Długo myśleliśmy o wyjeździe w Alpy. Każdy z nas z
osobna, pomimo tego, że w większości nawet nie znaliśmy się w ogóle. Tak się
złożyło, że ja i trzech innych kolegów mieliśmy podobne plany, by pojechać w
Alpy od 6 lipca. Nadarzyła się okazja, dlatego na Facebooku w jednej z grup
szybko umówiliśmy się na konkretny termin. Późniejsze rozmowy zeszły do
„podziemi”. W ten sposób w dwa dni ustaliliśmy praktycznie wszystko – od
rzeczy, które zabierzemy ze sobą, aż do środków transportu. Ułożyliśmy plan,
jakie góry będziemy odwiedzać oraz ile czasu będziemy potrzebować na każdą z
nich. Najważniejsza jednak była pogoda, dlatego postanowiliśmy, że nawet jeśli
jej zabraknie, to przesuniemy nasz wyjazd o tydzień do przodu. Bez dobrej
pogody nie ma co wyjeżdżać. Po długich rozmowach ustaliliśmy, że pojedziemy
pożyczonym samochodem od Maćka, który z Warszawy przyjedzie najpierw do Radka,
a później do Szymona. Na końcu do mnie. Początek mocno nam się opóźnił,
ponieważ ode mnie mieliśmy pojechać o godzinie 22.00, a Maciek przyjechał na
godzinę 00.20. Nie dziwiłem się, ponieważ trzeba było dojechać z Warszawy do
Jaworzna i załadować od każdego rzeczy. To samo czekało u mnie, tyle że
bagażnik był już cały zapełniony. Wydawało się, że nic więcej nie upchamy. Zmieniliśmy
trochę ułożenie plecaków i dzięki temu dość szybko udało nam się upakować cały
sprzęt. Plecaki i jedzenie na wyprawę ułożyliśmy praktycznie pod sam sufit.
Nasza trasa miała liczyć około 1382 km – większość przez Niemcy. Siedziałem z
przodu, więc pilnowałem, żebyśmy nie przegapili zjazdów na niemieckich
autostradach. Przejazd przez polską autostradę A4 upływał nam w nocy bardzo
szybko, ponieważ dopiero poznawaliśmy się. Dla osób nie chodzących po górach
może to być dziwne, że spotykają się nieznane sobie osoby, które mają ten sam
cel i „w ciemno” realizują dane marzenie. Tak to najczęściej wygląda, ponieważ,
trudno znaleźć wśród znajomych choć jedną osobę, która będzie w stanie pojechać
w Alpy na najwyższe szczyty i dodatkowo będzie miała odpowiednie doświadczenie.
Dlatego zazwyczaj tak to wygląda, że odpowiednich osób poszukuje się w różnych
grupach górskich w internecie.
W trakcie jazdy opowiadaliśmy o górach i naszych
wyprawach. Kierował niestrudzenie Maciek, który z Warszawy przejechał już 400
km do mnie, a właśnie dojeżdżał pod granicę niemiecką... W tym czasie
poruszyliśmy temat naszych zaplanowanych gór – Mt. Blanc 4810 m n.p.m. i Dom de
Mischabel 4545 m n.p.m. Wspólnie ustaliliśmy, że najpierw pójdziemy na Dom de
Mischabel, a dopiero później na Mt. Blanc. Dlaczego tak? Ponieważ, na Mt. Blanc
odwiedziły dwie osoby z naszej ekipy kilka lat temu, a Dom de Mischabel był dla
każdego czymś zupełnie obcym. Prawie dla każdego… Zarówno na jednej, jak i na
drugiej górze już byłem. Znając całą trasę na górę Dom, od razu wiedziałem, że
chcę wejść tam jeszcze raz. Mt. Blanc, jak dla mnie, mógł nie wyjść, bo ta góra
nie miała większego znaczenia, poza tym, że chciałbym ją lepiej sfotografować.
Góra Dom podobała mi się za jej fenomenalną przyrodę, przepiękne widoki, oraz
niesamowitą trasę na szczyt. Najpiękniejszy jednak jest widok ze szczytu w
stronę Włoch, który niezmiennie uznaję za drugi najpiękniejszy w całej Europie!
Pierwsze miejsce dzierży niezmiennie Punta Gnifetti. Jednogłośnie wybór padł na
górę Dom de Mischabel, co mnie bardzo ucieszyło. Teraz pozostało tylko dojechać
na miejsce i rozpocząć wyprawę. GPS pokazywał, że na godzinę 15.38 dotrzemy do
Randy – małej wioski u stóp naszej góry. Każdy chciał już tam być. Tym
bardziej, że naopowiadałem bardzo dużo o pięknie Randy i Dom de Mischabel, oraz
o całej trasie dojściowej. Droga na wierzchołek zawsze mnie zachwycała, dlatego
już cztery razy wybrałem szlak do schroniska pod górą Dom. Autostradą A4
kierowaliśmy się w kierunku Dresden, po czym na 20 km przed zjazdem zauważyłem,
że za niedługo powinniśmy zmienić drogę. Prawie przegapiliśmy nasz zjazd. Później
czekała nas nudna, monotonna, około 7-godzinna jazda autostradami aż za
Stuttgart. Przez cały ten czas nic się nie zmieniało. Widzieliśmy ciągle
jednakowe pola, wiatraki i małe lasy. Przy takich krajobrazach można było
zasnąć. W miarę każdego postoju widzieliśmy, że czas dotarcia do Randy wydłużał
się - aktualnie do godziny 17.28. Zastanawialiśmy się o ile jeszcze nam się
opóźni cały plan… Po przejechaniu 500 km od mojego domu po raz pierwszy
zapaliła się żółta kontrolka „sprawdź silnik”. Nic jednak nie wskazywało na
żadne problemy. Samochód jechał bez problemu, a poziom oleju też był taki, jaki
powinien być.
Ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy kolejne 200 km.
Nawet dwa razy stawaliśmy w punktach postojowych, żeby poszukać ewentualnej
usterki. 700 km od domu silnik zaczął tracić moc i mogliśmy pojechać co
najwyżej 120 km/h lub utrzymać 3000 obrotów/min na dowolnym biegu. Jechaliśmy
tak przez kolejne 200 km i nic się nie zmieniało, więc każdy uznał, że nic
większego się nie dzieje. W końcu i tak było popołudnie w sobotę, dlatego nawet
nie znaleźlibyśmy żadnego mechanika o tej porze w szczerym polu. W końcu
przejechaliśmy Niemcy. Na kilkanaście minut wjechaliśmy do Austrii wzdłuż
Jeziora Bodeńskiego. Niestety autostrady się skończyły. Musieliśmy przejechać
do Szwajcarii, gdzie na granicy wykupiliśmy winietę na ich autostrady. Teraz
czekało nas blisko 5-godzinne „tłuczenie się” po wioskach Szwajcarii, żeby
dotrzeć do Randy. Wybraliśmy długą drogę przez Disentis, Andermatt, Brig, Visp,
St. Nikolaus –aż do miejscowości Randa. Droga prowadziła cały czas pod górę.
Mijaliśmy tylko kolejne wioski. Wiedzieliśmy, że jesteśmy z dala od
jakiejkolwiek większej miejscowości. Już dawno przekroczyliśmy barierę 1000 m
n.p.m. Góry stawały się coraz bardziej majestatyczne, a w oddali przed nami
dostrzegliśmy nawet ośnieżone czterotysięczniki. Tutejsza zieleń zachwycała,
jak również piękno krajobrazów. Jadąc pod górę i przez kolejne wioski,
pokonaliśmy dystans ok. 100 km. Byliśmy 1000 km od domu – przynajmniej mojego.
Wtedy Radek zauważył, że zaświeciła się kontrolka „rozładowany akumulator”. Maciek
od razu pomyślał, że to alternator, bo co innego mogło nawalić w ciepły, letni
dzień... Maciek przez chwilę miał nadzieję, że spadła klema z jednego z
zacisków akumulatora, ale to niestety nie było to. Dojechaliśmy na parking pod
hotelem Cresta. Maciek wyłączył silnik i już więcej go nie mógł odpalić… Była
godzina 15.20. Od tego momentu zaczęły się problemy na naszej wyprawie.
Myśleliśmy, co da się jeszcze zrobić. Przez blisko dwie godziny chodziliśmy do
hotelu, żeby złapać Wi-Fi i poszukać jakiejkolwiek informacji – poszukać
jakiegoś mechanika, lawety… cokolwiek. Maciek wymyślał różne scenariusze, co da
się zrobić, ale czuliśmy totalną bezradność i uziemienie. Tyle przejechaliśmy,
więc nikt nie myślał, żeby zakończyć wyprawę. Nie tyle myśleliśmy o górach, po
to żeby teraz się poddać. Do celu pozostało nam 2h 45min jazdy samochodem.
Pojawiały się różne myśli: może ściągnąć lawetę, może stopem podjechać, może są
jakieś busy, może wyjść do wioski i poszukać mechanika, może pójść do
miejscowych, żeby podładować akumulator i próbować dalej pojechać… Myśli było
mnóstwo, ale nie wiedzieliśmy w którą stronę iść.
Dopiero po godzinie 19.00 Maciek wyszukał jakiś
rodzinny kontakt w Szwajcarii. Ponoć była możliwość, żeby podjechali następnego
dnia samochodem i nas dowieźli do celu. Inna wersja zakładała wypożyczenie
samochodu w Szwajcarii z dojazdem na miejsce, ale okazało się, że ta opcja była
za droga. Każdy plan rozsypywał się bardzo szybko i ciągle tkwiliśmy w jednym
miejscu. Bezcenny czas z dobrą pogodą biegł bardzo szybko, a postępu żadnego
nie widzieliśmy. Dopiero po godzinie 19.00 ja i Radek stwierdziliśmy, że
pójdziemy w stronę wioski Rueras i sprawdzimy rozkład jazdy pociągów. Do tej
miejscowości mieliśmy 1 km, dlatego rozpoczęliśmy bieg. Ja zacząłem śpiewać „do
kawalerii wstąpić chciałem”, po czym dalej biegliśmy równym i miarowym tempem.
Dodałem tylko, że kondycję mamy, więc możemy biec. Radek też potwierdził. Nikt
z nas się nie męczył, dlatego szybko dotarliśmy do hotelu Posta. Weszliśmy do
środka i opowiedzieliśmy, co się nam przydarzyło. Kobieta bardzo szybko
udostępniła nam laptop i mogliśmy wyszukać informacji. Jednak jakiś wchodzący
pan nas uprzedził. Wyrecytował nam cały rozkład, o której godzinie, co jeździ w
stronę Andermatt. Takiej informacji potrzebowaliśmy. Widoczna dalej wioska o
1,5 km, to Sedrun. Najpierw jednak wróciliśmy do Szymona i Maćka i
opowiedzieliśmy, jakie mamy informacje. Zweryfikowaliśmy je również z rozkładem
na dworcu, który był strasznie nieczytelny i nie uzyskaliśmy dzięki niemu
potwierdzenia tego, co powiedział nam nieznajomy pan (który, jak się okazało,
miał rację). Nie mając dalszej pewności, potrzebowaliśmy kolejnych źródeł
danych. W międzyczasie Maciek i Szymon szukali jakichś kontaktów lub środka
transportu, żebyśmy mogli dalej pociągnąć naszą wyprawę do przodu, bo czas
nieubłaganie mijał, a nic się nie działo. Ja i Radek postanowiliśmy, że
pójdziemy dalej – do Sedrun. Rozpoczęliśmy nasz bieg po godzinie 20.00. Dobiegliśmy
tam w 20 min. Dotarliśmy na główną stację. Ta wzbudzała większe zaufanie.
Weszliśmy nawet do jednego hotelu i spotkaliśmy tam grupkę starszych ludzi
bardzo dobrze się bawiących. Tylko jedna kobieta po 70-tce umiała język
angielski, toteż nam pomogła. Nawet wskazała nam mechanika, zadzwoniła do niego
i powiedziała, że do 10 min będzie przy naszym samochodzie! Naprawdę szybko
ogarnęła temat. Powiedziała tylko, żebyśmy poinformowali naszych, żeby czekali
przy samochodzie lub żebyśmy szybko pobiegli do Dieni. Chwilę później
powiedziała: „zawiozę was tam”. Ta bardzo miła kobieta zawiozła nas do Dieni,
po czym podziękowaliśmy jej za wielką pomoc. Mechanik przyjechał dosłownie 3
min później. Wziął ze sobą zestaw rozruchowy, bo wiedział, że mamy problem z
akumulatorem. Od razu wskazał na alternator. Wymiana miała kosztować 70 CHF, a
nowa część 559 CHF. O ile cena wymiany nie była zła, to cena za nowy alternator
była szwajcarsko droga. Nie do zaakceptowania. Część miała być sprowadzona za 3
dni, więc i tak nie posuwało nas to do przodu. Tym bardziej, że nowy alternator
w Polsce kosztował kilkukrotnie taniej… Za tę cenę Maciek znalazł lawetę, która
sprowadzi samochód i dwie osoby do Polski. Wybór był oczywisty. Podziękowaliśmy
mechanikowi, bo i tak nie przyspieszyło by to naszego dojazdu do Randy, więc
pozostał nam pociąg.
Temat pociągów w Szwajcarii miałem bardzo dobrze
obeznany. Od starszej kobiety, która nam pomogła, dowiedziałem się, że obok
nas, pod górą, za krzakami, jest malutki dworzec. O 7.36 odjeżdżał stąd
pierwszy pociąg do Andermatt. Stamtąd mieliśmy przesiąść się na następny do
Visp, gdzie dalej kontynuowalibyśmy podróż do Randy. Na szczęście znałem te
miejscowości i wiedziałem, gdzie trzeba się przesiąść. Mając pierwszy pociąg,
dojechalibyśmy do celu, ponieważ dość często kursują one po Alpach, co jest
bardzo korzystne dla turystów i takich osób, jak my – z nieoczekiwanymi
przygodami. Cieszyłem się, że mamy szczęście w nieszczęściu. Zepsuł nam się
samochód praktycznie pod samym dworcem, skąd można dojechać do Randy. Jedyny
minus szwajcarskich pociągów, to ich niesamowicie droga cena – niezależnie od
klasy. Za odcinek 140 km przez góry trzeba było zapłacić 61 CHF. W Polsce za tą
cenę można by było bez problemu przejechać 1300 km pociągiem… No cóż, nie
mogliśmy tego przeskoczyć. Teraz walczyliśmy o honor całej wyprawy, żeby się w
ogóle odbyła. Po godzinie 21.00, kiedy potwierdziliśmy informację o pociągu do
Andermatt o godzinie 7.36 na dworcu w Dieni, postanowiliśmy, że połowę rzeczy
zostawiamy w samochodzie, a bierzemy tylko tyle, ile będzie nam potrzebne na
górę Dom de Mischabel. Przejazd pod Mt. Blanc pociągami byłby zbyt drogi i
raczej nie wystarczyłoby nam czasu, żeby w ciągu 9 dni wszystko ogarnąć. Tym
bardziej, że jeden dzień już nam uleciał, a połowę drugiego stracimy na dalszy
etap dojazdu do Randy, co miało mieć miejsce dzisiejszego dnia po godzinie
17.00. Nastawiliśmy się więc tylko na jedną górę. Gdyby pozostał nam czas,
zaproponowałem malowniczy trzytysięcznik Mettelhorn 3406 m n.p.m. w otoczeniu
siedmiu czterotysięczników. Każdemu z pewnością by się spodobał. Jego
największą zaletą był fakt, że wystarczyłby tylko jeden dzień, żeby na niego
wejść i wrócić do bazy. Tak już wcześniej robiłem, więc wiem, że można.
Mając ułożony plan w głowie po godzinie 21.00
zaczęliśmy przeładowywać nasze plecaki. U każdego były ewidentnie za ciężkie i
gdyby trzymać się zdrowych zasad chodzenia po górach, to nikt nie dopuściłby
ich do rozpoczęcia wyprawy. Biorąc pod uwagę, że plecak powinien ważyć
maksymalnie 20% masy ciała, to my przekroczyliśmy te „przepisy” ponad
dwukrotnie. Ja z Szymonem najbardziej, bo mój ważył 30 kg, a kiedy dołożyłem do
niego wodę i aparat, to waga wzrosła do 35 kg. Mój plecak miał więc 50% masy
mojego ciała. Oznaczało to dla mnie, że będzie mnie strasznie „zarzynać” i
„wgniatać w ziemię”. Jakkolwiek by nie było, od 2010 roku, kiedy jeżdżę w Alpy
i inne wyższe góry, mój plecak ma niezmienny przydomek „za ciężki dziad”. Jakoś
nigdy nie może być lżejszy i tym razem też nie wyszło… Zrezygnowałem
praktycznie z jakiejkolwiek wygody, którą mogłem sobie dodać. Brałem tylko to,
co pomogło utrzymać mi właściwą temperaturę ciała i spakowałem trochę jedzenia.
Wagę podbijał namiot, materac i śpiwór. Z drugiej strony nie widzieliśmy innej
możliwości, skoro nocleg w schroniskach jest szwajcarsko drogi i
nieakceptowalny, bo wiadomo, że na jednej nocy z pewnością się nie skończy, a
koszt noclegu to 50-65 CHF w zależności od pokoju. Jak dla mnie – ewidentnie za
drogo. Wolę się naszarpać za trzech, niż w tak krótkim czasie wydać 400-500 zł.
I tak już tyle wydaliśmy na pociągi... w jedną stronę… Maciek podsumował to
najlepiej: „to miał być mój najtańszy wyjazd w Alpy [620 zł], a wyjdzie
najdroższy w historii”. Miał rację, bo u mnie też to był najdroższy wyjazd,
pomimo że nadal tkwiliśmy na parkingu… Po godzinie 22.15 zebraliśmy nasze
wszystkie rzeczy, podzieliliśmy je i zdążyliśmy nawet ugotować ciepłą zupę,
żeby nie zasnąć głodnym. Wszyscy czterej zasnęliśmy w samochodzie, ponieważ nie
chcieliśmy podbijać na kolejny sposób kosztów. Ceny w hotelu, pod którym
staliśmy również nie zachęcały. Za nocleg musielibyśmy zapłacić 50-55 CHF.
Wstaliśmy o godzinie 6.30. O dziwo nie czuliśmy,
że było zimno. Każdy z nas odczuwał jednak niedospanie. Ja dodatkowo czułem
lekkie przeziębienie, co nigdy u mnie nie miało miejsca. Starałem się o nim nie
myśleć. W ciągu dnia całkowicie zapomniałem o tym. Przy połykaniu śliny pojawiał
się lekki ból. Gorączki nie miałem. O godzinie 7.20 poszliśmy na remontowany
dworzec Dieni. Od naszej wesołej kobiety mieliśmy informację, że pomimo remontu
dworca jest on czynny i pociąg też się nam zatrzyma. Faktycznie – o godzinie
7.36 przyjechał skład w kierunku Andermatt z dokładnością co do jednej minuty.
Wrzuciliśmy nasze „za ciężkie dziady” na plecy i weszliśmy ociężałym krokiem do
środka. Pociąg praktycznie cały świecił pustkami. Mogliśmy wybierać miejsca.
Szybko zauważyłem, że ten pociąg nie jedzie do Andermatt, ale do… Visp! Dla nas
to była bardzo dobra informacja, bo właśnie tam chcieliśmy dotrzeć.
Zastanawiało nas tylko, dlaczego w tak cywilizowanym kraju, gdzie
10-kilometrowe tunele w środku gór buduje się na porządku dziennym, a na trzech
stacjach rozkłady są nieczytelne i żaden nie wspomina o Visp… Pociąg z godziny
7.36 według rozkładów miał pojechać tylko do Andermatt. My jednak kupiliśmy w
Andermatt bilety u konduktora, płacąc za nie kartą. W ogóle dojazd do Andermatt
to był majstersztyk! Tę miejscowość widzieliśmy gdzieś bardzo nisko w dolinie,
wciśniętą między góry. Mimo wszystko znajdowała się blisko nas. Tory prowadziły
stromym zboczem górskim, bardzo krętymi serpentynami, jakby miał tędy pojechać
zwykły samochód! W ten sposób szybko wytraciliśmy wysokość i za 15 min od
najbliższej wioski byliśmy już w Andermatt. Widać, że miejscowość tętniła
życiem i stanowiła tutejszy główny węzeł przesiadkowy. My jednak pojechaliśmy
do samego końca tym samym pociągiem do Visp. W Andermatt pociąg miał problemy z
hamulcami, co przyczyniło się do 12-minutowego opóźnienia. Po kontroli przez
służby techniczne pociąg został dopuszczony do dalszej podróży. W trakcie jazdy
nadrabiał zaległości i do Visp dotarliśmy o czasie, na godzinę 10.06. O 10.18
mieliśmy pociąg do Zermatt. My wysiadaliśmy w Randzie. Kiedy w Visp wyszliśmy
na peron, powiedziałem, że nasz pociąg stoi już po przeciwnej stronie.
Zabraliśmy nasze „za ciężkie dziady” i przerzuciliśmy je tylko z pociągu do
pociągu. Cieszyliśmy się, bo teraz wiedzieliśmy, że tuż przed godziną 12.00
będziemy w Randzie i w końcu popchniemy wyprawę do przodu. W końcu coś się
będzie działo!
Zepsute auto i przygotowania do dalszej części wyprawy
Wioska Dieni, dworzec w Dieni i nasza podróż pociągiem w stronę Andermatt
Piękny staw widoczny z pociągu w drodze do Andermatt
Do Randy dotarliśmy o godzinie 11.56. Termometr
wskazywał 21’C, co dla mnie było totalnym zaskoczeniem. Szybko wyciągnęliśmy
krótkie spodenki i przebraliśmy się, bo wiedzieliśmy, że od samego początku
czeka na nas długie i strome podejście. Daliśmy sobie jeszcze pół godziny, żeby
przygotować się do wyjścia. Sprawdziliśmy również pociągi do Berna oraz cenę za
bilet. Jako, że laweta miała zabrać samochód i dwie osoby, to druga dwójka
musiała wrócić autokarem do Polski. Wybraliśmy Sindbad, bo najczęściej ta firma
jeździ przez Szwajcarię. Bilet do Berna kosztował 80,2 CHF. Cena naprawdę
robiła nieprzyjemne wrażenie, kiedy pomyślimy, że do przejechania mieliśmy
jakieś 107 km… Mimo wszystko, nie mieliśmy innego wyboru. Staliśmy pod naszą
górą, więc i wrócić jakoś trzeba było… Widząc te szwajcarsko drogie ceny od
razu odrzuciliśmy pomysł dojazdu pod Mt. Blanc i powrotu do samochodu. Po
prostu za same pociągi zapłacilibyśmy około 1100-1200 zł za osobę, co było
nieakceptowalne w żaden sposób. Gdyby porównać polskie pociągi i te ze
Szwajcarii, to śmiało mogę powiedzieć, że dzisiaj mamy bardzo wygodne i
nowoczesne pociągi na światowym poziomie. Szwajcarzy mają tak samo, tyle, że są
bardziej wysłużone. Przewagę mają natomiast w samej infrastrukturze, gdzie
pociągi wszędzie mogą jeździć ze swoją docelową, szybką prędkością. My jeszcze
będziemy latami do tego dochodzić, choć bardzo wiele już zostało zrobione. Mimo
wszystko, to przebicie cenowe jest aż rażące. Przy dworcu stoi niewielki
murowany zbiornik na wodę i kran, gdzie można się napić. Uzupełniłem mój termos
wodą i napiłem się do pełna.
Dworzec w Randzie
I jeszcze inne spojrzenie na to samo miejsce - jak tam pięknie!
Moją uwagę przykuły jeszcze dwa metalowe wskaźniki
na murze dworca, informujące o poziomie wód w czasie dwóch największych
powodzi, jakie tu wystąpiły. Wskaźniki informowały nas o niewyobrażalnie
wysokim stanie wód z dnia 17 czerwca i 1 sierpnia 1991 roku. Kiedy próbowałem
sobie wyobrazić ile tu było wody, to stwierdziłem, że musiało tu powstać wielkie
jezioro, z którego później woda spływała w stronę Visp. Woda praktycznie
musiała spływać wściekle ryczącą rzeką, porywając nawet większe głazy na swojej
drodze. A jej korytem w Randzie były dolne partie gór Dom de Mischabell i
Weisshorn… Żeby zrozumieć, dlaczego ta powódź miała miejsce, trzeba poznać
pewną historię Randy. 18 kwietnia i 9 maja tego samego roku miały miejsce dwa
potężne oberwania skalne. Powstały dwie ogromne, skalne lawiny i potężna wyrwa
w górze. Będąc na miejscu, z łatwością dostrzeżemy łysy stok góry ciągnący się
aż 800 m ponad poziom wioski. Lawiny uwolniły 30 milionów m3 skał, tworząc
ogromną wyrwę na 800 m w pionie w stoku górskim! Do dziś u stóp tego zwałowiska
działa firma zajmująca się kruszywem i dostarczaniem materiału na budowy.
Lawiny rozpoczynały się na wysokości 2320 m n.p.m. a kończyły w dolinie, na
wysokości 1320 m n.p.m. Wioska jest położona w najniższym punkcie, w centrum,
na wysokości 1406 m n.p.m. To znaczy, że dolina ciągnie się jeszcze poniżej
poziomu wioski. Takie umiejscowienie zabudowy pozwoliło w dużej mierze uchronić
Randę przed tragedią. Po zejściu lawiny 18 kwietnia 1991 roku zniszczone
zostały tory kolejowe na odcinku 800 m oraz główna droga do Tasch. Największym
problemem jednak okazało się zniszczenie koryta rzeki Mattervispa. Wielkie
zwałowisko stało się naturalną tamą dla rzeki. W lipcu i w sierpniu, kiedy
występowały największe opady deszczu naturalna tama gromadziła potężne ilości
wody. Dzięki zwałowisku poziom wód podniósł się aż do wysokości 1m na dworcu
kolejowym. Kiedy przyjrzysz się ukształtowaniu terenu i rzece, to zobaczysz
jakie jezioro musiało tutaj powstać… Żeby uchronić Randę przed kolejną taką powodzią
wojsko brało udział przy budowie 4 km tunelu obejściowego dla rzeki
Mattervispa, który ma za zadanie przejąć nadmiar wód i pozwolić im spłynąć w
niższe partie gór. Tunel ma zapobiec gromadzeniu się wody w jednym miejscu. 1991
rok był wyjątkowo pechowy dla wioski Randa, ponieważ dwa wielkie wydarzenia w
krótkim czasie występowały po raz drugi. Najpierw zeszły dwie lawiny kamienne,
a później mieszkańcy musieli przeżywać dwie powodzie… Trzeba pamiętać, że
pierwsze zjawisko pociągnęło za sobą kolejną, nieszczęśliwą naturalną
katastrofę w krótkim czasie. Cały przebieg wydarzeń w Randzie wyglądał tak:
- Czwartek, 18 kwietnia 1991 r. – O 6:45 rano spada pierwszy kamień. Za chwilę rozpoczyna się pierwsza potężna lawina kamienna. 25 owiec i 7 koni zostało rozszarpanych, bezpieczeństwo ludności jest gwarantowane przez władze. Linia kolejowa i ulica Herbriggen – Randa są zamknięte. Oczekuje się, kolejnych wydarzeń.
- Piątek, 19 kwietnia 1991 r. – Droga jest znowu przejezdna w ruchu jednokierunkowym. Linia kolejowa Visp – Zermatt została uszkodzona i ją zamknięto do odwołania. Jest zapewnione autobusowe połączenie między Herbriggen a Täsch.
- Sobota, 20 kwietnia 1991 r. – W nocy występuje pięć kolejnych lawin kamiennych. Nie przynoszą żadnych strat. Rzeka Mattervispa jest zasypana na odcinku 800 m. Woda szuka ujścia przez sąsiednie łąki. Powstaje jezioro.
- Poniedziałek, 22 kwietnia 1991 r. – Linia kolejowa nadal nie działa. Powstają nowe lawiny kamienne. Zwraca się szczególną uwagę na bezpieczeństwo pracowników pracujących przy naprawie torów kolejowych.
- Poniedziałek, 29 kwietnia 1991 r. – Zbocze góry przesuwa się o 1 cm dziennie w kierunku doliny.
- Poniedziałek, 6 maja 1991 r. – Sytuacja się pogarsza. Zbocze góry porusza się o 6 cm dziennie.
- Czwartek, 9 maja 1991 r. – Druga potężna lawina kamienna. W nocy w piątek odgłos przypominający grzmot informuje o początku drugiej potężnej lawiny. Spada 8 milionów m3 skał do doliny. Droga rozpada się na kawałki na długości 250 m. Dwadzieścia cztery budynki znajdują się pod skałami. 14 hektarów gruntów rolnych zostaje zasypanych.
- Piątek, 10 maja 1991 r. – Randa przypomina wioskę duchów lub Pompeje. Domy, ulice, łąki i lasy pokryte są warstwą pyłu o grubości 4 cm. Poziom wody w Mattervispa wzrósł o 20 cm w ciągu czterech godzin.
- Niedziela, 12 maja 1991 r. – Panuje zła pogoda. Wojsko i robotnicy są w akcji, woda z rzeki Mattervispa musi zostać wypompowana.
- Środa, 15 maja 1991 r. – Poziom wody w rzece Mattervispa wzrasta o 4-5 cm na godzinę. Do zalania dolnej części wioski brakuje tylko 50 cm.
- 19 maja 1991 r. – Pompy armii szwajcarskiej mają wydajność 150 m3 na sekundę. Poziom jeziora można obniżyć o 70 cm.
- Niedziela, 26 maja 1991 r. – Wojsko używa 21 pomp elektrycznych i 6 pomp spalinowych do obniżenia poziomu wód powstałego jeziora. Most pontonowy o długości 500 m został zbudowany przez rekrutów w 6708 roboczogodzinach.
- Poniedziałek, 17 czerwca 1991 r. – Ciągłe opady deszczu prowadzą do zalania dolnej części wioski. 30 budynków mieszkalnych i komercyjnych znajduje się pod wodą, w tym stacja transformatorowa. Prowadzi to do awarii zasilania, a tym samym do awarii wszystkich pomp elektrycznych.
- Wtorek, 9 lipca 1991 r. Koryto rzeki Mattervispa jest całkowicie zniekształcone. Teraz woda wypływa poza kontrolą. Aby poradzić sobie ze spodziewaną powodzią, wojsko stara się utrzymać koryto rzeki w granicach od 6 do 8 metrów szerokości.
- Poniedziałek, 31 lipca 1991 r. – Zostało przywrócone połączenie kolejowe na nowo utworzonej trasie.
- Poniedziałek, 1 sierpnia 1991 r. – Drugi, rekordowy poziom wód w Randzie. Dworzec zostaje zalany do wysokości około 1m.
- Piątek, 9 sierpnia 1991 – Randa znów zalana. 20 domów zostało zalanych i 8 osób musiało zostać ewakuowanych.
- Poniedziałek, 2 grudnia 1991 r. – Rozpoczęcie pracy nad tunelem obejściowym dla nadmiaru wody.
- Środa, 7 października 1992 r. – Przebicie tunelu obejściowego. Tunel powinien zabezpieczyć wioskę przed następną powodzią.
