KWIATOWY SZLAK 2
Z racji dość niepewnej pogody postanowiliśmy, że nie pójdziemy zbyt daleko, bo raczej na pewno nie mielibyśmy żadnych widoków. Co najwyżej wędrowalibyśmy w deszczowych chmurach. Piękne trasy chcieliśmy odłożyć na słoneczne dni, dzięki czemu ponownie moglibyśmy zobaczyć kawał pięknych gór. Na dzisiaj zaplanowaliśmy wędrówkę w stronę lodowca, gdzie tuż za dopływem rzeki Enguri w postaci niewielkiego potoku, rozsiedlibyśmy się na terenie naturalnego ogrodu, na który zwróciliśmy uwagę pierwszego dnia w drodze do niego. Wspominałem wówczas, że idąc w jego kierunku, za placem budowy, skąd pozyskiwano surowce do produkcji betonu, jest takie miejsce, gdzie powyginany potok przepływa przez równy, trawiasty teren. Kilkadziesiąt metrów dalej rozpoczyna się wielki pofałdowany obszar łączący dwa pasma górskie – podobnie jak na wytyczonym przez nas szlaku przez wielokilometrowe, naturalne ogrody w kierunku Zagaro Pass. Tam stykały się aż trzy szczyty. Również tutaj powstały wielkie, ukwiecone polany. Wiedząc, że odległość jest nieduża, nie wstawaliśmy zbyt wcześnie. Z kwatery wyruszyliśmy po godzinie 8.00 rano, żeby Dolina Enguri była w pełni oświetlona i słońce ogrzewało ją ciepłymi promieniami. Potrzebowaliśmy ich do zdjęć, abyśmy mogli wydobyć pełnię kolorów roślin. Wiedzieliśmy, że podobnie jak na nowej trasie, zobaczymy niesamowite morze różnokolorowych kwiatów. Cieszyliśmy się bardzo z lżejszego dnia, ponieważ wczorajsza trasa dała nam spory wycisk. Pomimo, że jedynie przecinaliśmy kolejne zbocza, to przedzieraliśmy się przez mokre zarośla, przez co zamoczyliśmy buty. Wędrując w takich warunkach wpadliśmy na pomysł, aby podobny dzień wykorzystać na ciekawy odpoczynek oraz przebywanie na świeżym powietrzu. Widząc więcej chmur na niebie, wyruszyliśmy z aparatami i solidnym prowiantem, bo w planach mieliśmy przygotowanie dobrego obiadu w terenie, dzięki czemu moglibyśmy się dobrze najeść, a jednocześnie cieszylibyśmy się wspaniałymi widokami na rozległe pola kwiatów i zielone góry.
Na
dzisiaj potrzebowaliśmy niewiele. Wyruszyliśmy z jednym psem – Biołą Kepą –
znaną z wcześniejszych wędrówek. Jako że mieszkał na terenie kwatery trudno,
żeby nas nie wywęszył. Na szczęście większość z nich dołączyła do innych
turystów, ponieważ ci zaczęli wcześniej niż my. Dzięki temu „zabrali” ze sobą wszystkie
oczekujące czworonogi na losowo spotkane osoby. Tak działają na co dzień. Śpią
gdzieś w trawach, zaroślach, pod drewnianymi chatami, przyczepami kempingowymi
i pod skałami. O poranku wypatrują turystów przechodzących w pobliżu. Kiedy
zobaczą pierwszego napotkanego człowieka, idą z nim jako towarzysz przygody.
Nie raz mogliśmy się przekonać jak bardzo są wierne ludziom. Strzegły naszego
bezpieczeństwa, odganiały krowy i konie ze szlaku, odpędzały inne psy i zawsze
zatrzymywały się wtedy, kiedy Ty będziesz odpoczywać. Niektóre z nich – w
szczególności te największe – nawet przytulą się do Ciebie. Jedynie turyści
przyjeżdżający z krajów arabskich rzucają w nie kamieniami, bo dla nich są one zwierzętami
nieczystymi pod względem religijnym. Reszta ludzi je akceptuje, podobnie jak
my. Obowiązkowo głaskałem każdego z nich. Teraz mieliśmy zupełny spokój.
Dzisiejsza trasa wymagała zaledwie półgodzinnej wędrówki. Damian postanowił, że
pójdzie dalej – w stronę lodowca, gdzieś w kierunku „samotni”, czyli wielkiego
głazu leżącego na małym skrawu zielonej wyspy położonej na środku rzeki. Idąc
przez wioskę widzieliśmy, że niebo nie jest takie straszne. Opad raczej nam nie
groził. Mieliśmy dość dużo słońca. Cieszyliśmy się, bo mogliśmy się ogrzać, a
jednocześnie podziwiać ładne widoki. Aktualna pogoda nie pozwalała na wędrówki
po wysokich górach, ponieważ nie zobaczylibyśmy panoram o jakich myśleliśmy,
dlatego z całym przekonaniem stwierdziliśmy, że wykorzystamy ten dzień
najlepiej jak się da. Idąc główną drogą w stronę lodowca widzieliśmy, że w pobliżu
wybranego przez nas miejsca jest najbardziej odsłonięta część nieba. Wioskę za
nami w całości pokrywał cień. Po wczorajszych opadach w okolicach cementowni powstało
dużo błota, dlatego szliśmy po prawej stronie drogi, aby omijać rozjeżdżone jej
fragmenty. Gdzieś w tle chodziły krowy, poszukując odpowiednich traw dla
siebie. Za nim otwierała się piękna przestrzeń. Nazwałbym ją szlakiem
właściwym, bo odtąd nie dostrzegaliśmy żadnych śladów działalności człowieka
poza główną drogą i drewnianą konstrukcją przyszłego domu. Przed nami widniała majestatyczna
Ściana Bezingi, choć w wielu miejscach przecinały ją szare chmury.
Wiedzieliśmy, że dzisiaj lepiej nie będzie. Z tego względu przygotowaliśmy się
na bliskie krajobrazy, takie jak wielokolorowe, naturalne ogrody pełne kwiatów.
Po wielu
dniach wędrówek wybraliśmy chyba najlepsze miejsce na odpoczynek, ponieważ
patrzyliśmy na w pełni naturalnie ukształtowane „dywany” kwiatów. Spojrzenie w
ich kierunku uspokajało człowieka od wewnątrz. Jakieś 500 m za placem budowy
zeszliśmy z głównej drogi, skręcając w lewo. Płynął tam powyginany potok o
mocnym nurcie. Na szczęście podczas pierwszej próby wejścia na grań Podarok
znaleźliśmy punkt, w którym łatwo mogliśmy go przekroczyć. Skorzystaliśmy z
wczorajszej wiedzy. Tuż za nim rozpoczynało się wielkie widowisko, bo od samego
początku, na płaskim zielonym terenie obficie kwitły niezapominajki, czyściec
wielokwiatowy, jaskier ostry oraz rdest wężownik nazywany przez nas „cicinkami”.
Nieduża równina miała wyjątkową cechę, ponieważ wszystkie gatunki roślin
występowały oddzielnie, jakby były pogrupowane. Dopiero nieco powyżej mieszały
się, tworząc kolorową mozaikę. Obowiązkowo przystanęliśmy obok oddzielnych kęp
niezapominajek i innych kwiatów, po czym zrobiliśmy im zdjęcia. Kilkanaście
metrów dalej rozpoczynało się stopniowe wzniesienie. Przed nami patrzyliśmy na
rozległe pofałdowania biegnące aż do samego styku obu wspominanych wcześniej gór.
Od miejsca ich łączenia zieleń i kwiaty dosłownie „spływały” w naszą stronę.
Dodatkowo przez środek nierównego terenu płynął wąski, ale dość mocno ukryty
potok. Na razie nie mogliśmy go zobaczyć. Musieliśmy podejść bliżej, aby móc
dostrzec w zaroślach jego głęboko położone koryto z szumiącą wodą. W oddali
widzieliśmy niewielkie kaskady na tle różowych „cicinek”.
Teraz
szukaliśmy odpowiedniego miejsca na dłuższy odpoczynek. Wypatrzyliśmy kilka
oddzielnie leżących głazów ze wszystkich stron otoczonych trawą lub rdestem
wężownikiem. Wybraliśmy te położone blisko siebie, bo dzięki nim moglibyśmy się
rozłożyć z kuchenką i prowiantem. Na gotowanie było jednak zdecydowanie za
wcześnie, dlatego czekaliśmy na kolejne promienie słońca, mające w założeniach w
całości rozświetlić pofałdowane polany. Ciągnęły się na kilkaset metrów do
przodu, jak również w obu kierunkach. Naturalnie wybieraliśmy najpiękniejsze zagęszczenia
kwiatów. Zatrzymywaliśmy się, aby je podziwiać oraz robić im zdjęcia. Niecodziennie
mogliśmy zobaczyć coś podobnego, a tym bardziej mieszkając w Polsce. Co prawda
i u nas znam miejsca, gdzie kwiaty występują na masową skalę, ale my mamy inne
ich rodzaje, dlatego gruzińskie góry są tak wyjątkowe. Rozsiedliśmy się na
półokrągłych głazach. Pamiętałem o jednym z nich, gdzie wzdłuż jego lewej
krawędzi rósł naturalny skalniak – macierzanka wczesna. Zdobił okolicę. Od razu
przypomniałem sobie naszą trasę powrotną z punktu widokowego 2980 m n.p.m.,
gdzie widzieliśmy podobne formacje, które Ola określiła jako „zaprojektowane”.
Celowo nie siadałem obok niego, aby nawet choć w najmniejszym stopniu nie
zniszczyć tej rośliny. Bardzo ładnie płożyła się na jego płaskiej części. Macierzankę
postanowiłem wykorzystać do ciekawego ujęcia. Najpierw poczekałem na promienie,
aby móc wydobyć pełnię barw. Kiedy otoczenie się rozświetliło, położyłem rudego
cicika na jego kwiatach. Obraz wyglądał tak, jakby zwierzę pokroju świnki
morskiej usiadło na nim. Bardzo spodobała mi się ta kompozycja. Ola z kolei
zachwycała się wielkimi gromadami kwitnących roślin widocznych w oddali. Czym
bardziej szliśmy w głąb pofałdowanej polany, tym więcej odkrywaliśmy gęstych
niezapominajkowych, rdestowych, jaskrowych i czyśćcowych „dywanów”. Z powrotem
usiadłem na głazie, aby w pełnym świetle fotografować najbliższe otoczenie. Ola
skręciła w stronę kaskad. Wykonała tam swoją serię zdjęć, ponieważ nie mogliśmy
określić, która część ogrodów jest najpiękniejsza. Dodatkowo nagrała filmiki z
dźwiękiem potoku i wiatru, ukazujące piękno miejscowej przyrody. Szybko jednak
zauważyła, że jej karta zapełniła się, jak również pamięć w telefonie. W drodze
powrotnej zbierała po kilka sztuk z każdego gatunku kwiatów, aby zrobić z nich
kolorowy bukiet. Kiedy wróciła do wybranych przez nas głazów, do jej telefonu włożyłem
kartę o znacznie większej pojemności. Wtedy uświadomiła sobie, że niepotrzebnie
usunęła mnóstwo wcześniejszych zdjęć i innych pomocnych plików gromadzonych przez
lata z internetu. Jej bukiet postanowiłem wykorzystać do kolejnej sesji
zdjęciowej. Tym razem położyłem go na znanym skalniaku wraz z rudym cicikiem. Obraz
wyglądał znacznie ciekawiej, bo przybyło na nim kolorów. Ola postanowiła, że
zabierze ze sobą bukiet do pokoju. Ja z kolei miałem fajne ujęcie do kolejnej
edycji „cicikowych kalendarzy”, które wydaję co roku.
Widząc,
że chmur nieco ubyło, wziąłem lustrzankę, żeby szczegółowo sfotografować
wszystkie gatunki występujących na miejscu kwiatów. Ponownie wróciłem do
płaskiego terenu, gdzie niezapominajki, jaskier ostry, kukułka szerokolistna i
czyściec kwiatowy rosły w osobnych grupach. Mając pełne słońce przyglądałem się
im oraz robiłem zdjęcia. Po dłuższej chwili powoli poszedłem w stronę
widniejących przede mną kaskad. Co chwilę przystawałem przy najbardziej gęstych
koloniach rdestów wężowników zwanych przez nas „cicinkami”. Wyglądały bardzo
wdzięcznie, a jednocześnie delikatnie. Ich drobny kwiatostan w postaci różowych
główek wypełnionych pyłkiem po prostu zachwycał. W drodze zastanawiałem się
nawet, jakie kwiaty widzimy. Chociaż w Gruzji nie znałem ich nazw, to po
powrocie do domu sprawdziłem każdą z nich. Wyliczyłem takie gatunki jak: janowiec
lidyjski w małych ilościach, pedicularis foliosa zwany gnidoszem pedicularis,
aster alpejski jako pojedyncze kwiaty, macierzanka wczesna w formie skalniaków,
kukułka szerokolistna występująca licznie i równomiernie pomiędzy rdestem
wężownikiem oraz niezapominajki, czyściec wielokwiatowy i jaskier ostry. „Cicinki”
najgęściej opanowały cały widoczny teren. Dosłownie tworzyły wielkie, różowe
morze kwiatów, ciągnące się we wszystkich kierunkach. Pomiędzy nimi równie
gęsto rósł jaskier ostry, a przynajmniej na początkowym fragmencie pofałdowanej
polany. Miejsce dla siebie znajdowały wszędobylskie niezapominajki, a wspaniałą
mozaikę bardzo pięknie dopełniały czyśćce wielokwiatowe. Pomiędzy nimi nie widziałem
ani kawałka przestrzeni na żadną inną roślinę. Można powiedzieć, że szczelnie wypełniły
dostępną łąkę, a fakt, że nigdy nie brakowało im wody oraz miały mnóstwo słońca
sprawiał, że kwitły bardzo obficie. Dodatkowo, szum pobliskich kaskad
powodował, że wybrane miejsce na odpoczynek należało do jednych z
najpiękniejszych, jakie widzieliśmy podczas całego naszego pobytu w Gruzji. Od
czasu, do czasu chmury odsłaniały białe szczyty pięciotysięczników i tych nieco
niższych gór. Mogliśmy zatem patrzeć na wyjątkowe widoki w pięknej scenerii. Podziwiania
kwiatów nie było końca, ponieważ w trakcie wędrówki po okolicy odkrywaliśmy ich
kolejne gęste skupiska. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Samo
przebywanie w tak cudnym otoczeniu powodowało, że czuliśmy wielki spokój. Nieco
dalej, po prawej stronie przy innym głazie siedział nasz pies – Bioło Kepa.
Spokojnie obserwował otoczenie. Z poziomu półokrągłych kamieni zauważyliśmy, że
główną drogą jedzie grupa turystów na koniach. Wynajęli je, aby dość szybko móc
dostać się na lodowiec. Z pewnością zapewnili sobie niecodzienną atrakcję. W
końcu w Ushguli najczęściej oferowaną usługą jest ich wypożyczanie. Chętni
musieli zapłacić 100 GEL (lari) za godzinę. Pomimo dość wysokiej ceny, spotkaliśmy
jeszcze kilka podobnych ekip. My woleliśmy poruszać się pieszo, ponieważ
mieliśmy pełny wpływ na to, co zobaczymy, jak również mogliśmy zatrzymać się wszędzie
tam, gdzie zauważyliśmy coś interesującego, bo ile razy w trakcie wędrówki znajdowaliśmy
jakiś ciekawy głaz, skalniak, gromadę kwiatów czy najzwyczajniej wypatrzyliśmy
piękny krajobraz? Na widok koni i większej grupy ludzi Bioło Kepa pobiegł w ich
stronę. Pies widząc, że dzisiaj nie idziemy w góry postanowił dołączyć do innej
ekipy w nadziei, że ktoś rzuci mu coś do jedzenia. Co prawda, my także
dawaliśmy mu wyznaczony kawałek chleba oraz inne rzeczy, to jednak miejscowe czworonogi
są nauczone długich wędrówek. Coś musi się dziać.
OBIAD I
CICIKOWA TRADYCJA
Obserwując
konną wycieczkę, Ola zauważyła, że z lodowca wraca ktoś o podobnej posturze do
Damiana. Jego osobę rozpoznaliśmy po ubraniach i plecaku. Zaczęliśmy machać w
jego stronę. Zauważył nas. Już za chwilę spotkaliśmy się w komplecie. Właśnie
szykowaliśmy obiad, gdzie w planach mieliśmy gotowanie specjalnych kiełbasek
przywiezionych z Polski. Zabraliśmy ze sobą chorizo, podsuszane i myśliwskie.
Do nich dołożyliśmy patisony w słoiku, zielone oliwki, czerwone papryczki nadziewane
białym serem, gruziński chleb, mieszankę orzechów, czekoladę, krakersy Artur i
obowiązkowo „radzieckie” ciastka. Cieszyliśmy się, bo Bioło Kepa w odpowiednim
momencie pobiegł w stronę innych ludzi. Teraz mogliśmy w spokoju nie tylko
przygotować posiłek, ale również go zjeść. Gruzińskie psy są zawsze głodne,
dlatego bardzo trudno przy nich cokolwiek wyciągnąć. Reagują na każdy szelest
opakowania. Kiedy wszystko wyłożyliśmy na trawę jeszcze musieliśmy zorganizować
talerze. Nie braliśmy przecież żadnej ceramiki ani jednorazowych tacek. Najzwyczajniej
szukaliśmy płaskich kamieni, których na Kaukazie nie brakuje. Wystarczyło je opłukać
w wodzie, po czym nałożyć na nie ugotowane kiełbaski, keczup i musztardę. Damian
pobiegł w kierunku rzeki Enguri. Nad jej brzegiem znalazł większe płaskie
kamienie, po czym je obmył. Kiełbaski tymczasem gotowały się. Jako że zawsze
dbam o szczegóły, dookoła gazowego kartusza ustawiłem cztery ciciki w półokręgu,
wyglądające niczym małe futerkowe zwierzątka chcące się ogrzać. Wybrałem
czerwony, czarny, rudy i jasnobrązowy. Nawiązałem tym samym do „cicikowej”
wyprawy na Kazbek 5047 m n.p.m., gdzie na wysokości 3000 m n.p.m., w podobny
sposób po spakowaniu namiotów grzałem wodę na zupę. To moja mała tradycja praktykowana
na każdej wyprawie. Po chwili wyłożyłem kiełbaski na improwizowane talerze.
Teraz mogliśmy zjeść coś pysznego w cudnym miejscu. Najważniejsze, że obiad
mieliśmy na świeżym powietrzu, co smakowało podwójnie. Zawsze powtarzam, że dania
spożywane na otwartej przestrzeni smakują dwa razy lepiej. Podobnie jest ze snem.
Śpiąc na trawie, plaży, łące czy w górach, w jedną godzinę wysypiamy się jak za
dwie. To moje kolejne powiedzenie, ale myślę, że w pełni oddaje klimat jaki
wówczas panuje. Najbardziej podobał mi się spokój w pogodzie. Pomimo, że dzisiaj
nie mogliśmy wyjść gdzieś wyżej, to dość często świeciło słońce, ogrzewając
nas. Cały czas patrzyliśmy na wspaniałe, naturalne ogrody zachwycające swoim
pięknem. Mieliśmy nawet „czysty” teren, ponieważ jedyny pies pobiegł za innymi
ludźmi tuż przed Damianem.
Jedząc
obiad, wspominaliśmy dotychczas zrealizowane trasy. Chociaż do końca wyjazdu pozostał
niecały tydzień, to nadal mieliśmy w głowie fakt, że jeszcze możemy opracować
coś ciekawego. Do głowy przychodziły mi różne myśli, ale odpoczywając na
polanie pełnej kwiatów, ponownie myślałem o kolejnej próbie wejścia na grań
Podarok, bo nie wytyczono tam żadnego oficjalnego szlaku, a droga należała do
ciekawych. Mieliśmy ułatwione zadanie, bo podczas wczorajszej nieudanej wędrówki
wydeptaliśmy widoczną ścieżkę w trawie, która w znacznym stopniu
przyspieszyłaby pierwszy odcinek podejścia na grzbiet w kierunku skalistego
grzebienia. Nie musieliśmy już wybierać właściwej opcji, ponieważ ta widniała
przed nami. Z racji pełnego opracowania trasy aż do poziomu 2900 m n.p.m.
wiedzieliśmy, jak omijać wiele dziur, urwisko nad potokiem, czy inne
nierówności w terenie. Dzięki temu zyskalibyśmy na czasie, podchodząc w sposób
płynny, obchodząc wszelkie przeszkody. Po wejściu na drugi szczyt z przodu otwierała
się szeroka, bardzo czytelna grań, którą dotarlibyśmy bezpośrednio aż do samego
skalistego grzebienia, stanowiącego nową granicę dla Oli. Chociaż na początku
wyjazdu osiągnęła rekordową wysokość 3242 m n.p.m., to tutaj musiałaby zmierzyć
się ze swoim lękiem, bo jak nazwa wskazuje, trasa będzie prowadzić strzelistą
granią ze stromo opadającymi zboczami po obu stronach. Wspomniana droga ma inny
charakter w porównaniu do szczytu 3242 m n.p.m. oraz oferuje odmienne widoki,
niż dotychczas mieliśmy okazję podziwiać. Podczas podejścia na Podarok
wyszlibyśmy około 200-300 m ponad poziom dwóch lodowców, dzięki czemu
patrzylibyśmy na nie z góry. Jednocześnie wstąpilibyśmy do surowego świata
zimy, gdzie nie ma kwiecistej sielanki. Założyliśmy, że jeśli jutrzejsza pogoda
pozwoli na dłuższą wędrówkę, to obowiązkowo zrealizujemy nasz pomysł. Pomimo,
że na poprzedniej wyprawie odwiedziłem skalisty grzebień Podarok, bardzo mnie
on ciekawił, ponieważ mieliśmy dużo mniej śniegu. Aktualne warunki pozwalały na
szybsze dotarcie do celu a także odczuwanie większego komfortu. Podczas
jedzenia obiadu na głazach w otoczeniu łąki pełnej kwiatów opowiadałem o nowej
trasie, a także o innych, wymagających dalszego dopracowania. W gruzińskich
górach ciągle widziałem duży potencjał na poznawanie czegoś nowego, a przede
wszystkim na wyznaczanie nowych, jeszcze nieopisanych dróg. Za każdym razem,
kiedy wchodziliśmy na szczyt o wysokości bliskiej lub większej niż 3000 m
n.p.m. obowiązkowo fotografowałem całe pasma z daleka, wykorzystując do tego
zoom optyczny. Mając spojrzenie na tę samą część Kaukazu z kilku różnych perspektyw,
mogłem powiedzieć, że rejestrowałem trójwymiarowy obraz nieznanych mi gór. Takie
podejście do tematu pozwalało mi wytyczać nowe drogi w miejscach, gdzie nie opracowano
szlaku ani nie wydeptano żadnej ścieżki.
Po
obiedzie kamienne talerze wyrzuciliśmy poniżej pofałdowanego terenu. Siedzieliśmy
na jego dolnej granicy. Resztę rzeczy spakowaliśmy do plecaków. Chodziliśmy w
pobliżu, dopóki świeciło słońce. Nie mogliśmy nasycić oczu wspaniałymi barwami
kwiatów. Na kolorowych polanach przebywaliśmy przez długi czas. Kiedy powstało
więcej chmur postanowiliśmy, że wrócimy na kwaterę. Powolnym krokiem
wstąpiliśmy na główną drogę z lodowca do Ushguli. W trakcie powrotu
podziwialiśmy inne okoliczne zagęszczenia roślin. Szczególnie wyróżniały się te
w rejonie kościoła położonego na najwyższym wzniesieniu wioski. Niebieskie
niezapominajki i jaskry ostre na masową skalę opanowały rozległą łąkę aż po
same lasy. Na polach uprawnych pomiędzy wzgórzem a najwyżej położoną osadą –
Zhibiani – przyglądaliśmy się wymieszanym żółtym gorczycom i białym baldachom
podagrycznika pospolitego. Tworzyły przepiękną zwartą strukturę o powierzchni
kilku hektarów. Idealnie zdobiły tereny zielone pomiędzy domami oraz na
obrzeżach Ushguli. Ten widok mieliśmy na wyciągnięcie ręki każdego dnia. We
wiosce panował spokój, dlatego poszliśmy do pokoju, aby zrzucić plecaki.
Ponownie spotkaliśmy się u Tjechnologa na pysznej, gruzińskiej kolacji. Tym
razem zamówiliśmy warzywną zupę, pieczone kartofle, sałatkę
pomidorowo-ogórkową, a do tego gospodarz nalał nam wina własnej produkcji.
Wtedy wyjaśnił, że w Gruzji alkoholu nie pije się ot tak. Jeśli podnosisz
kieliszek, to zawsze pijesz za coś lub za kogoś. Miejscowi najczęściej wznoszą
toast za członków najbliższej rodziny, za udane plany albo za pomyślność w
życiu. Przed wejściem na kamiennej podłodzie, na tarasie rozłożył się duży,
biały pies, zwany przez nas „Nie Świeć”. Szedł z nami na bezimienny szczyt 3242
m n.p.m. Kiedy zauważyła go Patola – siostra gospodarza – natychmiast pogoniła
go kijem. Uciekał w popłochu z piskiem. Podczas pobytu w Swanetii wielokrotnie zaobserwowaliśmy,
że miejscowe psy bardzo boją się kijów. Wystarczy, że ktoś z mieszkańców szedł
z patykiem w ręku, a one przechodziły bokiem z opuszczonym ogonem, jednocześnie
utrzymując bezpieczny dystans. Najwidoczniej niejednokrotnie musiały oberwać od
ludzi. W końcu podejście Gruzinów do nich jest zupełnie inne niż w Polsce. Nawet
nie próbowaliśmy tego zmieniać, ponieważ oni są na swoim terenie, a my zawsze
będziemy tylko gośćmi. Kiedy skończyliśmy jeść, niebo przybrało ciekawy wygląd.
Pojawiły się gęste, jasnoszare, warstwowo-konwekcyjne chmury. Czym bliżej
Shkhary, tym bardziej ciemniały. Jednocześnie z przeciwnej strony docierały
promienie słońca, tym samym wzmacniając ich barwę. Pomimo groźnie wyglądającego
nieba, cała wioska była „skąpana” w słońcu. Wieczorem wszystkie kwiaty w
Ushguli wyróżniały się złotymi odcieniami na tle zieleni oraz budynków. Po
udanym dniu i pysznej kolacji wróciliśmy do pokoju, aby przygotować plecaki na
jutrzejsze wyjście w góry. Mieliśmy nadzieję, że w końcu uda nam się wyruszyć
na długą trasę. Grań Podarok kusiła swoim pięknem. Wiedziałem, że u stóp
skalistego grzebienia popatrzymy na najbardziej rozległy ogród złożony z
pełników altaicus oraz zawilców narcyzowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz