niedziela, 14 grudnia 2025

Gruzja - Swanetia II, cz. 5: Kwiatowy szlak 2

 


KWIATOWY SZLAK 2

Z racji dość niepewnej pogody postanowiliśmy, że nie pójdziemy zbyt daleko, bo raczej na pewno nie mielibyśmy żadnych widoków. Co najwyżej wędrowalibyśmy w deszczowych chmurach. Piękne trasy chcieliśmy odłożyć na słoneczne dni, dzięki czemu ponownie moglibyśmy zobaczyć kawał pięknych gór. Na dzisiaj zaplanowaliśmy wędrówkę w stronę lodowca, gdzie tuż za dopływem rzeki Enguri w postaci niewielkiego potoku, rozsiedlibyśmy się na terenie naturalnego ogrodu, na który zwróciliśmy uwagę pierwszego dnia w drodze do niego. Wspominałem wówczas, że idąc w jego kierunku, za placem budowy, skąd pozyskiwano surowce do produkcji betonu, jest takie miejsce, gdzie powyginany potok przepływa przez równy, trawiasty teren. Kilkadziesiąt metrów dalej rozpoczyna się wielki pofałdowany obszar łączący dwa pasma górskie – podobnie jak na wytyczonym przez nas szlaku przez wielokilometrowe, naturalne ogrody w kierunku Zagaro Pass. Tam stykały się aż trzy szczyty. Również tutaj powstały wielkie, ukwiecone polany. Wiedząc, że odległość jest nieduża, nie wstawaliśmy zbyt wcześnie. Z kwatery wyruszyliśmy po godzinie 8.00 rano, żeby Dolina Enguri była w pełni oświetlona i słońce ogrzewało ją ciepłymi promieniami. Potrzebowaliśmy ich do zdjęć, abyśmy mogli wydobyć pełnię kolorów roślin. Wiedzieliśmy, że podobnie jak na nowej trasie, zobaczymy niesamowite morze różnokolorowych kwiatów. Cieszyliśmy się bardzo z lżejszego dnia, ponieważ wczorajsza trasa dała nam spory wycisk. Pomimo, że jedynie przecinaliśmy kolejne zbocza, to przedzieraliśmy się przez mokre zarośla, przez co zamoczyliśmy buty. Wędrując w takich warunkach wpadliśmy na pomysł, aby podobny dzień wykorzystać na ciekawy odpoczynek oraz przebywanie na świeżym powietrzu. Widząc więcej chmur na niebie, wyruszyliśmy z aparatami i solidnym prowiantem, bo w planach mieliśmy przygotowanie dobrego obiadu w terenie, dzięki czemu moglibyśmy się dobrze najeść, a jednocześnie cieszylibyśmy się wspaniałymi widokami na rozległe pola kwiatów i zielone góry.

 

Na dzisiaj potrzebowaliśmy niewiele. Wyruszyliśmy z jednym psem – Biołą Kepą – znaną z wcześniejszych wędrówek. Jako że mieszkał na terenie kwatery trudno, żeby nas nie wywęszył. Na szczęście większość z nich dołączyła do innych turystów, ponieważ ci zaczęli wcześniej niż my. Dzięki temu „zabrali” ze sobą wszystkie oczekujące czworonogi na losowo spotkane osoby. Tak działają na co dzień. Śpią gdzieś w trawach, zaroślach, pod drewnianymi chatami, przyczepami kempingowymi i pod skałami. O poranku wypatrują turystów przechodzących w pobliżu. Kiedy zobaczą pierwszego napotkanego człowieka, idą z nim jako towarzysz przygody. Nie raz mogliśmy się przekonać jak bardzo są wierne ludziom. Strzegły naszego bezpieczeństwa, odganiały krowy i konie ze szlaku, odpędzały inne psy i zawsze zatrzymywały się wtedy, kiedy Ty będziesz odpoczywać. Niektóre z nich – w szczególności te największe – nawet przytulą się do Ciebie. Jedynie turyści przyjeżdżający z krajów arabskich rzucają w nie kamieniami, bo dla nich są one zwierzętami nieczystymi pod względem religijnym. Reszta ludzi je akceptuje, podobnie jak my. Obowiązkowo głaskałem każdego z nich. Teraz mieliśmy zupełny spokój. Dzisiejsza trasa wymagała zaledwie półgodzinnej wędrówki. Damian postanowił, że pójdzie dalej – w stronę lodowca, gdzieś w kierunku „samotni”, czyli wielkiego głazu leżącego na małym skrawu zielonej wyspy położonej na środku rzeki. Idąc przez wioskę widzieliśmy, że niebo nie jest takie straszne. Opad raczej nam nie groził. Mieliśmy dość dużo słońca. Cieszyliśmy się, bo mogliśmy się ogrzać, a jednocześnie podziwiać ładne widoki. Aktualna pogoda nie pozwalała na wędrówki po wysokich górach, ponieważ nie zobaczylibyśmy panoram o jakich myśleliśmy, dlatego z całym przekonaniem stwierdziliśmy, że wykorzystamy ten dzień najlepiej jak się da. Idąc główną drogą w stronę lodowca widzieliśmy, że w pobliżu wybranego przez nas miejsca jest najbardziej odsłonięta część nieba. Wioskę za nami w całości pokrywał cień. Po wczorajszych opadach w okolicach cementowni powstało dużo błota, dlatego szliśmy po prawej stronie drogi, aby omijać rozjeżdżone jej fragmenty. Gdzieś w tle chodziły krowy, poszukując odpowiednich traw dla siebie. Za nim otwierała się piękna przestrzeń. Nazwałbym ją szlakiem właściwym, bo odtąd nie dostrzegaliśmy żadnych śladów działalności człowieka poza główną drogą i drewnianą konstrukcją przyszłego domu. Przed nami widniała majestatyczna Ściana Bezingi, choć w wielu miejscach przecinały ją szare chmury. Wiedzieliśmy, że dzisiaj lepiej nie będzie. Z tego względu przygotowaliśmy się na bliskie krajobrazy, takie jak wielokolorowe, naturalne ogrody pełne kwiatów.

 

Po wielu dniach wędrówek wybraliśmy chyba najlepsze miejsce na odpoczynek, ponieważ patrzyliśmy na w pełni naturalnie ukształtowane „dywany” kwiatów. Spojrzenie w ich kierunku uspokajało człowieka od wewnątrz. Jakieś 500 m za placem budowy zeszliśmy z głównej drogi, skręcając w lewo. Płynął tam powyginany potok o mocnym nurcie. Na szczęście podczas pierwszej próby wejścia na grań Podarok znaleźliśmy punkt, w którym łatwo mogliśmy go przekroczyć. Skorzystaliśmy z wczorajszej wiedzy. Tuż za nim rozpoczynało się wielkie widowisko, bo od samego początku, na płaskim zielonym terenie obficie kwitły niezapominajki, czyściec wielokwiatowy, jaskier ostry oraz rdest wężownik nazywany przez nas „cicinkami”. Nieduża równina miała wyjątkową cechę, ponieważ wszystkie gatunki roślin występowały oddzielnie, jakby były pogrupowane. Dopiero nieco powyżej mieszały się, tworząc kolorową mozaikę. Obowiązkowo przystanęliśmy obok oddzielnych kęp niezapominajek i innych kwiatów, po czym zrobiliśmy im zdjęcia. Kilkanaście metrów dalej rozpoczynało się stopniowe wzniesienie. Przed nami patrzyliśmy na rozległe pofałdowania biegnące aż do samego styku obu wspominanych wcześniej gór. Od miejsca ich łączenia zieleń i kwiaty dosłownie „spływały” w naszą stronę. Dodatkowo przez środek nierównego terenu płynął wąski, ale dość mocno ukryty potok. Na razie nie mogliśmy go zobaczyć. Musieliśmy podejść bliżej, aby móc dostrzec w zaroślach jego głęboko położone koryto z szumiącą wodą. W oddali widzieliśmy niewielkie kaskady na tle różowych „cicinek”.


Pies "Bioło Kepa"

Wędrówka na jedną z polan, gdzie planowaliśmy się zatrzymać

   
Rdest wężownik - najgęściej występujący kwiat w dolinach Kaukazu

Czyściec wielokwiatowy
 

Teraz szukaliśmy odpowiedniego miejsca na dłuższy odpoczynek. Wypatrzyliśmy kilka oddzielnie leżących głazów ze wszystkich stron otoczonych trawą lub rdestem wężownikiem. Wybraliśmy te położone blisko siebie, bo dzięki nim moglibyśmy się rozłożyć z kuchenką i prowiantem. Na gotowanie było jednak zdecydowanie za wcześnie, dlatego czekaliśmy na kolejne promienie słońca, mające w założeniach w całości rozświetlić pofałdowane polany. Ciągnęły się na kilkaset metrów do przodu, jak również w obu kierunkach. Naturalnie wybieraliśmy najpiękniejsze zagęszczenia kwiatów. Zatrzymywaliśmy się, aby je podziwiać oraz robić im zdjęcia. Niecodziennie mogliśmy zobaczyć coś podobnego, a tym bardziej mieszkając w Polsce. Co prawda i u nas znam miejsca, gdzie kwiaty występują na masową skalę, ale my mamy inne ich rodzaje, dlatego gruzińskie góry są tak wyjątkowe. Rozsiedliśmy się na półokrągłych głazach. Pamiętałem o jednym z nich, gdzie wzdłuż jego lewej krawędzi rósł naturalny skalniak – macierzanka wczesna. Zdobił okolicę. Od razu przypomniałem sobie naszą trasę powrotną z punktu widokowego 2980 m n.p.m., gdzie widzieliśmy podobne formacje, które Ola określiła jako „zaprojektowane”. Celowo nie siadałem obok niego, aby nawet choć w najmniejszym stopniu nie zniszczyć tej rośliny. Bardzo ładnie płożyła się na jego płaskiej części. Macierzankę postanowiłem wykorzystać do ciekawego ujęcia. Najpierw poczekałem na promienie, aby móc wydobyć pełnię barw. Kiedy otoczenie się rozświetliło, położyłem rudego cicika na jego kwiatach. Obraz wyglądał tak, jakby zwierzę pokroju świnki morskiej usiadło na nim. Bardzo spodobała mi się ta kompozycja. Ola z kolei zachwycała się wielkimi gromadami kwitnących roślin widocznych w oddali. Czym bardziej szliśmy w głąb pofałdowanej polany, tym więcej odkrywaliśmy gęstych niezapominajkowych, rdestowych, jaskrowych i czyśćcowych „dywanów”. Z powrotem usiadłem na głazie, aby w pełnym świetle fotografować najbliższe otoczenie. Ola skręciła w stronę kaskad. Wykonała tam swoją serię zdjęć, ponieważ nie mogliśmy określić, która część ogrodów jest najpiękniejsza. Dodatkowo nagrała filmiki z dźwiękiem potoku i wiatru, ukazujące piękno miejscowej przyrody. Szybko jednak zauważyła, że jej karta zapełniła się, jak również pamięć w telefonie. W drodze powrotnej zbierała po kilka sztuk z każdego gatunku kwiatów, aby zrobić z nich kolorowy bukiet. Kiedy wróciła do wybranych przez nas głazów, do jej telefonu włożyłem kartę o znacznie większej pojemności. Wtedy uświadomiła sobie, że niepotrzebnie usunęła mnóstwo wcześniejszych zdjęć i innych pomocnych plików gromadzonych przez lata z internetu. Jej bukiet postanowiłem wykorzystać do kolejnej sesji zdjęciowej. Tym razem położyłem go na znanym skalniaku wraz z rudym cicikiem. Obraz wyglądał znacznie ciekawiej, bo przybyło na nim kolorów. Ola postanowiła, że zabierze ze sobą bukiet do pokoju. Ja z kolei miałem fajne ujęcie do kolejnej edycji „cicikowych kalendarzy”, które wydaję co roku.


     
Cicikowa sesja na tle macierzanki wczesnej
 

Widząc, że chmur nieco ubyło, wziąłem lustrzankę, żeby szczegółowo sfotografować wszystkie gatunki występujących na miejscu kwiatów. Ponownie wróciłem do płaskiego terenu, gdzie niezapominajki, jaskier ostry, kukułka szerokolistna i czyściec kwiatowy rosły w osobnych grupach. Mając pełne słońce przyglądałem się im oraz robiłem zdjęcia. Po dłuższej chwili powoli poszedłem w stronę widniejących przede mną kaskad. Co chwilę przystawałem przy najbardziej gęstych koloniach rdestów wężowników zwanych przez nas „cicinkami”. Wyglądały bardzo wdzięcznie, a jednocześnie delikatnie. Ich drobny kwiatostan w postaci różowych główek wypełnionych pyłkiem po prostu zachwycał. W drodze zastanawiałem się nawet, jakie kwiaty widzimy. Chociaż w Gruzji nie znałem ich nazw, to po powrocie do domu sprawdziłem każdą z nich. Wyliczyłem takie gatunki jak: janowiec lidyjski w małych ilościach, pedicularis foliosa zwany gnidoszem pedicularis, aster alpejski jako pojedyncze kwiaty, macierzanka wczesna w formie skalniaków, kukułka szerokolistna występująca licznie i równomiernie pomiędzy rdestem wężownikiem oraz niezapominajki, czyściec wielokwiatowy i jaskier ostry. „Cicinki” najgęściej opanowały cały widoczny teren. Dosłownie tworzyły wielkie, różowe morze kwiatów, ciągnące się we wszystkich kierunkach. Pomiędzy nimi równie gęsto rósł jaskier ostry, a przynajmniej na początkowym fragmencie pofałdowanej polany. Miejsce dla siebie znajdowały wszędobylskie niezapominajki, a wspaniałą mozaikę bardzo pięknie dopełniały czyśćce wielokwiatowe. Pomiędzy nimi nie widziałem ani kawałka przestrzeni na żadną inną roślinę. Można powiedzieć, że szczelnie wypełniły dostępną łąkę, a fakt, że nigdy nie brakowało im wody oraz miały mnóstwo słońca sprawiał, że kwitły bardzo obficie. Dodatkowo, szum pobliskich kaskad powodował, że wybrane miejsce na odpoczynek należało do jednych z najpiękniejszych, jakie widzieliśmy podczas całego naszego pobytu w Gruzji. Od czasu, do czasu chmury odsłaniały białe szczyty pięciotysięczników i tych nieco niższych gór. Mogliśmy zatem patrzeć na wyjątkowe widoki w pięknej scenerii. Podziwiania kwiatów nie było końca, ponieważ w trakcie wędrówki po okolicy odkrywaliśmy ich kolejne gęste skupiska. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Samo przebywanie w tak cudnym otoczeniu powodowało, że czuliśmy wielki spokój. Nieco dalej, po prawej stronie przy innym głazie siedział nasz pies – Bioło Kepa. Spokojnie obserwował otoczenie. Z poziomu półokrągłych kamieni zauważyliśmy, że główną drogą jedzie grupa turystów na koniach. Wynajęli je, aby dość szybko móc dostać się na lodowiec. Z pewnością zapewnili sobie niecodzienną atrakcję. W końcu w Ushguli najczęściej oferowaną usługą jest ich wypożyczanie. Chętni musieli zapłacić 100 GEL (lari) za godzinę. Pomimo dość wysokiej ceny, spotkaliśmy jeszcze kilka podobnych ekip. My woleliśmy poruszać się pieszo, ponieważ mieliśmy pełny wpływ na to, co zobaczymy, jak również mogliśmy zatrzymać się wszędzie tam, gdzie zauważyliśmy coś interesującego, bo ile razy w trakcie wędrówki znajdowaliśmy jakiś ciekawy głaz, skalniak, gromadę kwiatów czy najzwyczajniej wypatrzyliśmy piękny krajobraz? Na widok koni i większej grupy ludzi Bioło Kepa pobiegł w ich stronę. Pies widząc, że dzisiaj nie idziemy w góry postanowił dołączyć do innej ekipy w nadziei, że ktoś rzuci mu coś do jedzenia. Co prawda, my także dawaliśmy mu wyznaczony kawałek chleba oraz inne rzeczy, to jednak miejscowe czworonogi są nauczone długich wędrówek. Coś musi się dziać.


  
Grupa turystów na koniach

Kukułka szerokolistna

     
Rdest wężownik i macierzanka wczesna

Cudny widok z polany

                     
Cudna polana, na której się zatrzymaliśmy
 

OBIAD I CICIKOWA TRADYCJA

Obserwując konną wycieczkę, Ola zauważyła, że z lodowca wraca ktoś o podobnej posturze do Damiana. Jego osobę rozpoznaliśmy po ubraniach i plecaku. Zaczęliśmy machać w jego stronę. Zauważył nas. Już za chwilę spotkaliśmy się w komplecie. Właśnie szykowaliśmy obiad, gdzie w planach mieliśmy gotowanie specjalnych kiełbasek przywiezionych z Polski. Zabraliśmy ze sobą chorizo, podsuszane i myśliwskie. Do nich dołożyliśmy patisony w słoiku, zielone oliwki, czerwone papryczki nadziewane białym serem, gruziński chleb, mieszankę orzechów, czekoladę, krakersy Artur i obowiązkowo „radzieckie” ciastka. Cieszyliśmy się, bo Bioło Kepa w odpowiednim momencie pobiegł w stronę innych ludzi. Teraz mogliśmy w spokoju nie tylko przygotować posiłek, ale również go zjeść. Gruzińskie psy są zawsze głodne, dlatego bardzo trudno przy nich cokolwiek wyciągnąć. Reagują na każdy szelest opakowania. Kiedy wszystko wyłożyliśmy na trawę jeszcze musieliśmy zorganizować talerze. Nie braliśmy przecież żadnej ceramiki ani jednorazowych tacek. Najzwyczajniej szukaliśmy płaskich kamieni, których na Kaukazie nie brakuje. Wystarczyło je opłukać w wodzie, po czym nałożyć na nie ugotowane kiełbaski, keczup i musztardę. Damian pobiegł w kierunku rzeki Enguri. Nad jej brzegiem znalazł większe płaskie kamienie, po czym je obmył. Kiełbaski tymczasem gotowały się. Jako że zawsze dbam o szczegóły, dookoła gazowego kartusza ustawiłem cztery ciciki w półokręgu, wyglądające niczym małe futerkowe zwierzątka chcące się ogrzać. Wybrałem czerwony, czarny, rudy i jasnobrązowy. Nawiązałem tym samym do „cicikowej” wyprawy na Kazbek 5047 m n.p.m., gdzie na wysokości 3000 m n.p.m., w podobny sposób po spakowaniu namiotów grzałem wodę na zupę. To moja mała tradycja praktykowana na każdej wyprawie. Po chwili wyłożyłem kiełbaski na improwizowane talerze. Teraz mogliśmy zjeść coś pysznego w cudnym miejscu. Najważniejsze, że obiad mieliśmy na świeżym powietrzu, co smakowało podwójnie. Zawsze powtarzam, że dania spożywane na otwartej przestrzeni smakują dwa razy lepiej. Podobnie jest ze snem. Śpiąc na trawie, plaży, łące czy w górach, w jedną godzinę wysypiamy się jak za dwie. To moje kolejne powiedzenie, ale myślę, że w pełni oddaje klimat jaki wówczas panuje. Najbardziej podobał mi się spokój w pogodzie. Pomimo, że dzisiaj nie mogliśmy wyjść gdzieś wyżej, to dość często świeciło słońce, ogrzewając nas. Cały czas patrzyliśmy na wspaniałe, naturalne ogrody zachwycające swoim pięknem. Mieliśmy nawet „czysty” teren, ponieważ jedyny pies pobiegł za innymi ludźmi tuż przed Damianem.


Pies, który do nas dołączył, a później poszedł dalej
 

Jedząc obiad, wspominaliśmy dotychczas zrealizowane trasy. Chociaż do końca wyjazdu pozostał niecały tydzień, to nadal mieliśmy w głowie fakt, że jeszcze możemy opracować coś ciekawego. Do głowy przychodziły mi różne myśli, ale odpoczywając na polanie pełnej kwiatów, ponownie myślałem o kolejnej próbie wejścia na grań Podarok, bo nie wytyczono tam żadnego oficjalnego szlaku, a droga należała do ciekawych. Mieliśmy ułatwione zadanie, bo podczas wczorajszej nieudanej wędrówki wydeptaliśmy widoczną ścieżkę w trawie, która w znacznym stopniu przyspieszyłaby pierwszy odcinek podejścia na grzbiet w kierunku skalistego grzebienia. Nie musieliśmy już wybierać właściwej opcji, ponieważ ta widniała przed nami. Z racji pełnego opracowania trasy aż do poziomu 2900 m n.p.m. wiedzieliśmy, jak omijać wiele dziur, urwisko nad potokiem, czy inne nierówności w terenie. Dzięki temu zyskalibyśmy na czasie, podchodząc w sposób płynny, obchodząc wszelkie przeszkody. Po wejściu na drugi szczyt z przodu otwierała się szeroka, bardzo czytelna grań, którą dotarlibyśmy bezpośrednio aż do samego skalistego grzebienia, stanowiącego nową granicę dla Oli. Chociaż na początku wyjazdu osiągnęła rekordową wysokość 3242 m n.p.m., to tutaj musiałaby zmierzyć się ze swoim lękiem, bo jak nazwa wskazuje, trasa będzie prowadzić strzelistą granią ze stromo opadającymi zboczami po obu stronach. Wspomniana droga ma inny charakter w porównaniu do szczytu 3242 m n.p.m. oraz oferuje odmienne widoki, niż dotychczas mieliśmy okazję podziwiać. Podczas podejścia na Podarok wyszlibyśmy około 200-300 m ponad poziom dwóch lodowców, dzięki czemu patrzylibyśmy na nie z góry. Jednocześnie wstąpilibyśmy do surowego świata zimy, gdzie nie ma kwiecistej sielanki. Założyliśmy, że jeśli jutrzejsza pogoda pozwoli na dłuższą wędrówkę, to obowiązkowo zrealizujemy nasz pomysł. Pomimo, że na poprzedniej wyprawie odwiedziłem skalisty grzebień Podarok, bardzo mnie on ciekawił, ponieważ mieliśmy dużo mniej śniegu. Aktualne warunki pozwalały na szybsze dotarcie do celu a także odczuwanie większego komfortu. Podczas jedzenia obiadu na głazach w otoczeniu łąki pełnej kwiatów opowiadałem o nowej trasie, a także o innych, wymagających dalszego dopracowania. W gruzińskich górach ciągle widziałem duży potencjał na poznawanie czegoś nowego, a przede wszystkim na wyznaczanie nowych, jeszcze nieopisanych dróg. Za każdym razem, kiedy wchodziliśmy na szczyt o wysokości bliskiej lub większej niż 3000 m n.p.m. obowiązkowo fotografowałem całe pasma z daleka, wykorzystując do tego zoom optyczny. Mając spojrzenie na tę samą część Kaukazu z kilku różnych perspektyw, mogłem powiedzieć, że rejestrowałem trójwymiarowy obraz nieznanych mi gór. Takie podejście do tematu pozwalało mi wytyczać nowe drogi w miejscach, gdzie nie opracowano szlaku ani nie wydeptano żadnej ścieżki.


 
Przygotowanie obiadu

Przygotowany obiad
 

Po obiedzie kamienne talerze wyrzuciliśmy poniżej pofałdowanego terenu. Siedzieliśmy na jego dolnej granicy. Resztę rzeczy spakowaliśmy do plecaków. Chodziliśmy w pobliżu, dopóki świeciło słońce. Nie mogliśmy nasycić oczu wspaniałymi barwami kwiatów. Na kolorowych polanach przebywaliśmy przez długi czas. Kiedy powstało więcej chmur postanowiliśmy, że wrócimy na kwaterę. Powolnym krokiem wstąpiliśmy na główną drogę z lodowca do Ushguli. W trakcie powrotu podziwialiśmy inne okoliczne zagęszczenia roślin. Szczególnie wyróżniały się te w rejonie kościoła położonego na najwyższym wzniesieniu wioski. Niebieskie niezapominajki i jaskry ostre na masową skalę opanowały rozległą łąkę aż po same lasy. Na polach uprawnych pomiędzy wzgórzem a najwyżej położoną osadą – Zhibiani – przyglądaliśmy się wymieszanym żółtym gorczycom i białym baldachom podagrycznika pospolitego. Tworzyły przepiękną zwartą strukturę o powierzchni kilku hektarów. Idealnie zdobiły tereny zielone pomiędzy domami oraz na obrzeżach Ushguli. Ten widok mieliśmy na wyciągnięcie ręki każdego dnia. We wiosce panował spokój, dlatego poszliśmy do pokoju, aby zrzucić plecaki. Ponownie spotkaliśmy się u Tjechnologa na pysznej, gruzińskiej kolacji. Tym razem zamówiliśmy warzywną zupę, pieczone kartofle, sałatkę pomidorowo-ogórkową, a do tego gospodarz nalał nam wina własnej produkcji. Wtedy wyjaśnił, że w Gruzji alkoholu nie pije się ot tak. Jeśli podnosisz kieliszek, to zawsze pijesz za coś lub za kogoś. Miejscowi najczęściej wznoszą toast za członków najbliższej rodziny, za udane plany albo za pomyślność w życiu. Przed wejściem na kamiennej podłodzie, na tarasie rozłożył się duży, biały pies, zwany przez nas „Nie Świeć”. Szedł z nami na bezimienny szczyt 3242 m n.p.m. Kiedy zauważyła go Patola – siostra gospodarza – natychmiast pogoniła go kijem. Uciekał w popłochu z piskiem. Podczas pobytu w Swanetii wielokrotnie zaobserwowaliśmy, że miejscowe psy bardzo boją się kijów. Wystarczy, że ktoś z mieszkańców szedł z patykiem w ręku, a one przechodziły bokiem z opuszczonym ogonem, jednocześnie utrzymując bezpieczny dystans. Najwidoczniej niejednokrotnie musiały oberwać od ludzi. W końcu podejście Gruzinów do nich jest zupełnie inne niż w Polsce. Nawet nie próbowaliśmy tego zmieniać, ponieważ oni są na swoim terenie, a my zawsze będziemy tylko gośćmi. Kiedy skończyliśmy jeść, niebo przybrało ciekawy wygląd. Pojawiły się gęste, jasnoszare, warstwowo-konwekcyjne chmury. Czym bliżej Shkhary, tym bardziej ciemniały. Jednocześnie z przeciwnej strony docierały promienie słońca, tym samym wzmacniając ich barwę. Pomimo groźnie wyglądającego nieba, cała wioska była „skąpana” w słońcu. Wieczorem wszystkie kwiaty w Ushguli wyróżniały się złotymi odcieniami na tle zieleni oraz budynków. Po udanym dniu i pysznej kolacji wróciliśmy do pokoju, aby przygotować plecaki na jutrzejsze wyjście w góry. Mieliśmy nadzieję, że w końcu uda nam się wyruszyć na długą trasę. Grań Podarok kusiła swoim pięknem. Wiedziałem, że u stóp skalistego grzebienia popatrzymy na najbardziej rozległy ogród złożony z pełników altaicus oraz zawilców narcyzowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

www.VD.pl