O godzinie 12.32 wyruszyliśmy w kierunku
zapowiadanego poziomu 2200 m n.p.m., gdzie mieliśmy rozbić namioty i wyspać się
na jedynym płaskim kawałku terenu, który powinniśmy z wielką trudnością znaleźć
pod wielką ścianą skalną. Z poprzedniej wyprawy wiedziałem, że tylko na tym
poziomie znajdziemy wodę oraz, że zobaczymy 205-metrowy most wiszący 50 m nad
wielkim i bardzo sypkim żlebem. Koniecznie chciałem jeszcze raz go zobaczyć.
Wiedziałem też, że rejon na wysokości 2200 m n.p.m. obfituje w alpejskie róże,
które gęsto kwitną od połowy czerwca. Od 2011 roku część szlaku prowadząca na
wiszący most jest zamknięta, ponieważ konstrukcja została trafiona ogromnym,
spadającym głazem z wysokości 3300 m n.p.m. Stalowe przęsło zostało dosłownie
przebite na wylot! Z tego powodu zamknięto ten fragment szlaku. Zaledwie 100 m
od początku zakazu znajduje się wspaniały wodospad, gdzie można przejść pod
jego wodami, a w jego okolicach kwitnie mnóstwo róż alpejskich. Nawet na skale
zobaczymy namalowaną flagę Szwajcarii i rok 2010. Ten odcinek stanowił jeszcze
nie tak dawno część kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Chciałem jeszcze raz zobaczyć
otoczenie wodospadu, ponieważ idzie się tam tylko ścieżką wydeptaną w trawie w
płaskim terenie. Na most nie chciałem wchodzić, bo według moich danych z
poprzednich wypraw, był uszkodzony. Już na samym początku zachwycaliśmy się
niesamowitym pięknem wioski Randa. Wszystkie domy wybudowano w iście górskim
stylu. Niektóre miały ponad sto lat i stały na okrągłych i płaskich kamieniach
w narożnikach. Te kamienie miały za zadanie chronić domy przed szczurami. Na
początku XX wieku tak budowano domy. Nowocześniejsze chaty stawiano z kamienia
i drewna. Przy każdym oknie widzieliśmy stylowe okiennice. Kiedy podchodziliśmy
jedną z wąskich uliczek, poczuliśmy prawdziwy klimat szwajcarskiej, górskiej i
alpejskiej wioski. Nikt nie budował płotów ani ogrodzeń. Dookoła kwitło mnóstwo
pięknych kwiatów, a co kilkadziesiąt metrów znajdował się kran i kamienny
zbiornik wodny, gdzie można było napić się wody. Uliczka prowadziła coraz
bardziej stromym stokiem, aż nagle wyszliśmy na wydeptaną ścieżkę przez łąkę.
Mogliśmy przez chwilę popatrzeć na część wioski. Za chwilę weszliśmy do lasu.
Tuż za nim mieliśmy okazję podziwiać piękne alpejskie łąki pełne kwiatów. Na
szczęście ten fragment był trochę dłuższy i prowadził nas wąską ścieżką wzdłuż
pastucha elektrycznego. Po drodze minęliśmy jeszcze dwie stare chaty, budowane
w dawnym stylu, gdzie dachówkę stanowiły kwadratowe, płaskie kamienie. Teraz mieliśmy
wrażenie, że idziemy zapomnianą częścią Randy. Dalej pozostał nam już tylko
las. Mieliśmy nim iść tyle, aż zobaczymy wiszący most ponad koronami drzew,
gdzieś w oddali po prawej. Do omawianego miejsca mieliśmy jakieś 2h 30min
wędrówki, ale biorąc pod uwagę nasze za ciężkie plecaki dodaliśmy sobie jeszcze
godzinę, maksymalnie półtorej. Nic nas przecież nie goniło. Mieliśmy jeszcze
osiem godzin słonecznego dnia.
Piękne chaty i zabudowa w Randzie
Strome podejście przez las, ciągnące się od
wysokości 1450 m n.p.m. do przynajmniej 2100 m n.p.m. postanowiliśmy rozłożyć
na kilkunastominutowe odcinki z krótkim odpoczynkiem. Pierwszy fragment trwał
pół godziny. Później zatrzymywaliśmy się co około 10-15min na krótką przerwę.
Bardzo czułem ciężar swojego plecaka, dlatego za każdym razem siadałem na
przydrożnym kamieniu, żeby poczuć chwilowe odciążenie. Szedłem ostatni,
ponieważ lubiłem iść swoim tempem. Wędrówka wolnym krokiem z takim ciężarem
mnie męczyła, stąd czekałem chwilę i podchodziłem szybszym krokiem. Zdziwiłem
się, jak szybko dotarliśmy do wysokości 1859 m n.p.m. Maciek pokazał nam wynik ze
swojego wysokościomierza. Zajęło nam to nieco ponad 1h 10min. To bardzo dobry
wynik. Na skrzyżowaniu szlaków odpoczęliśmy trochę dłużej. Ścieżka w lesie była
bardzo stroma i co chwilę mijaliśmy grupy turystów. Dziwiłem się skąd ich tylu wraca,
skoro most jest zamknięty, a pobliskie schronisko Europahutte nie jest jakimś
wyjątkowym miejscem, gdzie chciałyby podążać tłumy. Po dwudziestu minutach zza
drzew wyłonił się bardzo długi most. Trochę nie pasowało mi jego położenie i
fakt, że mamy go wysoko ponad głowami. Zastanawiałem się, czy nie zmieniono
przebiegu szlaku, ponieważ w 2013 roku most widziałem daleko po prawej stronie
i gdzieś wysoko nad żlebem, a teraz wisiał dosłownie nad nami w lesie. Na
wysokości 2000 m n.p.m. po prawej stronie minęliśmy drewniany grzyb wyrzeźbiony
z pnia drzewa. Podchodziliśmy coraz wyżej, aż dotarliśmy do mostu. Szlak
przebiegał dosłownie obok jego początku. Cały czas próbowałem ogarnąć to
myślami. Co się stało?... Szybko odkryłem, że stary most został… całkowicie
zdjęty, zlikwidowany… A wybudowano zupełnie nowy w 2017 roku. Tyle, że ten nowy
nie miał już 205 m długości, ale 494 m! I nie wisiał 50 m nad żlebem, ale 87!
Aktualny most jest dwa i pół razy dłuższy! Widząc go, rzuciliśmy plecaki obok
ławek w cieniu pod drzewami i poszliśmy na luźno do połowy jego długości, do
miejsca, gdzie ugina się najbardziej. W trakcie wędrówki kołysze się na boki,
bo jest podwieszony na dwóch stalowych linach. Do lin podwieszone są około
dwumetrowe przęsła, szerokie na 80 cm. Idziemy po stalowej kracie, więc
wszystko widzimy pod nogami. To główna atrakcja turystyczna Randy, która
przyciąga mnóstwo turystów. Teraz wiedziałem, dlaczego tyle ludzi schodziło w
naszą stronę. Most wywierał ogromne, pozytywne wrażenie. Można nim było dojść
dosłownie na drugie zbocze góry, omijając szeroką na 400 m trasę spadających
kamieni, które od czasu do czasu uwalniał lodowiec. Nie popełniono drugi raz
tego samego błędu, gdzie punkty mocowania znajdowały się na krawędziach żlebu
po obu jego stronach. Teraz most przytwierdzono do skał w głębi lasu, bardzo
wysoko nad poziomem żlebu. W takim punkcie żaden głaz nie dosięgnie
konstrukcji, dlatego najwidoczniej zdecydowano się wybudować drugi most.
Uszkodzony, 205-metrowy most w 2011 roku
Stary, 205-metrowy most - obecnie już go nie ma
Stary most, którego już nie ma
Róża alpejska
Uszkodzony, 205-metrowy most w 2011 roku
Stary, 205-metrowy most - obecnie już go nie ma
Stary most, którego już nie ma
Róża alpejska
Piękne widoki na szlaku w drodze do mostu
Piękne widoki na szlaku w drodze do mostu
494-metrowy most nad szerokim żlebem
Inne spojrzenia na most
Mnie najbardziej jednak zafascynował styl budowy
Szwajcarów. Dookoła nie widać ani fragmentu rozjeżdżonej ziemi przez samochody tak,
jak to się robi u nas, ani wydeptanej trawy i wyciętego drzewa. Most dosłownie
„wyrasta” ze środka gęstego lasu i kończy się w podobnym miejscu. Dookoła nie
widać żadnego terenu, który byłby używany w trakcie budowy. Przyroda nie
została ani trochę naruszona, bo stary szlak od dawna istniał, a most wisi nad
bardzo szerokim żlebem. Niczego nie betonowano, ani nie kopano fundamentów. Zadziwiające
jest, że otoczenie pozostało takie, jakie pamiętam sprzed 4 lat… Przy moście
zostaliśmy na dłużej, bo chcieliśmy odpocząć i nacieszyć się niezwykłym
widokiem. Ta niecodzienna konstrukcja umożliwia zobaczenie pięknych krajobrazów,
będąc wysoko nad ziemią. Powyżej mostu nie widzieliśmy już schodzących
turystów. Dalej nikt nie chciał iść, ponieważ wyżej położona trasa stanowiła
część szlaku Tour de Monte Rosa prowadzącego do St. Nikolaus i dalej, w głąb
gór, lub na wprost, do góry, gdzie ścieżka prowadziła do schroniska Domhutte,
położonego na wysokości 2940 m n.p.m. Stamtąd można pójść „tylko” na szczyt Dom
de Mischabel lub wrócić. Wiedzieliśmy, że powyżej poziomu mostu nie spotkamy
żadnych ludzi, no może jedną lub dwie osoby. Po długim odpoczynku przy moście
postanowiliśmy wyruszyć dalej. Nikt jednak nie spieszył się, ponieważ każdego
męczyła myśl o „za ciężkich dziadach” na plecach. Nikt za nimi nie tęsknił.
Mimo wszystko zebraliśmy chęci i poszliśmy do góry.
Most widziany z dużej wysokości
Do celu pozostało nam jakieś 200 m w pionie.
Ścieżka bardzo krótkimi zakosami wiła się po stromym zboczu pomiędzy drzewami.
Tutejsze lasy tworzą tylko i wyłącznie modrzewie. Co kilka minut drzewa są
coraz mniejsze. Po drodze minęliśmy trzy skrzyżowania szlaków. Na pierwszym z
nich, w prawo prowadziła zamknięta ścieżka do wodospadu i dalej, do
zygzakowatego podejścia tam, gdzie jeszcze 7 lat temu wisiał most linowy. Teraz
szlak pomału zarastał, a zygzak praktycznie zaniknął. Na żlebie można jeszcze
zobaczyć ślady po uderzeniu starego mostu o sypkie podłoże. Tworzyła je wygięta
linia od jednego krańca do drugiego, w wielu miejscach już przerwana. Z jednej
strony szkoda, że tak piękny fragment szlaku został zamknięty, a z drugiej
strony fajnie, bo nowy most jest znacznie ciekawszy. Szkoda tylko trochę
wodospadu, bo trzeba go koniecznie zobaczyć. W końcu prowadzi tam tylko ścieżka
przez trawiaste równiny z trzema modrzewiami. Jako, że szlak prowadził do
dawnego mostu, to zamknięto go. Poszliśmy wyżej. Na wysokości drugiego
skrzyżowania drzewa pomału tworzyły granicę ze stromymi polanami, które
ciągnęły się aż pod skalistą ścianę. Przez kilka minut podchodziliśmy jeszcze
wyżej, przez trawiaste polany, aż dotarliśmy do ostatniego skrzyżowania, które
prowadziło do schroniska Europahutte. Nie ciągnęło mnie tam ani trochę,
ponieważ stamtąd trudno o dobre widoki. My poszliśmy dalej, znakowaną na
niebiesko (oznaczającym trudniejszy szlak, tylko dla osób z doświadczeniem
górskim) drogą prowadzącą do schroniska Domhutte.
Zaplanowaliśmy nocleg na tutejszych polanach,
gdzieś na wysokości 2200 m n.p.m. Maciek sprawdził wysokościomierz i
powiedział, że osiągnęliśmy wysokość 2280 m n.p.m. Nasze „za ciężkie dziady”
rzuciliśmy na krętej ścieżce przy kamieniu, po czym zaczęliśmy szukać w miarę
równego miejsca pod dwa namioty. W terenie najbardziej wyróżniały się dwa
ogromne głazy narzutowe. Zajęliśmy miejsca w pobliżu nich. Maciek wypatrzył
dobre i płaskie miejsce pod jeden namiot, a ja i Radek jeszcze szukaliśmy
drugiego kawałka ziemi. Radek znalazł coś około 30 m dalej i trochę wyżej od
namiotu Maćka. Nasz teren był trochę mniej płaski, ale dało się rozbić namiot. Mieliśmy
jeszcze dużo czasu. Po godzinie 17.30 zaczęliśmy rozbijać namioty i
przygotowywać spanie. Nikt nie myślał jeszcze o śnie, bo teraz cieszyliśmy się
niezwykłym pięknem okolicy. Powyżej nas rosły jeszcze niskie modrzewie, a
wszędzie dookoła patrzeliśmy na wspaniałe polany. Podziwialiśmy odległe góry i
niesamowity lodospad na górze Weisshorn. Mnie zachwycała zieleń i piękna
pogoda, która pozwalała czuć się bezpiecznym i zrelaksowanym. Pomimo dużej
wysokości ciągle było ciepło. Przyglądając się okolicy, zarzuciłem temat
uzupełnienia wody. Wiedziałem, gdzie ona jest, ale musieliśmy zejść do
pierwszego skrzyżowania. Nie stanowiło to dla nas żadnego problemu, ponieważ
jak to Maciek powiedział, „po zdjęciu plecaków chodzi się jak na Marsie. Można
skakać”. Pierwsi poszliśmy ja i Radek. Oczywiście wybrałem wodospad, pod
którego wodami można przejść. Tuż przed nim woda spływa małymi kaskadami i to
stamtąd planowałem naczerpać wody. Radek wpadł na ciekawszy pomysł, ponieważ
postanowił wykąpać się w wodospadzie. Rozebrał się do szortów i wszedł na starą
ścieżkę. Woda lała się ze skał prosto na niego. Ja nie wchodziłem pod niego, bo
wiedziałem, że przeziębienie może szybko postępować. Poszedłem ścieżką w
pobliże głównego strumienia, żeby zobaczyć piękno wodospadu. Jedynie orzeźwiłem
się, myjąc twarz. Siłą rzeczy woda rozpryskiwała się i zamoczyłem też głowę. Po
kąpieli poszliśmy napełnić nasze naczynia. Wodę potrzebowaliśmy na dzisiaj, na
ciepły posiłek oraz na jutro rano, a także do przygotowania napoju. Wodę
niosłem nawet w otwartym, jednolitrowym naczyniu. Udało mi się donieść do
naszej bazy jakieś dwie trzecie jego zawartości. Radek miał zamykane butelki,
dlatego jemu udało się przynieść znacznie więcej.
Jedyne w miarę płaskie miejsce na wysokości 2280 m n.p.m.
Mój namiot na nierównościach
Po naszym powrocie po wodę poszli Maciek i Szymon.
Oni, podobnie jak Radek, postanowili wykąpać się pod wodospadem. Radek tym
czasem wyciągnął 6 kotletów z piersi z kurczaka, które na tej wysokości
smakowały wyjątkowo. Poczęstował mnie jednym z nich. W takich okolicznościach
przyrody aż trudno było odmówić. Nawet zrobiliśmy kilka ujęć naszej bazy.
Powrót chłopaków długo im zajął. Wrócili dopiero przed zachodem słońca. Dolinę
i wodospad już dawno zdążył pokryć cień. U nas też słońce pomału zachodziło, a
to za sprawą wysokich gór po drugiej stronie doliny. Sam zachód słońca odbywał
się później, ale potężne stoki górskie znacznie przyspieszały ten proces. Po
prawdziwym zachodzie słońca, który miał miejsce po godzinie 21.20 weszliśmy do namiotów.
Nie czuliśmy wielkiej potrzeby wypoczynku, ale warto było być wyspanym
kolejnego dnia, gdy planowaliśmy 1000 m podejście z „za ciężkimi dziadami” na
plecach. Potrzebowaliśmy mnóstwo sił, żeby je tam wtaszczyć. Do końca nie
wiedzieliśmy, czy my będziemy walczyć z plecakami, czy raczej one z nami… Z
tego powodu, zanim zasnęliśmy, zastanawialiśmy się, jak odciążyć nasze ewidentnie
„za ciężkie dziady”. Szybko postanowiliśmy, że część rzeczy możemy wrzucić do
większego wora i ukryć je za skałami. Zrobiliśmy dokładny przegląd jedzenia,
ubrań i ekwipunku. Każdemu z nas udało się odchudzić „za ciężkiego dziada” od 5
do 7 kg. To bardzo dużo. Nasze rzeczy ukryliśmy za wielkim głazem narzutowym.
Dodatkowo przytrzasnęliśmy je mniejszymi kamieniami, żeby nie rzucały się w oczy.
Głównie mieliśmy na myśli zwierzęta – ciekawskie koziorożce alpejskie. Radek i
Maciek znaleźli dziurę pod naszym głazem. Taką, że po ułożeniu kamieni wszystko
wyglądało tak, jakby zebrane rzeczy stały obok niego od wielu, wielu lat… Ja
swoje rzeczy tylko wrzuciłem do wora i położyłem przy głazie bez większego
zastanawiania się. Na górę położyłem tylko jeden kamień i to w zupełności mi
wystarczyło. I tak nikt tędy nie chodził, więc niczego nie musiałem się
obawiać. Najważniejsze, że nadmiarowe jedzenie i ubrania były dobrze
zabezpieczone przed ewentualnym deszczem. Z całej naszej ekipy najszybciej
poszedłem spać ja. Po chwili Radek powiedział, że w pobliżu naszego namiotu
przechodzą kozice. Dwie dorosłe i dwie młode. Szybko wyskoczył z namiotu z
aparatem i zaczął robić zdjęcia. Były bardzo blisko nas. To koziorożce
alpejskie, które nie raz widywałem w 2012 i 2013 roku, kiedy tędy
przechodziłem. Najwidoczniej to ich ulubiony teren. W namiocie planowaliśmy
jeszcze naszą jutrzejszą trasę przejścia. Wyliczyliśmy, że powinna nam zająć
jakieś 3,5h, skoro znaki mówią 2h 30min. Większość szlaku stanowiła bardzo
kręta ścieżka na początku, a od widocznej ściany skalnej przed nami czekała nas
wspinaczka z licznymi ubezpieczeniami (coś na wzór tatrzańskich szlaków – liny,
drabinki, klamry). Znałem tę trasę, dlatego nie obawiałem się jej. Nawet z „za
ciężkim dziadem” była do przejścia w bezpieczny sposób.
Wysoko w górach taka zupa ma wyjątkowy smak...
Koziorożce alpejskie
Koziorożce alpejskie
Ja i Radek szybko odkryliśmy, że spanie w namiocie
będzie wyzwaniem, ponieważ połowa namiotu stała na płaskim terenie, a druga, na
dość mocno pochyłym skrawku. Tylko tyle udało nam się znaleźć w okolicy. Przez nierówności
bardzo trudno było mi zasnąć. Cały czas próbowałem utrzymać jedną pozycję, żeby
nie zjeżdżać z materaca. Po dwunastej w nocy nadal nie mogłem spać. W szybkim
tempie w gardle i na podniebieniu zaczęła mi się zbierać ropa, a połykanie
śliny sprawiało mi wielki ból. Objawy przypominały anginę ropną. Tyle tylko, że
nie miałem żadnej gorączki. Czułem, że jest ciepło, a w śpiworze nawet gorąco.
W końcu w nocy temperatura wynosiła jakieś +5’C, a mój śpiwór miał zapewniać
temperaturę komfortu do -37’C. Na szczęście się nie pociłem. W miarę upływu
godzin rzucałem się z boku na bok, próbując znaleźć jakąś dogodną pozycję, żeby
choć trochę odpocząć. Radek spał dość dobrze, choć też od czasu do czasu walczył
z nierównościami terenu. Przed wschodem słońca ta dziwna angina ropna zaczęła
bardzo szybko ustawać, a przełykanie śliny sprawiało mi coraz mniej bólu.
Pojawił się za to bardzo obfity katar, który ciągnął się za mną aż do samego
końca wyprawy.
Wstaliśmy po godzinie 8.00, bo nigdzie nam się nie
spieszyło. Niestety nie przespałem ani jednej minuty, dlatego czułem ogromne
zmęczenie. Miałem wrażenie, jakbym był „niedobity”. Wiedziałem, że dzisiaj będę
miał ciężki dzień, bo nie można czuć się dobrze po pierwszej nocy w
samochodzie, gdzie złapałem przeziębienie i po kolejnej, gdzie męczyło mnie coś
na wzór anginy ropnej i niemożność uśnięcia chociaż na chwilę. Po godzinie
ósmej obserwowaliśmy okolicę i jak równy rząd chmur unosi się wzdłuż pasma gór po
przeciwnej stronie doliny na wysokości 2200 m n.p.m. To zjawisko miało miejsce
każdego słonecznego dnia. Wyszedłem więc z aparatem, żeby obowiązkowo zrobić
kilka ujęć pięknym chmurkom kłębiastym, nie przysłaniającym w żaden sposób
widoków. Radek standardowo wyciągnął swoje kotlety. Zostały cztery, dlatego
powiedział, żebyśmy je teraz zjedli, bo później mogą się zepsuć. Wzięliśmy
zatem po dwa i zjedliśmy je wraz z ciepłą zupą, którą teraz sobie przygotowaliśmy.
W międzyczasie podziwialiśmy wspaniałe widoki. Całą dolinę pokrywał jeszcze cień.
Wiedzieliśmy, że dopiero za dwie i pół godziny dotrą do nas pierwsze promienie
słoneczne. Nawet nie czekaliśmy na nie, bo za dnia panował upał. Stąd woleliśmy
cień i wędrówkę w chłodzie. Podczas składania namiotów trochę „ciągnęło” po
rękach. Grubokropelkowa rosa skutecznie chłodziła dłonie. W oddali, na innym
stoku, poza głównym strumieniem wód, które niżej tworzą wodospad, gdzie wszyscy
oprócz mnie wzięli kąpiel, Szymon i Maciek wypatrzyli koziorożce alpejskie.
Chodziły zbyt daleko, żeby zrobić dobre zdjęcie. Po zjedzeniu obfitego
śniadania czułem, że pozostał tylko bardzo mocny katar, oraz ustające
przeziębienie. Jedynie brakowało sił z powodu nieprzespanej nocy. Mimo wszystko
postanowiłem, że idę. Radek i Maciek też czuli lekkie przeziębienie.
Najwidoczniej doprawiła ich kąpiel w zimnym wodospadzie. Z tego powodu nie
chciałem się kąpać, bo pewnie załatwiłoby mnie jeszcze gorzej. Wyruszyliśmy
około godziny 9.30. Sprawdziliśmy, czy zabraliśmy wszystkie rzeczy i czy te
pozostawione są odpowiednio zabezpieczone. Radek głównie zadbał, żeby żadne
zwierzęta nie dobierały się do zawartości. Wielki głaz oznaczył dodatkowo
suchym patykiem, widzianym nawet z dużej wysokości. Nie mogliśmy pomylić tego
miejsca w drodze powrotnej.
Jedno z najbardziej udanych dań w górach - kotlety Radka i zupa
Rząd chmur kłębiastych na wysokości 2200 m n.p.m. po drugiej stronie doliny w słoneczny dzień
Za chwilę wszyscy poszliśmy krętą ścieżką. Maciek
wyruszył pierwszy, Szymon drugi, Radek trzeci, a ja na końcu. Wszyscy
stwierdziliśmy, że nasze plecaki i tak są za ciężkie. Przez pierwsze 20 min szło
mi się całkiem dobrze, ale w miarę osiągania wysokości czułem, że szybko słabnę.
Teraz wychodziło moje niedospanie. Co kilkadziesiąt metrów przysiadałem na
skale i przez chwilę odpoczywałem. Na szczęście nie czułem objawów żadnej
choroby, ani gorączki, dlatego nie poddawałem się. Powiedziałem sobie, że pójdę
wolniej, ale dam radę. Do pierwszego, wąskiego szczytu, gdzie ścieżka wije się
licznymi, esowato wygiętymi trawersami doszliśmy wszyscy razem. Odtąd Maciek,
Szymon i Radek poszli szybciej. Ja szedłem swoim tempem, bo znałem cały szlak. W
drodze do góry wyprzedziła mnie dwójka turystów i nieco wyżej samotna
dziewczyna, która szła… do pracy. Pracowała w schronisku Domhutte, które jest
położone na wysokości 2940 m n.p.m. Powiedziała, że spotkamy się przy
schronisku. Szedłem wolniejszym krokiem. W najbliższej odległości podchodzili
Maciek, Szymon i Radek. Dotarliśmy na zbocze naszpikowane całą serią
ubezpieczeń, które ciągnęły się aż do wysokości 2800 m n.p.m. Co chwilę musieliśmy
wchodzić po stromych skałach, ubezpieczonych stalowymi linami, a miejscami
klamrami. W miarę pokonywania odległości i osiągania wysokości pojawiały się
nawet drabinki. Jedna z nich miała nawet 20 szczebli. Najbardziej jednak
podobały mi się prawie pionowe schody, gdzie wejście ubezpieczały dwie stalowe
liny, po jednej na każdej ze stron. Stopnie wciskały się w wąskie przejście
pomiędzy skałami. Przejście taką trasą bardzo cieszyło. Z powodu niedospania
brakowało mi sił w nogach, dlatego niestety musiałem często odpoczywać. Poza
tym czułem się dobrze. Powyżej poziomu schodów podobał mi się jeszcze
zakręcający, długi i wysoki odcinek prowadzący po skalistym zboczu, gdzie cały
czas wspomagały nas stalowe liny. Kiedy popatrzyłem do góry, to aż trudno było
uwierzyć, że będziemy szli tak wysoko. W miarę pokonywania kolejnych trawersów
coraz bardziej zostawałem w tyle, aż straciłem z oczu chłopaków. Nie dziwiłem
się, ponieważ przekraczaliśmy trzykrotnie wąskie przejścia pomiędzy skałami.
Bardzo stromy, wąski i zacieniony, złowieszczo wyglądający żleb wieńczyło
drugie „wąskie gardło”. Jest bardzo charakterystyczne, ponieważ prowadzi do
niego gruba, niebieska, pleciona lina. Powyżej czekała jeszcze kolejna seria stalowych
lin i dwie drabinki. Po drodze wchodziliśmy na skały przy użyciu wielu klamer.
Mimo wszystko cała trasa nie wydaje się trudna, ani niebezpieczna. Była bardzo
przewidywalna i nigdzie nie brakowało dobrych chwytów.
Pionowe schody do góry z dwoma linami
Za ostatnim rzędem stalowych lin przechodziłem
wąską ścieżką, gdzie po prawej stronie stoi kilkumetrowa, ciemna, o jednolitej
strukturze ściana skalna. Po lewej, przy stromym stoku stała wieża z płaskich
kamieni na wysokość około 1,5 m. Stała tu od co najmniej kilku lat, bo w roku
2012 też ją widziałem. Tuż przed nią zauważyłem piękną, trawiastą polankę o
niewielkich wymiarach – mniej, więcej 1,7 m na 1 m. Postanowiłem, że zrzucę
plecak i wyśpię się na niej chociażby na 15 min, to przynajmniej nabiorę trochę
sił. Tutaj zasnąłem w mgnieniu oka. Czułem brak sił w nogach. Po krótkiej
drzemce ruszyłem do przodu. Co prawda tempa nie zwiększyłem, ale szedłem choć
trochę bardziej wypoczęty. Mimo wszystko w mojej ocenie – ewidentnie za wolno.
Wiedziałem, że za kamienną wieżą czeka mnie 30 min podejście gołoborzem
kamiennym, które strasznie działa na psychikę. Okolica jest jednolita, jak na
Księżycu, a do schroniska prowadzi bardzo kręta ścieżka. Nie widać żadnego
postępu. Dopiero na samym końcu widać budynek. Na tym odcinku spotkałem
wracających Polaków, którzy powiedzieli, że moja ekipa jest już w schronisku, a
mi zostało jeszcze jakieś 30 min drogi. Dla mnie to były jeszcze 3 godziny… Nie
miałem w ogóle sił w nogach… Koniecznie potrzebowałem snu. Kolejne trawersy
męczyłem bardzo powoli. W końcu zobaczyłem Szymona. Zszedł „na lekko” do mnie i
powiedział, że zabierze mój plecak. Oddałem go, a ja szedłem jego tempem już do
samego końca. Do schroniska dotarliśmy po godzinie 14.05. Maciek zapytał mnie
jak się czuję. Powiedziałem tylko tyle, że nie czuję się chory, ale jestem
strasznie niewyspany, bo dzisiaj nie przespałem ani jednej minuty i na dodatek
miałem coś na wzór anginy ropnej. Na terenie schroniska rozstawiono kilka ławek
i stoły, na których stała doniczka z roślinnością, mogącą utrzymać się przy
życiu nawet na wysokości 3000 m n.p.m. Doniczka stała na niewielkiej,
koronkowej serwetce złożonej z sześciu mniejszych kwadratów. W otoczeniu
skalistych gór i gołoborzy, ozdobione stoły kwiatami w doniczce wyglądały
bardzo ciekawie. Podobnie jak w Randzie, stał tu kran z niewielkim zbiornikiem
wymurowanym z kamienia. Widać, że woda spływała z tutejszego lodowca. Napiłem
się jej do syta oraz uzupełniłem naczynia. Przygotowałem też ciepłą zupę. Kiedy
Szymon poszedł napić się wody wyszedł pan ze schroniska i powiedział, że to nie
jest woda do picia.
Schronisko Domhutte i kran z wodą, która nie jest do picia. Nie tylko my ją piliśmy...
Widoki ze schroniskowego tarasu
Słońce paliło niemiłosiernie. Panował bardzo duży
upał. Maciek pytał, czy idziemy wyżej. Powiedziałem, że pójdziemy na poziom
3300 m n.p.m. tam, gdzie są „placki” pod namioty. Są to płaskie miejsca
otoczone kamiennymi murami, gdzie można rozbić namiot. Dodałem tylko, że
prześpię się przy schronisku na ławce około godzinę i będę miał siły żeby dalej
iść. Po zjedzeniu zupy bardzo szybko zasnąłem na ławce. Szymon tylko narzucił
na mnie ręczniki, żeby nie spaliło mnie słońce. Chłopaki zdążyli przeprowadzić
rozmowę z ekipą z Polski, która już wróciła ze szczytu. Ja tymczasem spałem. Wstałem
za około godzinę. Teraz czułem się znacznie lepiej! Wiedziałem, że to nie
choroba i że będę mógł iść wyżej. Z poziomu schroniska wyruszyliśmy po godzinie
16.00. Czekało nas jeszcze około 300-metrowe podejście. Przeliczyliśmy je na
około 50 min do 1h. Tuż za schroniskiem wyrastało strome usypisko kamieni o
stożkowym kształcie. Od samego patrzenia na pochyłość można było się zmęczyć. Mimo
wszystko wiedziałem, że dam radę dotrzymać tempa ekipie. Wszyscy wrzuciliśmy
„za ciężkie dziady” na plecy i poszliśmy do góry. Teraz miałem trochę sił w
nogach, więc szedłem równo za chłopakami. Zdziwiłem się, bo w około 10 min
weszliśmy na szczyt stożka. Od tego momentu, przed nami ukazywały się tylko
długie i mniej strome, bardzo kamieniste i sypkie podejścia. W oddali
widzieliśmy już lodowiec, a po prawej, w dolinie trzy potoki spływające
równolegle obok siebie, tworzące potrójny wodospad. Zawsze lubiłem ten widok. Pokonywanie
kolejnych podejść upływało nam szybko, toteż zobaczyliśmy pierwszy „placek” pod
namiot po lewej stronie. Prawdopodobnie tam miejscówkę mieli Czesi, którzy
powiedzieli, że wyżej, są jeszcze inne „placki”. Jeden z nich mówił po
angielsku, ale opisując miejsce pod namiot użył słowa „placek”. Za kilka minut
znaleźliśmy kolejne trzy pola pod namiot. Były bardzo równe i otoczone
kamiennym murem chroniącym od wiatru.
"Placek" pod namiot
Piękny widok na Matterhorn 4478 m n.p.m.
Widoki z namiotu na lodowiec i górę Dom de Mischabel - trasa prowadzi całkiem po lewej stronie śnieżnego pola
Mój namiot na wysokości 3300 m n.p.m. W tle szczyt góry Dom de Mischabel
Teraz zamieniliśmy się, żeby każdy mógł sprawdzić
oba namioty. Dołączył do mnie Szymon. Najwyraźniej psychika mocno zadziałała,
bo kiedy wiedzieliśmy, że już nigdzie więcej nie pójdziemy, poczułem duże
zmęczenie i znowu chciałem tylko spać. Szybko rozbiliśmy namiot i zaczęliśmy
szukać wody. Ja nawet nie wyruszałem po wodę, ponieważ przyniosłem ją spod
schroniska Domhutte, a na jutrzejszy dzień załatwił mi ją Maciek i Szymon.
Mieli ze sobą butelki, bukłaki oraz uszczelniony worek, do którego nabrali
około 10 litrów. To bardzo dużo. Kiedy ja zjadłem kolejną zupę i trochę
słodkości oraz orzechów, zacząłem przygotowywać wszystkie rzeczy i jedzenie
potrzebne do ataku szczytowego. Chciałem mieć to już za sobą i jak najszybciej
położyć się spać, żeby mieć jak najwięcej czasu na wypoczynek. Dopiero po
zejściu Szymon powiedział mi, że Maciek i on rozmawiali ze sobą, gdzie
stwierdzili, że byli sceptycznie nastawieni do tego, że w ogóle uda mi się
wyjść na atak szczytowy. Męczyło mnie ustępujące przeziębienie, bardzo obfity
katar oraz totalne wyczerpanie z powodu niedospania. To oznaczało, że musiałem
bardzo szybko nabrać sił i pójść na szczyt w środku nocy. Nawet nie myślałem,
kto będzie wytyczać drogę, ani jak bardzo zostanę w tyle. Bardziej skupiałem
się na tym, że wejdę tam z wszystkimi i razem zejdziemy do naszej bazy. Najważniejsze
było nastawienie, bo od niego bardzo dużo zależy. Ale oni o tym nie wiedzieli,
tak samo, jak ja o ich rozmowie… O godzinie 18.44 przyszedł do mnie SMS z
pracy, z prośbą, żeby oddzwonić, jeśli mogę. Mój przełożony zapytał mnie, gdzie
teraz jestem, a później, jak przygotować pewien tester. Rozmowa o
przekaźnikach, podłączaniu przewodów i sprężonego powietrza na wysokości 3300 m
n.p.m. tuż przed atakiem szczytowym była bardzo ciekawa. Podczas, gdy reszta
przygotowywała sprzęt do ataku szczytowego, ja już dawno spałem. Chciałem jak
najwięcej „ukraść” z dnia, żeby bardziej wypocząć. Umówiliśmy się na godzinę 1.00
w nocy, żeby wyjść o 2.00 w nocy. Każdy z nas wiedział, że wcześniej nie ma co zaczynać,
ponieważ za dwie godziny wędrówki od bazy staniemy przed 70-metrowa ściana
skalna, gdzie od samego początku do samego końca trzeba wspinać się z użyciem
liny i sprzętu do asekuracji. Robienie takiej trasy w nocy mogłoby przysporzyć
wielu problemów. Zakładaliśmy, że na ścianie trafimy na świtanie, lub półmrok
rozpoczynający porę przed wschodzącym słońcem.
Nadszedł dzień ataku szczytowego. Górę Dom de
Mischabell przeżywałem tak samo, jak Maciek, Szymon i Radek – jakbym szedł tam
pierwszy raz. Choć znałem przebieg całej trasy, to wiedziałem, że widoki ze
szczytu będą wyjątkowo piękne, bo ta góra jest szczególnie piękna. Wstaliśmy o
pierwszej w nocy. Maciek bardzo szybko sprawdził, czy jestem w stanie iść.
Zapytał mnie o samopoczucie, ale nie spodziewał się mojej odpowiedzi. Dodałem
tylko, że mam mnóstwo sił i wszyscy idziemy na szczyt. Byłem bardzo wypoczęty.
Wiedziałem, że teraz mogę coś zdziałać. Szybko przygotowywaliśmy jedzenie i
napoje na atak szczytowy oraz regulowaliśmy raki. Mimo wszystko trochę czasu
potrzebowaliśmy, ponieważ wyszliśmy dopiero o godzinie 2.30 w nocy. Zakładając,
że wędrówka pod ścianę skalną trwa dwie godziny, to wspinaczkę zaczniemy o
godzinie 4.30 nad ranem. Według mnie to idealna pora, ponieważ będzie coraz
jaśniej. Z bazy wyszliśmy tempem Maćka. Szedł jako pierwszy. Później Szymon,
Radek, a na końcu ja. Radek utrzymywał dobre tempo, dlatego nie miałem potrzeby
go wyprzedzać. Najważniejsze, że trzymaliśmy się razem. Początkowo szliśmy w
kamienistym i sypkim terenie, ale dosłownie za kilka minut krajobraz całkowicie
się zmienił. Nagle przed nami, zauważyliśmy długie pole śnieżne bez końca.
Ograniczała je tylko ściana skalna, do której wędrowaliśmy, ale jeszcze długo
nie mogliśmy jej dostrzec. Po prawej mieliśmy wspaniały lodowiec. Na niebie
królowały gwiazdy. Dwugodzinna wędrówka pod ścianę składa się z pięciu
stromych, śnieżnych podejść. Pomiędzy nimi przechodzimy mniej nachylonymi
stokami, łączącymi każde z nich. Początkowe etapy śnieżne zawsze są uciążliwe.
Teraz mieliśmy nie inaczej, ponieważ szliśmy po odmiękniętych śladach,
zamarzniętych w nocy oraz po licznych, długich liniach tworzących
kilkunastocentymetrowe rowki. Stawianie kroków w takim terenie jest strasznie męczące.
Na końcu drugiej stromizny przejście jest dość wąskie, ponieważ po prawej
lodowiec zdaje się napierać na nas. Tutaj miałem wrażenie, że praktycznie
stoimy pod ścianą skalną, ponieważ zakończenie trasy ma wyglądać tak, że
lodowiec ma nas „spychać” pod ścianę. Nie pasował mi tylko czas, bo do ściany
doszlibyśmy zdecydowanie za szybko. W oddali widzieliśmy jakieś czołówki. Nie
tylko my chcieliśmy dzisiaj wejść na szczyt. Kilka ekip wyruszyło ze schroniska
Domhutte. Kolejne stromizny pokonywaliśmy tym samym tempem. Radek powiedział,
że dzisiejszej nocy on się nie wyspał i tym razem on będzie słabszy.
Pod wielką ścianę dotarliśmy o godzinie 4.29 – na
minutę przed planowanym czasem. Na początku ściana wyglądała przerażająco,
ponieważ wszędzie widzieliśmy luźne skały, które w żaden sposób nie tworzyły
wyraźnej drogi. Najbardziej dziwiło nas światełko widoczne już z piątej
stromizny, które świeciło cały czas na środkowej, wybrzuszonej skale. Przymocowano
do niej odblask, który miał wskazywać początek trasy. Równo z nami dotarły inne
ekipy, które nas dogoniły. Miały szybsze tempo niż my. Wszyscy stanęli pod
ścianą i zaczęli przygotowywać sprzęt. Najwięcej czasu zeszło się wszystkim
przy klarowaniu liny, czyli jej ułożeniu tak, żeby się nie poplątała. Puściliśmy
dwie ekipy przed nami, bo byli gotowi znacznie szybciej, a my mogliśmy zobaczyć,
jak wygląda przebieg trasy początkowej. Trudno ją znaleźć, ponieważ początkowy
etap wygląda jak rozpadlina pomiędzy głazami wypełniona sypkim materiałem skalnym
wymieszanym z brudnym śniegiem. Nie ma tu jednej drogi wejścia, dlatego obraliśmy
ogólny kierunek. Dla mnie najbardziej ciekawy był fakt, że w 2013 roku moja
trasa wyglądała zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że wtedy wchodziłem prawą
stroną, a skały miały zupełnie inne kształty. Tamte były małe i pochylone do
dołu, z mnóstwem zawieszonych taśm wspinaczkowych. To dlatego wysokość tej
ściany oceniałem na 150 m, bo po prawej stronie jest znacznie wyższa. W naszej
ekipie postanowiliśmy, że Maciek i ja poprowadzimy drogę na szczyt i będziemy
cały czas związani liną. A Szymon i Radek stworzą drugą dwójkę i pójdą za nami.
Maciek wyszukiwał kolejnych skał. Wspinał się coraz wyżej. A ja szedłem tak,
jak on. Ekipy, które puściliśmy przed sobą poszły wyżej, i skręciły gdzieś w
lewo, dlatego my wytyczyliśmy swoją drogę już od około dziesiątego metra
wysokości. Wchodzenie mijało nam dość szybko. Tyle, że czekaliśmy na Szymona i
Radka, żeby wiedzieli gdzie pójść. Ja i Maciek weszliśmy jako pierwsi. W drodze
wypatrzyliśmy nawet kilka spitów (stalowy punkt, do którego można wpiąć się
karabinkiem z liną), które miały nam pomóc podczas zejścia. Nikt nie wyobrażał
sobie schodzić z tej prawie pionowej ściany po skałach. Każdy myślał o zjeździe
na linie, co znacznie ułatwiłoby zadanie i zejście stałoby się o wiele bardziej
bezpieczniejsze. W ogóle zjazd na linie jest uznawany za bezpieczny, jeśli wiemy
jak obsługiwać przyrządy wspinaczkowe i sprzęty od strony praktycznej i mamy w
tym wprawę.
Weszliśmy na szczyt ściany skalnej o godzinie 5.20.
Teraz staliśmy na przełęczy Festijoch 3723 m n.p.m., wcinającą się w skalistą
grań, z niewielkim krzyżem po lewej stronie. Maciek zapytał mnie tylko, czy ta
wielka stromizna śnieżna przed nami prowadzi na szczyt. Powiedziałem mu tylko
tyle, że nasze całe podejście od teraz będzie tak wyglądać, aż do samego
wierzchołka. Będzie to bardzo męczące i kondycyjne podejście, liczące 850 m
wysokości. Maćka najbardziej martwiły chmury na niebie, bo jeszcze pod ścianą
zauważyliśmy, że ciągu kilku chwil całe niebo zaniosło się szarymi chmurami i
przez to obawiał się, że nic nie zobaczymy. Uspokoiłem go na przełęczy, mówiąc
mu, że to są płaskie chmury, które występują maksymalnie do dwóch godzin po
wschodzie słońca. Dla ciekawskiego czytelnika te chmury nazywają się
stratocumulus stratiformis perlucidus. Głównie związane są z porą wschodzącego
i zachodzącego słońca. Dodałem też, że po tych dwóch godzinach rozpadną się
całkowicie, przez kolejne dwie godziny będzie bezchmurne niebo, a później na
wysokości 2200 m n.p.m. zaczną powstawać małe chmury kłębiaste, które w ciągu
dnia zostaną „wypchnięte” do wysokości 2500 m n.p.m. To oznaczało dla nas, że
cały czas będziemy mieli bezchmurne niebo, a my staniemy 1,5 km ponad poziomem
chmur! Takie widowisko zawsze mnie przyciąga jak magnes, dlatego koniecznie
chciałem wejść na szczyt Dom de Mischabel. Na przełęczy czekaliśmy równe 30 min.
Radek i Szymon dotarli do nas. W tym czasie doszedł do nas przewodnik z dwoma
klientami. Zamienił z nami kilka słów. Pomimo, że był przewodnikiem, rozmawiał
z nami z uśmiechem i nie patrzył na nikogo z góry, co często zdarza się w tym
środowisku. W komplecie stanęliśmy na przełęczy Festijoch o godzinie 5.50. Jak
widać, nasza ekipa potrzebowała około 1h 20min, żeby pokonać tę ścianę. To
bardzo dużo. Będąc w komplecie, podzieliliśmy się na dwie dwójki. Ja i Maciek
postanowiliśmy pójść jako piersi aż do samego szczytu, a Radek i Szymon mieli
iść za nami lub swoim tempem. Droga prowadziła na szczyt przysypaną śniegiem
skalistą granią. Nie występowały tutaj szczeliny lodowcowe, ponieważ co chwilę
widzieliśmy wystające grzędy skalne spod śniegu, a w wielu miejscach
przechodziliśmy po skałach. Pierwsza szczelina na naszej drodze mogła pojawić
się na wysokości około 4220 m n.p.m., gdzie zazwyczaj powstaje skrzyżowanie
wydeptanych ścieżek. Każda ekipa wybiera sobie własną drogę. Jak to Maciek miał
zwyczaj mawiać: „idziemy, bo jak się stoi, to się nie idzie do przodu”. Tak też
zrobiliśmy. Radek i Szymon odpoczywali, a my poszliśmy bardzo stromą granią do
góry. Od razu czuliśmy wysiłek, który trzeba wkładać w tę górę. Z drugiej
strony śnieg był idealny i raki wbijały się tak, jak trzeba.
Na przełęczy Festijoch 3723 m n.p.m.
Podchodziliśmy coraz wyżej, ale za chwilę stanęliśmy
na zdjęcia. Właśnie swoje „5 min” miał wschód słońca i gdzieś w oddali wielką górę zalało pomarańczowe światło. Ale tam było pięknie! Uszliśmy może z 10 min
wyżej i znowu usiedliśmy na chwilę, by zrobić zdjęcia rozświetlonej górze
Matterhorn 4478 m n.p.m. Zdecydowanie wyróżniała się swoim kształtem na tle
innych. Teraz mogliśmy podziwiać bardzo szybki rozpad chmur, które mieliśmy nad
sobą. Wystarczyło dwadzieścia minut, by wróciła pełna przejrzystość. Jeszcze
nad naszymi głowami chmury wyglądające jak baranki przeobraziły się w białe, małe
kłębki, jakby z wełny, rozstawione w jednakowych odstępach. Po lewej stronie,
przed nami, u góry widniał ogromny serak z licznymi pęknięciami, który na tle
tych chmur wyglądał fenomenalnie. Każdy kto w tym momencie przechodził, stawał
na krótką chwilę, żeby zrobić ciekawe zdjęcia. Ogromny serak wyróżnia się w
okolicy. Przyciąga uwagę każdego. Najciekawszy fragment tego odcinka mamy
wtedy, kiedy jesteśmy na jego poziomie i patrzymy w głąb wielkich pęknięć.
Ogrom tego fragmentu lodowca wywiera ogromne wrażenie. Na tle równo
rozstawionych, żółtych i małych chmurek wygląda niecodziennie! Maciek i ja
szliśmy cały czas za przewodnikiem z klientami, ponieważ utrzymywali to samo
tempo. Na jednej ze stromizn wyprzedziliśmy ich i poszliśmy dalej.
Wyznaczaliśmy sobie kolejne, wyższe cele. Były to zazwyczaj wystające skały,
gdzie mogliśmy stanąć, chwilę odpocząć i zrobić zdjęcia. Nieco wyżej
przechodziliśmy obok kilku seraków, tworzących lodowe koryto pełne szczelin. Na
szczęście nasza trasa prowadziła granią z dala od seraków, dlatego
podziwialiśmy je „tylko” z boku. Maciek narzucał swoje tempo, więc dostosowałem
się do niego. Szliśmy tak aż do poziomu 4100 m n.p.m. Najpierw mieliśmy do
pokonania około 10-metrowe, prawie lodowe pole, gdzie raki z trudem się
wbijały. Mogliśmy wkręcić śrubę lodowcową i próbować iść wyżej. Znaleźliśmy
jednak taką trasę przejścia, gdzie raki wbijały się głębiej. Stawialiśmy powoli
kroki. Najpierw czekaliśmy aż jedna osoba wejdzie, a później szła druga.
Powyżej lodowego pola ponownie szliśmy granią śnieżną, gdzie stawianie
kolejnych kroków nie stanowiło żadnych problemów. Po przejściu kawałka z lodem,
Maciek powiedział, że nie chce tędy wracać, tylko drogą okrężną przez lodowiec.
Widzieliśmy tam idące inne ekipy, więc w razie czego zostałyby po nich ślady. W
2013 roku schodziłem również granią przez to pole lodowe i wtedy poszło gładko.
Teraz zdałem się na głos Maćka, bo chciałem zobaczyć nową drogę, którą jeszcze
nie szedłem. Zawsze poznałbym coś nowego.
Tak powstawały zdjęcia po wschodzie słońca
Niesamowity wschód słońca
Niesamowity wschód słońca
Matterhorn o wschodzie słońca
Ogromny serak z licznymi pęknięciami
Strome podejście w okolicach pierwszego seraka. Tak wygląda całe podejście granią
Potężny pierwszy serak
Koryto pełne szczelin i seraków, na które patrzymy z boku
Koryto pełne szczelin i seraków, na które patrzymy z boku
Odległość między mną i Maćkiem a Radkiem i
Szymonem stale się powiększała. Widzieliśmy ich gdzieś w dole. Widać, że
podchodziło im się gorzej. Tak, jak mi wczoraj. Mimo wszystko, cały czas
mieliśmy siebie w zasięgu wzroku oraz przechodziły tamtędy inne ekipy. W
międzyczasie wyprzedzili nas przewodnik ze swoimi klientami. W ciągu tego dnia,
zdecydowało się wyjść na szczyt około 20-25 osób, jeśli zbierzemy wszystkich
idących granią i tych, którzy wybrali okrężną drogę przez lodowiec. Ta druga
jest łatwiejsza, ale i tak od połowy trzeba bardzo mocno iść do góry, więc
wysiłku nie dało się ominąć ani okrążyć... Na wysokości 4220 m n.p.m.
stanęliśmy na skrzyżowaniu ścieżek. Odbiliśmy w lewą stronę, na środek zbocza,
ponieważ stamtąd prowadził bardzo stromy i długi trawers aż na sam szczyt.
Przewodniki mówią, że należy iść granią aż do ostatniej skalnej piramidy i tuż
przed nią odbić w lewo na przełęcz i dopiero stamtąd pójść bezpośrednio na wierzchołek.
W tym roku ekipy wybrały najwidoczniej inny wariant. Dorównaliśmy do środka
zbocza i stamtąd rozpoczęliśmy trawersowanie zbocza. Zauważyliśmy, że idziemy
coraz słabiej, ponieważ od wysokości 4300 m n.p.m. powietrze stawało się
bardziej rozrzedzone. Staraliśmy się iść co 50 kroków i stawać na chwilę, by
złapać dech. Najważniejsze, że tempo było dość dobre. Nie spieszyło nam się w
ogóle. Mieliśmy przecież cały dzień, żeby wejść na wierzchołek główny i zejść
do bazy. Cały czas myślałem, że szczyt znajduje się po lewej stronie, bo w 2013
roku tak podchodziłem. Ale kiedy pokonywaliśmy kolejne zygzaki długiego
trawersu nagle przed naszymi oczami pojawił się wierzchołek! Co za miłe
zaskoczenie! Tyle, że mieliśmy go po prawej. Teraz mogłem zobaczyć jak bardzo
ekipy zboczyły z proponowanej, przewodnikowej trasy.
Dalsza część grani
Odtąd musieliśmy iść po spiczastej, śnieżnej grani,
aż do wąskiego przesmyku prowadzącego na przepaścisty szczyt Dom de Mischabel
4545 m n.p.m. Szczyt góry wystarczał zaledwie dla trzech, do pięciu osób.
Mieliśmy to szczęście, że inna ekipa już wracała. Z trzema osobami byliśmy
tylko przez chwilę. Wtedy jeszcze asekurowałem dwie osoby, które szły w
kierunku krzyża, zaczepiając linę o skałę. Za chwilę wszyscy zeszli ze szczytu
i teraz pozostaliśmy tylko my. Na wierzchołku stanęliśmy o godzinie 9.33. Ja i
Maciek cieszyliśmy się z tego wejścia, ponieważ widoki dosłownie wgniatały w
ziemię! Wszędzie podziwialiśmy ogrom gór i niesamowite kłębiaste chmury, które
w zależności od wielkości, były kilometr do półtorej kilometra poniżej naszego
poziomu! Co za piękny widok! Rozległa panorama na okolicę określiłem jako
fenomenalną! Mi i Maćkowi do oczu cisnęły się łzy radości. Podczas takiego
wejścia zawsze czuje się bardzo silne emocje i radość. Nie z tego powodu, że
„zdobyliśmy” jakiś szczyt (bo na górę się wchodzi, a nie ją zdobywa), ale z
tego, że widzimy niesamowity świat, którego zdecydowana większość ludzi nigdy w
swoim życiu nie zobaczy... Z tego powodu ten inny świat jest wyjątkowy. Widoki
po prostu można było przyrównać do tych z samolotu. Tyle tylko, że tutaj
mogliśmy siedzieć i podziwiać wszystko naraz bez żadnych ograniczeń.
Najciekawszy był fakt, że za naszymi plecami trochę wiało, ale gdy usiedliśmy
na pasie śniegu wszystko ustawało, ponieważ nasypana warstwa śniegu całkowicie
osłaniała od wiatru. Czułem dokładnie to samo, co na wierzchołku Punta Gnifetti
4554 m n.p.m., na którego między innymi zresztą patrzyliśmy… Wiatr nie wiał w
ogóle, w pełni świeciło słońce, więc czego chcieć więcej? Usiedliśmy na dobre
pół godziny i podziwialiśmy wspaniałe panoramy tego dnia. W totalnym spokoju,
aż nie chcieliśmy stąd wracać. Maciek powiedział nawet: „ja się stąd nigdzie nie
ruszam”. Ja też bym tak najchętniej zrobił. Najbardziej zachwycały mnie
pojedyncze chmury kłębiaste unoszące się nad innymi górami, a my pomimo tego,
byliśmy jeszcze ponad kilometr nad nimi! Żeby zrozumieć, jak wąsko jest na
szczycie muszę powiedzieć, że miejsce, w którym siedzieliśmy wyglądało tak: za
naszymi plecami widzieliśmy tylko bardzo stromy, równy i śnieżny stok, który
kończył się nawet nie wiadomo gdzie… Metr przed nami widniała kilkusetmetrowa
przepaść. Ściana skalna opadała praktycznie pionowo w głąb nieznanej, śnieżnej
doliny. Ja i Maciek byliśmy przywiązani do wystającej skały i teraz czekaliśmy
na naszych. Dotarli do nas po około 35 min. Koniecznie chcieli zrobić sobie
zdjęcie na szczycie i przy krzyżu. Podczas ich przejścia asekurowałem ich
obojga. Radek usiadł obok mnie, więc zablokowałem linę tak, żeby również i on
był zabezpieczony, a drogę dojściową do krzyża Szymona asekurowałem liną,
trzymając ją stale napiętą. Oprócz mnie, wszyscy zrobili sobie zdjęcie przy
krzyżu. Mi zrobił zdjęcie Maciek w tym miejscu, co siedzieliśmy. Widoki z
naszego siedziska bardzo mi się podobały i to one były dla mnie najważniejsze. Zresztą
i tak wszyscy siedzieliśmy 2-3 m w poziomie od krzyża. Za nami wchodziły
jeszcze inne ekipy.
Niesamowite widoki ze szczytu
Wąskie dojście na szczyt
Odpoczynek na szczycie - mój
i Maćka
Pomału zbieraliśmy się do zejścia. Nie szliśmy tu
przecież, żeby „zaliczyć” górę, ale po to, żeby nacieszyć oczy niesamowitymi
widokami niedostępnymi na co dzień oraz, żeby przeżyć piękną przygodę. Po
godzinie wstaliśmy i zaczęliśmy schodzić. Pomału pokonywaliśmy wąski przesmyk o
długości około dziesięciu metrów, który łączył szczyt z główną granią śnieżną.
Wygląda on tak, że ścieżka jest szeroka na szerokość dwóch śladów, a po obu
stronach widnieją tylko bardzo spadziste zbocza, których końca nie widać. Na
tym odcinku również była konieczna asekuracja. Teraz mogliśmy popatrzeć w
całości na śnieżną grań, która po prawej stronie kończyła się pionowymi
urwiskami. Wyglądała bardzo groźnie. Na szczęście trasa wydeptana przez inne
ekipy i przez nas nie prowadziła jej skrajem, a w pewnym dystansie, co
pozwalało odejść na bezpieczną odległość od przepaści. Widok na trzy wystające,
ostre granie na tle innych gór z chmurami w tle wyglądał wyjątkowo. Jeszcze
nigdy nie widziałem takiej panoramy! Zejście tym odcinkiem trwało trochę dłużej
niż powinno, ponieważ zrobiliśmy tu mnóstwo zdjęć. Odtąd czekało nas strome
zejście długim trawersem aż do skrzyżowania ścieżek, gdzie mieliśmy skręcić w
prawo, by zejść na drogę okrężną przez lodowiec. Teraz czuliśmy zmęczenie po
długim wejściu. Marzyliśmy o dotarciu do naszej bazy, żeby odpocząć. Nikogo nie
martwił fakt, że jeszcze trzeba pokonać skalną ścianę. Raczej każdemu myśli zaprzątało
100-metrowe podejście do przełęczy Festigrat, które po całodziennej przeprawie wykończy
nas psychicznie. Nikt nie lubi po wielogodzinnej wędrówce na sam koniec
„dostać” stromego podejścia. Schodzenie ze śnieżnej grani rozpoczęliśmy równym
krokiem. Nie spieszyliśmy się. W około 20 min doszliśmy do skrzyżowania
ścieżek. Skręciliśmy w prawo. Góra praktycznie cała opustoszała. Wyglądało to,
jakby wszyscy gdzieś się spieszyli i nie mieli czasu na podziwianie pięknych
widoków. Schodząc z głównego zbocza góry Dom de Mischabel zobaczyliśmy, że
dojście do lodowca jest równie długie i strome. Cieszyliśmy się, że nie
wybraliśmy tej trasy w drodze na szczyt. Stromizny zdawały się nie mieć końca i
ciągle wypatrywaliśmy ich końca. Tym bardziej, że teraz słońce mocno parzyło i powstał
męczący zaduch. Nieustanne hamowanie w takim terenie powodowało, że bardzo
szybko się spociliśmy. Na sam koniec zejścia do lodowca, zobaczyliśmy, że nasza
stromizna skręca mocno w prawo i ma połączenie z końcowym fragmentem lodowca.
Oznaczało to, że sama trasa jest drogą okrężną, a teraz dodatkowo mieliśmy
przed sobą duże okrążenie, żeby w ogóle dotrzeć do lodowca. Cała trasa wydłużyła
się więc pod względem czasowym. Na ostatniej stromiźnie, zanim zeszliśmy do
poziomu lodowca, Maciek i ja zaczekaliśmy na Szymona i Radka. Wszyscy czuliśmy
zmęczenie w tej duchocie. Z każdej strony byliśmy osłonięci wysokimi górami i
brakowało jakiegokolwiek przewiewu. Teraz dodatkowo schodziliśmy do długiej
doliny, gdzie liczyliśmy na spotęgowanie ciepłoty. Odpoczęliśmy tutaj około 10
min, po czym Maciek powiedział: „idziemy, bo od stania nie zbliżamy się do
celu”. Wstaliśmy wszyscy i zaczęliśmy schodzić do poziomu lodowca, gdzie trasa
przebiegała prawie w równym terenie. Dopiero teraz mogliśmy poczuć ulgę, ale
nadal mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą i przede wszystkim 100-metrowe
podejście do przełęczy Festijoch. Nikt z nas nie miał już na nie siły.
Ostra jak brzytwa grań śnieżna tuż pod szczytem
Powolnym krokiem szliśmy przez lodowiec. Po lewej
stronie widzieliśmy potężną grań naszej góry i ogromne seraki zwisające z
najbardziej urwistych, skalistych stoków. Najpierw widzieliśmy nad nami długi,
w wielu miejscach popękany, ogromny kawał lodu, jakby przytwierdzony do szczytu
lokalnego wzniesienia. Tuż za nim wystawały dwa duże, lodowe „kły”, pomiędzy
którymi mogliśmy podziwiać inne góry. Nieco niżej, w najniższej części lodowca,
po lewej stronie, widzieliśmy największą grupę seraków. Ten, który podziwialiśmy
w drodze na szczyt jako pierwszy, teraz oglądaliśmy go z drugiej strony. Obok
niego wisiały jeszcze inne, równie wielkie i popękane. Wyglądały, jak gdyby zaraz
miały odpaść i zsunąć się z wielkim hukiem w naszą stronę. Nie bez powodu tę
część trasy przewodniki zalecają pokonywać jak najszybciej, bez zbędnych
postojów… Ponad półtorej godziny zajęło nam przejście lodowca aż do momentu,
kiedy zostaliśmy pokonani psychicznie przez wgłębienie, za którym znajdowało
się znienawidzone przez nas 100-metrowe podejście do przełęczy Festijoch.
Chociaż cała trasa to było tylko przejście zwykłą ścieżką, to jednak musieliśmy
pokonać 100 m wysokości, co przy całodziennym wysiłku bardzo nas zmęczyło
psychicznie. Każdy z nas usiadł na plecaku lub śniegu, tuż przed większym
zagłębieniem i nastawiał się psychicznie na to podejście. Pomimo, że czekało
nas jeszcze zejście ze skalnej ściany, to jakoś nikt się nim nie martwił.
Zwykłe podejście „pod górkę” było dla nas znacznie gorsze… Maciek powiedział:
„dawaj, idziemy”. Będąc ciągle związani linami, poszliśmy równomiernym krokiem.
Najpierw zeszliśmy do śnieżnego zagłębienia, skąd rozpoczęliśmy nasze ulubione
podejście. Podzieliliśmy je na trzy odcinki, ponieważ tyle razy załamywał się
stok. Na każdym zagięciu terenu chcieliśmy przez chwilę odpocząć. Plany to
jedno, a wykonanie to drugie… Chcieliśmy całkiem ambitnie, ale chyba nasze
nastawienie zweryfikowało plany. Cały ten odcinek podzieliliśmy na chyba 15
przerw, co paręnaście, parędziesiąt kroków. O ile dwa załamania terenu
przeszliśmy dość sprawnie, to trzecie, prowadzące na przełęcz Festijoch było męczarnią
z ukrytą niespodzianką. Maciek co chwilę zapadał się do kolan. Czasami nawet co
każdy krok. Bardzo szybko go to zmęczyło. Na około 20 kroków przed przełęczą
wpadł dodatkowo głębiej. Po prawej stronie widniała wielka dziura w lodowcu i
to właśnie częściowo do niej wpadał. Po południu śnieg już rozmiękał, dlatego
można się było spodziewać utrudnień. Dziura nie straszyła jakąś wielką
otchłanią, ale wiszące sople lodu w jej kierunku wyglądały złowieszczo. Przeszliśmy
na drugą stronę i już za chwilę stanęliśmy na przełęczy. Teraz czekaliśmy na
Radka i Szymona. Mieliśmy dużo czasu, dlatego wypiliśmy to, co nam jeszcze
zostało, oraz zjedliśmy coś przed zejściem ścianą skalną. Ja standardowo każdy
bezczynny moment przeznaczałem na spanie. Rzuciłem „za ciężkiego dziada” i
zasnąłem na kilka minut na przełęczy. Potem patrzeliśmy, jak Szymon i Radek
męczą swoje podejście. Oni też podzielili je na kilkanaście przerw. Wszyscy
razem spotkaliśmy się po godzinie 13.30.
Potężne seraki na drodze przez lodowiec i ścieżka wydeptana na lodowcu
Teraz obmyślaliśmy plan, jak będziemy schodzić,
żeby było najbezpieczniej. Mieliśmy dwie liny. Jedna typowo asekuracyjna i
druga wspinaczkowa, dynamiczna. Postanowiliśmy, że użyjemy tylko tej
wspinaczkowej, bo do tego jest przeznaczona. Może nie do końca do zjazdów, bo
będzie sprężynować, ale ta była znacznie lepsza. Maciek miał pójść jako
pierwszy poszukać pierwszego spitu i zjechać gdzieś niżej, żeby znaleźć
kolejny. Ja miałem zjeżdżać jako ostatni, bo Szymon i Radek nie znali technik
wspinaczkowych, by opuścić się samodzielnie. Już na samym początku o tym
wiedzieliśmy, dlatego byliśmy przygotowani na taki scenariusz. Wziąłem ze sobą
jaskiniowy przyrząd zjazdowy Petzl’a, który ma bardzo dobrą blokadę w razie
przypadkowego wypuszczenia liny. Maciek szukał trasy, a ja opuszczałem
chłopaków co trzydzieści metrów. Dzięki temu mogli znaleźć się dwa razy dalej
niż Maciek za jednym razem, ponieważ Maciek musiał złożyć linę na pół, żeby
mógł zjechać sam. Zszedł kilka metrów niżej i szybko znalazł potrzebny spit.
Zjechał około 15 m niżej. Zrobił to szybko i sprawnie. Teraz ja usiadłem na
małej półce skalnej połączony karabinkiem z taśmą zamocowanym w spicie. Najpierw
podszedł Szymon. Oczywiście też wpiąłem go taśmą z karabinkiem do spitu, żeby
miał zabezpieczenie na czas wpinania przyrządu do liny. Dopiero wtedy
zawiązałem linę ósemką i wpiąłem do przyrządu zjazdowego. Mając pewność, że
wszystko jest dobrze zrobione, wypiąłem Szymona z taśmy i zacząłem go opuszczać
w kierunku Maćka. Szybko załapał o co chodzi. Musiał odbijać się nogami od
pionowych skał, bo tak było mu znacznie łatwiej. Opuszczałem go jeszcze z
jakieś 10 metrów poniżej poziomu Maćka. Znajdowała się tam długa i dość szeroka
półka skalna – w sam raz dla całej naszej czwórki. W międzyczasie schodziła
ostatnia, trzyosobowa ekipa ze szczytu. Zatrzymaliśmy ich trochę na dłużej,
ponieważ musiałem opuścić dwóch chłopaków, a na końcu miałem zjechać sam. Na
szczęście nie poganiali nas, bo każdy wie, że w takich miejscach bezpieczeństwo
jest najważniejsze. Można było powiedzieć, że czekał nas zjazd na linie z
przesiadką. Kiedy Szymon stanął na szerokiej półce, czekał tam na Radka. Teraz
jego opuszczałem i również nie mieliśmy żadnych problemów. Ja z kolei zjechałem
o połowę krócej – do Maćka, ponieważ samemu można zjechać tylko połowę długości
liny, jeśli chcemy ją odzyskać. Najpierw dorównałem do niego, a później
patrzyłem, jak Maciek szuka kolejnych punktów. Ja dołączyłem do Szymona i
Radka.
Widząc, co Maciek robi, zauważyliśmy, że
potrzebujemy jakieś 25 m liny, żeby zjechać do podnóży tej skały, ale wtedy
staniemy na oblodzonym terenie pełnym sypkich kamieni. Jedyne, co pozostało
zrobić, to opuszczać się jeszcze dalej, żeby wyjść poza niewygodną strefę. Maćkowi
kończyła się lina, ale po około czternastu metrach nie znalazł nic, dlatego
postanowił, że stanie na jednej z wystających skał i przepnę go na pojedynczą
linę, gdzie będzie mógł od razu zakończyć cały zjazd ze ściany. Tak też
zrobiłem, tyle tylko, że po 15-stym metrze wpiąłem go do przyrządu zjazdowego i
zacząłem go opuszczać, jak resztę chłopaków. Maciek wolał zjeżdżać sam, bo jest
wtedy większa frajda, ale z drugiej strony nie widziałem go już za półką
skalną, dlatego nie chciałem wypinać go całkowicie z liny, nie widząc, co
aktualnie robi. Z tej wysokości za skałą nie wszystkie komendy było dobrze
słychać, dlatego zdecydowałem się na to, żeby ciągle był wpięty do liny. Szybko
dotarł na w miarę płaskie miejsce. Niestety liny starczyło tylko na tyle, żeby
dojść do sypkich kamieni zmieszanych ze śniegiem. Wystarczyło przejść jakieś 5
metrów i nie pośliznąć się, by stanąć na równym, śnieżnym terenie. Teraz ja
dorównałem do Szymona i Radka. Najpierw opuściłem ich, korzystając praktycznie
z każdego metra liny, żeby mogli pójść jak najdalej w śliskim, kamienistym
terenie zmieszanym ze śniegiem. Mając 30 m liny i 30 m zjazdu zastanawiałem
się, jak zjechać, mając linę o takiej samej długości. Maciek mówił, że dalej
nie znalazł już żadnego spitu. Skorzystałem z okazji. Schodząca ekipa ponad
nami czekała na nas. Wtedy poprosiłem dziewczynę z tamtej grupy, żeby wypięła
karabinek z liną, jak już zjadę do samego dołu. To nic, że karabinek będzie
musiał spaść na skały i o nie uderzyć. Takich rzeczy nie używa się już w
dalszej wspinaczce. Z drugiej strony był to zwykły karabinek i dalej w drodze
powrotnej nie czekała już na nas żadna wspinaczka. Mogłem więc skorzystać z
pojedynczej liny o długości 30 m i zjechać do chłopaków za jednym razem. Gdybym
nie miał takiej „okazji” najprawdopodobniej zrobiłbym tak, jak to robiły ekipy
w 2012 roku. W połowie zakładały stanowiska przynajmniej z dwóch taśm,
przerzuconych przez większe skały. Tutaj chciałem zrobić dokładnie tak samo,
gdybym nie znalazł żadnego spitu. Na szczęście mogłem zjechać na całej długości
liny i szybko dotrzeć do reszty ekipy.
Zjazd na linie
Odtąd czuliśmy się bezpiecznie, ponieważ
wiedzieliśmy, że pozostała nam tylko półtoragodzinna wędrówka przez śniegi.
Spodziewaliśmy się, że teren może być uciążliwy, ponieważ w samo południe śnieg
jest najbardziej rozmięknięty i z pewnością musielibyśmy walczyć z ciągłym
wpadaniem do niego. Pod ścianą skalną napiliśmy się jeszcze i poszliśmy
miarowym krokiem. Czuliśmy jak bardzo pali słońce. Zdecydowanie brakowało
wiatru. Ale czego mogliśmy się spodziewać, skoro szliśmy w dolinie z lodowcem
otoczonym wysokimi graniami? Zejście strasznie nam się dłużyło, ponieważ tak
naprawdę nikt nie wiedział, ile pozostało śnieżnej strefy – to znaczy, jak
długo trzeba iść, żeby dotrzeć do namiotu. W nocy teren wyglądał zupełnie
inaczej. Myślałem, że będą to tylko dwie większe stromizny i jakieś dłuższe, w
miarę płaskie odcinki. Nic z tego… Po przejściu pierwszej stromizny ukazało się
długie i bardzo słabo opadające zbocze. Zakończone było kolejną stromizną.
Przez całą długość śnieżnego odcinka z ledwością mogliśmy utrzymać równowagę.
Dawne ślady odmiękły, zamarzły przez noc i ponownie odmiękły, a w wielu
miejscach prowadziły dwie rozmięknięte, równoległe linie, jak po przejeździe
narciarza. Z tego względu zjeżdżaliśmy na butach, tam, gdzie prowadziły dwie
równoległe linie. Nie dlatego, że tak chcieliśmy, ale dlatego, że na mokrym
śniegu podeszwy w ogóle nie trzymały się podłoża. Po każdej stromiźnie myśleliśmy,
ile jeszcze pozostało do namiotów, ponieważ minęliśmy już pięć takich stromizn
i dopiero za piątą krajobraz wyglądał trochę inaczej. W końcu widzieliśmy
płaski teren, gdzie śnieg pomału zanikał. Pomiędzy drugą a trzecią, trzecią a
czwartą i czwartą i piątą stromizną przechodziliśmy prostopadle przez bardzo
długie i szerokie na kilkanaście centymetrów szczeliny, dzięki którym
widzieliśmy, jak dużo zalega tu śniegu. Aż sam zdziwiłem się, bo były tu nawet
kilkumetrowe warstwy! Kto by pomyślał… Poniżej trzeciej stromizny rzuciłem
plecak i na chwilę usiadłem na nim, ponieważ czekaliśmy na Radka i Szymona. Za
piątą stromizną przystanąłem przy jednym z kamieni, gdzie spływała woda i
napełniałem termos, żeby po dojściu do namiotu już jej nie szukać. Stwierdziłem,
że i tak nie będę miał sił, bo wszyscy byliśmy zmęczeni. Radek, Szymon i Maciek
nie czekali na mnie, tylko poszli dalej do namiotów, bo wszyscy widzieliśmy je
na wyciągnięcie ręki. Ja chciałem napełnić termos wodą i przy okazji napiłem
się na miejscu. W końcu i ja dotarłem do namiotu. Na kilkanaście metrów przed bazą
Maćka jeszcze przez chwilę odpoczywałem. Maciek dopingował mnie „Michał dawaj,
jeszcze tylko kawałek”.
Do naszej bazy dotarliśmy po godzinie 16.30. Doszedłem
do naszego namiotu i usiadłem szczęśliwy przed nim, na jednym z kamieni. Cieszyłem
się, bo na dzisiaj to już koniec wysiłku. Po dwóch słabych nocach w poprzednich
dniach nie mogłem przecież odespać wszystkiego naraz przed atakiem szczytowym.
Pewnie dlatego teraz udzielało mi się zmęczenie. Wypiłem jeszcze tylko
elektrolity, które szybko przygotowałem sobie na nieco podgrzanej wodzie. Na
razie nie chciałem pić zimnych napojów ze względu na obfity katar. Na szczęście
wszystkie inne objawy od samego początku ataku szczytowego mi przeminęły. Nikt
nie planował iść nigdzie dalej. Początkowo zakładaliśmy, że pośpimy przez trzy
godziny i zejdziemy do Randy, albo przynajmniej na wysokość 2200 m n.p.m. tam,
gdzie są nasze rzeczy przy dużym głazie z patykiem. Widząc, która jest godzina,
stwierdziliśmy, że zejdziemy jutro, a teraz warto dobrze wypocząć. Po godzinie
17.00 od razu poszedłem spać. Nic innego mi nie zostało, jak dobrze odpocząć.
Chciałem teraz jak najwięcej odsypiać. Wiem, że Maciek siedział przed namiotem
do godziny 21.00. Ja wstałem po 21.15, więc minęliśmy się o dosłownie kilkanaście
minut. Wyszedłem z namiotu, usiadłem na jednej z większych skał i zacząłem
przygotowywać sobie podwójną zupę i kisiel z rodzynkami. Cały czas patrzyłem na
piękny i popękany lodowiec. Widziałem, jak zachodzące słońce rzuca coraz wyżej
promienie na górę Dom de Mischabel, a później, jak zanikają całkowicie. Panowała
wtedy niezwykła cisza. Wszyscy spali w namiotach. Pozostałem tylko sam. Podobnie,
jak Maciek trochę wcześniej, chciałem jeszcze napatrzeć się na okolicę i chłonąć
te widoki, których przecież na co dzień nie zobaczymy. Po blisko godzinnym
podziwianiu terenu i relaksowaniu się w ciszy, poszedłem spać do namiotu. Nie
mieliśmy ułożonego jakiegoś szczególnego planu na jutro. Po prostu chcieliśmy
zejść do Randy, by tam założyć kolejną bazę przed odjazdem w inne miejsce. W
sumie, to nikt z nas nie wiedział, jak dalej potoczą się nasze losy – czy
pójdziemy na kolejną górę, czy część z nas pojedzie lawetą, czy pociągami. Nie
mając dostępu do internetu, nie wiedzieliśmy, co możemy dalej planować. W końcu
musieliśmy też zebrać dane o pogodzie, żeby cokolwiek zakładać. Nikt nie chciał
w deszczu porywać się na jakiekolwiek góry, bo i po co… Mi marzył się
Mettelhorn, ze względu na sielankowe polany, ciągnące się aż do wysokości 2900
m n.p.m., gdzie zobaczylibyśmy mnóstwo owiec. Dzisiaj mogliśmy już tylko spać.
Nastał kolejny dzień. Ponownie przywitała nas
bezchmurna pogoda. Maciek mówił, że widział około 20 osób podążających na
szczyt. Ja tak twardo spałem, że nie widziałem ani jednej. Wstaliśmy dopiero
przed godziną 10.00, dlatego mogliśmy ich wszystkich przespać. Każdy z nas
niespiesznym tempem wychodził na zewnątrz namiotu. Później zmusił nas do tego
zaduch, który powstawał przy palącym słońcu. Długo zbieraliśmy chęci, aż
pójdziemy po wodę, ponieważ najpierw musieliśmy sobie poszukać jakiegoś źródła.
Postanowiliśmy, że zejdziemy sypkimi kamieniami w stronę dolinki po byłym
lodowcu, gdzie wolno płynie potok. Radek najbardziej eksplorował teren, ale w
końcu nic nie znalazł. Udało mu się nawet przejść na drugi brzeg dolinki. Ja
zadowoliłem się wolno spływającą wodą po kamieniu. Napełniłem termos i naczynie
o pojemności 1 litr. Maciek, Szymon i Radek albo szukali miejsca, albo też
próbowali nabierać wody spływającej po kamieniu. Po około 30 min zaczęliśmy
wracać do namiotów. Przy okazji widzieliśmy, że przebiega tędy wydeptana
ścieżka. Oznaczało to, że ekipy muszą tędy wracać, skoro nigdy nie widzieliśmy
nikogo wracającego ze szczytu. Maciek powiedział, że my też pójdziemy tą drogą,
bo pewnie będzie łatwiej i nie będziemy musieli pokonywać dużych stromizn. Na
pocieszenie, co chwilę wspominałem, że na wysokości 2200 m n.p.m. dorzucimy do
naszych „za ciężkich dziadów” rzeczy, które zostawiliśmy przy wielkim głazie i
wtedy plecak będzie nas wgniatał w ziemię. Nikt o tym nawet nie chciał myśleć…
Długo przygotowywaliśmy obiady i picie. Nikomu się nie spieszyło do zejścia, bo
wiedzieliśmy, że dużo czasu mamy. Pakowanie rzeczy i namiotów rozpoczęliśmy
dopiero po godzinie 12.30. Wszystko zdążyło dokładnie wyschnąć. Po sobie nie
zostawiliśmy ani papierka. Wszystko, co wzięliśmy chcieliśmy wyrzucić na dole.
Trasę zejściową wybraliśmy tak, jak inne ekipy –
ścieżką przebiegającą równolegle do naszej, tyle, że znacznie poniżej poziomu
bazy. Dzięki temu wędrówka była bardzo przyjemna i przede wszystkim szybko
upływała. Nie musieliśmy odpoczywać. Szybko też dotarliśmy do schroniska
Domhutte. Widzieliśmy je z większej odległości. W końcu stanęliśmy na stożkowej
górze z kamieni, gdzie krótkimi trawersami schodziliśmy aż do samego
schroniska. Zauważyliśmy, że obsługa ze schroniska wystawiła przy kranie ze
zbiornikiem piktogram „Woda nie nadaje się do picia”. Od razu pomyśleliśmy, że
to dzięki nam. Tutaj spotkaliśmy polską ekipę, która dopiero wybierała się na
szczyt. Pytali nas o warunki. Dowiedzieliśmy się, że dwójka z nich idzie na Dom
de Mischabel, a druga dwójka jest dzisiaj na Weisshornie, ale wystraszyli się
rzekomej burzy, na podstawie chmur które zobaczyli. Z takich właśnie względów
warto bardzo dobrze znać wszystkie rodzaje i odmiany chmur, żeby móc ocenić,
jaka jest pogoda na zewnątrz, podczas gdy ty jesteś w środku chmury. Ich koledzy
porzucili pomysł dalszego wchodzenia w kierunku szczytu. O tej porze było już
za późno, ponieważ po godzinie 11.00 góra zazwyczaj po południowej stronie
zasłania się chmurami orograficznymi, czyli powstającymi od rozprężających się
mas powietrza po „opłynięciu” góry.
Po dłuższej wymianie zdań, poszliśmy w dół. Za cel
postawiliśmy sobie Randę i spanie w miejscu, które znałem od lat, z dostępem do
wody. Teraz życzyliśmy sobie bezpiecznego zejścia na ubezpieczonym szlaku,
ponieważ mieliśmy wielkie pod względem gabarytów plecaki. Przy schodzeniu dość
łatwo było zahaczyć o skałę. Schodziłem tamtędy z ciężkim plecakiem, dlatego
wiedziałem, że nie powinniśmy mieć żadnych problemów. Stalowe liny, drabinki i
klamry powinny nam tylko ułatwić całą przeprawę. Tak też było. Zaczęliśmy
schodzić równym krokiem. Każdą trudność pokonywaliśmy gęsiego. Nikt nie miał
żadnych kłopotów. Nawet pionowe schody z dwiema linami, po jednej na każdej
stronie, nie sprawiły nam żadnych trudności. Ani wąski kuluar naszpikowany
klamrami i stalowymi linami nie uprzykrzył nam zejścia z tej części góry. Każdy
z nas odczuwał komfort. Najważniejsze, żeby iść spokojnie i być
skoncentrowanym, to wtedy nie powinniśmy popełnić błędu. Tak też szliśmy.
Zejścia nie traktowaliśmy, jak to zazwyczaj bywa – na luźno. Raczej staraliśmy
się koncentrować przy każdej trudności. Po drodze mijało nas kilka osób. Najciekawszy
był fakt, że chodzili tam ludzie po 60-tce i 70-tce. Szwajcarzy mają zdrowie
nawet na emeryturze i mogliśmy zobaczyć to nie raz w górach. Tylko im
pozazdrościć takiej kondycji, że jeszcze mogą chodzić po górach. W trakcie
schodzenia nie zostawialiśmy odstępów między sobą. Do wielkiego głazu z
patykiem dotarliśmy o godzinie 17.15. Maciek zaplanował, że zatrzymamy się tu
na pół godziny, żeby zabrać rzeczy, przepakować je i wszystko ponownie ułożyć w
plecaku. Ponownie usiedliśmy w otoczeniu pięknej zieleni. Maciek narzucił
godzinę wyjścia o 17.45, ale kiedy nadeszła ta pora stwierdził, że jemu się nie
chce iść, bo tu jest pięknie i ciepło. Siedzieliśmy więc do godziny 18.10.
Dzień pomału dobiegał końca. Maciek dorzucił
hasło: „O 20.00 rozpoczyna się mecz Chorwacja – Anglia. Jeszcze zdążymy na
niego”. Miał rację, że mogliśmy zdążyć. W Randzie musieliśmy tylko dotrzeć od
jakiejś knajpki. Raczej wszędzie transmitowano mecze. Zaczęliśmy schodzić ze
znacznie cięższymi plecakami. Przez las przechodziliśmy dość szybko, ale co
kilka minut przysiadaliśmy na skałach, żeby odciążyć ramiona od wrzynającego
się plecaka. Tutaj ponownie mogliśmy poczuć ciepło lata, więc szliśmy na
krótko. W niższych partiach góry Maciek zaczął zbiegać i dotarł do Randy jakieś
30 min przed nami. Znalazł nawet jakąś knajpkę [„Treff 494” – od nazwy
stalowego mostu] i teraz tylko czekał na nas, aż dołączymy do niego. My
schodziliśmy swoim tempem. Widok drewnianych domów z kamienną dachówką bardzo
cieszył, bo wiedzieliśmy, że do wioski pozostało niewiele. Jeszcze czekało nas tylko
przejście przez trawiaste polany i już za kilkanaście minut dotarliśmy na drogę
asfaltową. Zatrzymaliśmy się przy drugim kranie z wodą z murowanym zbiornikiem
i napełniliśmy nasze naczynia, żeby w nocy nie szukać wody na kolejny dzień. Teraz
czuliśmy ciężar naszych plecaków. Chcieliśmy się od nich uwolnić. O godzinie
20.05 dotarliśmy do knajpki. Maciek stał na lokalnej drodze i pokazał nam gdzie
mamy iść. Widok nas zaskoczył! We wiosce rozstawiono biały, handlowy namiot,
gdzie w środku wisiał biały ekran. Cały mecz wyświetlano za pomocą projektora
podłączonego do laptopa. Każdy z nas się cieszył, bo potrzebowaliśmy Wi-Fi,
żeby zebrać informacje o pociągach, cenach, lawetach, pogodzie, itp. rzeczach.
Każdy więc podłączył się do sieci i zaczął szukać odpowiednich informacji.
Maciek ustalił, że po samochód przyjedzie laweta i zabierze dwie osoby wraz z
samochodem do Polski. Powrót miał rozpocząć się wieczorem w piątek. Ja i Szymon
mieliśmy wrócić autokarem Sindbad, a rzeczy pozostawione w aucie mieliśmy
odebrać od Radka z Jaworzna. Wszyscy zgodzili się na tą wersję wydarzeń. Żeby
cały plan mógł wypalić, musieliśmy wyspać się gdzieś w Randzie i wstać jutro o
godzinie 6.30, żeby zdążyć na drugi poranny pociąg do Visp. Miał przyjechać o
7.54. Autokar do Polski jechał z Berna o 13.40, dlatego musieliśmy zdążyć na tę
godzinę z Szymonem. Mecz tymczasem trwał w najlepsze i wszyscy oglądali go z
zaciekawieniem. W 37 minucie wysiadła transmisja. Nie dziwiłem się, ponieważ w
Niemczech i Szwajcarii internet jest bardzo słabej jakości. Ma niską
przepustowość. Zaczęliśmy żartować, że podłączyliśmy się do sieci Wi-Fi i
„zeżarliśmy” im cały transfer. Na szczęście transmisja po ponownym włączeniu
wróciła. Maciek zarzucił jeszcze hasło: „mogłaby być dogrywka, to wtedy dłużej
będziemy mieli Wi-Fi”. Teraz się przydało, bo bezustannie szukaliśmy połączeń i
różnych opcji powrotu. Mecz bardzo szybko mijał i… była dogrywka! Mecz
zakończył się późno, bo dopiero po 22.20. Po całej wyprawie, w trakcie meczu
Maciek zamówił hamburgera, Radek i Szymon po piwie, a ja duży kufel coca-coli.
A dopiero co w drodze zejściowej wspominałem o niej… Podczas płacenia kartą
starsza kobieta obsługująca kasę jeszcze popełniła błąd. Kilkanaście minut
zajęło jej naprostowanie sprawy, bo nie miała wprawy przy takich pomyłkach. Szymon
mógł się zniecierpliwić… Po meczu wszyscy rozeszli się w mgnieniu oka, a my w
całkowitych ciemnościach poszliśmy do lasu, w miejsce, które bardzo dobrze
znałem. Przeszliśmy całą wioskę pod niewielkie wzniesienie prowadzące do
Attermanze. W lesie znaleźliśmy płaski teren, gdzie mogliśmy dobrze spać.
Tak wygląda droga w Randzie do lasu przed Attermanze (moje zdjęcie z wyprawy z 2012 roku)
Tak wygląda droga w Randzie do lasu przed Attermanze (moje zdjęcie z wyprawy z 2012 roku)
Wyspałem się bardzo dobrze, Radek, trochę słabo, a
Maciek i Szymon nie narzekali. Wstaliśmy równo o 6.30 i szybko zaczęliśmy
pakować nasze rzeczy, bo o 7.54 mieliśmy pociąg do Visp. W tym czasie zdążyłem
jeszcze przygotować ciepłą zupę i się wykąpać w potoku, do którego musiałem
jeszcze pójść wysoko pod górę. Na szczęście znałem ten teren dokładnie z lat
2012-2013. O godzinie 7.30 wyszliśmy z lasu i poszliśmy na dworzec. Dotarliśmy
tam w 15 min. Maciek miał dość za ciężkiego plecaka. Chciał już wracać. Prognozy
pokazywały, że od jutra rozpocznie się dłuższy okres niepogody. Cieszyliśmy
się, bo słoneczny okres wykorzystaliśmy do pełna, weszliśmy na szczyt i
zobaczyliśmy piękne widoki. Czyli plan udało się zrealizować. Nawet, gdybyśmy chcieli
zrobić jeszcze coś więcej, to pogoda by nam nie pozwoliła. Stąd całą wyprawa
została uznana za całkowicie udaną, choć z wielkimi stratami. Każdy miał na
myśli wysokie koszty, ponieważ zamiast planowanych 620 zł/osobę, wyszło 1574
zł/osobę, czym ten wyjazd „wskoczył” na pierwsze miejsce pod względem
najdroższych wyjazdów w Alpy. Gdybyśmy mieli sprawny samochód, moglibyśmy
pomyśleć o drugiej górze, bo wszystko wyglądałoby inaczej. Wyprawę
rozpoczęlibyśmy dzień wcześniej, najprawdopodobniej nikt z nas by nie zachorował,
mielibyśmy więcej sił i wszystko trwałoby znacznie szybciej. Moglibyśmy wtedy
przemieścić się samochodem pod inną, wybraną górę i działać dalej. Pokonywanie
odległości pociągami było zbyt drogie i czasochłonne. Biorąc wszystkie rzeczy
pod uwagę, każdy z nas był bardzo zadowolony z całej wyprawy i cieszył się tym,
że weszliśmy na Dom de Mischabel. Pomimo, że poszedłem drugi raz na szczyt, to
przeżywałem tę górę, jakbym widział ją pierwszy raz. Po prostu jest
niesamowicie piękna! Pociąg jechał zgodnie z rozkładem 52 min. Teraz ja i
Szymon czekaliśmy na pociąg do Berna. Bilety kupiliśmy w automacie w Randzie.
Za odcinek 107 km z Randy do Berna zapłaciliśmy aż 80 CHF, co po raz kolejny
pokazało, jak w Szwajcarii jest drogo. Wręcz nieakceptowalnie drogo… Nie
mieliśmy innej możliwości, bo jakoś wrócić musieliśmy.
Pociąg do Berna był bardzo ciekawy, ponieważ
tworzyło go 12 długich, dwupiętrowych wagonów. Komfort jazdy za to był bardzo wysoki.
Na stacji Visp pożegnaliśmy się z Maćkiem i Radkiem. Oni pojechali pociągiem do
Dieni przez Andermatt, żeby wrócić do samochodu. Każdego bolała cena za bilety
na pociąg. Jako, że międzynarodowe autokary nie wjeżdżają do centrów miast,
spodziewałem się, że będziemy musieli przechodzić przez Berno z „za ciężkimi
dziadami” pod górę, jak to ma miejsce w Lozannie. Faktycznie, musieliśmy iść
2,2 km do wyznaczonego miejsca, ale na szczęście po wyjściu z dworca kolejowego
szliśmy przez wielki plac, gdzie przyjeżdżały trolejbusy. Znaleźliśmy taki,
który by jechał do wielkiego parkingu pod autostradą, gdzie przyjeżdżają
autokary Flixbusa i Sindbada oraz wielu innych firm jeżdżących po całej
Europie. Z tego miejsca nawet mogliśmy dojechać do Serbii, Albanii, Hiszpanii,
czy nawet Chorwacji. Problemy nie opuszczały nas ani na chwilę, ponieważ
nieprzyjemny pan w okienku chciał od nas 125 CHF za bilet do Polski, a na
stronie internetowej były po 89 CHF. Z tego względu zaczęliśmy kupować bilety
przez internet, co przy szwajcarskiej jakości przesyłu nie doszło do skutku. Po
prostu internet mają bardzo lichy i słaby. Szymon nawet poszedł do jedynej
kawiarni przy wielkim parkingu, ale i tam nie było sygnału, ani Wi-Fi. Później
Szymon dzwonił do wielu swoich znajomych, żeby ktoś kupił mu bilet on-line, bo w
Szwajcarii jest to niewykonalna operacja dla nas... Pieniądze mieliśmy oddać
następnego dnia. Na 10 min przed wyjazdem udało się! Powstał jednak inny
problem. Musieliśmy pobrać potwierdzenie, a przy tutejszym braku internetu to
nie było takie łatwe. W końcu przyszły dwa MMS-y z potwierdzeniem. Autobus miał
przyjechać już za 5 min. Dopiero teraz mogliśmy odetchnąć z ulgą. Powrót do
Polski mijał nam bardzo szybko, bo autokar był komfortowy. W trakcie podróży
pomagaliśmy pewnej pani z Ukrainy, żeby dobrze się przesiadła w Gliwicach,
ponieważ nie rozumiała wszystkich poleceń od pani pilot. Najciekawszy dla mnie
był fakt, że znane napoje kosztowały w sklepach w Niemczech 2,39 EUR, a w
autokarze za 1 EUR… Jako, że miałem mnóstwo jednoeurówek przy sobie, co jakiś
czas dokupywałem zimne napoje z lodówki po tej korzystnej cenie.
I tak nasza cała wyprawa dobiegła do końca…
Piękna góra, piękna przygoda, piękne zdjęcia... W Szwajcarii było mi dane być na razie raz i widziałam Dom z Weissmies'a. Chciałabym tam kiedyś wejść...
OdpowiedzUsuńGóra jest naprawdę piękna, dlatego dąż do tego celu. Nie jest aż tak trudna technicznie, dlatego wierzę, że uda Ci się zrealizować to marzenie. W Szwajcarii byłem już kilka razy, bo tam są największe góry Alp i według mnie - jedne z najpiękniejszych.
UsuńBrawo, wielkie brawa i szacun PANOWIE...Niesamowita wyprawa, niesamowita konsekwencja....Z ogromną przyjemnością prześledziłam relację. Nie ukrywam, że zazdroszczę Wam tego wyczynu, widoków, posiłków w tak niesamowicie cudownych miejscach...Zazdroszczę w najpozytywniejszym tego słowa znaczeniu...TAK TRZYMAĆ !!!!!!
OdpowiedzUsuńCieszę, że Ci się podobało. Pozdrawiam Cię cieplutko Iluka :)
UsuńPrzepięknie opisana wyprawa,wspaniałe zdjęcia widać profesjonalizm w każdym calu.Na podstawie takiej relacji można wspólnie przeżywać każdy krok i spojrzenie na otaczający nas świat.Życzę Wam wielu wspaniałych wypraw i sukcesu.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń