środa, 25 stycznia 2017

Neverland, czyli Wisła Głębce - Kiczory - Stożek - Soszów Wielki i Czantoria zimą

 Czantoria zimą  Stożek zimą

Neverland - dlaczego właśnie taki tytuł nadałem tej relacji? Dlatego, że mieliśmy przejść coś, co nigdy nie miało być w możliwościach, ani w zasięgu ręki Otylii – tak przynajmniej twierdziła. To, co przeszła w swoim życiu, miało mieć tak wielki wpływ, że już nigdy nie byłaby w stanie wejść nigdzie wyżej, ani zobaczyć więcej – czegoś, o czym zawsze marzyła. Choć dla mnie była to prosta trasa, którą mógłbym codziennie przechodzić bez większego wysiłku, to dla Otylii miał to być wyjazd życia. Piszę wyjazd życia, bo Otylia jest starsza ode mnie o całe pokolenie i biorąc pod uwagę jej ograniczenia zdrowotne, teraz miała pokonać górną granicę swoich aktualnych możliwości. Zawsze mówiła mi, że już nic nie jest w stanie więcej przejść, zdobyć, zobaczyć. Celem tego wyjazdu było pokonanie własnych możliwości Otylii: tych fizycznych, jak i psychicznych oraz uwierzenie we własne siły oraz przywrócenie wiary we własną osobę...

Zacznijmy jednak od początku…
Beskid Śląski – góry, o których wielu zapomniało, nękane pasożytami lasy i rozjeżdżone wszystkie możliwe drogi górskie z pewnością nie zachęcają do przejścia tutejszych szlaków ludzi, którzy weszli na niejeden wierzchołek górski. Góry niskie, choć dla niektórych bardzo wysokie, urzekające niegdyś pięknem lasów i widokami z rozległych polan były tym czymś, co powodowało, że wracało się tu bardzo często. Postępująca od 2006 roku degradacja lasów, zniszczenia i błotniste szlaki nie były czymś, co chciałbym zobaczyć, a tym bardziej czymś, dla czego chciałbym tam kiedykolwiek wrócić. W piątek, po godzinie 15.00 zadzwonił do mnie Merlin, z propozycją wyjazdu w zimowe Tatry. Celem tej wyprawy miał być zimowy dach Polski – Rysy lub którykolwiek ze szczytów mających ponad 2 000 m wysokości bezwzględnej. Hmmm… - zastanowiłem się przez chwilę – po czym, odmówiłem. Nie wiedziałem jeszcze jaką pogodę zapowiadają w Zakopanem i okolicach, dlatego sprawdziłem szybko wszelkie prognozy. Zobaczyłem, że ma być bezchmurne niebo! Warunki rewelacyjne, jak na takie wypady! Jednak pamiętałem o słowach, które przysiągłem Otylii, że, kiedy będzie dobra pogoda w zimie w górach, to przejdziemy jakiś niewymagający szlak, taki na jej możliwości.

Jaki wybrać szlak?, Ile jest w stanie wytrzymać?, gdzie już była Otylia?, co widziała?, co jeszcze pamięta z wyjazdów z wcześniejszych lat? – właśnie takie pytania zadawałem sobie. Niejednokrotnie przysłuchiwałem się jej długim rozmowom podczas spotkań w górach. Chciałem, aby był to wyjazd, który pomógłby uwierzyć Otylii we własne siły, aby mogła zobaczyć coś nowego, czego nigdy nie widziała, coś czego przejście zbudowałoby ją bardzo mocno. Spoglądając na mapę wybrałem po dłuższym czasie trasę z Wisły Głębce na Kiczory, Stożek, Soszów i Wielką Czantorię aż do Ustronia. Przejście musiało dawać również możliwość zejścia w trakcie wędrówki, gdyby coś poszło nie tak, dlatego właśnie wybrałem ten wariant. W ten sam dzień napisałem, że pojedziemy do Wisły, aby przejść jakiś szlak. Celowo nie mówiłem o który chodzi, żeby to była miła niespodzianka. Umówiliśmy się, że o godzinie 8.24 spotkamy się w pociągu w Goleszowie, skąd dalej mieliśmy dojechać do Wisły Głębce – miejsca, do którego miałem już nigdy nie wracać. O dziwo, pociąg na każdej stacji pojawiał się według rozkładu jazdy, więc na szlak wyruszyliśmy o zaplanowanym czasie.

Dokładnie o godzinie 9.08 rano, ze stacji PKP Wisła Głębce wyruszyliśmy na niebieski szlak, który to dalej miał się połączyć z czerwonym – jakże bliski mojemu sercu, ze względu na Główny Szlak Beskidzki. Na dworcu podziwialiśmy odchodzącą warstwę chmur stratus nebulosus translucidus – dla nas oznaczały one cienką, szarą i prześwitującą warstwę, zapowiadającą bezchmurny dzień. Otylia była już samym tym faktem ucieszona, bo wspominała, że w ich okolicach rzadkością są przejrzyste dni ze względu na unoszący się smog po godzinie 10.00 – 11.00, który zawsze zamieniał błękit nieba na szarówkę. Tu było inaczej. Nawet śniegu zalegało dużo. Cieszyliśmy się, bo oznaczało to, że wyżej będzie naprawdę zimowo. Spoglądając na góry położone po przeciwnej stronie rzeki Wisły widzieliśmy oszronione i przysypane śniegiem czubki drzew na szczytach, które stąd dane nam było zobaczyć. Właśnie ten widok zachęcił nas do marszu, na wprost przed siebie. Na początku podchodziliśmy ubitą drogą, wyżej wyłożoną betonowymi blokami na stromych podjazdach. Co chwila obracaliśmy się za siebie, aby doglądać oszronionych drzew, gdzieś tam w oddali. Nie ukrywam, że takie same chciałem ujrzeć po naszej stronie. Podchodząc za zakrętem, mijaliśmy ostatni dom, obok którego szczekał pies, przerywając wszechobecną ciszę.

Stożek zimą
Weszliśmy do lasu, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę, aby „posłuchać” ciszy, bo jak mawiają, piękniejsza od muzyki jest tylko cisza. Tutaj była wszechobecna – nic jej nie zakłócało. Nawet pies uciszył się po naszym przejściu. Pomyślałem sobie wówczas: ile jest chwil w naszym życiu, kiedy ucho tak naprawdę nie odbiera żadnego dźwięku? Takich chwil jest z pewnością za mało... Góry pozwalały „usłyszeć” właśnie to coś, czego w mieście, chyba nigdy nie będzie nam dane słyszeć. Idąc wyżej, podziwialiśmy wspaniałe, małe świerki przysypane niewielką warstwą białego puchu. Co chwilę mijaliśmy jakąś małą polankę, na której obowiązkowo musieliśmy się zatrzymać. Na jednej z nich przystanęliśmy na dłużej i słuchiwaliśmy śpiewu ptaków. Zachwycona widokami Otylia powiedziała: „gdyby na zdjęciu można było jeszcze zatrzymać ten śpiew ptaków…”. Widoki z polan były naprawdę zimowe, bo cały czas w oddali przebijały się pięknie oszronione i ośnieżone drzewa. Szliśmy zaledwie kilka minut po tym, jak minęliśmy jedną z małych polan. Z ziemi wystawał mały, drewniany drogowskaz z napisem „Stożek”. Tutaj Otylia zapytała, czy idziemy na Stożek? Odpowiedziałem, że tak. Wspominała mi, że była kiedyś na Soszowie, ale tutaj nie. Wspomniała również coś o grzybowych skałach. Jeszcze tylko chwila, a przed nami zobaczyliśmy gdzieś wysoko stare, okazałe świerki w całości pokryte śniegiem! Często mówiliśmy, że chcielibyśmy tam być. Zbliżaliśmy się w tamtą stronę, jednak szlak zakręcał ostro w lewo, dokładnie w odwrotną stronę do tych wspaniale udekorowanych drzew. Przed nami wystawały tylko wysokie, ale „chude” świerki. Choć śnieg nie utrzymał się w dużych ilościach na gałęziach, to słońce, które przenikało pomiędzy pniami drzew dodawało uroku tej okolicy. Co chwilę mijaliśmy mieszankę drzew liściastych i świerków aż pojawiły się brzozy i modrzewie europejskie. To właśnie one zapewniały najpiękniejsze wzory śnieżne w lesie, ponieważ miały najgęściej ułożone gałęzie, pozwalające gromadzić większe ilości śniegu. Niejedno drzewo uginało się pod ciężarem białych czap. Brzozy wyglądały niesamowicie, bo każda ze zwisających gałęzi była dokładnie oblepiona porcją dobrze zamarzniętego śniegu. Modrzewie zaś pozwalały nacieszyć oczy mozaiką, jaką tworzyły gęsto ułożone gałęzie, które jak gdyby łapały puch w swoje sieci. Od teraz ten gatunek drzew stał się głównym motywem naszych zdjęć. Buki, wyższe od swych poprzedników, również zachwycały wzorami. Gałęzie były o wiele rzadziej ułożone, ale za to każda z nich miała tyle nawianego śniegu, jak gdyby zwisały stamtąd długie, ale bardzo wąskie, białe liście.

Zachwyceni lasem, zapomnieliśmy o „tyłach”. Spojrzeliśmy za siebie, gdzie obserwowaliśmy zalesioną górę. Po prawej stronie wierzchołka wcinała się długa i wąska polana „przekreślona” kilka razy przez pasy pojedynczych drzew. Szczyt góry był lekko oszroniony. Idąc coraz wyżej zauważyliśmy, że śniegu na drzewach przybywa. Przejście ścieżką zapewniło nam wiele atrakcji, bo co chwilę pod śniegiem szliśmy po przysypanej tafli lodu. Płynął tu potok, który zamarzł na dobre i teraz na stromych podejściach sprawiał nam problemy. Jedna z tafli była większa niż pozostałe. Otylia próbowała przejść ten kawałek, ale dalej miała trudniej. Przeszedłem na koniec „lodowiska” i podałem jej rękę, po czym poszliśmy dalej, „walcząc” z kolejnymi taflami. Otylia tylko potwierdziła, że na szlaku muszą też być jakieś atrakcje. Wzdłuż ścieżki rosły niskie krzewy, na których biały puch również układał się w piękne wzory. Chwilę później zza krzaków na drugim planie, zauważyliśmy białą „ścianę” świerków, które majaczyły gdzieś w oddali. Chcieliśmy tam być jak najszybciej! Nieco dalej mogliśmy spoglądać na miejsca, gdzie wycięto większe powierzchnie lasów. Na granicy gołej ziemi z wystającymi pniami i pozostałego lasu, można było podziwiać trójkątne sylwetki, strzelistych świerków. Każdy z nich miał taki sam kształt i taką samą wysokość, co sprawiało, że zbocze porośnięte tymi drzewami wyglądało co najmniej przecudnie! Zachwycaliśmy się tutaj oświetlonymi brzegami każdej białej gałęzi. Obrzeża świeciły tak mocno, jak można to obserwować podczas powstawania chmur burzowych. Intensywne białe światło idealnie rysowało kontury każdej gałęzi. Efekt wzmacniał się, gdy poszliśmy parę kroków dalej, bo teraz oglądaliśmy je na tle ciemnego lasu. Kiedy weszliśmy do ciemnej, zacienionej części lasu, tylko niewiele światła słonecznego docierało do nas. Jedynie nad naszymi głowami, dwie podświetlone od spodu białe gałązki wyróżniały się w tutejszym terenie. Skojarzeń było tyle, ile osób tędy przechodziło. Na myśl przychodziły: wiszące pająki, łapy psa, czy też rogi jelenia… Wersji było naprawdę dużo. Słońce również „wyrysowało” długi, ale wąski pas na pniu jednego ze świerków po przeciwnej stronie szlaku.

Szliśmy tak kilkanaście minut, podziwiając niepowtarzalne wzory, jakie powstawały na każdym drzewie. Co chwilę stawaliśmy, aby skomentować to, co widzimy. Na każdej z widokowych polan robiliśmy wspólne zdjęcie wraz z otoczeniem. Zacienioną część lasu już minęliśmy. Wyszliśmy na polanę powstałą po wycince, gdzie doszliśmy do naszych wymarzonych świerków, tworzących pojedynczą linię, całkowicie pokrytych śniegiem. Jakże nasze oczy cieszyły się na ich widok! Długo wpatrywaliśmy się w tę linię „słuchając” jednocześnie niesamowitej ciszy. Na tym odcinku Otylia zwróciła uwagę na dwupiętrowy pień, a raczej na pień, który tworzył dwa stopnie. Na każdym ze stopni zalegała biała pierzynka. Pomiędzy stopniami, na jego środku, wystawał pionowo kawałek drewna, na szczycie którego stała mała, śnieżna kulka. W tej okolicy obowiązkowo musieliśmy zrobić zdjęcia na tle białej linii świerków, jak i na tym niezwykłym pniu. Otylia co chwilę widziała gdzieś rogi jelenia, białe krzyże, jakie tworzyły czubki młodych świerków, łapki i tym podobne rzeczy. Po krótkiej chwili doszliśmy do białej linii drzew, za którą widniały inne, niższe góry. Podejście nie było strome i dzięki temu mogliśmy podziwiać szybko zmieniające się widoki, bo już za kolejną chwilę, po prawej stronie, widzieliśmy gęsty las, podczas gdy po lewej stronie widniały tylko młode, rzadko rozmieszczone drzewa. To właśnie one tworzyły najpiękniejsze formacje śnieżne. Kilkadziesiąt metrów dalej weszliśmy do lasu, gdzie wysokie, strzeliste świerki o jednakowej wysokości, po obu stronach ścieżki, pozwalały nam zobaczyć „podniebne alejki”. Wystarczyło spojrzeć w górę. Widzieliśmy tam korony białych drzew, których równomierny układ przerywała niebieska „ścieżka” – czyli niebo. Patrząc w górę, miało się wrażenie, że nad naszym szlakiem biegnie drugi szlak, którego granicę wyznaczały korony wysokich świerków. Nieco wyżej, zza przerzedzonego lasu podziwialiśmy nieznaną nam, niższą górę z wielką polaną i stokiem zjazdowym. Idealnie wkomponowywała się w okno, które zapewniał tutejszy układ drzew.

Po około godzinie doszliśmy do Polany Mraźnica. Nasze podejście zakończyliśmy krótkim odcinkiem drogi łączącej kilka domów, które „ukryte” były wśród skupisk drzew. Wchodząc na drogę, widzieliśmy tylko jeden, stary dom i rozległą polanę. Jakże ten dom był położony w malowniczym miejscu! Drewniany, ośnieżony płot i dwie stare jabłonie, jak i wierzba iwa za płotem na tle stoku w oddali przy błękicie nieba, nadawały temu miejscu niezwykłe znaczenie. Czuliśmy się, że naprawdę jesteśmy w górach i odpoczywamy. Tutaj każde drzewo, jak jeden z buków tam na dole, miało podobne białe, długie i wąskie liście. Było tak malowniczo, że nie obyło się bez serii zdjęć na tle pięknej okolicy. Co chwilę komentowaliśmy to, co widzieliśmy. Moją uwagę natychmiast zwróciły dwie stare jabłonie ze względu na fakt, że bardzo lubię te drzewa w środku gór, jak i stary dom, który nadawał klimatu temu miejscu. Otylia również zwracała uwagę na ten dom. Po chwili powiedziała: „ale ten właściciel ma piękne widoki!”. Rzeczywiście tak było, bo za chatą widniały dwa szczyty górskie, całkowicie zalesione, u stóp których rozciągały się śnieżnobiałe polany. Idąc zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, uwagę przykuwały również drewniane „płotki” ustawione w szereg, mające chronić przed nawiewaniem śniegu na ulicę. Wówczas Otylia wspomniała: „u nas już się tego nie widuje. Kiedyś było ich więcej, a teraz to już rzadkość”. Można powiedzieć, że to zwykłe płotki, ale były tak starannie i równo ułożone, że tworzyły długą zaporę dla tumanów śniegu wzbijanych przez wiatr w gorsze dni pod względem pogodowym. Całego piękna temu ogrodzeniu dodawały czapy śnieżne zalegające na każdej desce, tworzącej każdy pojedynczy „płotek”. Kilkadziesiąt metrów dalej, od starej góralskiej chałupy widzieliśmy przed sobą jakąś przełęcz. Stojąc dokładnie naprzeciwko niej, patrząc w dal, widzieliśmy równoległe pasy: pas śniegu, pas drewnianych płotków, pas zacienionego zbocza śnieżnego i w końcu – pas ośnieżonych lasów. Pomiędzy pionowo ułożonymi deskami przebijały się duże powierzchnie nietkniętego śniegu zalegającego na polanie. Widok z najwyższego punktu był tak piękny, że przystanęliśmy tu na dłużej. Otylia nie czuła zmęczenia, a wręcz przeciwnie – zachwycała się tak samo jak ja wspaniałymi widokami.

Podchodząc za ostatni „płotek” wydeptaliśmy ścieżkę, aby mieć jeszcze lepszy widok. Dwie góralskie chaty, to niezwykłe ogrodzenie i góry w tle, nadawały temu miejscu prawdziwie górski klimat. Czuliśmy się tutaj, że przebywamy w samym sercu gór, czego o wielu miejscach pomimo swojego położenia, nie mogliśmy powiedzieć. Przechodząc obok ostatnich domów osady Mraźnica, weszliśmy do kolejnego lasu – tym razem – z o wiele większymi wzorami utworzonymi przez nagromadzony śnieg. Trudno nam było rozstawać się z polaną z tak wspaniałymi widokami, ale mieliśmy na myśli ciągle fakt, że wyżej będą jeszcze lepsze… Już na samym początku lasu podziwialiśmy modrzewie, tak gęsto oblepione śniegiem, że patrząc do góry na ich gałęzie na myśl przychodziło tylko słowo „chmura”. Śnieg zalegający na gałęziach tworzył trójwymiarową, białą, puszystą, kłębiastą formację zbitą w jedną bryłę. Dodatkowo tę „chmurę” oświetlało słońce podczas, gdy niżej położonych gałęzi gęstych świerków – już nie. Patrząc do góry widzieliśmy jasną „chmurę” z zacienionego lasu. Słońce oświetlało te mozaiki śniegu od dłuższego czasu, bo co chwilę spadały nam za kołnierz fragmenty brył śnieżnych. Mieliśmy wrażenie, jak gdyby padał śnieg. Obok tutejszej formacji również na uwagę zasługiwały inne bezlistne drzewa, które równie dużo śnieżnych czap utrzymywały na swoich gałęziach. Wiele z tutejszych drzew wyglądało niczym podwodne wodorosty – tylko w większym wydaniu. Nie sposób było oderwać oczu od tak wspaniale udekorowanych drzew. Z tego powodu, co kilka kroków, stawaliśmy i zadzieraliśmy głowę do góry, aby podziwiać ciągle nowe mozaiki. Przechodząc nieco dalej, Otylia zauważyła jedną, ale bardzo dużą i symetryczną gałąź oblepioną śniegiem. Powiedziała, że kojarzy jej się z łapą. Rzeczywiście każdy z odrostów sprawiał wrażenie, jak gdyby to były białe palce – po siedem z każdej strony.

Minęło kilka chwil, a może kilka minut, kiedy po wyjściu z lasu wyszliśmy na kolejną polanę. Wówczas Otylia powiedziała, że wejście na nią strzeże drut kolczasty. Ten drut przysypał śnieg. Mimo wszystko mogliśmy stąd podziwiać wspaniały widok na górę, którą już wcześniej widzieliśmy. Ponownie zobaczyliśmy ten sam stok z trasą zjazdową i wyciągiem narciarskim. Obowiązkowo na tle tej góry musieliśmy zrobić sobie zdjęcie. Niedaleko stąd, trochę wyżej, szliśmy w prawie płaskim terenie, gdzie ścieżka była bardzo dobrze widoczna. Od czasu, do czasu, pod śniegiem pojawiały się jeszcze tafle lodu. W kilkanaście minut wędrówki od tej polany, doszliśmy do małej grzybowej skałki, z której wystawało osiem ośnieżonych pręcików. Były to pionowo sterczące gałązki bardzo małego krzewu. Widząc to, powiedziałem, że tutaj widzimy tylko namiastkę tego, co zobaczymy wyżej – tuż za szczytem Kiczory. Otylia słyszała gdzieś o grzybowych skałach. Jakże się ucieszyła, gdy usłyszała, że je zobaczymy! Tuż za zakrętem, za małymi skałkami po lewej stronie szlaku, rozciągał się pofalowany pas, gdzie nie rosły żadne drzewa. Na pofałdowanej powierzchni śniegu nie mogliśmy dostrzec ani jednego śladu. Jedynym tropem były cienie rzucane przez niewielkie drzewa. Podziwialiśmy ten fragment terenu, bo zachwyciła nas pokrywa śnieżna, która wyglądała niczym fale na morzu. Za polaną weszliśmy w oświetloną część ścieżki. Czym wyżej podchodziliśmy, tym więcej śniegu mieliśmy na szlaku. Czapy na gałęziach stawały się coraz większe i cięższe. Na tym odcinku mijaliśmy wspaniałe modrzewie, tak gęsto obsypane śniegiem, że po ich drugiej stronie nie widzieliśmy nawet nieba! Gałęzie drzew, podobnie jak ich niżej rosnący poprzednicy, tworzyły bardzo gęstą sieć umożliwiającą zatrzymywanie dużych ilości puchu. Z tego względu modrzewie prezentowały się tu najokazalej. Przyciągały wzrok tak bardzo, że przy każdym z nich stawaliśmy, aby zobaczyć to niezwykłe naturalne dzieło. Przy każdym z nich Otylia miała jakieś skojarzenie – takie same, jak patrzy się na chmury podczas ciepłego, letniego dnia. Wśród modrzewiów widniały jeszcze ostatnie brzozy, które wyglądały nie gorzej niż pozostałe drzewa.

Minęło zaledwie kilkanaście minut, gdy dotarliśmy do kolejnej polany ze wspaniałym widokiem na odległe góry. Widok mogliśmy podziwiać z „okienka”, które tworzyły gałęzie wyższych drzew i młode krzewy. Po środku tej przestrzeni rósł mały świerk, który Otylii skojarzył się z krzyżem. Powiedziała wówczas: „patrz krzyż!” Za „krzyżem” na polanę prowadziły cztery ślady rozchodzące się w dwóch różnych kierunkach. Ślady utworzyli narciarze. Każdy ze śladów tworzyły dwie równoległe linie zakręcające w przeciwnych kierunkach. Ginęły gdzieś w oddali, za polaną. Mały świerk i gałęzie tworzące „okno” widokowe sprawiały wrażenie bramy wejściowej. Trudno było nie skorzystać z nadarzającej się okazji i wejść tam, by podziwiać kolejne panoramy. Zanim weszliśmy na polanę, w bramie zrobiliśmy serię zdjęć na tle gór i wielkiego drzewa o zwisających gałęziach bardzo gęsto oblepionych śniegiem. Dla fotografów z pewnością byłby to piękny motyw na zdjęcia pod tytułem „pejzaż”. Na polanę pierwsza wbiegła Otylia. Całą jej powierzchnię oświetlało Słońce. Otylia powiedziała: „jakby tu było fajnie się teraz położyć i podziwiać te widoki!”. Nie dziwię się, że miała takie odczucie, bo i mnie widoki urzekły tak bardzo, że pozostaliśmy tu przez dłuższy czas. Jedna ze ścieżek wyżłobionych przez narciarzy ginęła w lesie, nieopodal nas. Prowadziła ona na lokalne, bardzo małe wzniesienie, na którym rosły drzewa o różnej wysokości – od młodych krzewów, aż po wysokie świerki. Właśnie na to miejsce zwróciliśmy szczególną uwagę, ponieważ prowadziły tam ślady. Kiedy Otylia wbiegła na polanę, stanęła na skrzyżowaniu czterech linii powstałych po przejeździe narciarzy. Wyciągnęła ręce do góry, jak gdyby zdobyła jakiś szczyt. Widok z tamtej polany wywoływał w nas bardzo pozytywne odczucia. Mogliśmy poczuć się jak „zdobywcy”, pomimo, że do jakiegokolwiek szczytu mieliśmy jeszcze daleko. Ze skrzyżowania śladów mogliśmy dostrzec, jak druga ze ścieżek ginie gdzieś za łagodnie opadającym stokiem, będącym przedłużeniem polany. Nie obyło się bez sesji zdjęciowej na tle wielu szczytów górskich, jakże pięknie ośnieżonych. Nie zapomnieliśmy o pozdrowieniach, bo wyciągnąłem moją płachtę ze zdjęciami z różnych gór Polski, na których widniał duży, żółty napis: Pozdrowienia z gór wysokich!

Stojąc na polanie z łatwością zobaczyliśmy do czego służy ten teren. Po obu stronach pod lasem widzieliśmy bramki zbudowane z trzech drewnianych bali. Z poprzeczek zwisały gęsto rozmieszczone sople lodu. Nieraz myślałem: „kto biega za piłką, kiedy ktoś niechcący wykopnął ją poza linię autu, po stronie łagodnie opadającego stoku, gdzieś w głąb doliny...” Ileż mieliśmy radości podziwiając widoki z tego niecodziennego boiska piłkarskiego. Szybko nazwałem je podniebnym boiskiem, bo na myśl przyszły mi ruiny szkoły podstawowej, znajdującej się gdzieś w Beskidzie Sądeckim, tuż pod szczytem Niemcowej. Tamtejsza szkoła nazywała się wówczas „podniebną szkołą”, do której uczęszczały dzieci w latach 1938-1961… Właśnie to boisko przywołało mi wspomnienia z wyprawy „Idymy do góry! – 1047 km przez góry Polski”. Również Otylia opowiedziała swoją historię o dawnej wycieczce na Soszów. Polana nie tylko zapewniła nam wspaniałe widoki, ale i przywołała dobre wspomnienia, które chciałoby się powtórzyć w życiu. Przywoływaliśmy na pamięć nasze wyjazdy górskie, spoglądając na szczyty w oddali. Przypomniał mi się również Daniel i Tomek z mojej ekipy górskiej, którzy niegdyś powiedzieli, że lubią robić zdjęcia „zza głowy”. Właśnie takie zrobiłem, kiedy Otylia wskazywała na jakiś wierzchołek. Z zimowego boiska zrobiliśmy dodatkowo zdjęcia „bramy wejściowej”, jak i koron drzew, bo te prezentowały się najokazalej. Otylia widząc drzewa wspomniała na zdjęcie, które zrobił Daniel w Czarnym Dunajcu na rozległej polanie, kiedy to samotna brzoza była wysadzona pięknymi kryształami śniegu przy temperaturze -19°C. Mi również uwidoczniła się ta brzoza w pamięci, bo teraz mogliśmy podziwiać dokładnie takie same, jednak już nie w postaci kryształków, a w formie śnieżnych czap. Minęło trochę czasu i kiedy spojrzeliśmy ile śladów pozostawiliśmy i jak wielki krąg wydeptaliśmy podziwiając widoki, zdziwiliśmy się, jak dużo kroków postawiliśmy. Skrzyżowanie czterech linii już nie istniało, a na jego miejscu widniały setki naszych śladów.

Po nacieszeniu się widokami i wspólnymi wspomnieniami, wróciliśmy w stronę naturalnej bramy, skąd poszliśmy dalej. Na tutejszych drzewach widniały dwa znaki szlaków: czerwony i niebieski. Oznaczało to, że dochodzimy do Przełęczy ku Tabuli. Nasza polana nazywała się Polana Łączecko. Samo dojście do przełęczy ku Tabuli było bardzo ciekawe, bo stały tu dwa, jak gdyby skopiowane, białe świerki, którym poświęciliśmy dużo uwagi. Za nimi ciągnęły się białe „ściany”, które tworzyły stare świerki rosnące po lewej stronie szlaku. Na gałęziach zalegało tyle śniegu, że ten widok kojarzył nam się ze ścianą. W jednym z takich miejsc, gdzie czapy śniegu tworzyły gęstą sieć, Otylia pobiegła nagle w kierunku lasu, bo wiodła tam wąska ścieżka. Koniecznie chciała mieć zdjęcie na tle mozaik śnieżnych. Tutaj słońce nieśmiało przebijało się przez gęsty las, gdzie pojedyncze promienie podświetlały tylko niektóre, niżej położone gałęzie. Słabo przenikające promienie zwróciły naszą uwagę. Nieco dalej szlak nieznacznie prowadził do góry. Otylia zauważyła przed nami pień złamanego drzewa. Na nim widniał podwójny znak szlaku: czerwony i niebieski. Byliśmy jeszcze przed przełęczą ku Tabuli. Pień wieńczył kawałek drewna, na szczycie którego widniała osadzona mała kulka śniegu. Widząc ją, Otylia powiedziała: „patrz jaki pień!”. Głośno wypowiadane zdania świadczyły o wrażeniu, jakie robiły na nas zarówno białe drzewa, jak i wspaniałe widoki. Pomału dochodziliśmy do przełęczy.

Przełęcz ku Tabuli
Przełęcz ku Tabuli wspominałem pozytywnie, bo właśnie od tego miejsca wzięła się nazwa mojej wyprawy „1047km przez góry Polski”. Do dziś jest tam kilka stołów, gdzie można usiąść i odpocząć. Na jednym z nich był napis: „Idymy do góry!”, a obok strzałka wskazująca na strome podejście. Chciałem Otylii pokazać ten pamiętny tekst, jednak przy wszystkich stołach siedziało kilka grup osób idących na Stożek. Musieliśmy iść dalej, bo nie znaleźliśmy miejsca dla nas. Otylia postanowiła, że na Stożku zrobimy sobie dłuższą przerwę. Na przełęczy ślady turystów prowadziły gdzieś w prawo, w las, bezpośrednio na Stożek, jednak Otylia mówiła coś o grzybowych skałach, o których gdzieś, coś zasłyszała. Chciałem aby zobaczyła je na własne oczy, bo nawet wymieniała ich nazwę, podczas gdy na żadnej mapie nie udało mi się ich dostrzec, jako punkt warty uwagi. Powiedziałem, że pójdziemy czerwonym szlakiem – fragmentem Głównego Szlaku Beskidzkiego – aby je zobaczyć. Trasa miała wydłużyć się o kilkanaście, może o około 25min, jednak było naprawdę warto. Wszystkie osoby, które widzieliśmy miały długi odpoczynek, bo nikt nas nie wyprzedzał, ani nikogo nie słyszeliśmy. Pozwalało to nam podziwiać widoki w całkowitym skupieniu i ciszy. Często jednak Otylia miała coś do powiedzenia, bo co chwilę komentowała wszystko, co widziała. Tuż za przełęczą, po przejściu krótkiego odcinka leśnego, weszliśmy w niewielki pas wycinki. Widzieliśmy stąd trzy pasy kolorów. Pierwszy pas tworzyła polana przysypana grubą warstwą śniegu. Było tu naprawdę biało! Drugi, nieco dalszy pas, tworzyły krzewy i młode drzewa o jednakowej wysokości. Nad nimi widniał trzeci pas ośnieżonych starych i wysokich świerków. W tym miejscu Otylia zapytała mnie, gdzie jest napis „Idymy do góry!” Powiedziałem, że minęliśmy to miejsce, bo w tym czasie wszystkie stoły zajęły inne grupy.

Podchodząc w okolice drugiego pasa, widzieliśmy ścieżkę prowadzącą małym wąwozem, ozdobionym z obu stron niskimi, białymi drzewami. Tylko jeden samotny, smukłej budowy świerk wyróżniał się od wszystkich. Był dwukrotnie wyższy od innych i na dodatek dookoła niego nic większego nie rosło. Jedynie u jego stóp widzieliśmy pojedyncze niskie krzewy. Ścieżka w małym wąwozie zaprowadziła nas do kolejnego fragmentu lasu, gdzie niewiele promieni przedarło się przez gęste igliwia. Na ścieżce widniały tylko dwie plamy światła. Ponownie byliśmy zachwyceni widokami. W lesie przechodziliśmy obok modrzewia, którego słońce oświetlało w połowie. Na dodatek jego prawą stronę – od ziemi aż po wierzchołek – oświetlało białe światło, a jego lewą część zakrywał cień. Przyglądaliśmy się, bo światło padało tak, że dzieliło drzewo dokładnie na dwie połówki. W okolicach wierzchołka, po stronie oświetlonej zza igieł, widzieliśmy słońce, które nie mogło przebić gęstej mozaiki śniegu i igieł. Stanęliśmy na dłużej, ponieważ po stronie oświetlonej co chwilę spadała jakaś czapa śniegu, rozpadając się na pojedyncze płatki śniegu. Otylia co chwilę wołała mnie abym patrzył na aktualnie spadający śnieg. Rzeczywiście było na co patrzeć, ponieważ na tle Słońca płatki śniegu odbijały różnokolorowe światło – wręcz mieniły się. Za wąwozem i gęstym lasem wyszliśmy na kolejne miejsce widokowe. Po lewej stronie widniała piątka świerków, bardzo podobnych do siebie pod względem rozmiarów, wysokości, jak i płatów śnieżnych. Tutaj Otylia wskazywała na ich wierzchołki, przyrównując je do poroża jeleni. Obrzeża każdej z gałęzi były mocno podświetlone. Po prawej stronie zaś, rósł dosyć młody modrzew, a tuż przed nim stał stary, ale wysoki pień po złamanym drzewie. Stanęliśmy tak, żeby stary pień nakładał się na pień młodego modrzewia, co sprawiało wrażenie, jak gdyby nowe drzewo roso na starym pniu. Nad naszymi głowami, dosłownie wisiała kolejna „chmura” śniegu. Tylko czekaliśmy kiedy spadnie nam na głowę, bo gałąź ją utrzymująca była mocno wygięta do ziemi. Co chwilę odpadał z niej jakiś mały fragment. Spadające czapy i pojedyncze płatki śniegu wydawały miły dla uszu szelest, szum, nieznacznie zagłuszający ciszę.

Nieco wyżej, zauważyliśmy, że idzie za nami kilka osób z grupy, którą widzieliśmy przy stole z napisem „Idymy do góry!” Pozwoliliśmy się wyprzedzić, bo naszym celem były niezwykłe widoki, a nie czas przejścia. Teraz weszliśmy na ogromne przestrzenie. Przed nami rosły tylko niskie krzewy lub kilkuletnie świerki. Na wzniesieniu na wprost, zauważyłem bardzo wysokie, tylko z trzema gałęziami drzewo. Jest to samotny świerk, którego Otylia jeszcze nie widziała, bo przysłaniały go jej inne młode drzewka. Kiedy wyszła na prostą, wykrzyknęła: „jaki piękny świerk! Wygląda jak szubienica!” Takie skojarzenie było jak najbardziej słuszne, bo cały pień jest praktycznie goły – jedynie u góry wyrastają trzy duże gałęzie po lewej stronie, położone względem siebie równolegle. Zalegało na nich bardzo dużo śniegu, a ciągłe wystawienie na światło słoneczne powodowało, że co chwilę odpadał jakiś fragment czapy. Podeszliśmy dokładnie pod niego. Chwilę przed spojrzeniem w górę obok nas, spadł rozdrobniony fragment śniegu. Zrobiłem zdjęcie spod jego stóp, w stronę korony. Obok nas spadały smugi płatków śniegu. Tutaj minęła nas grupa trzech turystów, którzy nie zwrócili na niego uwagi – szli swoim tempem. Przysłuchiwali się jedynie naszym komentarzom, a było ich wiele. Kiedy stanęliśmy po jego drugiej stronie podziwialiśmy inne drzewo, które wyglądało jak wielki stwór z rozpostartymi rękami ku niebu, za którym znajdowało się Słońce. W tym momencie usłyszeliśmy głośny trzask i szelest. Z „szubienicy” spadł ogromny fragment zbrylonego śniegu roztrzaskując się o dwie, niżej położone gałęzie. Spadający śnieg wywoływał przyjemny dla uszu szelest. Od tego momentu, co chwila, czy to gdzieś blisko, czy to gdzieś dalej, widzieliśmy i słyszeliśmy upadające czapy. Co chwilę wskazywaliśmy na biały pył widoczny na tle błękitnego nieba. Otylia zachwycała się również błękitem nieba, bo dawno w górach nie mieliśmy takich widoków. Spojrzeliśmy raz jeszcze za siebie – na „szubienicę”, ponieważ było to jedyne, tak wysokie drzewo, bardzo mocno wyróżniające się na tle niebieskiego nieba. Z tego miejsca (a blisko już mieliśmy na szczyt Kiczory) mogliśmy podziwiać widoki we wszystkich kierunkach. Widzieliśmy nawet Beskid Śląsko-Morawski.

Kiczory
Poszliśmy dalej, podziwiając drzewa i widoki górskie. Tylko chwila i byliśmy już na szczycie Kiczor. Cóż za wspaniały szczyt! Oboje byliśmy zachwyceni samą górą, jak i tym, co pozwalała nam zobaczyć z jej szczytu. Na prawo prowadził półgodzinny szlak na Stożek, a w lewo – czeski szlak zielony i żółty, którego nikt nie przetarł. Prowadziły tam jedynie dwa równoległe ślady po przejeździe narciarza biegowego. Spotkaliśmy trójkę turystów, których mijaliśmy pod „szubienicą”. Rozglądali się dookoła, po czym jeden powiedział: stąd widać Babią Górę! Aby mieć lepsze widoki niż oni, poszliśmy kawałkiem czeskiego szlaku, który dawał niesamowity widok na tamte okolice. Charakterystyczny szczyt Babiej Góry łatwo rozpoznaliśmy. Cała góra jest zalesiona, podczas gdy okolice wierzchołka pokrywa gruba warstwa śniegu. Wyróżnia się na tle innych gór. Zanim jednak obejrzeliśmy ją w pełnej okazałości przechodziliśmy przez kolejną bramę, którą tworzyły liczne drzewa wygięte do ziemi pod wpływem ciężkiego śniegu. Przeszliśmy dokładnie pod nimi, gdzie zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. Poszliśmy nieco dalej – za „bramę”. Tutaj nic nie przysłaniało widoku na najdalsze góry Beskidu Żywieckiego. Otylia dodatkowo usiadła na starym pniu w „bramie”, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Po chwili poszliśmy za nią, gdzie widniała wspaniała, zimowa panorama Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Jakże byliśmy zachwyceni! Nie chcieliśmy stąd nigdzie iść! Otylia wyjęła z plecaka okulary, aby jeszcze lepiej zobaczyć Babią Górę. Ten widok z pewnością zapisał jej się w pamięci na trwałe. Długo komentowaliśmy to, co zobaczyliśmy! Na szczycie mieliśmy bardzo ciepło, więc rozbieraliśmy się z kurtek. Pomimo mrozu, zdjęliśmy czapki z powodu parzącego Słońca.

Wcześniej zapowiedzianą przerwę zrobiliśmy na szczycie Kiczory. Przyciągnęły nas wspaniałe widoki. Otylia cały czas szukała jakiś starych pni, abyśmy mogli robić sobie na nich wspólne zdjęcia. Obok Babiej Góry, naszą uwagę równie mocno zwróciło niezwykłe drzewo, które widniało na stoku, w stronę Królowej Beskidów. Było to drzewo liściaste, bliżej nieokreślone, którego korona jest rozdzielona na dwoje. Na tle tego drzewa chcieliśmy mieć obowiązkowo wspólne zdjęcie, mające nam przypominać o tym wspaniałym miejscu. Każdy, kto tędy przechodził, z pewnością napełnił się mnóstwem pozytywnych myśli. Nie wiadomo, czy grupa, która szła przed nami widziała to niezwykłe drzewo, bo zasłaniała je „brama” z uchylonych drzew, jednak dzięki temu, że poszliśmy na stronę czeską, mogliśmy podziwiać je w samotności i w zupełnej ciszy. Jedynie, co jakiś czas ciszę przerywał szelest upadającego śniegu z oddalonych koron drzew. Najwięcej uwagi poświęciliśmy jednak temu „rozdartemu” drzewu, ponieważ tuż za nim znajdował się szczyt Babiej Góry. Po prawej stronie, widniało inne, ale niskie drzewo, z którego jedna gałąź tworzyła coś na wzór białego jęzora zwisającego aż do ziemi. Pod jęzorem wystawał półtorametrowy pień po złamanym drzewie.

Po dłuższej przerwie poszliśmy pomału, ponieważ na Stożku mieliśmy zaplanowaną kolejną przerwę. Nie narzucaliśmy w ogóle szybszego kroku. To właśnie Otylia nadawała tempo, do którego całkowicie się dostosowywałem. Nie zależało nam na szybkim przejściu trasy z powodu niecodziennych widoków oraz rozmów, jakie prowadziliśmy. Nie raz powtarzałem, że nie żałuję ani chwili, że nie wybrałem Tatr na ten weekend. Czułem się bardzo mocno podbudowany tym, że Otylia mogła iść dalej i nie czuła zmęczenia. Widząc jej radość z nowopoznanego szlaku, moja była tym bardziej większa, bo mogłem pokazać jej nową trasę i mogła sprawdzić się w zimowych warunkach. Dawno tu nie byłem, bo w lecie błotniste szlaki i wycięte lasy nie wyglądają ciekawie, ale w zimie, każde z tych miejsc jest piękne, bo wszelką działalność człowieka ukrywają warstwy śniegu… Mogliśmy powiedzieć, że wszystko, co złe zostawiliśmy na dole. Grupa trzech turystów poszła już dawno w stronę Stożka. Teraz musieliśmy pójść my. Otylia zapytała o godzinę, jednak według mojej zasady, w górach nie spoglądam na zegarek, bo czas tu zdaje się płynąć inaczej – od wschodu do zachodu słońca… i tego się trzymaliśmy. Kiedy przekroczyliśmy „bramę” złożoną z pochylonych drzew i wróciliśmy na stronę polską, kierunek marszu wyznaczało nam inne drzewo. Była to biała, kulista korona wyróżniająca się wśród zielonych świerków, na tle niebieskiego nieba. Dlaczego zielonych świerków? – przecież wszystkie były do tej pory białe… No właśnie... Intensywne światło słoneczne przyczyniało się do szybkiego topienia czap śnieżnych. Tam, gdzie słońce świeciło przez cały dzień, czapy w większości już opadły na ziemię. Ścieżka nadal wiodła, przez mały, biały wąwóz. Śnieg stał się lekko „cięższy” – można powiedzieć, że powstawały „mokre” warstwy. Kulistą koronę, wyznaczającą nam kierunek, tworzyły gałęzie brzozy brodawkowatej.

Zaledwie kilka minut później doszliśmy do skał, o których tam – na dole – wspominała Otylia. Nie wiem, czy je kiedykolwiek widziała, czy też nie, ale z pewnością była bardzo ucieszona, gdy je zobaczyła. Jako pierwsza dojrzała je zza drzew i krzyknęła: „patrz jakie skały!”. Wtedy dowiedziała się, że owe skały są tymi, o których powiedziałem, że ta mała skała, z której wyrastało osiem pręcików śnieżnych jest tylko namiastką tego, co zobaczymy wyżej. Otylia znowu przystanęła tu na dłużej i zaczęliśmy obchodzić je ze wszystkich stron. Dodatkowo zaczęła wchodzić na nie w miejsca, w które dało się bez najmniejszych problemów dotrzeć. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, jak gdybyśmy się wspinali po skałkach. Obok podwójnej dużej skały, po lewej stronie wystawała spod ziemi inna, mniejsza, która skojarzyła mi się ze słynną „mównicą” z Króla Lwa, gdzie Simba przemawiał do wszystkich zwierząt. Właśnie tutaj Otylia stanęła z uniesionymi rękoma do góry, na znak radości z wejścia na kolejny szczyt. Dla niej każdy wierzchołek góry był wielkim osiągnięciem, z powodu ograniczeń zdrowotnych. Ja cieszyłem się bardzo, gdy widziałem radość Otylii z każdego następnego szczytu, na który mogła wejść. Ze skały rozpościerał się piękny widok na Wisłę i okolice. Bez problemu mogłem wskazać Skrzyczne, Baranią Górę i inne znane szczyty. Po dłuższej przerwie poświęconej raczej podziwianiu widoków niż samemu odpoczywaniu, poszliśmy dalej – w stronę schroniska na Stożku. Z Kiczor widzieliśmy już jego czerwone mury, jak i zielony dach. Dość szybkim krokiem podążaliśmy w stronę schroniska, podziwiając jeszcze po drodze niezliczone ośnieżone drzewa. Przystawaliśmy na chwilę, aby wsłuchać się w szelest upadającego śniegu.

Rejon schroniska "Stożek".
Dotarliśmy do schroniska. Jako, że sam obiekt nas nie interesował, a raczej tylko jego otoczenie, usiedliśmy na jednej z trzech ławek ustawionych pod murami budynku od południowej strony. Dochodząc na miejsce, zatrzymaliśmy się przy drogowskazie, któremu zawsze robiłem zdjęcie. Wspomniałem wtedy tęczę, jaką widzieli wszyscy będący w tym schronisku 22 maja 2009 roku. Próbowaliśmy wyobrazić sobie teraz, jak wspaniale musiała wyglądać ta tęcza na tle gór. Wspomniałem również na hasło, jakie wtedy ktoś rzucił przed drzwiami: „tęcza!”, po czym wszyscy ze schroniska wybiegli wówczas na dwór – co poniektórzy nawet na boso. Wtedy wywiązała się rozmowa na temat tęcz w górach – o jej początkach, o jej powstawaniu i o tych, które widzieliśmy na własne oczy. Poszliśmy w kierunku ławek. Dwie z nich były wystawione na promienie słoneczne, więc na razie chłód nam nie dokuczał. Słońce grzało bardzo mocno. W trakcie jedzenia słodyczy i bułek, przyglądaliśmy się jeździe narciarzy i snowboardzistów. Mieliśmy okazję zobaczyć efektowny upadek, jednak na szczęście bez żadnych konsekwencji. Ławka dawała nam wspaniały widok na… Kiczorę i „szubienicę”, którą mogliśmy podziwiać teraz z oddali. Również stąd, było to najbardziej charakterystyczne drzewo. Otylia widząc panoramę, jaka rozciągała się stąd, próbowała dojrzeć Babią Górę raz jeszcze. Wtedy spostrzegła, że nie ma… okularów! No właśnie: gdzie one są?! Zaczęło się przeszukiwanie plecaka i terenu wokół niego. Po dłuższym czasie poszukiwań, mimo wszystko nie znaleźliśmy ich. Otylia próbowała wspomnieć sobie, gdzie ostatni raz je zakładała. Stwierdziliśmy, że zakładała je w okolicy pochyłych drzew na szczycie Kiczor, tworzących bramę do widoku na Babią Górę i panoramę Beskidu Żywieckiego. Zastanawialiśmy się, czy tam wrócić, ale Otylia stwierdziła, że nie ma po co, bo tak naprawdę nie wiemy, gdzie ich szukać, a i tak miała się wybrać do okulisty, aby wyrobić sobie nowe. Żałowała tylko, że nie może zobaczyć tych odległych gór już tak wyraźnie, jak na Kiczorach. Mimo wszystko panowała wesoła atmosfera, bo Otylia zaczęła wspominać rzeczy, które na każdej wyprawie gubiła, bądź zostawiała. Wspominała o zaginionych rękawiczkach w Bieszczadach, o zostawionych kijkach u Iwony z Nowego Targu i wielu innych przedmiotach. Na każdej wycieczce górskiej zawsze coś pozostawiła. Siedzieliśmy tutaj długo, bo aż około 40min. Granica cienia i światła zdążyła przesunąć się już daleko – poza trzecią ławkę. Teraz zrobiło się chłodno, więc postanowiliśmy, że czas iść dalej. Spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy, sprawdzając uprzednio, czy czegoś nie zostawiliśmy.

Stojąc na tutejszym wzniesieniu przyglądaliśmy się jeszcze na spadający śnieg z drzew, który tworzył białe smugi w powietrzu – teraz, wręcz nieustannie coś spadało! Wyszliśmy na szlak. Przy stołach, ustawionych wzdłuż szlaku, siedzieli ludzie i wielu było tych, którzy siedzieli na Przełęczy ku Tabuli, przy stołach ze wspomnianym napisem „Idymy do góry!”, który stał się naszym mottem dzisiejszego dnia. Niejednokrotnie powtarzaliśmy to hasło, widząc jakieś podejście. Ledwo rozpoczęliśmy wędrówkę po długim odpoczynku, a już zgubiliśmy szlak. Doszliśmy na lokalne wzniesienie, na którym widzieliśmy słupek graniczny. Zobaczyliśmy tu mnóstwo śladów, co wskazywało, że wielu innych popełniło ten sam błąd. Zawróciliśmy do tabliczki z napisem ul. Turystyczna, gdzie czerwone znaki prowadziły nas dalej. Rozpoczęliśmy strome zejście ze szczytu Stożka. Wyprzedziliśmy inną trójkę turystów idących z dwoma psami – jednym średniej wielkości, w całości o czarnej sierści i z drugim – mniejszym, być może myśliwskim, o sierści w brązowo-czarne łaty. Oba psy nam się bardzo spodobały i nawet biegały wokół nas. Ten mniejszy, cały czas wbiegał do zasp śnieżnych, na komendę „szukaj!”. Wskakiwał do śniegu, po czym radośnie szczekał. Schodząc stromo w dół prowadziliśmy kolejne rozmowy, dlatego przegapiliśmy znaki czerwonego szlaku i schodziliśmy dalej –zielonym szlakiem. Zorientowałem się, że nie powinniśmy przekroczyć, żadnego wąwozu, którym płynie potok – oznaczało to dla mnie, że schodzimy w kierunku miasta Wisły. Właśnie ten wąwóz podpowiedział mi, że trzeba wracać. Otylia wówczas zapytała: „wracamy?” Odpowiedziałem, że tak i wróciliśmy na czerwony szlak. Wspomniałem wtedy o szerokiej ścieżce, którą widzieliśmy razem, gdzieś w oddali, którą później mieliśmy iść. Tymczasem zielony szlak oddalał nas od niej i szliśmy dokładnie w przeciwnym kierunku. Faktycznie mogliśmy przegapić ten fragment, bo czerwony szlak skręcał ostro w prawo w las, patrząc od tej strony, gdzie była wydeptana wąska ścieżka, nie rzucająca się w oczy, podczas gdy my szliśmy szeroką, ubitą drogą. Skręciliśmy raz jeszcze na szlak właściwy i ponownie spotkaliśmy trójkę turystów z psami. Ten czarny – większy pies – radośnie biegał za patykami rzucanymi przez właściciela. Jako, że Otylia szła z kijkami trekkingowymi, ten pies wziął jej prawy kijek za patyk i próbował go chwycić w zęby i pobiec. Zarówno my, jak i turyści śmialiśmy się z tej sytuacji, a pies krążył wokół nas. Mniejszy z nich, znowu penetrował zaspy. Wtedy jeden z turystów powiedział, że ten czarny pies lubi siłować się z patykiem w zębach tylko, że wykręca ręce w barkach. Rzeczywiście miał dużo energii.

Cieślar i Soszów Wielki 
Wyprzedziliśmy tę trójkę i schodziliśmy dalej – cały czas, stromym stokiem. Szliśmy lasem, aż doszliśmy do Stożka Małego. Patrząc przed siebie, widzieliśmy w oddali jakieś chałupy i domy. Kiedy wyszliśmy z lasu, pomału nasza ścieżka stawała się coraz szersza, bo wkraczaliśmy na drogę, o której wspominałem, kiedy przegapiliśmy znaki czerwone. Idąc tą drogą, kazałem odwrócić się Otylii za siebie, żeby zobaczyła gdzie była. Za nami widniał wysoki szczyt, którego zalesiony wierzchołek wyznaczała duża i rzucająca się w oczy szczerbina w lesie – przebiegała tam linia średniego napięcia doprowadzająca zasilanie do schroniska na Stożku (dla wtajemniczonych 6kV). Otylia widząc kawał góry, nie mogła uwierzyć, że tam była. Wykrzyknęła wtedy: „ja tam byłam!” Ponownie cieszyliśmy się z jej osiągnięcia, które dopiero stąd było naprawdę bardzo dobrze widoczne. Idąc szeroką ścieżką, przecinającą widokowe polany z pojedynczymi domami, Otylia cały czas spoglądała za siebie, aby patrzeć na górę, którą pokonała. Wspominała coś o Cieślarze – górze, na którą aktualnie szliśmy. Zanim jednak zaczęliśmy podchodzić w jej kierunku, minęliśmy starą budkę strażników granicznych, którą ktoś zagospodarował, o czym świadczyły nowo zamontowane okna, jak również drzwi wejściowe. Rozmawialiśmy dużo o tutejszym otoczeniu, bo było co komentować. Raz, że teren wokół byłej strażnicówki był ciekawy, to Otylia widząc dwa domy – po jednym na każdym z dwóch szczytów – powiedziała: „sąsiedzi wołają się na kawę przez gronie”. Faktycznie tutejsi sąsiedzi mieszkali na dwóch, osobnych szczytach, lecz każdy z nich mógł patrzeć sobie do okien. Mówiliśmy, że na co dzień mieli tak wspaniałe widoki. Zauważyliśmy niestety też, że panoramy na góry odległe nie są tu aż tak przejrzyste, jak w pierwszej części dnia. Smog z dolin unosił się coraz wyżej, przysłaniając doliny, a na niebie utworzył równą, brązową linię. Nad Cieślarem i za nami, nad Stożkiem powstały dwie małe chmury konwekcyjne z rodzaju cumulus fractus, które ledwo po przekroczeniu punktu rosy, po kilku minutach rozpadły się i zniknęły – tak szybko, jak powstały. Przejście szeroką drogą aż na szczyt Cieślara dostarczyło nam wspaniałych widoków. Otylia ciągle spoglądała w stronę Stożka – tej wysokiej góry, na którą weszła o własnych siłach. Stąd naprawdę wydawała się potężną górą. Czym więcej przechodziliśmy, tym bardziej stawała się „tajemnicza”, a to za sprawą lekkiej mgły, tworzącej się w oddali.

Zanim weszliśmy do lasów na stokach Cieślara, ostatni raz spoglądnęliśmy na odległy już Stożek i na trójkę turystów z dwoma psami, którzy szli tuż za nami – w odległości może stu metrów. Idąc przez Cieślar, Otylia wspominała coś o wyciągu narciarskim na Soszowie i o Lepiarzówce. Coś mi ta nazwa mówiła, jednak nie mogłem jej do niczego dopasować. Pomyślałem: pójdziemy dalej, zobaczę co się kryje pod tą nazwą... Idąc lasami Cieślara zauważyliśmy, że nie panuje tu taka cisza, jak w pierwszej części dnia. Na szczęście znanej nam ciszy nie mąciły odgłosy cywilizacji, ale nieustannie spadające czapy śniegu z drzew. Otylia zaproponowała, aby przystanąć na chwilę i wsłuchać się w ten niezwykły szelest, jaki wydawały spadające małe bryłki śniegu. Określiła to muzyką idealną przed zasypianiem. Porównała go do potoku, którego szum działał uspokajająco. Wsłuchiwaliśmy się w szelest, bo choć nie był głośny, to jednak taki naturalny i co najważniejsze – ciągły. Ani na chwilę nie milknął, bo cały czas coś opadało na ziemię. Po przejściu dosyć długiego fragmentu leśnego, idąc cały czas grzbietem Cieślara, dotarliśmy do Soszowa Wielkiego. Usypano tu wysoką górę śniegu na wysokości górnej stacji wyciągowej dla narciarzy. Ciszę zakłócała audycja z… Radia Zet, którą emitowano z wieży stacji. Niestety naszą ciszę zakłócały tłumy ludzi, ale w końcu to miejsce było przeznaczone dla narciarzy. Tutejszy szlak przechodziliśmy dość szybko, ponieważ szlak prowadził równą i szeroką drogą. Rzadko pokonywaliśmy wzniesienia i na dodatek nie traciliśmy wysokości. Szliśmy cały czas grzbietem, aż dotarliśmy do dwóch drewnianych domów, gdzie poprowadzono trasę narciarską (patrząc od tej strony). Właśnie tutaj Otylia opowiedziała mi historię jej pewnego wypadu górskiego, kiedy pomyliła szlak i schodziła trasą narciarską, którą teraz widzieliśmy. Wspomniała również o Lepiarzówce – a były to dwa drewniane domki obok, których teraz przechodziliśmy.

Od tych góralskich chat szliśmy stromo w dół trasą narciarską, bo tak prowadził czerwony szlak. Co chwilę przejeżdżali obok nas narciarze. Najbardziej zadziwiło nas kilkuletnie dziecko ubrane w różowy strój, które bardzo wprawnie szusowało na stoku, podążając za ojcem. Cały czas przyglądaliśmy się jemu. Odwróciliśmy się, aby zrobić zdjęcia drewnianej Lepiarzówce na tle białych drzew. Szliśmy tak lasem, aż doszliśmy do schroniska na Soszowie. Zwróciliśmy uwagę na datę jego powstania (1932 rok) jak i jego architekturę, która od zawsze podobała mi się, ze względu na uwzględnienie ilości światła, które docierało do wnętrza. Otylia zwróciła uwagę na napis „Lepiarzówka” na jednej z tablic reklamowych. Powiedziała: a myślałam, że to się pisze „Lempiarzówka” od Lempów…. Nie podobały nam się jedynie parasole reklamujące browary, bo wszystko to, co widzieliśmy za nami, było naprawdę górskie, a teraz stanęliśmy oko w oko z komercją, za którą delikatnie mówiąc, nie przepadaliśmy. Z tego powodu nie zatrzymywaliśmy się tu na dłużej, a jedynie po to, żeby spojrzeć na schronisko przywołujące jakieś myśli każdemu z nas. Za budynkiem schroniska nadal prowadziła trasa narciarska.

Poszliśmy dalej, gdzie dotarliśmy do końca trasy narciarskiego. Właśnie tu, po raz ostatni, minęliśmy zgiełk, tłumy ludzi, jak i kolorowe bannery reklamowe. Widząc to wszystko, Otylia powiedziała: „jak ja nie lubię tych reklam!”. Ja tylko potwierdziłem jej słowa, bo zgadzaliśmy się nawet bez słów w tej kwestii. Na szczęście, przed nami, zauważyliśmy stos zwalonych drzew, za którym widniały tylko krzaki i gęsty las. Odwróciliśmy się za siebie, spojrzeliśmy i zauważyliśmy równą „ścianę” świerków, które stanowiły naturalną granicę po prawej stronie dla trasy zjazdowej. Przechodząc obok zwalonych drzew, za którymi stała jakaś stara ciężarówka, poczuliśmy się, jak gdybyśmy przeszli z jednego świata do drugiego. Kolorowe reklamy, dziesiątki ludzi, zgiełk, muzyka – to wszystko nagle ucichło. Otaczała nas tylko cisza i gęste lasy. Znowu zrobiło się bardzo pięknie, bo popołudniowe słońce zapewniło nam kolejną porcję widoków. Promienie ponownie próbowały przedzierać się pomiędzy drzewami, dzięki czemu białe czapy zalegające na gałęziach, przybrały od spodu ciemnożółtej barwy. Widząc to wszystko, od razu wspomnieliśmy pierwszą część dnia. Ścieżka nie sprawiała żadnych problemów, ponieważ ciągle szliśmy w płaskim lub nieznacznie opadającym terenie. Dzięki temu nie czuliśmy zmęczenia. Między koronami drzew mignęła nam wieża widokowa na górze szerokiej i długiej, przypominającej Babią Górę. Spytałem wówczas Otylię, czy wie jaka to góra. Powiedziałem, że tam właśnie idziemy. Miałem na myśli Czantorię, bo był to ostatni szczyt na naszej drodze. Otylia zapytała: „to już?”. Podziwiając wspaniałe widoki i prowadząc nieustające rozmowy, zarówno odległość, jak i czas, bardzo szybko mijały. Wszystko tak szybko znikało za naszymi plecami. Zanim jednak doszliśmy na Czantorię, Otylia zapytała jeszcze o wysokość, z której rozpocznie się podejście. Bardziej wymagające podejście miała nam zasygnalizować chata „Światowid” z logiem mojego byłego klubu górskiego „Góry-Szlaki”. Pomału dochodziliśmy do tego miejsca. Ze względu na to logo zatrzymaliśmy się na chwilę, bo Otylia chciała zrobić sobie zdjęcie na tle chaty. Po raz pierwszy wyciągnęła swój aparat, bo wszystkie zdjęcia robiłem ja. Nie wyciągała go wcześniej, ze względu na utrudniony dostęp do niego.

Szlak na Czantorię - podejście od strony przełęczy Beskidek 684 m n.p.m.
Otylia zdziwiła się bardzo, gdy zobaczyła logo klubu i zapytała skąd się tam wzięło. Sam się zdziwiłem, bo to już cztery lata minęły od dnia, kiedy wysłałem je właścicielowi… Jak ten czas szybko biegnie! Musieliśmy uważać, ponieważ łatwo mogliśmy zgubić szlak na Czantorię, bo do góry prowadziła szeroka droga, która jednak zakręcała wyżej, gdzieś do innych domów. Wąska i opadająca, początkowo ścieżka, wijąca się wśród gęstych krzaków prowadziła właśnie na szczyt Czantorii. Już wcześniej ostrzegałem Otylię, że to będzie ostatnie, ale najbardziej męczące podejście. Wtedy wypowiedziała budujące zdanie: „tyle już przeszliśmy i zamiast na początku przechodzić takie męczące podejścia, to idziemy je na końcu, a ja mam jeszcze dużo sił!”. Wypowiadając te słowa, bardzo się cieszyła, a tym bardziej ja, ponieważ ten wyjazd nie był dla niej męczący, ale raczej radosny, bo cieszyła się z tego wszystkiego, co zobaczyła do tej pory. Co chwilę wspominała, co zobaczyliśmy na trasie, gdzie się zatrzymywaliśmy i wyglądała Stożka, który zniknął już wcześniej, gdzieś w oddali. Z Przełęczy Beskidek położonej na wysokości 684 m n.p.m., gdzie zatrzymaliśmy się przy chacie „Światowid”, spoglądaliśmy na najniższy punkt szlaku. Był całkowicie nieośnieżony. Wtedy Otylia zapytała: To jest najniższy punkt naszego szlaku? Za licznymi gałęziami dojrzeliśmy pochyloną brzózkę i niezwykle zielony mech. Zeszliśmy do tego zagłębienia w terenie i stanęliśmy na chwilę przy mchu. Naszą uwagę zwróciły trzy kępy tego małego zielonego dywaniku, jaki tworzyły pojedyncze okazy. Dodatkowo przyglądaliśmy się dużym kropelkom wody uwięzionych pomiędzy małymi igiełkami. Błyszczały mnóstwem kolorów. Widząc to wszystko Otylia powiedziała: „przeszliśmy z zimy do wiosny!”. Miałem dokładnie takie samo wrażenie i nawet ptaki zaczęły ponownie śpiewać.

Pomału zachodzące słońce gdzieś za linią lasu nie grzało już tak, jak w południe, dlatego zrobiło się znacznie chłodniej. Z zagłębienia terenu wyruszyliśmy powolnym krokiem, aby rozpocząć ostatnie podejście. Szlak prowadził najbardziej stromym stokiem i choć po lewej, jak i po prawej stronie, widzieliśmy inne ścieżki wytyczone w łagodniejszy sposób, to jednak wybraliśmy tą poprowadzoną w najbardziej wymagającym terenie. Podejście rozpoczęliśmy od błotnistej i kamienistej ścieżki. W pewnym momencie w lesie przystanąłem, aby podnieść kamień z czerwonym porostem. Niejednokrotnie spod nóg usypywały się kamienie, spadając w stronę przełęczy. Ten fragment najbardziej odczuła Otylia, jednak nie myślała o zawróceniu i szła dalej. Po kilku minutach trudnego podejścia, zauważyliśmy równą linię śniegu. Otylia powiedziała wówczas: „idziemy do zimy!”. Znowu, w ciągu kilku chwil, zrobiło się biało. Linię wiosny i zimy tworzył gęsty las, który wyznaczał granicę śniegu. Wiosna zaś, wkroczyła na tereny ciągle oświetlane przez słońce. Szliśmy wyżej, podziwiając ośnieżone drzewa, tworzące różne wzory. Tu mieliśmy najwięcej możliwości podziwiania podświetlanych od spodu białych gałęzi. Dosłownie wszędzie nas otaczały. Nawet w środek lasu mieliśmy cudowne widoki, a to za sprawą pomału zachodzącego słońca. Docierało tu pomarańczowe światło. Drzewa rzucały bardzo długie cienie, a nienaruszona warstwa śniegu pomiędzy nimi, zalała się pomarańczową barwą. Długo podziwialiśmy ten fragment lasu. Podchodząc jeszcze wyżej, patrzeliśmy za siebie i przed siebie, ponieważ nasza ścieżka była od teraz bardzo szeroka, równa i biała oraz dawała widok na pomarańczowe korony drzew, które wyróżniały się na tle całego lasu. Tutaj, po lewej stronie szlaku, stanęliśmy przy skupisku pojedynczych krzewów i wolno stojących patyków. Na każdym z ich końców wisiała niewielka czapa śniegu, w części już roztopiona, co oznaczało, że pod nimi wisiały również krople wody. To właśnie ta niezliczona ilość pojedynczych kropelek odbijających pomarańczowe światło słoneczne zapewniła nam wspaniałe widowisko. Wystarczyło popatrzeć pod innym kątem, aby kropelki błyszczały różnymi kolorami. Dominował oczywiście pomarańczowy.

Otylia wypatrywała szczytu, ponieważ szliśmy trochę dłużej. Szeroka ścieżka dawała nam widoki na góry znajdujące się za naszymi plecami. Przed nami widniało „ostatnie” podejście, czy też wzniesienie. Wcześniej Otylia zapamiętała sobie wysoki i zardzewiały słupek po byłej tablicy informującej o zakazie przekraczania granicy, który zauważyła, będąc niżej. Kiedy doszliśmy do niego, powiedziała: „ja już myślałam, że to szczyt, a tu jeszcze jedno podejście!”, po czym się zaśmiała. Minęło jeszcze kilka minut i podchodziliśmy na szczyt właściwy. Widoczna była już wieża widokowa i chata, a raczej zadaszenie nad szeregiem ławek. Weszliśmy pod dach, podtrzymywany belkami, ułożonymi grupami po cztery w kwadrat. Nie zbudowano tu ścian, więc mieliśmy widoki w każdą stronę, chociaż nie na góry odległe, to jednak na teren nas okalający i na ośnieżone drzewa. Pod dachem siedziała jakaś para. Zrobiło się bardzo zimno, dlatego, żeby nie utracić ciepła, postanowiliśmy, że pochodzimy jeszcze bez plecaków w okolicy szczytu Czantorii. Poszliśmy na stronę czeską, bo właśnie tam niebo przybierało intensywnie pomarańczowej barwy, oznaczającej zachodzące słońce. Otylia powiedziała: „szkoda, że wieża nie jest otwarta, bo fajnie by było zobaczyć jeszcze zachód Słońca!”. Z pewnością widok mógł być cudny, jednak cieszyliśmy się tym, co już zobaczyliśmy i tym, co teraz widzieliśmy. Stojąc tutaj, pogratulowałem Otylii dzisiejszego wyczynu i pokonania samej siebie, pokonania własnych granic możliwości, jej sił i chęci oraz zapału i tego, że taką postawą buduje innych ludzi. Właśnie tak się teraz przy niej czułem. Choć radość Otylii była bardzo wielka, to jednak moja była chyba jeszcze większa z tego względu, że mogłem pomóc jej zobaczyć coś nowego, pokonać samą siebie i uwierzyć w jej własne siły. Jakże cieszyłem się, gdy ona cieszyła się ze mną, z pokonania tak długiej trasy. Nie przypuszczała, że kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie tyle przejść i to w terenie górskim!

Szczyt Czantorii i zejście z Polany Stokłosica do Ustronia
Wróciliśmy pod dach, bo zawiewał nieprzyjemny i mroźny wiatr, zresztą bardzo szybko wyziębiający. Wzięliśmy nasze plecaki i zaczęliśmy schodzić w stronę Polany Stokłosica. Przejście szeroką ścieżką pośród gęstego lasu było bardzo przyjemne. Słońce już zaszło, ale za lasem przebijał się fioletowy pas nad północnym horyzontem, będący wspaniałym tłem dla ośnieżonych drzew liściastych, tworzących bardzo duże i skomplikowane wzory. Dużo czasu poświęciliśmy na obserwację tych mozaik na tle fioletu. Stromy stok dawał również możliwość zjazdu na reklamówce. Skorzystałem z okazji, bo Otylia przypomniała nasze zjazdy z Turbacza, podczas zimowej wędrówki w Gorcach. Kiedy doszła do mnie powiedziała: „dzisiaj przeszłam więcej, bo ten kawałek zjechałeś!”. Miała rację i już nic nie było w stanie tego zmienić. Schodząc dalszą częścią lasu natrafiliśmy na taflę lodu, na której pojechaliśmy w dół. Idąc niżej, przywoływaliśmy na pamięć wszystko to, co zobaczyliśmy w ciągu dzisiejszego dnia. Nie mogliśmy zapomnieć o „podniebnym boisku”, o drzewie-szubienicy, o Babiej Górze z Kiczor, o podzielonym na dwoje drzewie, o Stożku, jako górze stromej i wysokiej, o psach i o wejściu na Czantorię – najbardziej wymagającego szczytu na całej dzisiejszej trasie, tak na zakończenie, kiedy to sił powinno już brakować. Otylia była niezwykle ucieszona. Zanim doszliśmy na Polanę Stokłosica, naszą uwagę przykuł rozbudowany park linowy, bo wszelkie zabezpieczenia, siatki i poręcze oblepiły grube warstwy śniegu. Pięknie to wszystko wyglądało w zupełnej ciszy. Słońce już dawno zaszło za górami. Wyszliśmy z lasu i naszym oczom ukazał się czerwony pas na wschodzie – nad Równicą. Otylia skojarzyła go ze wschodzącym słońcem. Właśnie ten pas był tłem dla nieruchomych krzesełek wiszących na linach. Patrząc w ich stronę mieliśmy wrażenie, że czas się nagle zatrzymał – wszystko zamarło, ani nawet nic nie wydawało żadnego dźwięku. Byliśmy zachwyceni tym widokiem i ciszą.

Schodząc z polany, poszliśmy za anatum, czyli sokolarnię, ponieważ tam prowadziły czerwone znaki. Mieliśmy przejść wzdłuż stromego stoku narciarskiego. Szliśmy tak kilkanaście, może około dwadzieścia minut. Niebo pociemniało do barwy granatowej i nie obyło się bez latarki. Zaczęliśmy schodzić, oświetlając sobie szlak. Skręciliśmy jednak na stok narciarski, aby Otylia nie męczyłą kolan na stromym zejściu. Przed nami schodził taką samą trasą jakiś chłopak. Wyprzedził nas, bo my schodziliśmy bardzo powoli, podziwiając jeszcze Ustroń i Równicę, które mieniły się tysiącami świateł. Na dole słyszeliśmy warkot silników i po chwili w naszą stronę zaświeciły potężne światła reflektorów. Na stok wjeżdżały dwa ratraki wyglądające niczym czołgi, jednocześnie wydające mnóstwo hałasu. Zeszliśmy do lasu i poczekaliśmy na ich przejazd, po czym wróciliśmy na stok. W lesie minęliśmy trzy armatki śnieżne. Zejście mijało bardzo szybko, bo na utwardzonym śniegu nie zapadaliśmy się. Po kilkudziesięciu minutach zeszliśmy znowu do lasu, ponieważ ratraki zdążyły wjechać do góry i teraz zawracały. Minęliśmy stację narciarską. Poniżej niej funkcjonował nocny stok narciarski. Był dużo mniejszy, ale na tę porę w zupełności wystarczał, bo ludzie aktywnie spędzali tu czas nawet wieczorem. Co chwilę ktoś wjeżdżał do góry i zjeżdżał do stóp Czantorii. Idąc lasem, zatrzymaliśmy się przy górnej stacji mniejszego wyciągu, bo duży reflektor oświetlał koło zamachowe, którego żebra rzucały podłużne cenie w głąb lasu. Stanęliśmy dokładnie tam, gdzie poruszały się cienie. Patrząc na las mieliśmy wrażenie, jakby cały teren pływał. Schodząc wzdłuż stoku, naszą uwagę zwracały jeszcze domy, których dachy były podświetlone lampkami – takimi samymi, jak podczas świąt. Pomału dochodziliśmy do miasta, jednak zanim opuściliśmy las, Otylia zauważyła cztery światełka na niebie. Powiedziała, że to gwiazdy, ale stojąc dłużej zauważyliśmy, że światła poruszały się i zniknęły za Równicą. W części miejskiej podziwialiśmy, jak wysoka jest Czantoria, bo choć nawet nie widzieliśmy jej kształtu, to jednak nawracający ratrak świecił potężnymi reflektorami przed siebie. Otylia patrzyła do góry i nie mogła uwierzyć, że tak wysoko była. Poszliśmy jeszcze na przystanek, aby dojechać do Goleszowa. Zanim przyjechał autobus, podziwialiśmy jeszcze Czantorię i okoliczne światła. W drodze do Goleszowa jeszcze raz Otylia dała wyraz swojej radości z pokonania własnych możliwości wspominając na Stożek i Czantorię.

            
   
              
   
  
   
          
   
         

13 komentarzy:

  1. Słów mi brak.......Dziękuję kochany Michasiu! za wszystko.......a zdjęcia to same skarby!

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam. Jakiego obiektywu używasz do np. tego typu zdjęć (stałka,zmienna)(są fantastyczne, pewnie to też kwestia oświetlenia); http://goryszlaki.blogspot.com/2016/12/kamienista-smreczynski-wierch-tomanowy.html
    Pozdrawiam?

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    Powiem tak, że najwięcej pomógł mi Księżyc w pełni i... mnóstwo czasu na zdjęcia. Używam Canon EF-S 18-135mm f/3.5-5.6 IS więc nie jest to jakaś nawet średnia półka. Mam tylko jeden obiektyw i używam go do wszelkiego rodzaju zdjęć. Mi w zupełności wystarcza, bo spełnia swoje zadanie. Zdjęcia naświetlam około 60s przy pełni Księżyca przy ISO 400. Przy ISO 800 wystarcza 30s. Z tego względu wyruszyłem o 20.30, żeby mieć całą noc na zdjęcia.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam, Dzięki za odp. W sumie to podziwiam takie nocne wyjścia, też sporo chodzę ale nigdy w nocy. Musze się kiedyś skusić na taki wypad na wschód czy zachód słońca. Te zdjęcia mnie do tego strasznie zachęcają. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam nocne wyjścia, bo ja tak robię od ośmiu lat i przyznam, że zawsze coś niezwykłego zobaczę. Nie lubię wychodzić w góry o "wycieczkowych" godzinach, dlatego zawsze szukam czegoś nowego i niezwykłego. Najpierw jednak warto być pewnym, że zna się teren, w którym się poruszasz i dobrze jest znać zagadnienia pogody. Taka wiedza potrafi w dużym stopniu zminimalizować ryzyko.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  5. Tego to akurat się nie obawiam gdyż po górach chodzę już od 10 lat i praktycznie każdą ścieżkę w wersji dziennej mam w głowie. Bardziej chodzilo o chęci :-) i chyba tego że te góry są tak blisko mojego miejsca zamieszkania. Często też chodzi się w grupie a w grupie wiadomo trzeba mieć wspólny cel..nie koniecznie związany z wczesnym wstawaniem :-) ...ale widzę że od czasu do czasu warto zmienić priorytety. Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie o to chodzi by przełamać swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, bo wtedy można zobaczyć coś więcej :). Ja uwielbiam wcześnie wstawać, bo wiem, co mnie czeka - mam na myśli wspaniałe widoki, których zdecydowana większość ludzi nie ma szans zobaczyć ze względu na brak chęci :). Warto zmieniać priorytety, bo i ja chodzę z grupami lub z pojedynczymi osobami. Warto czasem mieć czas typowo tylko dla siebie w górach :).

      Usuń
  6. I warunki na przełamanie się będą w najbliższym czasie. 11 lutego pełnią ksiezyca i wstępnie piękna pogoda z bezchmurnym wyzowym niebem. Chyba nie odpuszcza sobie Tatr. Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli warunki pozwolą to i ja skorzystam. Na razie pogoda jest kwestią zagadki. Trzeba czekać aż będzie bliżej weekendu.

      Usuń
  7. To fakt bo równie dobrze może być pełne zachmurzenie i śnieg ale narazie wygląda to dobrze. Dość duża dynamika. Jakie plany w razie czego jeśli można wiedzieć? Pzdr.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Planów na razie nie mam. Wymyślam coś na szybko w zależności od warunków pogodowych. Jeśli spodziewam się szronu, to jadę tam, gdzie są drzewa liściaste, jeśli spodziewam się mórz chmur, to jadę tam, gdzie jest wysoko. Wszystko jest kwestią warunków i tego, co mogę zobaczyć.

      Usuń
  8. Bardzo dobry wpis, rzetelny i zawiera masą praktycznych informacji. A do tego te piękne zdjęcia! Super!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało :) Pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń

www.VD.pl