogoda, a później ma
nastąpić około dwudniowe załamanie. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że w godzinach
18-24 dzisiejszej doby miała nastąpić jeszcze burza. Nadeszła, tyle że z lekkim
opóźnieniem. Mielimy tylko jedną szansę, ponieważ kończył się 30 czerwca, a za
dwie godziny rozpoczynał się nowy miesiąc, więc tylko w tym dniu mogliśmy pójść
na szczyt. Później załamanie pogodowe nie wpuściłoby nikogo na wierzchołek. Owszem,
pogoda pozwoliłaby osiągnąć szczyt, ale tylko „na zaliczenie”, a nie na
prawdziwe, pełne wejście. Mówiąc „zaliczenie szczytu” mam na myśli wejście we
mgle bez widoków. Takiego w ogóle nie uznaję, bo podobne wejście mogę zrobić na
śląskiej hałdzie i podpisać, że to Mt. Blanc. Widzieliśmy, że z pogodą coś się
dzieje, bo od 17.00 całe niebo pokryło się chmurami, a w oddali widzieliśmy
trzy chmury burzowe. W końcu wszyscy zasnęliśmy. Niestety spałem krótko.
Ustaliliśmy z Maćkiem, że wstajemy o 23.30, żeby zdążyć wszystko włożyć do
plecaka i nie tracić czasu na przerzucanie sprzętu po zjedzeniu śniadania.
Chcieliśmy przeprowadzić szybką i zorganizowaną akcję. Typowo w stylu alpejskim
– z przygotowaniem i na szybko. Brygida i Julek wstali punktualnie, zeszli na
dół i zrobili co trzeba.
Dziwiło mnie, dlaczego Maciek wyłączył swój alarm
o 23.30 i dalej spał. Ponownie wyłączył go za trzy minuty. I tak cztery razy
pod rząd, aż do 23.45. W końcu mówię Maćkowi: nie wstajesz? Na to Maciek: „dziwi
mnie czemu ci wszyscy ludzie jeszcze nie wstają”. Zebraliśmy się szybko z łóżka
i poszliśmy do wyjścia oraz na jadalnię. Brygida i Julek już tam byli. Widzieliśmy,
że jedna ekipa wyruszyła o 23.45. Ciągle się błyskało, ale nie słyszeliśmy
grzmotów. Maciek na to: „trochę mnie to martwi. Iść w góry w burzę, to trochę
tak średnio”. Odpowiedziałem mu: spokojnie. Idziemy. Burza już przeszła, są
tylko błyski, co oznacza, że burza jest 70km od nas. W ciągu nocy się rozejdzie
i będzie spokój. Maciek na to: „oby tak było”. Wróciliśmy na jadalnię. O
północy na stołach pojawiło się śniadanie. Przygotowały je trzy miłe kobiety i
gospodarz. Zjedliśmy trzy kanapki z dżemem, słodkie ciasto i wypiliśmy gorącą
herbatę podawaną w miseczce. Bez zbędnego przedłużania zeszliśmy wszyscy na dół
przed schronisko i zobaczyliśmy, że kilka ekip zaczęła wyruszać gęsiego. Maciek
ze swoją niecierpliwością i planem podzielonym na godziny poganiał Julka i
Brygidę w myślach, bo chciał pójść za którąś z ekip, żeby widzieć trasę
przejścia przez skały. W końcu nie wiedzieliśmy co jest za granią widoczną ze
schroniska. Przed budynkiem założyliśmy raki i przygotowaliśmy plecaki. Julek
dopiero regulował raki, co zniecierpliwiło Maćka. Dodał tylko pod nosem:
„chłopie. Takie rzeczy, to się przed wyjazdem przygotowuje”. Ja w tym czasie
pomagałem Brygidzie dociągnąć paski raków, żeby trzymały się pewniej. Ja już
miałem założone. Czekaliśmy na Julka aż się zbierze. O godzinie 00.39
wyruszyliśmy na trasę. Widoczne, wydeptane ścieżki w stromo opadającym śniegu
nie wyglądały groźnie. Nad nami wciąż się błyskało, ale grzmotów nie
słyszeliśmy. Poszliśmy jako przedostatnia ekipa. Poziomą ścieżkę przez stromo
opadające śniegi pokonaliśmy bardzo szybko. Raki trzymały bardzo dobrze. W nocy
padał deszcz i utrzymywała się wysoka temperatura. Panujące warunki trochę mnie
niepokoiły, ponieważ mogły oznaczać ciężki i mokry śnieg, w którym będziemy
męczyć się na umór. Myślałem, że nasza trasa się wydłuży. W oczach miałem moje
pierwsze podejście na Nordend 4609 m n.p.m., gdzie śnieg był tak ciężki, że
przyklejał się do podeszwy raków. Podczas tamtej wyprawy przyklejony śnieg do
raków nazwaliśmy „podeszwą na imprezę techno”. Nie dało się iść w takich
warunkach do góry. Po cichu liczyłem, że nie trafimy na podobne warunki.
Trzy pasy grani przecinające strome śniegi nie
sprawiały żadnych problemów. Dopiero po obejściu trzeciej grani została
ostatnia, gdzie trzeba podejść najpierw kawałek, a później stromo zejść około dziesięć
metrów. Na początku przeprawa przez grań utknęła, ponieważ na szerokości około trzech
metrów nie mieliśmy żadnych chwytów, a sypka i mokra po deszczu ziemia opadała
stromo w stronę lodowca. Bałem się, że łatwo można polecieć w dół. Staraliśmy
się przechodzić trudniejszy fragment na czworaka bokiem, żeby mocniej wbijać
raki w sypki grunt. Ekipa za nami się niecierpliwiła. Pozwoliliśmy się
wyprzedzić tuż za granią. Stanęliśmy na śniegu za utrudnieniami na płaskim
terenie. Odtąd rozpoczęło się 900-metrowe podejście lodowcem na grań Piton des
Italiens 4002 m n.p.m. Tak naprawdę nikt nie wiedział co jest przed nami, bo ze
schroniskowego tarasu można było zobaczyć „jakiś tam” odległy lodowiec. Ale co
na nim jest, ile przekroczymy szczelin i jak stromo trzeba iść – tego nie wiedzieliśmy.
Po rozmowach z Polakami w dolinie, nastawialiśmy się na spadające kamienie i
szczeliny. Za granią rozciągaliśmy linę i wpinaliśmy się do niej po kolei.
Maciek szedł za pierwszego, później Julek, później Brygida i ja na końcu. Maciek
starał się utrzymywać tempo idących ekip, bo wiedział, że na szczyt mamy jakieś
8 godzin minimum. Koniecznie chciał utrzymać ten czas. Odstawanie od innych
powodowało, że czas ataku szczytowego wydłuży się. Szliśmy miarowym i równym
krokiem. Płaski teren skończył się raz na zawsze. Odtąd ciągnęły się serie
stromych podejść, a co wyższe, to bardziej wymagające. Patrzyłem przed siebie,
wysoko do góry na światła czołówek. Pomyślałem sobie: jak stromo! Szczeliny
lodowcowe nie pozwalały iść trawersami. Każdy stok pokonywaliśmy w linii
prostej, niezależnie od kąta nachylenia. Po pierwszym podejściu Brygida
poprosiła o krótki odpoczynek, bo nie wytrzymywała tempa. W tym czasie
wyprzedzili nas Koreańczycy. Wtedy Maciek powiedział pod nosem: „nawet nas Japońce
wyprzedziły”. Po chwili ruszyliśmy wyżej. Druga i trzecia stromizna wyglądała
jeszcze ciekawiej. Wiedziałem, że przed nami idą inne ekipy, ale światła
czołówek wyglądały już jak światła z wysoko położonych schronisk na grani. Światła
potęgowały wrażenie stromości.
Jeden z najpiękniejszych fragmentów całej trasy na Mt. Blanc - trzy pasy śniegów i grani przy schronisku Gonella
Od tego czasu Brygida szła równo z nami i nie
potrzebowała przerw. Szliśmy równym krokiem do góry. Przyszedł czas na dwie
szerokie szczeliny z lichym mostkiem śnieżnym. Przekraczaliśmy je uważnie,
mając napięte liny. Przez resztę stromizn utrzymywaliśmy dobre tempo. Szliśmy
za innymi ekipami. Za niedługą chwilę wyprzedziliśmy Koreańczyków. Życzyli nam
powodzenia, a oni sami wyglądali na bardzo zmęczonych. Podejście chyba ich
przerastało kondycyjnie. Szliśmy nieustannie do góry. Nie znaliśmy szczegółów
budowy lodowca, ani rozkładu odsłoniętych grani. Nie wiedziałem skąd mogą
polecieć kamienie, a gdzie będą szczeliny. Co chwilę w tle słyszeliśmy
spadające kamienie, a nawet ich grad. Na szczęście ciągle gdzieś dalej. Starałem
się oświetlić teren po lewej stronie i dojrzeć jakieś skały. Widziałem ciąg szpiczastych
grani ciągnących się przed nami i do góry. Pomyślałem: mamy jeszcze bardzo dużo
do wejścia. Z drugiej strony noc pomagała nie myśleć o stromiznach, bo tak
naprawdę nie wiedzieliśmy ile ich jest jeszcze przed nami. Spojrzenie do góry w
okolicach piątej stromizny było dla mnie niesamowitym przeżyciem. Światełka z
czołówek wyglądały, jak gwiazdy na niebie, tyle że nieco większe. Oznaczało to,
że przed nami jest bardzo pochyłe podejście, a światła z latarek nie są daleko,
ale za to bardzo wysoko! Po chwili poczuliśmy stromiznę podejścia. Mięśnie nóg
bardzo się rozgrzewały przy nieustannym „piłowaniu” do góry. Nie mieliśmy ani
chwili odpoczynku. Kolejne wzniesienia czekały. W trakcie podchodzenia chmury
zaczęły się przerzedzać. Julek nawet wypatrzył prawdziwe gwiazdy. Wiedziałem –
musi być dobra pogoda! Nie poddajemy się! Widok gwiazd dodał mi sił, bo teraz
widziałem, że nie idę nadaremno. U mnie siwe chmury w górach się nie liczą.
Musi być pogoda i koniec. W góry idę podziwiać widoki, a nie mgły. Siódme
podejście okazało się najgorsze. Ekipy przed nami wspinały się sypką, kamienną
granią, a niektórzy byli bardzo wysoko. Teraz, jak nigdy, światełka czołówek
wyglądały, jak ciąg gwiazd na niebie. Widzieliśmy, że te osoby są bardzo blisko
nas, tyle, że bardzo wysoko. Pomyślałem, że łatwo nie będzie. Za podejściem
ścieżka zakręcała w lewo pod kątem 90 stopni, ale po prawej widzieliśmy jakieś
ciemne, przysypane kamienie. Maciek powiedział: „tu się nie zatrzymujcie, bo
kamienie lecą”. Staraliśmy się pokonać ten kawałek jak najszybciej. Ścieżka za
stertą kamieni na śniegu ponownie zakręcała – tym razem w prawo, pod kątem 90
stopni. Przed nami widzieliśmy ostatnie śnieżne podejście na kilkanaście
metrów, ale bardzo strome. Kończyła je kamienna grań.
Teraz rozumieliśmy skąd biorą się kamienie na
dole. Około trzydziestometrowe, skaliste podejście nadawało się do przejścia
tylko i wyłącznie przez jedną osobę. Na początku Maciek próbował wejść na
dwumetrową skałę, gdzie nie ma żadnych chwytów. Trzeba wykorzystywać
niewielkie, okrągłe nacięcia i pionowe wgłębienie na łączeniu skał. Bardzo
niewielką częścią jednego zęba raka można złapać chwilową przyczepność. Tyle
musi wystarczyć, żeby się podciągnąć. Maciek wszedł na górę. Odtąd podchodził
coraz wyżej, ale zauważył, że każdy jego krok wyzwala lawinę lub grad kamieni.
Co chwilę wykrzykiwał: „uwaga!”. Przeczekiwaliśmy każde jego „uwaga!” do
momentu, aż odgłos sypiących i spadających kamieni milknął. Drugi wszedł Julek.
Nie miał większych problemów. Brygida z racji swojego wzrostu musiała nieco
powalczyć na dwumetrowej skale. Szukała chwytów i zastanawiała się, jak w ogóle
będziemy stąd schodzić. Zatrzymała się. Zawiewał nieprzyjemny, mroźny wiatr.
Ręce aż zgrabiały. Trudno było się wspinać, jak ręce były nie te… Brygida
zatrzymała się. Ja też. Sięgnęliśmy do plecaków po rękawiczki, bo nie mogliśmy
wytrzymać. Wszyscy byliśmy ciągle spięci liną, dlatego zatrzymaliśmy Maćka i
Julka. Ten postój nie spodobał się Maćkowi. Powiedział: „czemu nie idziecie?”.
Na to Julek odpowiedział: „bo rękawiczki wyciągają”. Maciek odpowiedział:
„dawaj idziemy, bo zamarzam. Mi też jest bardzo zimno”. Na szczęście miałem wszystko
dobrze przygotowane i nic nie musiałem szukać. Od razu wyciągnąłem je z górnej
klapy za ciężkiego dziada. Brygida musiała nieco ich poszukać. Teraz jeszcze
raz spróbowała powalczyć ze skałą. Poszło jej dość sprawnie. Teraz wchodziłem
ja. Ciągle słyszałem spadające i sunące po ziemi kamienie. Na szczęście nie
rozpryskiwały się w powietrzu, ani nie wybijało ich w powietrze. Mogliśmy w
miarę bezpiecznie przejść. Ja również trochę się „narzeźbiłem” zanim wszedłem
na tą skałę. Była uciążliwa, bo nie mogłem znaleźć nic dobrego, żeby się
podciągnąć choć trochę do góry. Teraz wszyscy czterej staliśmy na sypkiej
grani.
W nocy nie widać w ogóle trasy przejścia - dopiero w ciągu dnia uświadomiliśmy sobie, ile tu jest szczelin i kamieni
Widoczna, wydeptana ścieżka nie napawała
optymizmem. Ścieżkę stanowiła zmieszana ziemia z lodem, wodą i śniegiem. Taki
prawdziwy mikst. Raki nie trzymały się tego w ogóle, a każdy krok powodował
osuwanie się podłoża i spadanie kamieni. Najlepiej zachować duże odstępy lub
iść tylko w pojedynkę, aż do momentu przejścia grani. W razie poślizgu jednej
osoby i tak nikt jej nie utrzyma, skoro wszystko wyjeżdżało spod nóg… W
podobnym terenie podchodziliśmy jakieś trzydzieści metrów. Dotarliśmy do grani
głównej, prowadzącej na Mt. Blanc. Po lewej widzieliśmy niewielki pas śniegów z
obustronną spadzistą granią śnieżną. Po prawej mieliśmy wąską, ale bardzo
stromą grań skalną. Od tego momentu czekało nas mozolne i długie podchodzenie w
nieciekawym terenie. Nie odstawaliśmy od innych ekip, bo ciągle widzieliśmy
wysoko ponad nami te same światełka czołówek. Teraz przypominały mi widok z
kempingu, gdzie wysoko ponad górami świeciły się światła górnej stacji kolejki
na Aiguile du Midi. Tutaj widok był bardzo podobny. Nie cieszyłem się na widok skalistej
grani. Cały czas myślałem, że będzie podobnie, jak za nami. Czyli sypko i z
gradem kamieni. Maciek szedł pierwszy. Wytyczał drogę. Dość łatwo odnajdywał
kolejne etapy. Zresztą grań nie pozwalała na więcej. Maksymalnie mogliśmy
odejść jeden metr w lewo lub prawo, a w kilku miejscach szerokość grani była
równa szerokości ścieżki. Wystarczył jeden nieostrożny krok, a moglibyśmy spaść
na sypkie i strome zbocze do moreny bocznej lodowca. Na tym odcinku najbardziej
wkurzała się Brygida, bo lina w wielu miejscach zahaczała o skały i nie zawsze
udawało się dograć równe tempo na skalistym podejściu. Nie miała jeszcze doświadczenia
w chodzeniu z ekipą związaną liną. Będąc na różnych etapach wspinaczki nie
dziwię się, że tempo nie było jednakowe. W końcu każdy pokonywał inną skałkę
lub grupę szczelin w skałach, co decydowało o prędkości. Brygida pytała mnie
gdzie jest szczyt. Tak naprawdę to my go jeszcze nie widzieliśmy… Mogliśmy
popatrzeć na śnieżną grań prowadzącą do niego. Przed nami widniały tylko rzędy
gór, które tworzyły cały ciąg. Przez każdą jedną musieliśmy przejść. Dopiero
mieliśmy połowę drogi za sobą. Musieliśmy ostro „piłować”, żeby utrzymać tempo
i w miarę rozsądny czas, żeby wrócić po południu. Najbardziej obawiałem się
kolejnej burzy późnym popołudniem, dlatego chciałem, żebyśmy wrócili do około
godziny 17.00. Ciągle szliśmy do przodu po kamienistej grani. Co prawda
kamienie nie spadały, ale wiele tych, których łapaliśmy się, zostawały w
rękach. Brygidzie zdarzało się nawet zakląć pod nosem, bo lina haczyła o skały,
a wysiłek był jeszcze większy.
Każde podejście dawało nam jeszcze większego kondycyjnego
„kopa”. Grań nie sprawiała większych problemów. Pomiędzy kamieniami szukaliśmy
możliwej ścieżki do przejścia. W pewnym momencie trafiliśmy na skałę, która
rozdzielała ścieżkę na dwoje. Poszedłem z lewej strony, bo mogłem wejść na
skałę okrakiem, stąd nazwałem ją „koniem”. Z łatwością mogłem przerzucić nogi
na drugą stronę i pójść prawą ścieżką. Dalej po prostu podchodziliśmy, wchodząc
po niezbyt mocno związanych kamieniach. Grań kończyła się śnieżnym podejściem z
widoczną ścieżką wydeptaną przez inne ekipy. Ciągle była stroma i wymagała
dobrej kondycji. Przejścia do śnieżnych i lodowych grani strzegła skalna kopuła,
czyli ostatni fragment, gdzie musieliśmy iść przez słabo związane kamienie z
podłożem. Trudności większych nie spotkaliśmy, ale trzeba się skoncentrować,
żeby odszukać możliwej drogi przejścia. Delikatna wspinaczka, to takie żmudne
podchodzenie po wystających kamieniach. W połowie podejścia Brygida straciła
siły. Nie mogła już dalej pójść. Czuła się wyczerpana. Najprawdopodobniej tempo
było za szybkie, ale również pierwsza w jej życiu obecność na tak dużej
wysokości. Organizm musiał odczuć inne warunki. Ja też za pierwszym razem
wysokość 4000 m n.p.m. odczułem bardzo mocno. I tak podziwiałem ją za równe
tempo i podchodzenie bez żadnych przerw, poza tą na początku. Ja pierwszym
razem miałem o wiele gorzej i rozrzedzone powietrze dusiło mnie już od 3500 m
n.p.m. Dzisiaj czułem się bardzo dobrze. Brygida powiedziała: „nie mam już
siły, nie idę dalej. Jestem wyczerpana”. Maciek na to: „co robimy?”. Zapadła
chwila ciszy. Brygida powiedziała: „idźcie dalej, a ja na was poczekam”. Szybko
policzyłem i powiedziałem: „to jest długa trasa. Na szczyt mamy jakieś 3-3,5h i
powrót do ciebie to kolejne 2-2,5h. Zamarzniesz tu”. Co prawda mrozów nie było,
ale siedzenie w takim miejscu przez 5-6 godzin, na pewno porządnie wychłodzi
człowieka. Brygida nalegała, żebyśmy szli dalej. Powiedziała: „nie martwcie się
o mnie. Idźcie dalej. Michał daj mi termos”. Wyciągnąłem termos, którego tak
naprawdę jeszcze nie ruszyliśmy, więc był pełny gorącego izotonika. Brygida
zdecydowała się zostać, bo postanowiła, że jak jej będzie zimno, to się trochę
rozrusza, a za półtorej godziny miał nastąpić wschód słońca, który szybko oświetliłby
grań. Wtedy nawet, na aktualnej wysokości byłoby jej ciepło. W trakcie naszej
wyprawy słońce grzało bardzo mocno. W dolinach mieliśmy temperatury 30-35’C w
ciągu dnia, na wysokości 1750 m n.p.m. Nie wiały mroźne wiatry, więc dało się
przeczekać. Pojawiały się od czasu do czasu pojedyncze, słabe podmuchy. Szybko
znaleźliśmy dobre zagłębienie wśród skał, gdzie Brygida mogła przeczekać
całkowicie osłonięta od wiatru.
Przejście takimi graniami nie było przyjemne - wszystko wyjeżdżało spod nóg
Ostatecznie Brygida została na grani w zagłębieniu
z gorącym izotonikiem w termosie. Nalegała kilkukrotnie, żebyśmy szli. Do
wschodu słońca miała około 1h 30min, więc stwierdziła, że wytrzyma. Powiedziałem
jej jeszcze: „mam ciągle telefon włączony. Jest zasięg. Jak coś to pisz SMS,
czy jest ci zimno, czy co, to będziemy wiedzieli co się dzieje”. Dalsze
dopingowanie Brygidy może spowodowałoby, że jeszcze przez dłuższą chwilę
powalczyłaby z granią, ale z drugiej strony wiedziałem, że nie wytrzyma widocznych
ciągów gór przed nami pod względem fizycznym. Osoby szczupłe takie, jak np. ja,
mają tę przypadłość, że nie mając odłożonej tkanki tłuszczowej, mamy tylko tyle
siły, ile zjemy. Kiedy kończy się pokarm następuje efekt zmęczenia w rodzaju
„wyłączyli prąd”. Zmęczenie dopada cię nagle i czujesz, jakby odcięło ci dalszy
dopływ sił. Jest to moment, kiedy przekraczasz swoją barierę wytrzymałości na
4000 m n.p.m. i rozpoczynają się pierwsze objawy związane z przebywaniem na
dużej wysokości. Tutaj Brygidę nie dopadały objawy choroby wysokogórskiej, a
jedynie wyczerpanie z powodu słabego śniadania. Dalej nie miało co się
zamieniać na energię. Brak tłuszczu powoduje, że następne w kolejce zamieniają
się nasze mięśnie w energię, co nie jest korzystne. Nawet zjedzenie czegoś
pożywnego na trasie niewiele pomoże, bo doprowadziliśmy do głodu, a
przetrawienie czegokolwiek trochę potrwa. Mięśnie są już zmęczone i nie da się
odwrócić tego uczucia w inny sposób. Musi być dobre jedzenie i dobry sen. My
poszliśmy dalej. Wszystkie napoje pozostawiłem Brygidzie. Gorący izotonik w
termosie i zimny izotonik w 1,5l butelce. Picia nie miałem w ogóle, ale
uzgodniliśmy, że najwyżej Maciek i Julek naleją mi trochę z termosu. Po uzgodnieniu
wszystkich szczegółów wyruszyliśmy dalej. Brygida została w zagłębieniu wolnym
od wiatru, więc mogła przeczekiwać w miarę w dobrych warunkach. Z drugiej
strony tyle godzin czekania na pewno będzie się jej dłużyło. Słońce pozwoliłoby
zagrzać się.
Niebo pojaśniało. Widać, że nadchodził nowy dzień.
Bardzo dobrze widziałem chmury nad nami i bez problemu mogłem określić ich
rodzaj, oraz jaka będzie pogoda na najbliższe godziny. Nad głowami mieliśmy
dość grubą warstwę w kształcie wielkiego koła, obejmującego cały masyw Mont
Blanc. Nad nizinami chmury nie zasłaniały słońca, kiedy już wzeszło. Patrzeliśmy
na wysokie chmury stratocumulus stratiformis, powoli przechodzące w
stratocumulus stratiformis perlucidus, czyli chmury jednolite płaskie, o
zwartej budowie, powoli pękające na brzegach. Ten widok mnie bardzo ucieszył z
dwóch powodów: 1) nadgorliwość nigdy nie jest nagradzana, 2) będziemy mieli
idealne widoki. Dlaczego tak? Ten rodzaj chmur „żyje” około 2-3 godziny po
wschodzie słońca. Później promienie słoneczne grzeją na tyle mocno, że chmury
pękają na małe kawałki i w końcu zanikają. Ci, którzy wyszli o 23.45, albo inni
niecierpliwi zarzynacze tempa z początku grani częściowo przegrali swoje
wejście na Mt. Blanc. Pomyślałem sobie: ci którzy się tak pieklili, żeby nas
wyprzedzić na samym początku (głównie mam na myśli komercyjne ekipy z
przewodnikiem), tylko zaliczą szczyt, a my wejdziemy na niego i będziemy
cieszyć się pięknymi widokami. Widzieliśmy ekipy odległe nawet o trzy góry
dalej, ale mi się nie spieszyło za nic, bo wiedziałem, że od wschodu słońca,
musimy iść jeszcze jakieś 2-3 godziny, żeby mieć czyste niebo. Kto chciał być
szybciej, ten miał gwarantowaną szarówę. Za kilka minut weszliśmy na skalisty
wierzchołek. Nikt z nas nie miał żadnych problemów. Powoli odczuwaliśmy głód
podobnie, jak Brygida poniżej. Czułem, że co miało się spalić, to już się dawno
spaliło. Nie mogliśmy oszukiwać organizmu. Dalej przeszliśmy przez wąską grań
śnieżną, gdzie za chwilę czekało kilkumetrowe, skaliste przejście. Na szczęście
wystarczyło iść pomiędzy wystającymi kamieniami. Trudności nie występowały
żadne.
Wkroczyliśmy w świat lodowców i niekończących się
śniegów, aż po sam szczyt. Odtąd nie zobaczyliśmy na naszej trasie już ani
jednej skały oraz ani jednego kamienia. Śnieżną granią podchodziliśmy do szerokiego,
białego plateau prowadzącego w okolice szczytu góry Dome de Gouter 4304 m
n.p.m. Podczas podejścia, po lewej stronie podziwialiśmy ogromne brzegi
lodowca, którego część zwaliła się dawno temu w skalistą przepaść. Przed nami,
po lewej, widniały lodowe, spękane ściany. Na ich końcu, na wypłaszczeniu, na
skałach w oddali widać dwa schroniska Gouter – nowe i stare. Nowe wyglądało,
jak trzypiętrowe UFO, a stare przysypane śniegiem. Widzieliśmy, jak jedna
pięcioosobowa ekipa rozpoczyna swoje podejście od schroniska. Co mnie
najbardziej zszokowało, to widok Vallota. Wydawał mi się bardzo blisko, a po
drugiej stronie patrzyłem na Goutera. Pomiędzy nimi jest około 500m wysokości,
ale przy tak rozległej przestrzeni nie mogłem dostrzec wielkiej różnicy… Spoglądałem
kilka razy – raz na Vallota, a raz na Goutera, żeby zobaczyć tę różnicę wysokości.
Na dość rozległej przełęczy kończącej ostre granie, przed podejściem na Dome de
Gouter, w końcu się zatrzymaliśmy. Musieliśmy coś zjeść. Obowiązkowo zjadłem
dużo słodkich rzeczy, trochę orzechów oraz kabanosów, którymi częstowali Julek
i Maciek. Czuliśmy duże zmęczenie. Trasa wymagała dużo siły, a śniadanie przed
wyjściem jest dość słabe pod względem energetycznym. Po 10min postoju
wyruszyliśmy dalej. Przed nami widniało strome i rozległe podejście na Dome de
Gouter. Na szczęście nie trzeba wchodzić na sam szczyt. Idzie się w okolicach
podszczytowych, nieco okrążając tę górę. Szliśmy równym krokiem. Coraz bardziej
czułem, że głód będzie moim głównym wrogiem podczas podejścia. Będę męczyć się coraz
bardziej. Pod głównym wierzchołkiem Dome de Gouter ciągnie się pozioma, długa
szczelina. Aby przejść na drugą stronę, trzeba wejść pionowo do góry na lód
położony powyżej o jakieś 70-100cm. Szczelina ma raczej charakter pionowy, ale
ciągnie się wzdłuż całego plateau poziomo. Przekroczenie przeszkody nie stanowi
żadnego problemu, toteż każdy z nas postawił jeden większy krok i się
podciągnął.
Potężna linia seraków pod Dom de Gouter robiła ogromne wrażenie!
Teraz dochodziliśmy na wypłaszczenie z widokiem na
bardzo strome, lodowe podejście pod Vallotem oraz na dość duże pole śnieżne,
gdzie łączy się trasa francuska z włoską. Właśnie tutaj w razie niepogody
właściwą trasę gubi najwięcej ekip. Brakuje punktów orientacyjnych. Od kilku
lat widać tam dwie tyczki z czerwoną wstążką, które mają naprowadzać na
właściwe tory. Przez chwilę popatrzeliśmy na stromiznę i poszliśmy dalej.
Postanowiliśmy, że zatrzymujemy się przy Vallocie i coś zjemy, bo nie wystarczy
nam sił na atak szczytowy. Ostatnie 440m wysokości są wymagające kondycyjnie, a
stromizna ani na chwilę nie będzie odpuszczać. Z Dome de Gouter zeszliśmy do
dolinki pod Vallotem. W trakcie zejścia nasza ścieżka dołączyła do głównego
szlaku z Francji. Maciek powiedział do Julka: „patrz, jaka różnica – ile śladów
jest na drodze włoskiej, a ile na francuskiej”. Rzeczywiście różnica jest
ogromna. Droga francuska jest uważana za najłatwiejszą i dlatego co roku na
szczyt Mt. Blanc wchodzi aż 25.000 ludzi od tej strony! Nie bez powodu od 1
czerwca 2019 roku zostały wprowadzone ograniczenia do 214 osób na dzień, co
jest wymuszone przez konieczność posiadania wykupionego noclegu w którymś ze schronisk
– Tete Rousse 3167 m n.p.m. lub w Gouterze 3815 m n.p.m. Po stronie francuskiej
przepisów pilnuje wojskowa wysokogórska żandarmeria górska, a kary są bardzo
wysokie, nawet do 30.000 EUR za brak potwierdzonego noclegu. Ma to zniechęcić
niezdecydowanych i tych, którzy naprawdę budżetowo chcą wejść na Mt. Blanc. Od
strony włoskiej jest za to całkowity spokój, bo czym jest 20-30 osób w
sprzyjający dzień do ataku szczytowego? Czujesz się luźno i spokojnie. Może
trasa jest bardziej wymagająca i znacznie dłuższa, ale naprawdę warto wybrać
właśnie tę drogę, ze względu na niewielu ludzi. Zeszliśmy do miejscowej,
śnieżnej dolinki pod Vallotem. Stromizna prowadząca do tego schronu urosła w
oczach dwukrotnie. Teraz musieliśmy się namęczyć i fizycznie i psychicznie –
takie ciągłe „piłowanie” do góry. Jedynym pocieszeniem był pojedynczy trawers w
dwóch trzecich wysokości stromego zbocza. Rozpoczęliśmy żmudne podejście. O
dziwo, przebiegało sprawnie i bez problemów. Zatrzymywaliśmy się na kilkanaście
sekund, żeby trochę odpocząć i ruszaliśmy znowu pod górę.
Podejście pod Vallotem było strome, a za nim jeszcze gorsze...
W końcu dotarliśmy do Vallota. Ten blaszany
budynek dał nam wielką nadzieję na to, że wejdziemy. Skoro tyle już weszliśmy,
to jeszcze ostatnie 440m wysokości też damy radę pokonać. Raczej chodziło o
wytrzymanie na trasie, niż o trudności techniczne. Podejście od Vallota to
śnieżna grań, ciągnąca się aż do samego szczytu. W jednych miejscach jest
wąska, a w innych nieco szersza. Wymaga dobrej kondycji przy rozrzedzonym
powietrzu, czyli dobrej aklimatyzacji. My szliśmy „na wariata”, bo jak nazwać
przyjechanie 1800km z Polski, podejście 1300m na następny dzień i od razu 1759m
kolejnego dnia, aby wejść na szczyt? Totalny brak aklimatyzacji. Liczyliśmy się
z tym, ale z drugiej strony w poprzednich latach byliśmy na czterotysięcznikach,
więc organizm na pewno coś zapamiętał i nie powinno być tak trudno. Przy
Vallocie zjedliśmy kolejną porcję słodkości i kabanosów. W międzyczasie niebo
zaczęło się przejaśniać i po raz pierwszy zaświeciło słońce. Nie czekaliśmy
dłużej. Ruszyliśmy do góry ostatnią granią, żeby mieć ją za sobą. Podejście za
Vallotem składa się z dwóch wąskich grani śnieżnych szerokich na dwa buty. Są
to dwa wzniesienia stromo następujące po sobie. Czuliśmy, że będzie mocna
wyrypa. Podchodziliśmy stopniowo. Byle do góry. Problemów z powietrzem nie
odczuwaliśmy. Pamięć organizmu z poprzednich czterotysięczników, Kaukazu, czy
Alaski zadziałała. Oddech nie przyspieszał i miałem jeszcze duży zapas. Głównym
problemem był za ciężki dziad oraz głód, który odzywał się coraz częściej.
Zanim przetrawiło się to, co zjedliśmy, musiało upłynąć trochę czasu. Mięśnie
też były zmęczone, ponieważ szliśmy o głodzie. Od Vallota nie stawaliśmy już na
żaden posiłek. „Piłowaliśmy” do góry, byle jak najszybciej, to ewentualnie na
szczycie będzie można coś zjeść. Pierwsza ze stromizn poszła dość szybko. Na
drugiej coraz bardziej doskwierał głód. Żołądek aż ściskało. Jakby ktoś ręką go
zgniatał. Zatrzymywałem się, żeby trochę odpocząć od tego uczucia. Wyszliśmy w
końcu na lokalne wzniesienie, gdzie mieliśmy widok na lodowy ząb, czyli ogromny
serak wiszący nad śnieżnym zboczem opadających w głąb dolin. Teraz musieliśmy
zejść kilkanaście metrów i ponownie rozpocząć podchodzenie. Praktycznie całe
niebo wolne było od chmur. Cieszyliśmy się, że będziemy mieli piękne widoki. Przed
nami widniała ostatnia grań prowadząca na szczyt. Ciągnęliśmy ile się da, ale
głód ani na chwilę nie pozwalał o sobie zapomnieć. Czułem wyczerpanie podobnie,
jak Brygida. Totalny brak czegokolwiek, co można by zamienić na energię.
Mięśnie nie miały skąd brać sił. Oczy zrobiły się „piaskowe” ze zmęczenia.
Dwie śnieżne granie za Vallotem. Tutaj dostaliśmy porządnego, kondycyjnego kopa od góry. Vallot w tle na trzecim planie
Szliśmy wszyscy równym krokiem. Od czasu do czasu
zatrzymywałem się. Maciek rzucił jeszcze hasłem: „Tu jest 4704 m n.p.m.”. Już
mało zostało. Z rozrzedzonym powietrzem nie mieliśmy żadnego problemu.
Oddychało się dobrze i to było najważniejsze. Ciągnęliśmy dalej do przodu. Byle
do góry. W końcu dotarliśmy do kopuły szczytowej, czyli ponownego przewężenia
grani śnieżnej, opadającej obustronnie w głąb masywu górskiego. Stromizna nie
była wielka, ale grań miała szerokość tylko na dwa buty. Maciek dodał tylko:
„ostatnie 15 metrów, idziemy, bez przerwy!”. Duch ochoczy, ale ciało słabe. I
tak się stało. Na trzy metry przed końcem znowu odezwał się ściskający żołądek.
Stanąłem i zaczerpnąłem trochę powietrza. Maciek i Julek zdziwili się, że stanąłem
przed samym końcem. Pociągła ich lina, która nieoczekiwanie napięła ich
zatrzymała. Za chwilę znowu ruszyliśmy do góry. Jest szczyt! O godzinie 9.18
weszliśmy na wierzchołek Mt. Blanc. Wysłałem SMS-a Brygidzie, z informacją, że
jesteśmy na szczycie i za chwilę wracamy. Zostaliśmy trochę dłużej, bo około
40min. Jak się okazało, niedługo po wschodzie słońca, Brygida zaczęła samotne
zejście. Skalista grań, gdzie nie było żadnych trudności, pokonała samotnie.
Później poczekała na schodzącą grupę. Trafiła się jej niemiecka para, z którą
rozmawialiśmy na jadalni. Brygida poszła za nimi i zaczęła schodzić granią,
gdzie w nocy spadały kamienie. Mówiła, że zejście było łatwe, bo Niemcy
pokazali jej inną drogę, która na końcu umożliwiała obejście dwumetrowej skały
bez dobrych chwytów. Dalej, przez lodowiec szła za nimi. O godzinie 9.52
dotarła do schroniska. Bardzo szybko. Tymczasem na szczycie Mt. Blanc odczułem,
co znaczy głód. Kiedy usiadłem na moim za ciężkim dziadzie, zasnąłem na
siedząco w ciągu jednej sekundy. Wiedziałem, że już znacznie niżej osiągnąłem
wyczerpanie organizmu. Teraz mogłem sobie ulżyć. Chłopaki robili zdjęcia na
szczycie. Ja dołączyłem do nich za chwilę. Obowiązkowo musieliśmy coś zjeść,
żeby mieć siły na powrót.
Długie podejście za dwiema graniami śnieżnymi za Vallotem dłużyły się. Głód dawał o sobie znać coraz bardziej i częściej
Tutaj nie wytrzymałem. Na kilka metrów przed końcem opadłem z sił
Na szczycie Mt. Blanc 4810 m n.p.m.
Planowaliśmy krótki postój pod Vallotem, żeby nie
zatrzymywać się na wąskich graniach prowadzących do lodowca i żeby jak
najszybciej dołączyć do Brygidy. Jeszcze nie wiedzieliśmy o jej zejściu z gór.
Dowiedzieliśmy się tego po kilkunastu minutach spędzonych na wierzchołku.
Przysłała SMS’a o treści: „jestem już w schronisku, możecie iść spokojnie”. Ta
wiadomość bardzo nas ucieszyła, bo mieliśmy świadomość, że wszystko jest dobrze
i nie marznie na tej grani. Odczuliśmy ulgę. Maciek i Julek kręcili jeszcze
filmy z widokami ze szczytu. Spodziewaliśmy się większych tłumów od strony
Francji, ale zobaczyliśmy co najwyżej kilkanaście ekip. Nie czuliśmy oblężenia.
Dziwiło nas, bo na szczycie byliśmy nieco powyżej środka czasu, w którym ekipy
osiągały szczyt. Wyprzedziły nas tylko te, które startowały przed nami ze
schroniska Gonella. Ogarnęło nas zdumienie, kiedy zobaczyliśmy, że prawie cały
Gouter jest dopiero w drodze na wierzchołek. „Za moich czasów” stamtąd
startowało się w okolicach 2.00 w nocy. Statystycznie, ekipy włoskie powinny
być ostatnie, bo kiedy Gouter zaczyna wędrówkę z wysokości 3867 m n.p.m. (stare
schronisko), to idący z Włoch, mają blisko 1000m wysokości więcej do pokonania.
Z drugiej strony, z Gonelli wyruszają osoby, które znają swoją kondycję i
możliwości. Wielu idących od strony Francji mogłoby nie wytrzymać narzuconego
tempa, ponieważ często od tej strony widać nieprzygotowane ekipy z małym
doświadczeniem. Nie bez powodu Mt. Blanc jest najbardziej śmiercionośną górą na
świecie, bynajmniej nie z racji trudności technicznych, a w dużej mierze z
braku odpowiedniego doświadczenia lub z racji lawin i spadających kamieni na
bardziej wymagających trasach, jak np. 3M, czy kuluar Rolling Stones’ów w
drodze do Goutera. Patrząc procentowo na wypadki śmiertelne, to najbardziej nie
bezpieczna jest Annapurna. Patrząc na ilość ludzi, którzy giną na jednej górze,
Mt. Blanc zdecydowanie wygrywa. Wymuszony nocleg w którymś ze schronisk ma
częściowo odsiać mało doświadczone ekipy, dla których 70 EUR za noc będzie
zaporową kwotą. Widać, że przepis działający od 1 czerwca 2019 działa bardzo
dobrze, bo nie widać już rozbitych, tanich namiotów na dziko ponad schroniskiem
Gouter, ani nie ma panów w dżinsach, czy nieodpowiednim stroju. Jeśli przepis
miał spowodować pewien odsiew ludzi, to najwidoczniej zadziałał. Na szczycie co
chwilę zasypiałem i budziłem się. Zjadłem jeszcze trochę słodkości.
O godzinie 10.05 wyruszyliśmy z powrotem. Zejście
upływało trochę szybciej. Nie zatrzymywaliśmy, ale zważaliśmy na kroki, bo
przypominaliśmy sobie niechlubną statystykę Mt. Blanc, gdzie 80% wypadków
działo się w drodze powrotnej. Schodziliśmy ostrożnie. Minęliśmy główną grań
prowadzącą na szczyt. Tutaj mijaliśmy wiele ekip idących z Goutera. Doszliśmy
do lodowego zęba. Wejście pod górę na lokalne wzniesienie trochę nas męczyło. Teraz
mieliśmy dwie strome granie, następujące po sobie, które były szerokie na dwa
buty ze spadzistymi graniami po obu stronach. Szliśmy wolniej, żeby zejść
bezpiecznie. Dość szybko dotarliśmy do Vallota. Widząc jak piękna i stabilna
jest pogoda postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej. Maciek koniecznie chciał
wejść do środka Vallota. Później zrobiliśmy serię zdjęć serakom i dalszemu
otoczeniu. Na zewnątrz usiedliśmy i zjedliśmy kabanosy, słodkości i orzechy.
Czuliśmy większy przypływ sil, bo organizm znacznie mniej się męczył podczas
zejścia. Odpoczynek pod Vallotem trwał równą godzinę. Julek dziwił się, że
ekipy zostawiały w jego pobliżu kijki, plecaki, czy też narty. W Alpach na
dużych wysokościach to zupełnie normalne zjawisko. I tak nikt inny nie zabierze
sprzętu, bo też po co? Teraz schodziliśmy stromym zejściem z trawersem po mocno
opadającym stoku do plateau, gdzie krzyżuje się szlak francuski z włoskim. Z
góry wypatrzyliśmy naszą ścieżkę i zapamiętaliśmy, w którą mamy skręcić, żeby z
powrotem zejść do skalistych grani prowadzących do schroniska Gonella. Powrót
wydeptana ścieżką upływał nam dość szybko. Czuliśmy zmęczenie i przede
wszystkim głód, pomimo tego, że zjedliśmy co nieco pod Vallotem. Zatrzymaliśmy
się przy szczelinie pod Dome de Gouter. Z tej strony nie wyglądała groźnie.
Wystarczyło zeskoczyć z odstającego śniegu na dół, kilkadziesiąt centymetrów
niżej. Dalej wędrowaliśmy przez śniegi aż do momentu dotarcia do pierwszych
skał. Zastanawialiśmy się, jak bardzo źle będzie nam się schodziło. Sypkie
kamienie miały sprawić wiele problemów. Na pierwszej wąskiej grani ze skałami
wystarczyło przejść na drugą stronę. Przed nami widniał wąski pas śniegu, ale
tutaj również nie mieliśmy żadnych problemów. Teraz zaczęło się zejście stromą,
skalistą granią. Myśleliśmy, że będzie problematyczna, tymczasem pomiędzy
kamieniami z łatwością wyszukiwaliśmy ścieżkę. W świetle dziennym wszystko
wygląda inaczej, stąd było nam znacznie łatwiej. Nagle zmęczenie minęło, jak
również uczucie głodu. Wiedzieliśmy, że musimy się skoncentrować, jeśli chcemy
bezpiecznie wrócić z grani.
Nasze zejście
W trakcie zejścia mijaliśmy dużo ekip z Goutera
Schodząc coraz niżej, nie trafialiśmy na żadne
trudności. Za moment zobaczyłem butelkę z izotonikiem przyrządzonym przez
Brygidę. To ta sama, butelka, która zabierała w nocy. Zostawiła ją pomiędzy
skałami, żeby było jej lżej w drodze powrotnej, a nam w pewnym sensie uratowała
życie, bo od Vallota nie mieliśmy już nic do picia, a przejście lodowcem w
słońcu oznaczało upalne warunki. Każdy z nas wypił po trochu schłodzonego
napoju. Orzeźwił nas lepiej niż najlepsza Coca-Cola na nizinach. Teraz mogliśmy
iść! Kiedy zakończyła się skalista grań, zdziwiło nas, jak stroma jest śnieżna
grań prowadząca do kolejnych skał, od których zaczynaliśmy wspinaczkę. Wąskie
przejście opadało bardzo szybko. Wszystkie ekipy biorące udział w ataku
szczytowym, bardzo dobrze utrwaliły widoczne ślady, stąd mogliśmy iść
bezpiecznie. Za kilka minut dotarliśmy do skalistej grani – tej, która
wystraszyła nas na samym początku, po przejściu lodowca. Zdziwiliśmy się, kiedy
z łatwością wyszukiwaliśmy trasy przejścia wśród sypkich kamieni. Nie mieliśmy
problemów ze schodzeniem. Wszystko wyglądało tak groźnie w nocy. Teraz zanosiło
się na przyjemne zejście. Szliśmy miarowym krokiem. Nikt nie odczuwał
zmęczenia. Najwidoczniej działała adrenalina, bo mieliśmy inne oczekiwania. Spodziewaliśmy
się również tutaj trudności. Dość szybko dotarliśmy do przełęczy w pobliżu
Piton des Italiens. Pozostało nam jeszcze zejście sypką ścieżką z dwumetrową
skałą bez chwytów na samym końcu (patrząc od naszej strony). Najpierw zaczął
Maciek. Ustaliliśmy, że każdy schodzi w pojedynkę. Na trasie kamienie sypały
się jak nigdy. Teraz mieliśmy popołudnie, bardzo mocne słońce i niekorzystne
warunki. Kiedy Maciek stanął na widocznej ścieżce, zaczął zjeżdżać z ziemią,
lodem i kamieniami. Nawet nie miał do czego wbić raków. Trasa wymagała wiele
uwagi i mocnych nerwów. Stawiał kroki jeden po drugim, ale po postawieniu
każdego, zawsze trochę ujeżdżał w mikstowym terenie. Skałka na końcu poszła mu
szybko. Drugi szedł Julek. Chciał rozpocząć tak samo, jak Maciek. Jego plany
bardzo szybko popłynęły z ziemią… Kiedy stanął na ścieżce, nagle zaczął
zjeżdżać i nie mógł się zatrzymać. W trakcie niekontrolowanego zjeżdżania na
drobnych kamyczkach i ziemi zmieszanej z topniejącym lodem słyszałem typowo
polskie „k***wa, k***wa”. Po około dziesięciu metrach zatrzymał się w pobliżu
jakiejś skały.
W tle słyszeliśmy nieustannie spadające kamienie i
mniejsze lawiny. Na szczęście z dala od szlaku. Julek dotarł do dwumetrowej
skały. Trochę pomęczył się w wyszukiwaniu jakiegokolwiek chwytu. Czekałem na
niego, żeby na samym końcu nie zafundować mu gradu kamieni. Teraz ja
rozpocząłem schodzenie. Stanąłem podobnie, jak Julek i przytrzymałem się
większych kamieni. Nie zapewniały trwałego chwytu, ale przynajmniej utrzymanie
równowagi. Najważniejsze, że nie zjeżdżałem w sposób niekontrolowany. Zmieszana
ziemia z lodem wyjeżdżała spod nóg, ale co chwilę wbijałem raki w nowe miejsce.
Niżej nie mogłem znaleźć dobrego chwytu. Przed sobą zauważyłem długi płaski
kamień, jak deska do podawania chleba, a na nim siedem innych kamieni. Kiedy
tylko dotknąłem tej „deski”, cały kamienny stół zjechał i rozwalił się w
drodze, odbijając się od innych skał. Schodziłem na czworaka, wbijając bardzo
mocno raki w płynącą ziemię. W ten sposób zjeżdżałem powoli, w sposób
kontrolowany, aż zatrzymałem się w pobliżu dwumetrowej skały. Zacząłem schodzić
tyłem. Kilka minut szukałem jakiegoś słabego chwytu. Na dobry nie mogłem
liczyć. W jednej ze skał udało mi się wybrać malutką porcję ziemi i wbić przedni
ząb raka. Drugą ręką odgarnąłem płynącą ziemię z lodem i znalazłem półokrągły
chwyt, głęboki na jeden centymetr, ale w ziemi, nie w skale. Tyle musiało mi
wystarczyć, żeby spróbować postawić stopę w połowie pionowej skały. Rakiem
wyszukałem w skale drobne pęknięcie opadające pionowo. Delikatnie stanąłem na
nim tylko jednym zębem raka. Próbowałem się obniżyć. Kilka minut zajęło mi
powolne opuszczanie się z tej skały. Będąc bliżej śniegu, odetchnąłem z ulgą –
udało się! Najgorsze mieliśmy za sobą! Teraz pozostało 900-metrowe zejście
lodowcem. Przy aktualnej, słonecznej pogodzie, warunki na lodowcu szybko się
pogorszyły. Mieliśmy obawy, że mostki mogły rozmięknąć i będzie trzeba poszukać
innej drogi. Pod skalną granią zrobiliśmy postój, żeby wyciągnąć linę i związać
się. Zdecydowaliśmy, że ja pójdę pierwszy, drugi Julek, a Maciek trzeci. Byłem
ożywiony i nie czułem zmęczenia. Cały czas myślałem o drodze powrotnej, której
nie traktuję, jako coś mozolnego, co trzeba odbębnić, ale część gór, które
trzeba przejść, żeby móc powiedzieć, że byłem na szczycie i wróciłem cały. Zejście
lodowcem przerażało ze względu na stromizny. Nie widzieliśmy w nich trudności,
ale raczej mozolną drogę, która będzie męczyć. Czym niżej, tym śnieg musiał być
gorszy. Szliśmy równym krokiem. Wybierałem ślady podejściowe, ale czasem
rezygnowałem z nich, żeby w lepszy sposób obejść szczeliny. Najciekawszy widok
mieliśmy już na początku, ponieważ ledwo uszliśmy kilkanaście metrów, a po
lewej stronie, poza trasą, w rejonie, gdzie widać bardzo szeroką szczelinę pod
sypiącą się granią, spadał co chwilę grad kamieni. Za chwile leciały dwa
„telewizory”, a później znowu mniejsze kamienie. Później spadł większy głaz i
wywołał wąską lawinę śnieżną. Głaz zatrzymał się tuż przed szczeliną, a śnieg
przed nim, częściowo zdołał przelecieć siłą rozpędu nad rozpadliną. Tymczasem, chwilę
później spadł drugi głaz z grani. Sunął po śniegu, wypychając kolejne masy
śniegu do przodu. Teraz schodziła nieco większa lawina. Śnieg miał dość dużą
silę, bo przysypał pierwszy głaz nad jamą szczeliny, a później wybijał się siłą
rozpędu kilka metrów ponad szczeliną i opadał dalej w postaci lawiny dość
pochylonym stokiem w stronę głównej części lodowca. W końcu lawina ustała
kilkanaście metrów od naszej trasy. Dźwięk spadających kamieni z grani nie milknął
ani na chwilę. Zawsze coś spadało, choćby drobnego. Wszystko działo się poza
naszą drogą przejścia, stąd nie czuliśmy większego zagrożenia.
W tych miejscach schodziły kamienne i śnieżne lawiny oraz "telewizory", czyli ogromne głazy
W tych miejscach schodziły kamienne i śnieżne lawiny oraz "telewizory", czyli ogromne głazy
Teraz rozpoczęliśmy schodzić trochę szybciej,
tylko po to, żeby ominąć strefę przysypanych kamieni, które widzieliśmy w nocy.
Szliśmy przez kilkumetrową strefę osstrzału. Kamienie spadały z grani, którą
wchodziliśmy w nocy do góry. Po ominięciu tego miejsca rozpoczęło się zejście
stromiznami lodowca. Spoglądając w dół, mogliśmy zobaczyć tarasowy układ
lodowca. Wszędzie widzieliśmy szczeliny, czasem kamienie, które kiedyś spadły. Śnieg
był ciężki i mokry, dlatego schodzenie na pięcie pozwalało przyspieszać na
stromiznach. Maciek i Julek czuli zmęczenie, a ja miałem chęć iść znacznie
szybciej. Mimo wszystko nic nie mówiłem i utrzymywałem ich tempo.
Zatrzymywaliśmy się również na zdjęcia, żeby sfotografować większe szczeliny i
seraki. Schodzenie upływało dość szybko. W rejonie trzeciego tarasu od góry
zaczęliśmy przekraczać większe szczeliny. Mostki śnieżne nadal wytrzymywały,
ale uważaliśmy w tych miejscach. Nie ufaliśmy im całkowicie. Trudno się dziwić,
gdy pod nimi widniały bardzo głębokie otchłanie. Maćkowi pokazałem ciekawy
serak, który wyglądał jak wielka bryła na patyku. Tylko czekać, kiedy zwali się
z wielkim hukiem. Dalsze zejście upływało pod znakiem szczelin. Wydawało mi
się, że jest ich więcej niż w nocy. Przechodziliśmy w końcu przez dwie równoległe
szczeliny, przez które prowadził lichy mostek pod ukosem. Wyglądał, jakby pod
własnym ciężarem zaraz miał runąć w otchłań. Skorzystaliśmy z niego. Jeszcze
wytrzymał. Z drugiej strony innej drogi nie mieliśmy. Stawaliśmy na brzegu i
przeskakiwaliśmy na drugi brzeg, żeby nie obciążać go na środku. Daleko w dole,
widzieliśmy czterech ludzi z namiotem. Nie wiem, czy na nasz widok się
przestraszyli, ale nagle zaczęli wszystko pakować, jakby w popłochu. Zostały
jeszcze trzy strome zejścia i kawałek w miarę płaskiego terenu. Dalsze zejście
upływało szybko. Zatrzymywaliśmy się na zdjęcia, ponieważ co każdy taras
widzieliśmy inne seraki lub całe ich rzędy. Każda stromizna dawała zupełnie
inny widok za plecami. Jedynie wielkie granie nie zmieniały się. W trakcie
zejścia przechodziliśmy wzdłuż ogromnej szczeliny, w której wnętrzu kryły się
lodowe formacje przypominające drzewa bez liści. Rozpadlina była bardzo
głęboka, dlatego szliśmy w odległości około czterech metrów od jej krawędzi.
Widoczna otchłań zionęła bielą i lodem. W końcu doszliśmy do płaskiego terenu.
Ekipa z namiotem wyprzedziła nas, zupełnie nic nie mówiąc. Przejście przez
płaski teren okazało się najgorszą częścią. Schronisko widzieliśmy na
wyciągnięcie ręki, ale najwidoczniej szczelin przybyło w ciągu dnia. Ślady
prowadzące na wprost były już nieaktualne. Równolegle przebiegało kilka
szczelin, a jedna z nich przecięła drogę przejścia. Wytyczyłem nową, obchodząc
grupę szczelin z lewej strony. Ostatnie dwie przeskakiwałem, bo były jeszcze
wąskie. Julek i Maciek poszli moimi śladami. Ekipa z namiotem przechodziła
przez ostatnie, przyschroniskowe granie. Za chwilę dotarliśmy w to samo
miejsce. Na końcu lodowca Maciek schował linę do plecaka. Tam, gdzie mieliśmy w
nocy problem z sypką ziemią nad urwiskiem, teraz przechodziliśmy płynnie.
Jeszcze tylko trzy przejścia na przemian: grań, śnieg, grań, śnieg, grań, śnieg
i byliśmy już w schronisku.
Zejście przez lodowiec, którym szliśmy nocą. Dopiero teraz widziałem, ile szczelin i seraków mieliśmy po drodze...
Ostatecznie dotarliśmy o godzinie 17.30, czyli
potrzebowaliśmy 16h 51min, na całą akcję. W tym czasie zawiera się ponad 40min
przebywanie na szczycie oraz godzinny odpoczynek przy Vallocie, po zejściu z
wierzchołka Mt. Blanc oraz liczne przystanki na zdjęcia w drodze powrotnej. Brygida
czekała na nas i cieszyła się, że wróciliśmy cali i zdrowi. Teraz usiedliśmy ze
zmęczenia na kamiennym chodniku i zaczęliśmy opowiadać co widzieliśmy i jakie
są trudności. Brygida żałowała, że nie poszła dalej, choć z drugiej strony
przyznała, że i tak by nie dała rady pod względem fizycznym dzisiejszego dnia. Długo
zbieraliśmy się, żeby pójść do schroniska. Ja nawet nie układałem swoich
rzeczy. Zrzuciłem „dziada” z pleców i tak, jak padł, tak zostawiłem go na
zewnątrz. Buty wystawiłem na słońce. Maciek usłyszał helikopter w oddali.
Wyciągnął kamerkę. Miał rację, bo za chwilę pojawił się zza skał z wielkim
ładunkiem. Pilot zostawił go na balkonie, na wysokości pierwszego piętra, cały
czas wisząc nad budynkiem schroniska. Dziwiłem się, dlaczego polowa barierek
balkonowych była zdjęta. Teraz mogłem pokojarzyć fakty. Obsługa zrobiła miejsce
na ładunek. Helikopter szybko zniknął gdzieś nad lodowcem. Szybko ucichł. Za
kilka minut przyleciał jeszcze drugi raz. Pilot uśmiechnął się do filmujących i
podczas opuszczania lądowiska zrobił beczkę nad lodowcem i zniknął w mgnieniu
oka. Wszyscy zachwycali się umiejętnościami pilota. Wiele razy widziałem taki
sposób latania w Alpach po stronie szwajcarskiej. Widać, we Włoszech, też
piloci są bardzo dobrze wyszkoleni. Później do schroniska przyszła jeszcze
jedna ekipa. Tym razem z Polski. Zdziwiliśmy się, bo spotkaliśmy te same osoby,
co na samym początku, na kempingu. Oni mieli już rozbite namioty, co
sugerowało, że byli przed nami, a my zdążyliśmy zejść ze szczytu Mt. Blanc w
drugim dniu. Oni dopiero dotarli do schroniska i planowali atak szczytowy. Nie chcieli
spać w schronisku, toteż pytali o płaskie miejsce na lodowcu, gdzie mogliby
rozbić namiot. Następnego dnia chcieli pójść na aklimatyzację. Mieli strasznie
wydłużony plan działania. Ich wejście na Mt. Blanc miało trwać około tydzień. My
po dwóch dniach mieliśmy wszystko za sobą. Po godzinie 19.00 wybrali się w
stronę lodowca. Około 20min „rzeźbili” przejście trzema pasami śniegów i grani
przy Gonelli. W takim tempie na pewno nie zdążyli dotrzeć do płaskiego miejsca
na lodowcu, położonego o 1h 30min wędrówki, naszym tempem. Jak się później
okazało, za 1h 40min nadeszła burza z piorunami, wiatrem i obfitym opadem.
Ewidentnie wyprawa nie szła im dobrze. Nie przewidywali wielu czynników. Nawet
przed wyjściem Maciek wypatrzył, że mieli nową linę, z którą sobie nie radzili.
Nowa lina jest specyficznie zwijana i zawsze trzeba przeczytać instrukcję, jak
się ją rozwija za pierwszym razem, żeby jej nie poplątać. W ich ekipie liną
zajmowała się jedna osoba, którą Maciek nazwał „Rudy z liną”. Na kempingu też
walczył ponad godzinę ze „sznurem”, a tutaj ponownie upłynęło mu wiele czasu.
Według mnie, polska ekipa miała zbyt rozciągnięty plan w czasie, ciągle
dopadały ich burze, a atak szczytowy przewidzieli na dwa dni załamania
pogodowego. Mogli zebrać więcej potrzebnych informacji pogodowych oraz o
terenie i bardziej się przygotować pod względem organizacyjnym. Z pewnością
stracili mnóstwo sił i czasu.
Po obejrzeniu dobrego widowiska z udziałem
helikoptera oraz po wymianie zdań z polską ekipą poszliśmy do jadalni.
Napiliśmy się zimnych izotoników, żeby choć trochę nadrobić utracone witaminy.
Czułem zmęczenie, ale nie chciałem jeszcze zasypiać. O godzinie 18.00 serwowano
obiad. Wykupiliśmy drugi nocleg w schronisku, żeby odpocząć i rano zacząć schodzenie
do lodowca Miage, a dalej do naszego samochodu. Teraz marzyliśmy o odświeżeniu
się i rozpoczęciu nowej przygody – tym razem w paśmie Monte Rosa. W schronisku
ludzi zdecydowanie ubyło. Niektóre ekipy zaczęły schodzić, ale nie dotarło
wiele nowych osób. Pierwszego dnia, włącznie z nami, spało 27 osób, a teraz na
obiedzie widzieliśmy 19 osób, w tym dwóch przewodników. Ponownie jedliśmy
risotto, kartofle z wołowiną i jajeczne ciasto na deser. Po takim długim
przejściu wszystko przyjmowało się z łatwością. Trudno było odmawiać
czegokolwiek. Jeszcze zjadłem pozostawione risotto od innych członków naszej
ekipy. Nic się nie zmarnowało. Po obiedzie mieliśmy wieczór dla siebie. Na
jadalni zostały może dwie osoby. Panował zupełny spokój, a nam nie spieszyło się
do snu. Prowadziliśmy rozmowy o Mt. Blanc, jutrzejszej trasie oraz pogodzie. Na
jutro zapowiadali cały dzień burzowy, stąd martwiłem się, jak my zejdziemy ze
schroniska, skoro czeka nas długa, przynajmniej 4,5-godzinna droga przez grań i
lodowiec Miage. Z praktyki wiedzieliśmy, że będzie to dłuższy czas, bo podczas
schodzenia nikt się nie spieszy. Nie ma po co i jeszcze zaplanowaliśmy
podziwianie okolicznych widoków i panoram. We wspólnym pokoju, kilka osób
szykowało się do jutrzejszego ataku szczytowego. Wiedzieliśmy, ze oni raczej
pójdą na zaliczenie, a nie na wejście na szczyt. Wiedzieliśmy, że będą mieli
gęste mgły w rejonie śnieżnych grani Mt. Blanc, stąd zależało nam wszystkim,
żeby nasz atak szczytowy odbył się tylko i wyłącznie dzisiejszego dnia, tj. 1
lipca. Plan udało się zrealizować, bo mieliśmy piękne widoki przy czystym,
niebieskim niebie, bez niepotrzebnych atrakcji pogodowych. Wieczorem poszliśmy
jeszcze na balkon oraz przed schronisko, żeby podziwiać ostatnie widoki
związane ze szczytem Mt. Blanc. Powstawały kolejne chmury burzowe, które
zwiastowały zmianę pogody.
Po godzinie 20.20 zasnęliśmy ze zmęczenia.
Przynajmniej nie przeszkadzaliśmy innym ekipom. Naliczyłem 19 osób, które spały
w schronisku. Niektórzy zostali, żeby odpocząć, a niektórzy szykowali się do
ataku szczytowego. Po 22.10 obudziła mnie burza i mocny deszcz, który walił o
zewnętrzne blachy. Wyglądało na to, że opad był duży. Próbowałem zasnąć jeszcze
raz. Nic nie zaprzątało moich myśli, bo szczyt mieliśmy już za sobą. Nawet nie wiedziałem,
kiedy całe schronisko opustoszało. Dopiero rano, po godzinie 8.00 zobaczyłem,
że praktycznie wszystkie łóżka są puste. Wstałem, rozejrzałem się.
Najwidoczniej większość poszła atakować szczyt. Wyjrzałem na zewnątrz, ale
pogoda nie napawała optymizmem dzisiejszych wspinaczy. Od końca lodowca
ciągnęły się gęste mgły, a na nizinach zaczął padać punktowo deszcz. Tak, jak
powiedziałem dzień wcześniej, dzisiejszy atak szczytowy będzie głównie
koncentrować się na zaliczeniu wierzchołka, ale nie na porządnym wejściu z
widokami. O godzinie 8.35 gospodarz zapytał mnie, czy może podać śniadanie, bo
umówiliśmy się na godzinę 9.00 rano. Nam, jak najbardziej taka opcja
odpowiadała. Koreańczycy też zostali na dodatkową noc i teraz rozpoczęli
zejście granią do lodowca Miage. My tymczasem zasiadaliśmy do śniadania,
komentując wczorajsze widoki i przeżycia, oraz dalsze plany, co będziemy robić.
POWRÓT
Dzisiejszy dzień postanowiliśmy przeznaczyć w
całości na zejście i cieszenie się pięknymi widokami. Wiedzieliśmy, że na grani
musieliśmy również uważać, bo podejście było wymagające kondycyjnie. Myślałem
tylko, żeby poprawiła się pogoda. Według prognoz, dzisiejszy i jutrzejszy dzień
miałby być gorsze, to znaczy burzowe. Specjalnie zaplanowaliśmy wszystko tak,
żeby jednego dnia schodzić, a drugiego przemieszczać się pod Monte Rosę w
okolice Alagny Valsesia. Ciekawe było to, że mogliśmy pojechać do Staffal
odległego o kilka kilometrów od Alagny, ale samochodem różnica jest ogromna. Do
Staffal mogliśmy zajechać w 1,5h, a do Alagny w 4h! Wszystko było zależne od
dróg ciągnących się bardzo długimi i krętymi dolinami. To nie Tatry, gdzie w
trzy godziny można przejść dłuższą dolinę. Tutaj doliny miały ponad 50km
długości. Dobrze, że mogliśmy podjechać samochodem do najbliższej wioski, skąd można
wyjść w góry. Ranek upływał wolno i leniwie. Zejście rozpoczęliśmy dopiero po
godzinie 10.00. Spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy, rozejrzeliśmy się trzy
razy, bo po wczorajszym zmęczeniu mogliśmy wszędzie zostawić sprzęty. Po 10.00 słońce
zaczęło mocno świecić. Mieliśmy więcej słońca, a chmury gęsto pokrywały jedynie
szczyt Mt. Blanc. No cóż… Dzisiejszym wspinaczom pogoda nie spasowała.
Wiedzieliśmy, że tak będzie, stąd planowaliśmy inaczej. Dziwi mnie to, że inne
ekipy, mając te same prognozy, nie mogły dojść do podobnych wniosków… Iść na
zaliczenie – to nie dla mnie. Muszę mieć piękne widoki i to jest niepodważalne.
Na koniec pożegnaliśmy się jeszcze z gospodarzem i obsługą schroniska. Panowała
tu prawdziwie rodzinna atmosfera. Przygotowaliśmy sobie na zewnątrz jeszcze
izotoniki do butelek, żeby mieć co pić na długiej trasie powrotnej. Na zewnątrz
schroniska zauważyliśmy małe płaty śniegu w obrębie budynku. Powstały w nocy w
trakcie opadów podczas wczorajszej burzy. W dole wypatrzyłem jakieś duże zwierzę,
większe od kuny, które przeganiały dwa, czarne ptaki. Prawdopodobnie gawrony. Zwierzę
schowało się za skałami, ale ptaki nie odpuszczały. Ciągle atakowały.
W nocy padał najpierw deszcz, a później śnieg. W
ciągu dnia szybko topniał. Grań zdążyła obeschnąć, dzięki czemu mieliśmy dobre warunki.
Schodziliśmy w kolejności: Maciek, Julek, Brygida i ja. Maciek ma zwyczaj
wracać na pełnym tempie i czekać na resztę na końcu. Na grani trzymaliśmy się
wszyscy razem. Zejście granią z grubymi linami upływało nam spokojnie. Mieliśmy
dużo dobrych chwytów, oraz wyraźną ścieżkę powrotu. Przy okazji zrobiłem kilka
zdjęć z innej perspektywy. Kiedy zeszliśmy na długi pas śniegu prowadzący do
kolejnej grani, mogliśmy jeszcze popatrzeć na głębokie szczeliny lodowca pod
Mt. Blanc. Teraz szliśmy ścieżką okrążającą grań, żeby znaleźć się po stronie
lodowca Miage. Dotychczasowe widoki zostały za naszymi plecami i przysłaniała
je grań. Najbardziej martwiłem się, jak będziemy schodzić sypką ścieżką, ale
okazało się, że po nocnych deszczach, nie jest taka sypka, a zejście było
przyjemne. Przejście granią upływało bardzo szybko. Deszcz dobrze związał sypki
materiał. W oddali zobaczyliśmy Maćka i Julka na lodowcu Miage, w kotlinie.
Zatrzymywali się przed szczelinami i je przeskakiwali. I tak trzy razy. Łącznie
mieli na trasie pięć rozpadlin. Teraz wiedziałem, że szczelin znacznie przybyło.
Zatrzymaliśmy się jeszcze przy potoku wypływającym spod ziemi. Zimną wodę
nazwaliśmy Żywiec-Zdrój, bo orzeźwiała w upalny dzień. Słońce ciągle parzyło. Przeszliśmy
jeszcze przez dwa pasy śnieżne i również zeszliśmy na lodowiec. Ciekawe, bo
teraz pomiędzy skałami, a śniegiem, powstała wielka dziura. Ze skał musieliśmy
zeskoczyć na śnieg. Czym dalej tym lepiej. Zdziwiłem się, jak w dwie doby zaszły
tu wielkie zmiany. Powstały nowe dziury i przybyło nowych szczelin. Ciągle
musieliśmy uważać. Ja i Brygida przeskoczyliśmy nad każdą z pięciu szczelin i
dołączyliśmy do Maćka i Julka. Nikomu się nie spieszyło.
Liczne szczeliny na lodowcu Miage
Na dzisiaj mieliśmy zaplanowane tylko zejście do
samochodu. Przed nami otwierała się jeszcze wielka przestrzeń lodowca Miage,
którą musieliśmy przejść. Trasę nazwaliśmy „mieleniem guana”, jak na początku,
ponieważ dużo śniegu ubyło i wiele drogi musieliśmy przechodzić po luźnych
kamieniach. Płaty śniegu pozwalały wyrównywać kierunek, ponieważ pozostałe
ślady wskazywały właściwą drogę. Przejście stawało się mozolne, bo przed nami
nic nie ubywało, a ciągle musieliśmy wytężać uwagę, żeby wyszukiwać właściwej
drogi. Szczelin znacznie przybyło. Na naszej trasie pojawiło się kilka
szerokich rozpadlin. Na wysokości piątego płatu śnieżnego przechodziliśmy obok
dwóch potężnych szczelin, widocznych z boku. Co chwilę słyszeliśmy, jak wpadają
tam kamienie. Dalej, widzieliśmy płat śnieżny ze śladami prowadzącymi na
rozległe gołoborze kamieni. Maciek już dawno wypruł do przodu, a my szliśmy w
trójkę. Julek szedł przed nami. Brygida weszła na obrzeże płatu śnieżnego, na
ślad, który widziała. Ten nagle się zapadł i noga zaczęła bezwładnie wpadać do
środka niewidocznej szczeliny. Brygida szybko złapała się sterty kamieni i
podciągnęła do góry. Ja widziałem tą sytuację z boku. Stanęliśmy na niewielkim
usypisku kamiennym. Wziąłem największy kamień i zrzuciłem go oburącz do
szczeliny. Przez cztery sekundy nie było słychać nic. Dopiero po tym czasie
kamień zaczął obijać się o lodowe ściany i spadać jeszcze niżej. Zgodnie ze
wzorem z fizyki na swobodne spadanie ciał, wyszło, że szczelina miała aż 78
metrów głębokości! Dodatkowo wielki kamień obijał się dalej od ścian i spadał
jeszcze głębiej. Kto by pomyślał, że w takim terenie może być jeszcze ukryta tak
głęboka szczelina. Staraliśmy się iść cały czas po kamieniach lub śniegiem, ale
nie jego obrzeżami, tylko po widocznych śladach. Na wysokości trzeciego płatu
śnieżnego Julek usiadł na kamieniu i zaczął się przebierać. Powiedział: „idźcie
dalej – ja was dogonię”. Tak zrobiliśmy.
Wędrowaliśmy ciągle w kamienistym terenie. Dopiero
za drugim płatem śnieżnym wyłoniło się niewielkie podejście na skarpę moreny
bocznej, którą powinniśmy iść w drodze na Mt. Blanc. Teraz mieliśmy widoczny
cel, który dodawał chęci do dalszej wędrówki. Luźne kamienie nie ułatwiały
zadania, ale posuwaliśmy się do przodu. Na wysokości pierwszego płatu śnieżnego
odbiegały ślady pod górę, na skarpę. Poszliśmy nimi, ale widzieliśmy, że inna
ekipa idąca na Mt. Blanc ma problemy, żeby zejść do poziomu lodowca.
Kilkumetrowy kawałek trasy dosłownie wyjeżdżał im spod nóg. Tylko kurzyło się i
leciał grad kamieni. To jest prawidłowa trasa, którą oznaczono jako szlak
dojściowy do schroniska. W górę było znacznie łatwiej, bo podciągaliśmy się i w
końcu stanęliśmy na skarpie. Julek dogonił nas trochę wcześniej, więc mogliśmy iść
dalej. Brygida miała dużo odcisków na stopach, stąd nie mogła przyspieszyć
tempa. Z drugiej strony czas nas nie gonił, ponieważ prognozowane burze nie
nadchodziły. Ciągle świeciło słońce. Cieszyliśmy się, że teraz będziemy mieli
przyjemniejszą część trasy powrotnej. Szybko się przekonaliśmy, że jednak nie. Po
przejściu krótkiej ścieżki prowadzącej grzbietem skarpy moreny bocznej, szlak
się nagle urwał. Najwidoczniej, kiedyś długi pas ziemi stopniowo osuwał się w
stronę lodowca i powstała wyrwa. Widzieliśmy kępy traw wiszące w powietrzu nad
kilkunastometrowym, spadzistym, sypkim stokiem. Skręciliśmy około jeden metr na
prawo i szliśmy przez gęste kępy traw. Innego wyboru nie mieliśmy. Przez
kilkanaście minut mieliśmy podobną trasę, po czym ścieżka ponownie stała się
wyraźna. Wędrówkę czasami utrudniał wiatr, a silne, chwilowe podmuchy,
zepchnęły mnie na prawą stronę. Za ciężki dziad dodatkowo utrudniał utrzymanie
równowagi, przez co jedną nogą stawałem na sypkim zboczu i podciągałem się z
powrotem do góry. Na tym odcinku musiałem aż cztery razy bronić się przed
upadkiem na sypkie, kilkunastometrowe zbocze. Ścieżką doszliśmy w końcu do
skrzyżowania ze strzałką. Teraz widzieliśmy, jak przebiega prawidłowy szlak. W
drodze na Mt. Blanc nie musieliśmy „mielić” tyle „guana”. Wystarczyło pójść za
schroniskiem Combal, a ścieżka zaprowadziłaby nas na tę grań. Mieliśmy stąd
piękny widok na Lac de Combal. Zieloną dolinę przecinały liczne, meandrujące
potoki oraz malutkie stawy. Schodząc do doliny, obowiązkowo musiałem sfotografować
kwitnące róże alpejskie na tle wysokich szczytów. To dla mnie typowo alpejski
widok, który cieszy. W schronisku Combal napiliśmy się jeszcze zimnej Coca-Coli
z puszki. Teraz miała prawdziwy smak! Pozostało nam 25min wędrówki asfaltową
drogą do samochodu. Po drodze podziwialiśmy piękne widoki. Droga tak szybko
upłynęła, że aż zdziwiłem się, że widać już samochód. Maciek i Julek czekali
przy aucie. Postanowiliśmy razem, że ponownie zatrzymujemy się na kempingu
„Hobo”, bo mieliśmy tam wszystko, co potrzeba. Dopiero teraz mogliśmy
powiedzieć, że weszliśmy na Mt. Blanc.
Teraz inni powielali nasz błąd...
Ścieżka powrotna przez skarpę
Ekstra artykuł , szczególnie odnośnie sprzętu , żeby cokolwiek się przydało, trzeba umieć z tego korzystać, choć niestety wiele osób tego nie rozumie... Chcemy w tym roku przejść dokładnie tą samą trasą, także bardzo przydatny tekst ����
OdpowiedzUsuńTo wielka racja. Wielu jest poobwieszanych jak choinki, ale pytanie, ilu potrafi wykorzystać sprzęt. Szczególnie widać to od strony francuskiej. Po stronie włoskiej spotkaliśmy raczej świadomych ludzi. Tam mało kto chodzi, bo trasa trudniejsza i bardziej wymagająca. Cieszę się, że mogłem pomóc.
UsuńMam mocno mieszane uczucia bo z jednej strony autor się napracował, podszedł do tematu szeroko i w 80% to się z nim zgadzam. Ale w 20% pozostałych mam kompletnie inne zdanie. Z kwestii podstawowych - najbardziej pożądane jest wyjście z szczeliny samodzielne. Choćby z tego powodu, że jeśli idzie się z węzłami hamującymi to użycie flashenzuga robi się mocno nietrywialne (bo trzeba przejść przez te węzły). Aby efektywnie to zrobić samemu wystarczy Microtraction (70 g) i tibloc (40 g) oraz dopasowana pętla z dyneemy (plus karabinki). "Dziwnym" zbiegiem okoliczności te przyrządy wystarczą do budowy wyciągu. W środowisku skiturowym to jest absolutny standard wszyscy dokładnie to mają. Ale dwa hms to jest jednak stanowczo za mało aby cokolwiek zbudować. Czyli 4 karabinki (powiedzmy, że dwa duże HMS i coś jeszcze - typu 4 druciaki, 2 małe hms), może rolka do awaryjnego bloczka (10 g)
OdpowiedzUsuńDużo zastrzeżeń (w zasadzie same) mam też do koncepcji ubierania się. Jest dla mnie głęboką tajemnicą przydatność kurtki ocieplanej. Idea odzieży wielowarstwowej dopasowanej pod konkretne potrzeby jest już głęboko ugruntowana od dawna. Z drobiazgów 6 par skarpetek też dużo (ja mam dwie i jedne schroniskowe/biwakowe). Znacznie ważniejsza jest koncepcja ubierania dołu. Otóż od paru lat są ultralekkie spodnie membranowe z zamkiem 3/4 (nawet z trzema maszynkami). Taki ciuszek pozwala się praktycznie całkowicie zwentylować po rozpięciu a to z kolei zastosować bardzo dobrą bieliznę (sam jestem wielkim fanem xbionic - dla mnie mistrzostwo świata). W ten sposób przedział od -20 do + 20 jest świetnie załatwiony. Co najważniejsze w bonusie mamy świetną wiatroodporność i wodoodporność. Czego w Milo (mimo mojej megasympatii do tej firmy) nie ma.
Kolejnym niezauważonym problemem jest ABC. Mimo wszystko poruszając się w terenie zagrożonym lawinowo warto mieć świadomość, że samoratownictwo jest jedyną szansą na ocalenie. Pieps mini to 150 g, wystarczająca dobra łopata to 600 g i 250 sonda. Akurat tyle zaoszczędzi się na przemyśleniu koncepcji ubierania. Czy rezygnacji z drugiej butli (w sytuacji liofów i jetbiola).
Od dawna nie ma też raków paskowych bo wyparły je o niebo lepsze koszykowe. To tak z grubsza bo dyskusyjnych też jest dużo.
Cieszy mnie to, że przedstawiasz swoją opinię i inny punkt widzenia. Ile ludzi, tyle będzie podejść do danego tematu, dlatego każdy z nas się różni. Ja nie jestem fanem encyklopedycznego podejścia do gór, ani "poprawności politycznej", ale raczej tego, co wypracowałem sobie przez lata i z czym czuję się najlepiej. Chociaż pewne rzeczy nie pasują do oczekiwań w Internecie (a w polskim Internecie zawsze trzeba pisać poprawnie "politycznie" i książkowo, bo inaczej ludzie Cię zjedzą, bo w Internecie każdy jest ekspertem), to się tym nie przejmuję, bo wyjeżdżając w takie góry trzeba już trochę myśleć i mieć trochę doświadczenia. Ja na pewno nie będę rzucać pięknymi nazwami sprzętu, podając ich parametry książkowe. Po prostu mam inne podejście i po to są blogi, żeby czytać ich kilka i później z każdego można porównać oraz wybrać przydatne dla siebie informacje.
Usuń