Relacja jest kontynuacją opisu wyprawy Crema di Pomodoro I podczas, której weszliśmy na Breithorn, Dufourspitze, Nordend i Rimpfischhorn (do poziomu 4001 m n.p.m.) oraz przeszedłem samotnie odcinek Randa - St. Niklaus kultowego szlaku Tour de Monte Rosa. Jak dojść do schroniska Monte Rosa i co trzeba ze sobą zabrać, oraz jakie trudności czekają na trasie - dowiesz się z poprzedniej relacji Dufourspitze. Jak dojechać z Polski do Zermatt komunikacją publiczną dowiesz się z relacji Breithorn.
W MONTE ROSA HUTTE
Po udanym wejściu na Dufourspitze przyszedł czas na Nordend. Bardzo chcieliśmy wejść na tę górę, ponieważ jest nieco zapomniana, ma ciekawą trasę oraz oferuje przepiękne widoki. Teraz znajdowaliśmy się w schronisku Monte Rosa Hutte. Przebywaliśmy w pokoju dla przewodników, który przed sezonem turystycznym jest udostępniony dla wszystkich. Całe schronisko nadal oczekiwało na rozpoczęcie sezonu. W środku odkryliśmy, że w pokoju, w kredensie, inne ekipy pozostawiły dużo jedzenia, które nam się przydało. W szczególności kilogramowa paczka zupy pomidorowej, dzięki czemu uzupełniliśmy zapasy o to, co lubiliśmy najbardziej. W szafce znaleźliśmy również dziwną kaszę z Tajlandii, ryż, płatki, itp. rzeczy. Wejście do schroniska prowadziło do dużego pomieszczenia z regałami na buty zastępcze oraz z wielkim stołem i dwoma ławkami. Właśnie tam najczęściej przebywaliśmy, ponieważ często gotowaliśmy zupy, żeby uzupełnić utracone kalorie po wejściu na Dufourspitze. Podczas jedzenia kolejnej pomidorówki planowaliśmy, gdzie będziemy wchodzić. Najbardziej spodobał nam się Nordend. Trasa na szczyt wyróżniała się nieprzedeptanym szlakiem, dwoma większymi mostami śnieżnymi, szczelinami lodowcowymi, ogromnymi serakami oraz ciekawą granią podszczytową. Chcieliśmy koniecznie tam wejść, żeby zdobyć nowe doświadczenie, ale również po to, żeby zobaczyć nowe rzeczy. Pogoda dzisiaj nie pozwalała na wyruszenie w góry. Chociaż świeciło słońce, to przebijało się ono zza chmur. W wyższych partiach nie mogliśmy nic zobaczyć. Nie chcieliśmy tracić sił na „bezwidokowe” przejście, które nic by nie przyniosło. Woleliśmy poczekać na dzień kolejny. Nieco wypoczęci poszliśmy spać na piętrowe prycze, gdzie wyspaliśmy się bardzo dobrze i komfortowo. W międzyczasie do schroniska przyleciała śmigłowcem ekipa techniczna mająca przygotować schronisko do sezonu. Trochę hałasowali przestawiając drewniane ściany. Zauważyliśmy, że dzięki nim, znany nam przedpokój z regałami zmienił swoje kształty i stał się znacznie większy. Nawet pojawiły się dodatkowe ubikacje. Późnym wieczorem słyszeliśmy w jadalni rozmowy, ponieważ trwało tam w najlepsze jakieś spotkanie towarzyskie. Słyszeliśmy ciągłe gadanie, które początkowo utrudniało zasypianie.
Po udanym wejściu na Dufourspitze przyszedł czas na Nordend. Bardzo chcieliśmy wejść na tę górę, ponieważ jest nieco zapomniana, ma ciekawą trasę oraz oferuje przepiękne widoki. Teraz znajdowaliśmy się w schronisku Monte Rosa Hutte. Przebywaliśmy w pokoju dla przewodników, który przed sezonem turystycznym jest udostępniony dla wszystkich. Całe schronisko nadal oczekiwało na rozpoczęcie sezonu. W środku odkryliśmy, że w pokoju, w kredensie, inne ekipy pozostawiły dużo jedzenia, które nam się przydało. W szczególności kilogramowa paczka zupy pomidorowej, dzięki czemu uzupełniliśmy zapasy o to, co lubiliśmy najbardziej. W szafce znaleźliśmy również dziwną kaszę z Tajlandii, ryż, płatki, itp. rzeczy. Wejście do schroniska prowadziło do dużego pomieszczenia z regałami na buty zastępcze oraz z wielkim stołem i dwoma ławkami. Właśnie tam najczęściej przebywaliśmy, ponieważ często gotowaliśmy zupy, żeby uzupełnić utracone kalorie po wejściu na Dufourspitze. Podczas jedzenia kolejnej pomidorówki planowaliśmy, gdzie będziemy wchodzić. Najbardziej spodobał nam się Nordend. Trasa na szczyt wyróżniała się nieprzedeptanym szlakiem, dwoma większymi mostami śnieżnymi, szczelinami lodowcowymi, ogromnymi serakami oraz ciekawą granią podszczytową. Chcieliśmy koniecznie tam wejść, żeby zdobyć nowe doświadczenie, ale również po to, żeby zobaczyć nowe rzeczy. Pogoda dzisiaj nie pozwalała na wyruszenie w góry. Chociaż świeciło słońce, to przebijało się ono zza chmur. W wyższych partiach nie mogliśmy nic zobaczyć. Nie chcieliśmy tracić sił na „bezwidokowe” przejście, które nic by nie przyniosło. Woleliśmy poczekać na dzień kolejny. Nieco wypoczęci poszliśmy spać na piętrowe prycze, gdzie wyspaliśmy się bardzo dobrze i komfortowo. W międzyczasie do schroniska przyleciała śmigłowcem ekipa techniczna mająca przygotować schronisko do sezonu. Trochę hałasowali przestawiając drewniane ściany. Zauważyliśmy, że dzięki nim, znany nam przedpokój z regałami zmienił swoje kształty i stał się znacznie większy. Nawet pojawiły się dodatkowe ubikacje. Późnym wieczorem słyszeliśmy w jadalni rozmowy, ponieważ trwało tam w najlepsze jakieś spotkanie towarzyskie. Słyszeliśmy ciągłe gadanie, które początkowo utrudniało zasypianie.
ATAK SZCZYTOWY NA NORDEND 4609 m n.p.m. I NIEUDANA PIERWSZA PRÓBA
Wstaliśmy po północy. W schronisku byliśmy sami, poza ekipą techniczną
przygotowującą schronisko, której celem nie były z pewnością góry.
Zaplanowaliśmy przejście tą samą trasą, co na Dufourspitze, a później, pod
ostatnim podejściem na przełęcz Sattel 4364 m n.p.m. mieliśmy skręcić w lewo na
lodowiec pod Nordendem. Nikt z nas nie znał trasy, ale właśnie o to chodziło,
żebyśmy sami ją wytyczyli. Rozpoczęliśmy długą i żmudną wędrówkę w nocy. Na
początku musieliśmy iść „drogą przez wodospad”. Jest to trasa wytyczona tuż nad
schroniskiem. Kiedy stanie się ponad nim, to przed sobą widnieje stromo
pochylona grań Obere Plattje. Tworzą ją dwa równoległe rzędy skał, pomiędzy,
którymi znajduje się pole śnieżne, aż do wysokości 3300 m n.p.m. Trzeba iść
jego środkiem. Pod powierzchnią śniegu płynął potok oraz wodospad, dlatego droga
wzięła od niego nazwę. Zastanawialiśmy się tylko, kto pierwszy wpadnie do tych
wód. Trasę przechodziliśmy czwarty raz, bo pierwszy raz, gdy zakładaliśmy bazę
ponad granią, drugi – gdy szliśmy na Dufourspitze, trzeci – gdy wracaliśmy z
niego i czwarty – idąc na Nordend. Nie lubiliśmy tego fragmentu, ponieważ dłużył
się, zabierał trochę sił oraz znaliśmy go po tylu przejściach. Jedynym plusem jest
fakt, że utrwalaliśmy właściwą drogę przejścia dla innych ekip, wydeptując ją
coraz wyraźniej. „Drogę przez wodospad” pokonaliśmy w dłuższym czasie. Nikt z
nas nie patrzył na zegarek. Martwił nas fakt, że w nocy było bardzo ciepło i
zastanawialiśmy się, jakie będą warunki śnieżne powyżej. Na razie mokry i
ciężki śnieg nie pozwalał skorzystać z „mocy” raków, gdzie wystarczyłoby wbijać
zęby do zmrożonej pokrywy, przez co moglibyśmy przyspieszyć tempa. Co chwilę
musieliśmy otrzepywać oblepione raki. Czułem się, jakbym miał założone buty z
20-centymetrową podeszwą na imprezę techno… Idąc w nocy, szukaliśmy właściwej
trasy. Rozglądając się w terenie, zauważyliśmy, że wszystkie ślady z
przedwczorajszego dnia zawiał wiatr. Szkoda, bo z pewnością ułatwiłyby nam
zadanie.
Powyżej poziomu 3300 m n.p.m. doszliśmy do znanej nam
szczeliny lodowcowej. Nieświadomie sami ją odsłoniliśmy i dzięki temu nikt w
nią nie wpadł. Podczas próby założenia ostatniej bazy pod Dufourspitze (bo
chcieliśmy spać jak najwyżej, żeby nie wyruszać z nisko położonego schroniska)
w miejscu, gdzie kończy się lewy rząd skał grani, w „drodze przez wodospad”
(prawidłowa nazwa to: Obere Plattje) kopaliśmy dół pod namiot. Wtedy cienka
warstwa śniegu zapadła się, odsłaniając tym samym płytką szczelinę. Bardziej
przypominała pustą przestrzeń pod zmarzniętym śniegiem, niż typową szczelinę w
lodowcu. Wokół dziury widzieliśmy jedynie ślady. Dalej zanikały i ponownie
musieliśmy wytyczać je sami. Ponad poziomem Obere Plattje weszliśmy na mocno
uszczeliniony lodowiec Monte Rosagletscher. W czerwcu i na początku lipca nie
widać, ani jednej szczeliny, co nie znaczy, że ich nie ma! Trzeba jeszcze
bardziej uważać, bo w późniejszej części lipca, kiedy śniegu w znacznej mierze ubywa,
przejście staje się coraz bardziej niebezpieczne. My raczej woleliśmy korzystać
z „przychylności” czerwca i początku lipca, ponieważ o tej porze zalegają
jeszcze duże ilości śniegu pozwalające w nocy na szybkie przejście. Ponad
poziomem Obere Plattje wyszliśmy na większe pola śnieżne sprawiające nam
większe problemy. W środku nocy brakowało dobrych punktów orientacyjnych.
Wiedzieliśmy też, że idealnie równe pola śnieżne po prawej, kończą się
niewidoczną od tej strony przepaścią. Tworzy ją nagłe urwisko za wielkim
nawisem, a raczej nazwałbym to obrywem lodu. Jako, że lód jest nachylony do
góry, patrząc od naszej strony, to nie widać, co jest za wzniesieniem.
Podejście na nie może skończyć się upadkiem w niewidoczną przepaść. Widać ją
dopiero z większej wysokości, gdy podejdziemy wyżej.
Pierwsza próba wejścia na Nordend 4609 m n.p.m.
Pierwsza próba wejścia na Nordend 4609 m n.p.m.
Szukaliśmy właściwej drogi, nie chcąc ryzykować upadku w przepaść.
Trzymaliśmy się zasady, żeby iść wzdłuż pochyłu zbocza, nie wchodząc na nie
zbyt wysoko. Z mapy wynika, że w tym rejonie powinny wystawać skały, na
wysokości około 3550 m n.p.m., ale na początku lipca jeszcze ich nie widać. Z
pewnością ułatwiłyby orientację w terenie. Za skałami, po prawej są przepastne
i wielkie szczeliny. To one powinny być kolejnym punktem orientacyjnym. Trzeba
iść wzdłuż nich, mając je oczywiście w kilkudziesięciometrowej odległości od
siebie. Wówczas całe przejście przebiega polem śnieżnym. W późniejszym okresie
(od połowy lipca) czasem tak jest, że śniegu jest zbyt mało i odsłaniają się
kolejne szczeliny, które są na naszej trasie. Trzeba wtedy przechodzić przez
śnieżne mostki. Od kilku ekip słyszałem wyrażenie „lichy mostek”. Rzeczywiście
tak jest, ponieważ można nimi przechodzić tylko w nocy, kiedy są zmrożone i
trzeba wracać jak najszybciej, ponieważ po godzinie 10.00 rano rozmiękają i ich
pokonanie może być już niemożliwe. Z braku wyboru innej drogi można nawet zostać
na noc! Wszystko zależy, jak danego roku ubywa śniegu i jak wygląda układ
szczelin. Raczej w większości przypadków można wyszukać inną trasę przejścia. My
na szczęście nie mieliśmy takich problemów. Gorszy stał się mokry śnieg. Wraz z
osiąganą wysokością oblepiał raki tak bardzo, że utrudniał dalsze wejście. Jako,
że panował półmrok, nie widzieliśmy dalszej drogi. Traciliśmy tylko wiele sił.
Latarki nie wiele dawały, ponieważ pola śnieżne są tak duże, że nie mogliśmy
dostrzec żadnych szczegółów ułatwiających orientację. Z Rafałem zdecydowaliśmy,
że nie będziemy szukać drogi w takich warunkach, ponieważ ciężki i mokry śnieg utrudniał
zadanie. Postanowiliśmy, że jutro znowu spróbujemy i być może w nocy bardziej
przymrozi. W drodze powrotnej cieszyliśmy się z pięknego wschodu słońca. U góry
Ober Plattje usiedliśmy na skałach, gdzie podziwialiśmy pomarańczowe góry od
ciepłych promieni słonecznych. Schodziliśmy piąty raz znaną nam „drogą przez
wodospad”, ale tym razem jeszcze nic się nie zarwało pod nami. Stawialiśmy, że
wystarczy jedno przejście i ktoś z nas wpadnie do środka.
Nawet powietrze nie było przejrzyste, co świadczyło o tym, że dzień będzie bardzo ciepły
Nawet powietrze nie było przejrzyste, co świadczyło o tym, że dzień będzie bardzo ciepły
Wróciliśmy bardzo szybko, bo w schronisku byliśmy przed
godziną 8.00. Żałowaliśmy trochę, że nie weszliśmy na szczyt, ale z drugiej
strony stwierdziliśmy, że nic straconego i trzeba próbować po raz kolejny.
Mieliśmy na to czas w porównaniu do innych ekip. Dzisiaj nie mogliśmy cieszyć
się idealnym spokojem, który zapewniał nam pokój. Zdążyliśmy jeszcze ostatni
raz wyspać się bardzo dobrze. Po południu przychodziły kolejne ekipy chcące
skorzystać z tego miejsca. Przyszła nawet ekipa z Rosji, która w błyskawicznym
tempie chciała uporać się z Dufourspitze. Mieli bardzo dobry sprzęt. Rafał
zamienił z nimi kilka słów, bo nasza wyprawa trwała w czasie Euro 2012, które trwało
w najlepsze w Polsce i na Ukrainie. Rafał pytał o wyniki meczów i dowiedział
się, że polska drużyna odpadła. Mnie wyniki meczów nie interesowały. Wróciliśmy
szybko do górskich rozmów. Rosyjska ekipa wykazała dużą nieodpowiedzialność,
ponieważ kiedy oni wracali z Dufourspitze mogliśmy zobaczyć, jak mało mają
czasu i nie uważali na szczeliny lodowcowe. Szli jakby po linii prostej nie
związani liną. Nie ważne przez co, byle do celu. Mogliśmy zobaczyć między
innymi wydeptane ślady dosłownie na środku cienkich warstw śniegu
przysypujących wiele szczelin.
W ciągu dnia cieszyliśmy się pięknymi widokami z tarasu schroniskowego
W ciągu dnia cieszyliśmy się pięknymi widokami z tarasu schroniskowego
Widok kilku nowych osób w schronisku napawał optymizmem,
ponieważ w nocy mogliśmy wszyscy wyruszyć razem. Oprócz nich dotarły inne
ekipy. Wszyscy zmieściliśmy się w jednym pokoju. Teraz zależało nam na dobrym
śnie, żebyśmy mogli wyruszyć w środku nocy i w końcu wejść na Nordend. Z
Rafałem studiowaliśmy bardzo dokładnie mapę i ewentualne trasy przejścia,
biorąc pod uwagę seraki oraz ograniczenia lodowcowe, którymi mieliśmy się
sugerować wybierając właściwą drogę. Ponownie zaplanowaliśmy pobudkę o północy,
bo wiedzieliśmy, że przejście do przełęczy Sattel zajmuje wiele godzin. Jako,
że mieliśmy do pokonania około 1500 m wysokości, to policzyliśmy sobie około
5-6 godzin. Później trzeba zejść z trasy i iść uszczelinionym lodowcem na grań
Nordend. To wymagało kolejnych godzin. W międzyczasie dostrzegliśmy, że osoby
nie będące ekipą rosyjską, to trzej szwajcarscy przewodnicy, którzy przyszli
pierwszy raz w tym sezonie wejść na Dufourspitze, żeby móc podczas kolejnych
dni świadczyć komercyjne usługi turystyczne. Widząc ich od razu pomyśleliśmy,
że nadadzą konkretne tempo i raczej pozostawią nas daleko w tyle. Wszystkie
ekipy zaplanowały nocne przejście, jednak tylko my na Nordend. Poszliśmy spać
do pokoju. Szwajcarzy jeszcze przez dłuższy czas hałasowali.
ATAK SZCZYTOWY NR 2 NA NORDEND 4609 m n.p.m. I "DROGA PRZEZ WODOSPAD"
Mieliśmy bardzo dobry sen. Zastanawialiśmy się, czy nie
zabrać swoich rzeczy ze schroniska i czy nie lepiej będzie ukryć je w śniegu,
bo nigdy nie wiadomo, co ekipa techniczna przygotowująca schronisko zrobi. Mieliśmy
obawy, że może zamknąć pokój i udostępnić go tylko dla przewodników, a otworzy
się właściwa część obiektu. Mimo wszystko postanowiliśmy, że zostawimy je na
ostatnią noc w środku. Rafał dobrze wypoczął, dlatego chciał spróbować wytyczyć
trasę w wyższych partiach gór, w szczególności w miejscu, gdzie nie mogliśmy
odnaleźć właściwej drogi. Rozpoczęliśmy podejście po godzinie 00.30.
Standardowo wybraliśmy po raz szósty „drogę przez wodospad”. W nocy śnieg trochę
przymarzł i słyszeliśmy jedynie cichy szum potoku i wodospadu. Tej nocy śnieg
zamarzł praktycznie od samego schroniska, co dawało duże szanse na wejście. Nie
musieliśmy się już obawiać mokrego i ciężkiego śniegu. Droga przez wodospad, o
ile nie jest trudna, to po tylu jej przejściach działała bardzo mocno na
psychikę. Co chwilę pojawiała się myśl „kiedy koniec?, daleko jeszcze?”… Jakże
to były stosowne tatrzańskie myśli… W końcu, po ponad dwóch godzinach,
przeszliśmy ten nudny fragment. Dopiero
powyżej 3300 m n.p.m. trasa stała się ciekawa, bo musieliśmy wytyczyć sobie
drogę. Teraz nie chcieliśmy popełnić tego samego błędu i szliśmy wzdłuż
ograniczeń lodowcowych z prawej strony. Taki wybór pozwolił nam dojść do
wysokości 3900 m n.p.m. Niestety na tutejszym polu śnieżnym nie mogliśmy
znaleźć możliwej trasy. Ja i Rafał rozdzieliliśmy się. Rafał szedł doliną, a ja
podchodziłem na wzniesienie złożone z seraków, co dało mi widok z góry na
trasę. Wzniesienie kończy się nagłym obrywem lodowca tworzącym pionową
przepaść. Na szczęście nie podchodziłem do krawędzi, ale raczej pamiętałem, że
miejsce może być takie same, jak na wysokości 3500 m n.p.m., gdzie
przechodziliśmy za pierwszym razem, mając po prawej stronie lodowe wzniesienie
kończące się niewidocznym urwiskiem. Z pochylonego pola śnieżnego podziwiałem
przepiękny wschód słońca. Breithorn, Matterhorn i inne góry pokryły się
wspaniałym, ciepłym pomarańczowym kolorem. W międzyczasie zauważyłem wielką
jamę w lodowcu, dlatego zawróciłem. Robiłem mnóstwo zdjęć panoramom górskim,
ponieważ niecodziennie widziałem takie rzeczy. Na Rafała patrzyłem z dużej
wysokości, a on szedł daleko ode mnie w dolinie…
Podjęliśmy drugą próbę wejścia na Nordend. Na zdjęciu: mijamy największy serak na trasie
Znana nam już grań Duforuspitze 4634 m n.p.m.
Znana nam już grań Duforuspitze 4634 m n.p.m.
Po wschodzie słońca zszedłem ze wzniesienia i dołączyłem do
Rafała. Powiedziałem mu co zobaczyłem. Moja trasa nie była właściwa. Rafał
szedł dobrze i dalej kontynuowaliśmy według jego pomysłu. W międzyczasie
przyglądaliśmy się przewodnikom, którzy szli daleko za nami. Dopiero wchodzili
na górną część grani Obere Plattje. Stanęli na dłużej… Zastanawialiśmy, co się
dzieje. Dlaczego nie mają dobrego tempa i co ich wstrzymuje? Tego nie mogliśmy
zobaczyć z dużej odległości. My natomiast nie musieliśmy nawet wchodzić na
ostatnie podejście pod Sattel 4356 m n.p.m. Trasa Rafała prowadziła
bezpośrednio na Nordend 4609 m n.p.m. Szliśmy poniżej wielkich seraków, które ominęliśmy
w drodze na Dufourspitze po lewej stronie, wchodząc na przełęcz Sattel. Znajdowaliśmy
się poniżej nich, stąd wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze. Długo
szliśmy śnieżną doliną aż po godzinie 6.00 rano doszliśmy do pierwszego lekko
pochylonego stoku. Właśnie tam widzieliśmy ogromną szczelinę lodowcową.
Mogliśmy ją pokonać korzystając z dość dużego mostu śnieżnego. Cały czas
szliśmy związani liną. Zabezpieczyłem Rafała i poszedł jako pierwszy. Czołgał
się przez most, żeby naciskać na niego jak najmniejszym ciężarem. Po drugiej
stronie Rafał zabezpieczył mnie i teraz ja go pokonywałem. Nikomu nic się nie
stało, więc mogliśmy iść coraz wyżej. Stok szybko zwiększał nachylenie, a po
naszej lewej stronie i przed nami, widniała stroma grań z pęknięciem wzdłuż, na
warstwie śnieżnej. Pokrywa śnieżna nie wyglądała optymistycznie. Raczej
spodziewaliśmy się jej obrywu i ewentualnej lawiny. Tak przynajmniej wyglądała.
Z drugiej strony nie widzieliśmy nigdzie żadnego lawiniska, ani fragmentów po
obrywach. Szliśmy ciągle dolinką lodowca Monte Rosagletscher aż do jej samego
końca. Po niecałej godzinie dotarliśmy do drugiej rozpadliny. Ponownie
musieliśmy skorzystać ze śnieżnego mostu. Tym razem po naszej prawej widniała
duża dziura, zakończona haczykowatym jęzorem z lodu, wiszącym ponad nią.
Ukształtowanie terenu wyglądało bardzo ciekawie, ale ten widok mógł wystraszyć.
Musieliśmy przejść przez most spokojnie, czołgając się, żeby nie naruszyć go. Powyżej
czekało nas mozolne podchodzenie polem śnieżnym aż na przełęcz zwaną
Silbersattel 4515 m n.p.m. Od tego momentu musieliśmy skręcić w lewo, na grań i
iść ostrą granią na Nordend 4609 m n.p.m. Jeszcze przed drugim mostkiem, śnieg
zmienił swoją strukturę. Z powodu panujących mrozów był bardzo puszysty.
Zapadaliśmy się w nim, przez co traciliśmy dużo sił. Rafał czuł odczuwał coraz
większe zmęczenie. Ja szedłem za jego śladami.
W drodze na Nordend nie poszliśmy na przełęcz Sattel 4362 m n.p.m. Dalej szliśmy lodowcem, okrążając całą grań Dufourspitze od lewej strony
Przepiękny wschód słońca (oświetlone góry od lewej: Pollux 4092 m n.p.m., pięcioszczytowy Breithorn - najwyższy szczyt ma 4164 m n.p.m., Matterhorn 4478 m n.p.m., głęboko w tle - Mt. Blanc 4810 m n.p.m.)
Wschód słońca w drodze na Nordend - wysokość 4100 m n.p.m.
W tle majestatyczny Mt. Blanc 4810 m n.p.m.
Sypki śnieg i moment przechodzenia obok wielkich seraków
Przekraczamy największy most śnieżny nad potężną szczeliną lodowcową
W drodze na Nordend nie poszliśmy na przełęcz Sattel 4362 m n.p.m. Dalej szliśmy lodowcem, okrążając całą grań Dufourspitze od lewej strony
Przepiękny wschód słońca (oświetlone góry od lewej: Pollux 4092 m n.p.m., pięcioszczytowy Breithorn - najwyższy szczyt ma 4164 m n.p.m., Matterhorn 4478 m n.p.m., głęboko w tle - Mt. Blanc 4810 m n.p.m.)
Wschód słońca w drodze na Nordend - wysokość 4100 m n.p.m.
W tle majestatyczny Mt. Blanc 4810 m n.p.m.
Sypki śnieg i moment przechodzenia obok wielkich seraków
Przekraczamy największy most śnieżny nad potężną szczeliną lodowcową
NA SZCZYCIE
Za mostkiem postanowiłem, że teraz ja będę przecierał szlak.
Widzieliśmy już całą trasę przejścia, więc wystarczyło iść ciągle do góry. Zmieniliśmy
prowadzenie. Przyznam, że śnieg zrobił się uciążliwy. Ciągle patrzyłem, czy
gdzieś jest lepsza jego warstwa, ale niestety do samej przełęczy Silbersattel
musieliśmy tracić wiele sił. Powoli szedłem do góry, aż dotarłem do pęknięcia wzdłuż
pokrywy śnieżnej na grani. W okolicy pęknięcia jest gruba warstwa trwałego lodu.
Wyraźna linia powstała po odpadnięciu dużych mas śniegu i lodu. Z pewnością
było to wiele lat temu, skoro nie widzieliśmy nigdzie odłamków i fragmentów
lodowca. Szliśmy coraz wyżej, przecierając niewygodny śnieg. Jako, że
prowadziłem w tej części, dotarłem do przełęczy pierwszy. To, co zobaczyłem
wywołało we mnie ogromną radość! Aż na głos wyraziłem zachwyt z powodu tego, co
ujrzałem! Wychodząc na grań zobaczyłem ogromne morze chmur, gdzie mogłem
podziwiać jednocześnie góry znajdujące się pod nim! Widok wręcz wgniatał w
ziemię! Rafał, pomimo zmęczenia, słysząc moje słowa, podszedł znacznie szybciej.
Kiedy zobaczył tak piękne widowisko sam oniemiał z zachwytu i długo nie
mogliśmy nasycić oczu tym widokiem. Chmury podświetlało wczesnoporanne słońce,
dodając uroku całemu widowisku. Pozostała nam tylko ostra grań do pokonania.
Nie spodziewaliśmy się żadnych trudności, ponieważ ścieżkę mogliśmy wydeptać po
zacienionej części, idąc cały czas w śniegu. Tak też zrobiliśmy. Blisko 40min
zajęło nam przejście całej grani. O godzinie 9.06 dotarliśmy na szczyt! Widoki
zachwycały tak bardzo, że usiedliśmy pod skałami, żeby osłonić się przed
wiatrem i móc podziwiać fenomenalne morze chmur. Stwierdziliśmy, że
zobaczyliśmy najpiękniejszy widok, porównując go do dotychczasowych panoram,
widzianych na naszych wyprawach. Rafał odczuwał największą radość, bo
postanowiliśmy, że spróbujemy jeszcze raz, po nieudanym pierwszym wejściu na
Nordend, a teraz siedzieliśmy pod jego szczytem za skałami.
Wyraźna linia lodu wyznacza właściwy kierunek wędrówki. Zapadający się śnieg był bardzo uciążliwy
Niedostępna od tej strony grań Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Czasem brakuje sił - podejście się dłuży
Pomału docieramy do głównej grani prowadzącej na Nordend
Przepaścista główna grań prowadząca na Nordend
Wędrówka przepaścistą granią do szczytu (widok w stronę Dufourspitze)
Taki widok przywitał nas na wysokości głównej grani (słaby aparat kompaktowy z 2012 roku nie oddał piękna widoku; dopiero lustrzanka z 2013 roku poradziła sobie z alpejskimi widokami na dużych wysokościach powyżej 4000 m n.p.m. na kolejnych wyprawach realizowanych w późniejszych latach)
Widoki ze szczytu Nordend 4609 m n.p.m. (widoczna chata to schronisko na szczycie Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. - jest to najwyżej położony budynek w Europie)
Wyraźna linia lodu wyznacza właściwy kierunek wędrówki. Zapadający się śnieg był bardzo uciążliwy
Niedostępna od tej strony grań Dufourspitze 4634 m n.p.m.
Czasem brakuje sił - podejście się dłuży
Pomału docieramy do głównej grani prowadzącej na Nordend
Przepaścista główna grań prowadząca na Nordend
Wędrówka przepaścistą granią do szczytu (widok w stronę Dufourspitze)
Taki widok przywitał nas na wysokości głównej grani (słaby aparat kompaktowy z 2012 roku nie oddał piękna widoku; dopiero lustrzanka z 2013 roku poradziła sobie z alpejskimi widokami na dużych wysokościach powyżej 4000 m n.p.m. na kolejnych wyprawach realizowanych w późniejszych latach)
Widoki ze szczytu Nordend 4609 m n.p.m. (widoczna chata to schronisko na szczycie Punta Gnifetti 4554 m n.p.m. - jest to najwyżej położony budynek w Europie)
POWRÓT DO SCHRONISKA
Ponownie spoglądnęliśmy w stronę przewodników. Ciekawił nas ich
postęp. Pomimo upływu dziewięciu godzin pozostało im bardzo dużo do przejścia.
Znowu stanęli na dłużej, jeszcze przed głównym podejściem na przełęcz Sattel. Pomyśleliśmy,
że mają słabe tempo, jak na przewodników. O tej porze powinni być już dawno na
szczycie Dufourspitze. Nordend dawał możliwość popatrzenia na wszystko z góry i
z boku. Grań Dufoura nie pozwalała na to. Ze szczytu Nordend mogliśmy nawet
podejrzeć całą naszą trasę. U góry zostaliśmy na około 40 min. Później
zaczęliśmy schodzić z powodu dość porywistego wiatru. W dłuższej pespektywie
czasu wiatr był uciążliwy i nieznośny. Schodząc ostrą granią, rozglądaliśmy się
na wszystkie strony, podziwiając tym samym piękne widoki. Morze chmur
niezmiennie cieszyło oczy. Na przełęczy Silbersattel zrobiliśmy sobie jeszcze
pamiątkowe zdjęcia, po czym weszliśmy w strefę trudnego śniegu. Wczesna pora dnia
sprzyjała, ponieważ mogliśmy teraz podziwiać wszystkie seraki, których nie
mogliśmy dostrzec w nocy. W szczególności chcieliśmy zobaczyć wszystkie szczeliny,
które omijaliśmy. Po przejściu pierwszego mostu śnieżnego, licząc od góry,
zrobiłem zdjęcia opisujące to miejsce. Dojście do drugiego mostu zajęło nam
zaledwie kilkanaście minut i widzieliśmy go cały czas w trakcie schodzenia, dużo
poniżej nas. Nie zrezygnowaliśmy z lin i zabezpieczeń, bo wiedzieliśmy, że
najwięcej wypadków powstaje podczas zejścia, kiedy człowiek rozluźnia się i jest
ucieszony sukcesem. Wiedziałem, że nie mogliśmy zapomnieć o tej złotej
zasadzie, stąd zabezpieczaliśmy każde przejście przez śnieżne mostki. Poniżej
drugiego, większego mostku, teren był dla nas czytelny i jasny. Doszliśmy w
rejon ostatniego podejścia pod przełęcz Sattel. Zauważyliśmy, że przewodnicy
wracali. Nie weszli na Dufourspitze. Za chwilę dowiedzieliśmy się, na czym
polegała trudność tej góry. Idąc znaną nam trasą widzieliśmy, że wszystkich
trzech przewodników przycisnęła większa potrzeba… Najwidoczniej dopadły ich
problemy z wysokością. My też odczuwaliśmy efekt rozrzedzonego powietrza, ale
nie był tak uciążliwy, żebyśmy walczyli z rewolucjami żołądkowymi.
Idąc dalej, zrobiłem zdjęcie wytyczonej przez nas trasy
wśród ogromnych seraków i szczelin lodowcowych. Z daleka przebieg trasy robił
wrażenie, ponieważ nikt wcześniej tędy nie szedł, a jeden członek z ekipy, która
próbowała podchodzić na nartach, w dniu, kiedy chodziliśmy na Dufoura, wpadł do
szczeliny. Tym większa była nasza radość z zaplanowanej trasy i wejścia na
szczyt. My dopiero zdobywaliśmy doświadczenie w Alpach, dlatego dla nas wejście
na Nordend stało się wielkim sukcesem. Wiemy, że inni wchodzą na „poważniejsze”
góry, ale my porównywaliśmy własne osiągnięcia ze swoimi poprzednimi, a nie z czyimiś,
bo to jest klucz do szczęścia w pasji gór. Czuliśmy wielką radość, bo
pokonaliśmy nasze kolejne bariery. W drodze powrotnej robiłem dużo zdjęć
serakom. Teraz szliśmy naszymi wydeptanymi śladami. Gdzie mogliśmy, to
zjeżdżaliśmy na tykach, ale niestety nie udało się tak dobrze, jak podczas
zejścia z Dufoura. Po prostu trafiliśmy na inne warunki śnieżne. Doszliśmy do
górnej granicy Obere Plattje, czyli naszej „drogi przez wodospad”. Tutaj
zauważyliśmy kolejne ślady po rewolucjach żołądkowych przewodników. Teraz
widzieliśmy, że wszyscy trzej mieli poważne problemy i że ten dzień ewidentnie nie
należał do nich… Liny rozwiązaliśmy dopiero na wysokości 3300 m n.p.m., czyli u
góry grani Obere Plattje. Po raz kolejny musieliśmy przejść „drogą przez
wodospad”. To znaczy, że trasę pokonywaliśmy już ósmy raz. Większą część drogi zjechaliśmy
na matach. Kiedy szedłem w strefie wodospadu, śnieg zarwał się pode mną.
Wpadłem dość głęboko i dzięki temu wyrzeczone niegdyś słowa stały się faktem… Ktoś
musiał wpaść do wodospadu. Trafiło na mnie, ale na szczęście umoczyłem sobie
tylko buty od zewnątrz. Nie występują tu przepaście, ani urwiska, dlatego traktowaliśmy
nasze słowa jako żart.
Wracamy drogą przez dwa mosty śnieżne
Wielka szczelina i największy most śnieżny
Jedna z wielkich rozpadlin
Widoczna droga pomiędzy serakami prowadząca na główną grań Nordend
Liczne seraki przy głównej grani Dufourspitze
Wracamy drogą przez dwa mosty śnieżne
Wielka szczelina i największy most śnieżny
Jedna z wielkich rozpadlin
Widoczna droga pomiędzy serakami prowadząca na główną grań Nordend
Liczne seraki przy głównej grani Dufourspitze
Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do schroniska.
Zauważyliśmy, że w okolicy dużo rzeczy uległo zmianie. To znaczy, że na tarasie
rozstawiono stoły i serwowano różne dania. Pokój, który zajęliśmy na kilka dni
teraz zamknięto na klucz… Martwiliśmy się o nasze rzeczy i pomyśleliśmy, że
teraz będą chcieli, żebyśmy zapłacili za nocleg po 45 Euro. Nie mieliśmy nawet
takich pieniędzy. Rafał na szczęście poszedł do prowadzącego schronisko i
powiedział, że w pokoju są nasze rzeczy i chcemy je odebrać. Dopowiedział też,
że weźmiemy blankiet, który jest w pokoju i zapłacimy, bo przy sobie nie mamy
tylu pieniędzy. Udało się, bo prowadzący obiekt otworzył nam drzwi i zabraliśmy
stamtąd wszystko co do nas należało oraz podziękowaliśmy za wszystko. Postanowiliśmy,
że jeszcze tego samego dnia wrócimy do zielonej części, gdzie rozkładaliśmy
namiot w drodze na Dufourspitze. Musieliśmy wracać, ponieważ zabrany prowiant
kończył się i musieliśmy dojść do jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy uzupełnić
jedzenie. Na początku zakładaliśmy, że musimy dojść do „ostatniego zielonego
miejsca”, bo tak nazywaliśmy ostatnią równinę trawiastą pod Gornergrat, a kolejnego
dnia chcieliśmy dojść do Zermatt, gdzie pod Winkelmatten odebralibyśmy nasze
czarne worki ukryte w krzakach, zawierające między innymi prowiant. Po
odebraniu rzeczy z Monte Rosa Hutte nie zastanawialiśmy się dłużej. Zależało
nam na szybkim przejściu przez oba lodowce: Grenzgletscher i Gornergletscher.
Po godzinie 15.10 zaczął padać drobny deszcz, dlatego usiedliśmy pod wielkim
głazem narzutowym z namalowanym niebiesko-białym rombem na środku, gdzie
planowaliśmy przeczekać opad. Na szczęście deszcz skończył się dość szybko i
poszliśmy dalej. Zejście z grani pod Untere Plattje przebiegało nam sprawnie i
szybko. Pokonywaliśmy kolejne etapy gładkich płyt skalnych, kilkudziesięciu
klamer, czy też liczne drewniane schody. Doszliśmy do skraju lodowca Grenzgletscher.
Najbardziej martwiliśmy się, jak przejdziemy wielkie rozpadliny, które
pokonywaliśmy za pomocą mocno roztopionych mostków śnieżnych. Rozpoczynał się
sezon turystyczny, dlatego zrzucono śmigłowcami drewniane mosty nad wielkimi
szczelinami. Skorzystaliśmy z pierwszego z nich, dzięki czemu bezpiecznie
mogliśmy przejść na lodowiec Grenzgletscher.
Wielki głaz narzutowy przed schroniskiem Monte Rosa Hutte - wracamy z rejonu Monte Rosa do Zermatt.
Wielki głaz narzutowy przed schroniskiem Monte Rosa Hutte - wracamy z rejonu Monte Rosa do Zermatt.
Na niebie królowały chmury, nie traciliśmy więc czasu na
podziwianie widoków. Raczej założyliśmy raki i szybkim tempem szliśmy w
kierunku moreny bocznej znajdującej się pomiędzy lodowcami Grenzgletscher i
Gornergletscher. W tej części zdjęliśmy raki, co ułatwiało nam wędrówkę w
kamienistym terenie. Szybko dotarliśmy do Gornergletscher. Mniej, więcej w
połowie jego szerokości rozpoczął padać drobny deszczyk. Widzieliśmy, że inne
ekipy szły dopiero w stronę Monte Rosa Hutte. Zauważyliśmy, że pomiędzy
lodowcem a skałami prowadzącymi do zielonej części pod Gornergrat, płynie
szeroka rzeka lodowcowa! Jej przejście jest całkowicie niemożliwe. Po prawej
stronie zaś widniały wielkie lodowe trzy bramy, gdzie powstały trzy wodospady
łączące się w jedną rzekę! W oddali zauważyliśmy kolejny drewniany most na
rzece, dzięki czemu przeszliśmy na drugą stronę. Wody pędzą tak szybko, że
porywały nawet wielkie głazy! Za rzeką, w części skalnej, gdzie zainstalowano
poręcze z prętów i lin usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Baliśmy się burzy w takim
terenie, ale z drugiej strony do celu pozostało nam przejście krótkiego odcinka
z linami, wejście stalowymi drabinami i rozłożenie namiotu. W trakcie
podchodzenia drabinami deszcz zaczął padać coraz bardziej. Kiedy wyszliśmy do
góry, teren ponownie stał się całkowicie płaski, dlatego podbiegliśmy z
plecakami do trawiastej części tam, gdzie spotykaliśmy koziorożce alpejskie i
rozbijaliśmy na szybko namiot. Zdążyliśmy przed ulewnym deszczem. Plecaki
włożyliśmy do 120-litrowych czarnych worków na śmieci, dzięki czemu nie zmokły
ani trochę. Cieszyliśmy się z wejścia na Dufourspitze i Nordend oraz z faktu,
że uciekliśmy przed ulewą. Do tego dochodziła burza. Ekipy, które szły do Monte
Rosa Hutte musiały bardzo przemoknąć, ponieważ później ciągle padał ulewny
deszcz. Dodatkowo słyszeliśmy, jak pioruny uderzały w dolinę lodowca
Gornergrat. Myśleliśmy o tym, że na szczęście nie jesteśmy tam, gdzie oni… W spokoju
przeczekiwaliśmy opad i mieliśmy nadzieję, że następny dzień pozwoli nam zejść
do Zermatt, ponieważ jedliśmy pozostałości, które starczyły nam tylko na
ugotowanie zupy rano, a czekał nas jeszcze całodniowy powrót…
Jeden z drewnianych mostów nad lodowcowymi potokami i rzekami
Rwąca rzeka lodowcowa na lodowcu Gornergletscher
Most nad rwącą rzeką
Trzy wodospady na jednej rzece lodowcowej - bez zrzuconego drewnianego mostu nigdzie byśmy nie doszli...
Piękne, kolorowe skały w rejonie drabin
Jeden z drewnianych mostów nad lodowcowymi potokami i rzekami
Rwąca rzeka lodowcowa na lodowcu Gornergletscher
Most nad rwącą rzeką
Trzy wodospady na jednej rzece lodowcowej - bez zrzuconego drewnianego mostu nigdzie byśmy nie doszli...
Piękne, kolorowe skały w rejonie drabin
ZNOWU JESTEŚMY W ZIELONYM ŚWIECIE
Kolejny dzień przywitał nas bezchmurną pogodą! Znowu
mieliśmy wiele powodów do radości, bo realizowaliśmy plan tak, jak chcieliśmy. Wstaliśmy
po godzinie 8.30. Zobaczyliśmy wspaniały widok. Nad lodowcem unosiła się cienka
mgiełka i jedna chmura. Dodatkowo ozdabiała rejon stawu Ob dem See i Gornersee.
Niecodziennie można podziwiać tak piękną panoramę. Długo podziwialiśmy okolicę.
Najciekawsze jednak było w dużej odległości od nas. Po opadach deszczu i śniegu
w wyższych partiach gór, nasza wydeptana ścieżka na Nordend pozostała
nienaruszona! Mogliśmy stąd zobaczyć cały jej przebieg i nawet to, które seraki
omijaliśmy! Na pamiątkę zrobiliśmy zdjęcie całej trasy. Nie widzieliśmy, żeby
ktoś przechodził naszą drogą tego dnia. Wszyscy wybierali Dufourspitze, który z
racji wysokości stawał się bardziej atrakcyjny. Jeszcze długo nie mogliśmy
wyruszyć z powodu przepięknych widoków. Poszliśmy nad staw, gdzie koziorożce
alpejskie piły wodę co wieczór. Nie myśleliśmy, że wczesnym porankiem przyjdą
do nas. Za chwilę zza znanych nam skał wyszły dwa z nich. Ponownie mogliśmy
podziwiać koziorożce alpejskie na tle białych lodowców. Stwierdziliśmy, że ile
razy tutaj rozbijamy namiot one zawsze pojawiają się. „Ostatnie zielone
miejsce”, bo tak nazywaliśmy ostatnią trawiastą równinę przed zejściem do
lodowca Gornergletscher, kojarzyliśmy z bliskimi spotkaniami z koziorożcami. Są
naprawdę piękne, a one nie boją się ludzi. Można na nie popatrzeć z bardzo
bliska. Dodatkowo w stawie podziwialiśmy odbicia czterotysięczników. Brak
wiatru powodował, że długo mogliśmy cieszyć oczy tak czystym odbiciem gór i
niepofalowaną wodą. Bez pośpiechu zaczęliśmy pakować namiot i rzeczy. Zajęło
nam to blisko godzinę. Zdążyliśmy jeszcze ugotować pomidorówkę i mogliśmy już
wracać do dolin… Poza połową tabliczki czekolady nie mieliśmy nic więcej do
jedzenia. Wiedzieliśmy, że musimy dzisiaj dotrzeć do Zermatt pod Winkelmatten,
do lasu, gdzie zostawiliśmy resztę prowiantu. Zastanawialiśmy się, czy worki
ukryte w krzakach bardzo przemokły.
Cudowny widok o poranku (na głównym planie Lyskamm 4527 m n.p.m.)
Przygotowujemy się do dalszej wędrówki - do Zermatt
Nawet z kilku kilometrów mogliśmy dostrzec nasze ślady prowadzące na Nordend 4609 m n.p.m.
Widoki z okolic namiotu
Cudowny widok o poranku (na głównym planie Lyskamm 4527 m n.p.m.)
Przygotowujemy się do dalszej wędrówki - do Zermatt
Nawet z kilku kilometrów mogliśmy dostrzec nasze ślady prowadzące na Nordend 4609 m n.p.m.
Widoki z okolic namiotu
Z „ostatniego zielonego miejsca” wyruszyliśmy dopiero po
godzinie 12.00. Słoneczna pogoda pozwalała nieustannie cieszyć oczy wspaniałymi
widokami i panoramami na góry najwyższe. Szliśmy znaną nam ścieżką
przebiegającą około 500m poniżej poziomu Gornergrat. Szlak prowadził
nieznacznie wznoszącym się zboczem, dzięki czemu, nawet wracając z ciężkimi
plecakami, nie czuliśmy różnicy wzniesień. Rafał jedynie odczuwał głód, dlatego
nie szedł swoim tempem. Chciał przejść jak najszybciej wyznaczony odcinek.
Marzyło mu się zejście z Riffelsee, gdzie mielibyśmy już tylko „z górki”. W
drodze powrotnej minęliśmy potok, z którego nabieraliśmy wodę w drodze na
Dufourspitze. Teraz też przystanęliśmy żeby skorzystać z orzeźwiających wód. W
trakcie wędrówki spoglądaliśmy na Nordend i naszą wydeptaną drogę, ciągle
widoczną pomimo znacznej odległości. Próbowaliśmy kogoś wypatrzeć, ale nikt nie
wybrał tego dnia wejścia na Nordend. W tym samym czasie zachwycaliśmy się
niesamowitą wiosną panującą na wysokości 2500 m n.p.m. Długo musieliśmy
przyzwyczajać oczy do wszechobecnej zieleni. Wszędzie kwitły różnokolorowe
kwiaty, którym robiłem zdjęcia. Nie spotykałem takich w Polsce. Najpiękniejsze
dla mnie były fioletowe skalniaki. Zawsze zajmowały omszone kamienie i głazy. Są
piękną ozdobą alpejskich stoków. Dziwiłem się, że do Riffelsee jest uruchomiona
kolejka linowa, a zaledwie godzinę drogi od niej panuje zupełna cisza. W
większej części z wyciągu korzystają turyści z Azji. Oni raczej nie eksplorują
terenu, ale raczej zostają w miejscu, w które dowozi kolejka. W przeciwnym
razie na drodze do „ostatniego zielonego miejsca” chodziłyby tłumy. Nam to odpowiadało,
tym bardziej, że wracaliśmy w wymarzonych warunkach i nad lodowcem unosiła się
cieniutka warstwa chmur dodająca uroku okolicy. Nikt nie mącił wspaniałej
ciszy.
Koziorożec alpejski w "ostatnim zielonym miejscu"
Koziorożec alpejski w "ostatnim zielonym miejscu"
Po około niecałych dwóch godzinach doszliśmy do Riffelsee.
Widok na staw zachwycił nas bardzo mocno. Dlaczego? Wody zdążyły całkowicie
odmarznąć, a wszystko dookoła zakwitło. Dodatkowo w nieruchomych wodach widzieliśmy
odbicie majestatycznego Matterhornu! Stanęliśmy na dłużej, by podziwiać to
widowisko. Moja teoria o Azjatach sprawdziła się, bo przy Riffelsee jest w
bliskim sąsiedztwie stacja kolejki linowej. Z tego powodu staw odwiedzały
tłumy. Teraz zastanawialiśmy się, którędy będziemy schodzić. Chcieliśmy wybrać
coś nowego. Szkoda tylko, że ponownie musieliśmy iść przez komercyjny
Riffelberg i Riffelalp. Wybraliśmy jedną z czterech ścieżek prowadzącą zielonym
terenem omijającym wszelką komercyjną zabudowę. Trasa prowadziła pod Gagenhaupt
i Dristelen, czyli jest to najdłuższa opcja. Cieszyliśmy się całkowitym
spokojem i można powiedzieć – niedostępnością miejsca. Nikt inny nie wybierał naszej
drogi. Ścieżka była tylko nieznacznie wydeptana, a czasami szlak prowadził
przez bujne trawy. Szlak wytyczono tak, że poniżej stawu prowadził w
sąsiedztwie czarnych skał pokrytych pomarańczowymi porostami świadczącymi o
najczystszej klasie powietrza. Tuż za nimi weszliśmy na wielkie trawiaste równiny.
Trasa prowadziła z dala od torów pociągu na Gornergrat. Raczej szliśmy
zachodnim zboczem góry, mając cały czas przed sobą widok na Zermatt w oddali. Na
odcinku z Riffleberg do Riffelalp trzeba przejść obok komercyjnej zabudowy,
wybierając standardowe szlaki, my natomiast znajdowaliśmy się w dużej
odległości od hoteli. Szliśmy najdłuższą drogą pod Gagenhaupt i Dristelen. Ścieżka
prowadziła na ściany skalne w rejonie Riffelbord. W pewnym momencie szlak
wytyczono trawersami pomiędzy nimi, dzięki czemu mieliśmy widok na przepiękny
wodospad, który widać z dołu z Chami-Hitta. Zatrzymaliśmy się w jego pobliżu na
dłużej, żeby go sfotografować. Obok niego, po obu stronach wszędzie rosły
młode, żywo zielone modrzewie, dodające uroku okolicy. Rafałowi wysiadła
bateria w aparacie. Ja na szczęście miałem dziesięć kompletów, dzięki czemu
mamy wiele zdjęć z tego miejsca.
Drogowskaz przy stawie Riffelsee
Staw Riffelsee
Trasa omijająca komercyjny Riffelberg i Riffelalp (ścieżka przebiega w rejonie Gagenhaupt i Dristelen)
Piękny wodospad w drodze do Riffelalp
Kaplica w rejonie Riffelalp
Drogowskaz przy stawie Riffelsee
Staw Riffelsee
Trasa omijająca komercyjny Riffelberg i Riffelalp (ścieżka przebiega w rejonie Gagenhaupt i Dristelen)
Piękny wodospad w drodze do Riffelalp
Kaplica w rejonie Riffelalp
Dotarliśmy w końcu do hotelu pod Riffelalp na wysokości 2222
m n.p.m. Musieliśmy koniecznie przejść w pobliżu hotelu, bo tam krzyżują się
wszystkie szlaki. Warto iść koło niego, ponieważ można podziwiać stąd wspaniałą
panoramę na Alpy z Matterhornem w roli głównej. Poniżej trasa prowadzi przez
chwilę wzdłuż torów, a później przez las. Wybraliśmy inny szlak wśród drzew,
żeby zobaczyć coś nowego. W szczególności zachwycaliśmy się kwitnącymi różami
alpejskimi, które występowały dosłownie wszędzie. Od ich dużej ilości kwiatów
widzieliśmy dookoła tylko różowe lasy! Widok towarzyszył nam od wysokości 2200 m
n.p.m. aż do samego Zermatt. Doszliśmy w końcu do Stn. Findelbach w pobliżu,
którego ukryliśmy rzeczy w krzakach. Zdjęliśmy warstwę suchych gałęzi i
zobaczyliśmy, że dokładnie po siedmiu dniach wszystko stało w nienaruszonym
stanie. Nawet nic nie zamokło ani trochę. Od razu sięgnęliśmy po pomidorówki,
czekolady i orzechy, żeby zaspokoić głód. W miejscu, gdzie tydzień temu
rozbijaliśmy namiot, ugotowaliśmy pomidorówki na kuchenkach gazowych. Teraz
miały najlepszy smak, po udanym wejściu na dwie wysokie góry – Dufourspitze i
Nordend. Po dobrym obiedzie Rafał poszedł jeszcze na wielki most, rozpięty nad
potokiem Findelbach, który widzieliśmy z Zermatt w drodze na Nordend. Najpierw
popatrzył na rozkład jazdy na pobliskiej stacji, żeby czasem nie spotkać się z
pociągiem. Później dołączyłem do niego. Widok z mostu rzeczywiście imponował,
biorąc pod uwagę, jak wysoko wybudowano go nad głębokim żlebem z potokiem. Teraz
zastanawialiśmy się, gdzie będziemy spać. Pozostało nam jeszcze trochę z
dzisiejszego dnia, dlatego postanowiliśmy, że najpierw uzupełnimy prowiant w
Zermatt, a później wrócimy do lasu pod Winkelmatten, w pobliże Stn. Findelbach,
gdzie moglibyśmy rozłożyć namiot w równym terenie. Nie chcieliśmy tracić czasu,
dlatego obieraliśmy kolejny cel naszej wyprawy. Z plecakami zeszliśmy do
Zermatt, do marketu Migros, gdzie zawsze uzupełnialiśmy prowiant. Ceny były
porównywalne do polskich i mieliśmy duży wybór. W Zermatt zostaliśmy aż do
zachodu słońca. W pobliżu kortów tenisowych ugotowaliśmy jeszcze zupę. Widzieliśmy,
że wiele ekip szykuje się do wyjścia w różne góry. My również. Wyglądaliśmy na
takich, którzy odwiedzili co najmniej jeden czterotysięcznik, ponieważ twarz
mieliśmy poparzoną przez słońce. Po zachodzie słońca wróciliśmy do lasu i
zaczęliśmy rozbijać namiot. W półmroku trochę gorzej nam to szło, ale mimo
wszystko dość szybko uporaliśmy się z zadaniem. Ta część wyprawy dobiegła
końca.
Róże alpejskie w lesie
Róże alpejskie w lesie
Rozpoczęliśmy czwartą część wyprawy - wejście na Rimpfischhorn 4199 m n.p.m.
Wyprawa Crema di Pomodoro I:
Wyprawa Crema di Pomodoro I:
Po prostu piękne te Twoje zdjęcia! Ja wciąż cierpliwie czekam na Alpy właśnie takiego typu. Może jeszcze w tym roku? Na razie mam w swoim CV Grossglocknera, więc może niedługo magiczna 4 z przodu pęknie. A kiedy pojawi się u Ciebie relacja z jakiegoś bardziej bieżącego wypadu? ;) Mam też pytanie natury technicznej. Żeby zdjęcia układały się w takie "kafelki" to masz na to jakiś kod?
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe słowa. Życzę Ci takich alpejskich wypadów :). Ja też nie mam Grossglocknera na moim koncie, ale na razie tam mnie nie ciągnie. Raczej koncentruję się na czterotysięcznikach nie obleganych przez tłumy tak jak to jest na Grossglocknerze. Nowsze relacje u mnie również będą, ale jako, że to jest nowy blog, to wrzucam te relacje, które ludzie najwięcej szukają. Dla wyszukiwarek liczy się czas istnienia domeny i ilość linków prowadzących do danego artykułu oraz czas, od którego taki artykuł został zaindeksowany. Mój główny cel, to pomaganie ludziom w organizowaniu podobnych wypraw, dlatego najpierw kładę nacisk na najbardziej poszukiwane miejsca w Alpach, a później będę zamieszczał kolejne rzeczy :). Jeśli chodzi o zdjęcia ułożone w kafelki to nie mam kodu. Po prostu wgrywam je wszystkie naraz. One ustawiają się w rzędach po dwa. Później pomiędzy nimi zjeżdżam strzałką w dół i naciskam spację, po czym po prawej stronie robię to samo tak, że na skraju każdego rzędu zjeżdżam strzałką w dół i naciskam spację, pomijając co trzeci rząd. Ułożenie 180 zdjęć zajmuje mi około minutę :)
Usuń