Neverland - dlaczego właśnie taki tytuł nadałem tej
relacji? Dlatego, że mieliśmy przejść coś, co nigdy nie miało być w
możliwościach, ani w zasięgu ręki Otylii – tak przynajmniej twierdziła. To, co
przeszła w swoim życiu, miało mieć tak wielki wpływ, że już nigdy nie byłaby w
stanie wejść nigdzie wyżej, ani zobaczyć więcej – czegoś, o czym zawsze
marzyła. Choć dla mnie była to prosta trasa, którą mógłbym codziennie
przechodzić bez większego wysiłku, to dla Otylii miał to być wyjazd życia.
Piszę wyjazd życia, bo Otylia jest starsza ode mnie o całe pokolenie i biorąc
pod uwagę jej ograniczenia zdrowotne, teraz miała pokonać górną granicę swoich
aktualnych możliwości. Zawsze mówiła mi, że już nic nie jest w stanie więcej
przejść, zdobyć, zobaczyć. Celem tego wyjazdu było pokonanie własnych
możliwości Otylii: tych fizycznych, jak i psychicznych oraz uwierzenie we własne siły oraz przywrócenie wiary we własną osobę...
Zacznijmy jednak od początku…
Beskid Śląski – góry, o których wielu zapomniało,
nękane pasożytami lasy i rozjeżdżone wszystkie możliwe drogi górskie z
pewnością nie zachęcają do przejścia tutejszych szlaków ludzi, którzy weszli na
niejeden wierzchołek górski. Góry niskie, choć dla niektórych bardzo wysokie,
urzekające niegdyś pięknem lasów i widokami z rozległych polan były tym czymś,
co powodowało, że wracało się tu bardzo często. Postępująca od 2006 roku
degradacja lasów, zniszczenia i błotniste szlaki nie były czymś, co chciałbym
zobaczyć, a tym bardziej czymś, dla czego chciałbym tam kiedykolwiek wrócić. W
piątek, po godzinie 15.00 zadzwonił do mnie Merlin, z propozycją wyjazdu w
zimowe Tatry. Celem tej wyprawy miał być zimowy dach Polski – Rysy lub
którykolwiek ze szczytów mających ponad 2 000 m wysokości bezwzględnej. Hmmm… -
zastanowiłem się przez chwilę – po czym, odmówiłem. Nie wiedziałem jeszcze jaką
pogodę zapowiadają w Zakopanem i okolicach, dlatego sprawdziłem szybko wszelkie
prognozy. Zobaczyłem, że ma być bezchmurne niebo! Warunki rewelacyjne, jak na
takie wypady! Jednak pamiętałem o słowach, które przysiągłem Otylii, że, kiedy
będzie dobra pogoda w zimie w górach, to przejdziemy jakiś niewymagający szlak,
taki na jej możliwości.
Jaki wybrać szlak?, Ile jest w stanie wytrzymać?,
gdzie już była Otylia?, co widziała?, co jeszcze pamięta z wyjazdów z
wcześniejszych lat? – właśnie takie pytania zadawałem sobie. Niejednokrotnie
przysłuchiwałem się jej długim rozmowom podczas spotkań w górach. Chciałem, aby
był to wyjazd, który pomógłby uwierzyć Otylii we własne siły, aby mogła
zobaczyć coś nowego, czego nigdy nie widziała, coś czego przejście zbudowałoby
ją bardzo mocno. Spoglądając na mapę wybrałem po dłuższym czasie trasę z Wisły
Głębce na Kiczory, Stożek, Soszów i Wielką Czantorię aż do Ustronia. Przejście
musiało dawać również możliwość zejścia w trakcie wędrówki, gdyby coś poszło
nie tak, dlatego właśnie wybrałem ten wariant. W ten sam dzień napisałem, że
pojedziemy do Wisły, aby przejść jakiś szlak. Celowo nie mówiłem o który
chodzi, żeby to była miła niespodzianka. Umówiliśmy się, że o godzinie 8.24
spotkamy się w pociągu w Goleszowie, skąd dalej mieliśmy dojechać do Wisły
Głębce – miejsca, do którego miałem już nigdy nie wracać. O dziwo, pociąg na
każdej stacji pojawiał się według rozkładu jazdy, więc na szlak wyruszyliśmy o
zaplanowanym czasie.
Dokładnie o godzinie 9.08 rano, ze stacji PKP Wisła Głębce wyruszyliśmy na niebieski szlak, który to dalej miał się połączyć z czerwonym – jakże bliski mojemu sercu, ze względu na Główny Szlak Beskidzki. Na dworcu podziwialiśmy odchodzącą warstwę chmur stratus nebulosus translucidus – dla nas oznaczały one cienką, szarą i prześwitującą warstwę, zapowiadającą bezchmurny dzień. Otylia była już samym tym faktem ucieszona, bo wspominała, że w ich okolicach rzadkością są przejrzyste dni ze względu na unoszący się smog po godzinie 10.00 – 11.00, który zawsze zamieniał błękit nieba na szarówkę. Tu było inaczej. Nawet śniegu zalegało dużo. Cieszyliśmy się, bo oznaczało to, że wyżej będzie naprawdę zimowo. Spoglądając na góry położone po przeciwnej stronie rzeki Wisły widzieliśmy oszronione i przysypane śniegiem czubki drzew na szczytach, które stąd dane nam było zobaczyć. Właśnie ten widok zachęcił nas do marszu, na wprost przed siebie. Na początku podchodziliśmy ubitą drogą, wyżej wyłożoną betonowymi blokami na stromych podjazdach. Co chwila obracaliśmy się za siebie, aby doglądać oszronionych drzew, gdzieś tam w oddali. Nie ukrywam, że takie same chciałem ujrzeć po naszej stronie. Podchodząc za zakrętem, mijaliśmy ostatni dom, obok którego szczekał pies, przerywając wszechobecną ciszę.
Dokładnie o godzinie 9.08 rano, ze stacji PKP Wisła Głębce wyruszyliśmy na niebieski szlak, który to dalej miał się połączyć z czerwonym – jakże bliski mojemu sercu, ze względu na Główny Szlak Beskidzki. Na dworcu podziwialiśmy odchodzącą warstwę chmur stratus nebulosus translucidus – dla nas oznaczały one cienką, szarą i prześwitującą warstwę, zapowiadającą bezchmurny dzień. Otylia była już samym tym faktem ucieszona, bo wspominała, że w ich okolicach rzadkością są przejrzyste dni ze względu na unoszący się smog po godzinie 10.00 – 11.00, który zawsze zamieniał błękit nieba na szarówkę. Tu było inaczej. Nawet śniegu zalegało dużo. Cieszyliśmy się, bo oznaczało to, że wyżej będzie naprawdę zimowo. Spoglądając na góry położone po przeciwnej stronie rzeki Wisły widzieliśmy oszronione i przysypane śniegiem czubki drzew na szczytach, które stąd dane nam było zobaczyć. Właśnie ten widok zachęcił nas do marszu, na wprost przed siebie. Na początku podchodziliśmy ubitą drogą, wyżej wyłożoną betonowymi blokami na stromych podjazdach. Co chwila obracaliśmy się za siebie, aby doglądać oszronionych drzew, gdzieś tam w oddali. Nie ukrywam, że takie same chciałem ujrzeć po naszej stronie. Podchodząc za zakrętem, mijaliśmy ostatni dom, obok którego szczekał pies, przerywając wszechobecną ciszę.
Stożek zimą
Weszliśmy do lasu, gdzie zatrzymaliśmy się na
chwilę, aby „posłuchać” ciszy, bo jak mawiają, piękniejsza od muzyki jest tylko
cisza. Tutaj była wszechobecna – nic jej nie zakłócało. Nawet pies uciszył się
po naszym przejściu. Pomyślałem sobie wówczas: ile jest chwil w naszym życiu,
kiedy ucho tak naprawdę nie odbiera żadnego dźwięku? Takich chwil jest z
pewnością za mało... Góry pozwalały „usłyszeć” właśnie to coś, czego w mieście,
chyba nigdy nie będzie nam dane słyszeć. Idąc wyżej, podziwialiśmy wspaniałe,
małe świerki przysypane niewielką warstwą białego puchu. Co chwilę mijaliśmy
jakąś małą polankę, na której obowiązkowo musieliśmy się zatrzymać. Na jednej z
nich przystanęliśmy na dłużej i słuchiwaliśmy śpiewu ptaków. Zachwycona
widokami Otylia powiedziała: „gdyby na zdjęciu można było jeszcze zatrzymać ten
śpiew ptaków…”. Widoki z polan były naprawdę zimowe, bo cały czas w oddali
przebijały się pięknie oszronione i ośnieżone drzewa. Szliśmy zaledwie kilka
minut po tym, jak minęliśmy jedną z małych polan. Z ziemi wystawał mały,
drewniany drogowskaz z napisem „Stożek”. Tutaj Otylia zapytała, czy idziemy na
Stożek? Odpowiedziałem, że tak. Wspominała mi, że była kiedyś na Soszowie, ale
tutaj nie. Wspomniała również coś o grzybowych skałach. Jeszcze tylko chwila, a
przed nami zobaczyliśmy gdzieś wysoko stare, okazałe świerki w całości pokryte
śniegiem! Często mówiliśmy, że chcielibyśmy tam być. Zbliżaliśmy się w tamtą
stronę, jednak szlak zakręcał ostro w lewo, dokładnie w odwrotną stronę do tych
wspaniale udekorowanych drzew. Przed nami wystawały tylko wysokie, ale „chude”
świerki. Choć śnieg nie utrzymał się w dużych ilościach na gałęziach, to
słońce, które przenikało pomiędzy pniami drzew dodawało uroku tej okolicy. Co
chwilę mijaliśmy mieszankę drzew liściastych i świerków aż pojawiły się brzozy
i modrzewie europejskie. To właśnie one zapewniały najpiękniejsze wzory śnieżne
w lesie, ponieważ miały najgęściej ułożone gałęzie, pozwalające gromadzić
większe ilości śniegu. Niejedno drzewo uginało się pod ciężarem białych czap.
Brzozy wyglądały niesamowicie, bo każda ze zwisających gałęzi była dokładnie
oblepiona porcją dobrze zamarzniętego śniegu. Modrzewie zaś pozwalały nacieszyć
oczy mozaiką, jaką tworzyły gęsto ułożone gałęzie, które jak gdyby łapały puch
w swoje sieci. Od teraz ten gatunek drzew stał się głównym motywem naszych
zdjęć. Buki, wyższe od swych poprzedników, również zachwycały wzorami. Gałęzie
były o wiele rzadziej ułożone, ale za to każda z nich miała tyle nawianego
śniegu, jak gdyby zwisały stamtąd długie, ale bardzo wąskie, białe liście.
Zachwyceni lasem, zapomnieliśmy o „tyłach”.
Spojrzeliśmy za siebie, gdzie obserwowaliśmy zalesioną górę. Po prawej stronie
wierzchołka wcinała się długa i wąska polana „przekreślona” kilka razy przez
pasy pojedynczych drzew. Szczyt góry był lekko oszroniony. Idąc coraz wyżej
zauważyliśmy, że śniegu na drzewach przybywa. Przejście ścieżką zapewniło nam
wiele atrakcji, bo co chwilę pod śniegiem szliśmy po przysypanej tafli lodu.
Płynął tu potok, który zamarzł na dobre i teraz na stromych podejściach
sprawiał nam problemy. Jedna z tafli była większa niż pozostałe. Otylia próbowała
przejść ten kawałek, ale dalej miała trudniej. Przeszedłem na koniec
„lodowiska” i podałem jej rękę, po czym poszliśmy dalej, „walcząc” z kolejnymi
taflami. Otylia tylko potwierdziła, że na szlaku muszą też być jakieś atrakcje.
Wzdłuż ścieżki rosły niskie krzewy, na których biały puch również układał się w
piękne wzory. Chwilę później zza krzaków na drugim planie, zauważyliśmy białą
„ścianę” świerków, które majaczyły gdzieś w oddali. Chcieliśmy tam być jak
najszybciej! Nieco dalej mogliśmy spoglądać na miejsca, gdzie wycięto większe
powierzchnie lasów. Na granicy gołej ziemi z wystającymi pniami i pozostałego
lasu, można było podziwiać trójkątne sylwetki, strzelistych świerków. Każdy z
nich miał taki sam kształt i taką samą wysokość, co sprawiało, że zbocze
porośnięte tymi drzewami wyglądało co najmniej przecudnie! Zachwycaliśmy się
tutaj oświetlonymi brzegami każdej białej gałęzi. Obrzeża świeciły tak mocno,
jak można to obserwować podczas powstawania chmur burzowych. Intensywne białe
światło idealnie rysowało kontury każdej gałęzi. Efekt wzmacniał się, gdy
poszliśmy parę kroków dalej, bo teraz oglądaliśmy je na tle ciemnego lasu.
Kiedy weszliśmy do ciemnej, zacienionej części lasu, tylko niewiele światła
słonecznego docierało do nas. Jedynie nad naszymi głowami, dwie podświetlone od
spodu białe gałązki wyróżniały się w tutejszym terenie. Skojarzeń było tyle,
ile osób tędy przechodziło. Na myśl przychodziły: wiszące pająki, łapy psa, czy
też rogi jelenia… Wersji było naprawdę dużo. Słońce również „wyrysowało” długi,
ale wąski pas na pniu jednego ze świerków po przeciwnej stronie szlaku.
Szliśmy tak kilkanaście minut, podziwiając
niepowtarzalne wzory, jakie powstawały na każdym drzewie. Co chwilę stawaliśmy,
aby skomentować to, co widzimy. Na każdej z widokowych polan robiliśmy wspólne
zdjęcie wraz z otoczeniem. Zacienioną część lasu już minęliśmy. Wyszliśmy na
polanę powstałą po wycince, gdzie doszliśmy do naszych wymarzonych świerków,
tworzących pojedynczą linię, całkowicie pokrytych śniegiem. Jakże nasze oczy
cieszyły się na ich widok! Długo wpatrywaliśmy się w tę linię „słuchając”
jednocześnie niesamowitej ciszy. Na tym odcinku Otylia zwróciła uwagę na
dwupiętrowy pień, a raczej na pień, który tworzył dwa stopnie. Na każdym ze
stopni zalegała biała pierzynka. Pomiędzy stopniami, na jego środku, wystawał
pionowo kawałek drewna, na szczycie którego stała mała, śnieżna kulka. W tej
okolicy obowiązkowo musieliśmy zrobić zdjęcia na tle białej linii świerków, jak
i na tym niezwykłym pniu. Otylia co chwilę widziała gdzieś rogi jelenia, białe
krzyże, jakie tworzyły czubki młodych świerków, łapki i tym podobne rzeczy. Po
krótkiej chwili doszliśmy do białej linii drzew, za którą widniały inne, niższe
góry. Podejście nie było strome i dzięki temu mogliśmy podziwiać szybko
zmieniające się widoki, bo już za kolejną chwilę, po prawej stronie,
widzieliśmy gęsty las, podczas gdy po lewej stronie widniały tylko młode,
rzadko rozmieszczone drzewa. To właśnie one tworzyły najpiękniejsze formacje
śnieżne. Kilkadziesiąt metrów dalej weszliśmy do lasu, gdzie wysokie,
strzeliste świerki o jednakowej wysokości, po obu stronach ścieżki, pozwalały
nam zobaczyć „podniebne alejki”. Wystarczyło spojrzeć w górę. Widzieliśmy tam
korony białych drzew, których równomierny układ przerywała niebieska „ścieżka”
– czyli niebo. Patrząc w górę, miało się wrażenie, że nad naszym szlakiem
biegnie drugi szlak, którego granicę wyznaczały korony wysokich świerków. Nieco
wyżej, zza przerzedzonego lasu podziwialiśmy nieznaną nam, niższą górę z wielką
polaną i stokiem zjazdowym. Idealnie wkomponowywała się w okno, które zapewniał
tutejszy układ drzew.
Po około godzinie doszliśmy do Polany Mraźnica.
Nasze podejście zakończyliśmy krótkim odcinkiem drogi łączącej kilka domów,
które „ukryte” były wśród skupisk drzew. Wchodząc na drogę, widzieliśmy tylko
jeden, stary dom i rozległą polanę. Jakże ten dom był położony w malowniczym
miejscu! Drewniany, ośnieżony płot i dwie stare jabłonie, jak i wierzba iwa za
płotem na tle stoku w oddali przy błękicie nieba, nadawały temu miejscu
niezwykłe znaczenie. Czuliśmy się, że naprawdę jesteśmy w górach i odpoczywamy.
Tutaj każde drzewo, jak jeden z buków tam na dole, miało podobne białe, długie
i wąskie liście. Było tak malowniczo, że nie obyło się bez serii zdjęć na tle
pięknej okolicy. Co chwilę komentowaliśmy to, co widzieliśmy. Moją uwagę
natychmiast zwróciły dwie stare jabłonie ze względu na fakt, że bardzo lubię te
drzewa w środku gór, jak i stary dom, który nadawał klimatu temu miejscu.
Otylia również zwracała uwagę na ten dom. Po chwili powiedziała: „ale ten
właściciel ma piękne widoki!”. Rzeczywiście tak było, bo za chatą widniały dwa
szczyty górskie, całkowicie zalesione, u stóp których rozciągały się
śnieżnobiałe polany. Idąc zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, uwagę przykuwały
również drewniane „płotki” ustawione w szereg, mające chronić przed nawiewaniem
śniegu na ulicę. Wówczas Otylia wspomniała: „u nas już się tego nie widuje.
Kiedyś było ich więcej, a teraz to już rzadkość”. Można powiedzieć, że to
zwykłe płotki, ale były tak starannie i równo ułożone, że tworzyły długą zaporę
dla tumanów śniegu wzbijanych przez wiatr w gorsze dni pod względem pogodowym.
Całego piękna temu ogrodzeniu dodawały czapy śnieżne zalegające na każdej
desce, tworzącej każdy pojedynczy „płotek”. Kilkadziesiąt metrów dalej, od
starej góralskiej chałupy widzieliśmy przed sobą jakąś przełęcz. Stojąc
dokładnie naprzeciwko niej, patrząc w dal, widzieliśmy równoległe pasy: pas
śniegu, pas drewnianych płotków, pas zacienionego zbocza śnieżnego i w końcu –
pas ośnieżonych lasów. Pomiędzy pionowo ułożonymi deskami przebijały się duże
powierzchnie nietkniętego śniegu zalegającego na polanie. Widok z najwyższego
punktu był tak piękny, że przystanęliśmy tu na dłużej. Otylia nie czuła
zmęczenia, a wręcz przeciwnie – zachwycała się tak samo jak ja wspaniałymi
widokami.
Podchodząc za ostatni „płotek” wydeptaliśmy
ścieżkę, aby mieć jeszcze lepszy widok. Dwie góralskie chaty, to niezwykłe
ogrodzenie i góry w tle, nadawały temu miejscu prawdziwie górski klimat.
Czuliśmy się tutaj, że przebywamy w samym sercu gór, czego o wielu miejscach
pomimo swojego położenia, nie mogliśmy powiedzieć. Przechodząc obok ostatnich
domów osady Mraźnica, weszliśmy do kolejnego lasu – tym razem – z o wiele
większymi wzorami utworzonymi przez nagromadzony śnieg. Trudno nam było
rozstawać się z polaną z tak wspaniałymi widokami, ale mieliśmy na myśli ciągle
fakt, że wyżej będą jeszcze lepsze… Już na samym początku lasu podziwialiśmy
modrzewie, tak gęsto oblepione śniegiem, że patrząc do góry na ich gałęzie na
myśl przychodziło tylko słowo „chmura”. Śnieg zalegający na gałęziach tworzył
trójwymiarową, białą, puszystą, kłębiastą formację zbitą w jedną bryłę. Dodatkowo
tę „chmurę” oświetlało słońce podczas, gdy niżej położonych gałęzi gęstych
świerków – już nie. Patrząc do góry widzieliśmy jasną „chmurę” z zacienionego
lasu. Słońce oświetlało te mozaiki śniegu od dłuższego czasu, bo co chwilę
spadały nam za kołnierz fragmenty brył śnieżnych. Mieliśmy wrażenie, jak gdyby
padał śnieg. Obok tutejszej formacji również na uwagę zasługiwały inne
bezlistne drzewa, które równie dużo śnieżnych czap utrzymywały na swoich
gałęziach. Wiele z tutejszych drzew wyglądało niczym podwodne wodorosty – tylko
w większym wydaniu. Nie sposób było oderwać oczu od tak wspaniale udekorowanych
drzew. Z tego powodu, co kilka kroków, stawaliśmy i zadzieraliśmy głowę do
góry, aby podziwiać ciągle nowe mozaiki. Przechodząc nieco dalej, Otylia zauważyła
jedną, ale bardzo dużą i symetryczną gałąź oblepioną śniegiem. Powiedziała, że
kojarzy jej się z łapą. Rzeczywiście każdy z odrostów sprawiał wrażenie, jak
gdyby to były białe palce – po siedem z każdej strony.
Minęło kilka chwil, a może kilka minut, kiedy po
wyjściu z lasu wyszliśmy na kolejną polanę. Wówczas Otylia powiedziała, że
wejście na nią strzeże drut kolczasty. Ten drut przysypał śnieg. Mimo wszystko mogliśmy
stąd podziwiać wspaniały widok na górę, którą już wcześniej widzieliśmy. Ponownie
zobaczyliśmy ten sam stok z trasą zjazdową i wyciągiem narciarskim. Obowiązkowo
na tle tej góry musieliśmy zrobić sobie zdjęcie. Niedaleko stąd, trochę wyżej,
szliśmy w prawie płaskim terenie, gdzie ścieżka była bardzo dobrze widoczna. Od
czasu, do czasu, pod śniegiem pojawiały się jeszcze tafle lodu. W kilkanaście
minut wędrówki od tej polany, doszliśmy do małej grzybowej skałki, z której
wystawało osiem ośnieżonych pręcików. Były to pionowo sterczące gałązki bardzo
małego krzewu. Widząc to, powiedziałem, że tutaj widzimy tylko namiastkę tego,
co zobaczymy wyżej – tuż za szczytem Kiczory. Otylia słyszała gdzieś o grzybowych
skałach. Jakże się ucieszyła, gdy usłyszała, że je zobaczymy! Tuż za zakrętem,
za małymi skałkami po lewej stronie szlaku, rozciągał się pofalowany pas, gdzie
nie rosły żadne drzewa. Na pofałdowanej powierzchni śniegu nie mogliśmy
dostrzec ani jednego śladu. Jedynym tropem były cienie rzucane przez niewielkie
drzewa. Podziwialiśmy ten fragment terenu, bo zachwyciła nas pokrywa śnieżna,
która wyglądała niczym fale na morzu. Za polaną weszliśmy w oświetloną część
ścieżki. Czym wyżej podchodziliśmy, tym więcej śniegu mieliśmy na szlaku. Czapy
na gałęziach stawały się coraz większe i cięższe. Na tym odcinku mijaliśmy
wspaniałe modrzewie, tak gęsto obsypane śniegiem, że po ich drugiej stronie nie
widzieliśmy nawet nieba! Gałęzie drzew, podobnie jak ich niżej rosnący
poprzednicy, tworzyły bardzo gęstą sieć umożliwiającą zatrzymywanie dużych
ilości puchu. Z tego względu modrzewie prezentowały się tu najokazalej.
Przyciągały wzrok tak bardzo, że przy każdym z nich stawaliśmy, aby zobaczyć to
niezwykłe naturalne dzieło. Przy każdym z nich Otylia miała jakieś skojarzenie
– takie same, jak patrzy się na chmury podczas ciepłego, letniego dnia. Wśród
modrzewiów widniały jeszcze ostatnie brzozy, które wyglądały nie gorzej niż pozostałe
drzewa.
Minęło zaledwie kilkanaście minut, gdy dotarliśmy
do kolejnej polany ze wspaniałym widokiem na odległe góry. Widok mogliśmy
podziwiać z „okienka”, które tworzyły gałęzie wyższych drzew i młode krzewy. Po
środku tej przestrzeni rósł mały świerk, który Otylii skojarzył się z krzyżem.
Powiedziała wówczas: „patrz krzyż!” Za „krzyżem” na polanę prowadziły cztery
ślady rozchodzące się w dwóch różnych kierunkach. Ślady utworzyli narciarze.
Każdy ze śladów tworzyły dwie równoległe linie zakręcające w przeciwnych
kierunkach. Ginęły gdzieś w oddali, za polaną. Mały świerk i gałęzie tworzące
„okno” widokowe sprawiały wrażenie bramy wejściowej. Trudno było nie skorzystać
z nadarzającej się okazji i wejść tam, by podziwiać kolejne panoramy. Zanim
weszliśmy na polanę, w bramie zrobiliśmy serię zdjęć na tle gór i wielkiego
drzewa o zwisających gałęziach bardzo gęsto oblepionych śniegiem. Dla
fotografów z pewnością byłby to piękny motyw na zdjęcia pod tytułem „pejzaż”.
Na polanę pierwsza wbiegła Otylia. Całą jej powierzchnię oświetlało Słońce.
Otylia powiedziała: „jakby tu było fajnie się teraz położyć i podziwiać te
widoki!”. Nie dziwię się, że miała takie odczucie, bo i mnie widoki urzekły tak
bardzo, że pozostaliśmy tu przez dłuższy czas. Jedna ze ścieżek wyżłobionych
przez narciarzy ginęła w lesie, nieopodal nas. Prowadziła ona na lokalne,
bardzo małe wzniesienie, na którym rosły drzewa o różnej wysokości – od młodych
krzewów, aż po wysokie świerki. Właśnie na to miejsce zwróciliśmy szczególną
uwagę, ponieważ prowadziły tam ślady. Kiedy Otylia wbiegła na polanę, stanęła
na skrzyżowaniu czterech linii powstałych po przejeździe narciarzy. Wyciągnęła
ręce do góry, jak gdyby zdobyła jakiś szczyt. Widok z tamtej polany wywoływał w
nas bardzo pozytywne odczucia. Mogliśmy poczuć się jak „zdobywcy”, pomimo, że
do jakiegokolwiek szczytu mieliśmy jeszcze daleko. Ze skrzyżowania śladów mogliśmy
dostrzec, jak druga ze ścieżek ginie gdzieś za łagodnie opadającym stokiem,
będącym przedłużeniem polany. Nie obyło się bez sesji zdjęciowej na tle wielu
szczytów górskich, jakże pięknie ośnieżonych. Nie zapomnieliśmy o
pozdrowieniach, bo wyciągnąłem moją płachtę ze zdjęciami z różnych gór Polski,
na których widniał duży, żółty napis: Pozdrowienia z gór wysokich!
Stojąc na polanie z łatwością zobaczyliśmy do
czego służy ten teren. Po obu stronach pod lasem widzieliśmy bramki zbudowane z
trzech drewnianych bali. Z poprzeczek zwisały gęsto rozmieszczone sople lodu.
Nieraz myślałem: „kto biega za piłką, kiedy ktoś niechcący wykopnął ją poza
linię autu, po stronie łagodnie opadającego stoku, gdzieś w głąb doliny...”
Ileż mieliśmy radości podziwiając widoki z tego niecodziennego boiska
piłkarskiego. Szybko nazwałem je podniebnym boiskiem, bo na myśl przyszły mi
ruiny szkoły podstawowej, znajdującej się gdzieś w Beskidzie Sądeckim, tuż pod
szczytem Niemcowej. Tamtejsza szkoła nazywała się wówczas „podniebną szkołą”,
do której uczęszczały dzieci w latach 1938-1961… Właśnie to boisko przywołało
mi wspomnienia z wyprawy „Idymy do góry! – 1047 km przez góry Polski”. Również
Otylia opowiedziała swoją historię o dawnej wycieczce na Soszów. Polana nie
tylko zapewniła nam wspaniałe widoki, ale i przywołała dobre wspomnienia, które
chciałoby się powtórzyć w życiu. Przywoływaliśmy na pamięć nasze wyjazdy
górskie, spoglądając na szczyty w oddali. Przypomniał mi się również Daniel i
Tomek z mojej ekipy górskiej, którzy niegdyś powiedzieli, że lubią robić
zdjęcia „zza głowy”. Właśnie takie zrobiłem, kiedy Otylia wskazywała na jakiś
wierzchołek. Z zimowego boiska zrobiliśmy dodatkowo zdjęcia „bramy wejściowej”,
jak i koron drzew, bo te prezentowały się najokazalej. Otylia widząc drzewa
wspomniała na zdjęcie, które zrobił Daniel w Czarnym Dunajcu na rozległej
polanie, kiedy to samotna brzoza była wysadzona pięknymi kryształami śniegu
przy temperaturze -19°C. Mi również uwidoczniła się ta brzoza w pamięci, bo
teraz mogliśmy podziwiać dokładnie takie same, jednak już nie w postaci
kryształków, a w formie śnieżnych czap. Minęło trochę czasu i kiedy
spojrzeliśmy ile śladów pozostawiliśmy i jak wielki krąg wydeptaliśmy
podziwiając widoki, zdziwiliśmy się, jak dużo kroków postawiliśmy. Skrzyżowanie
czterech linii już nie istniało, a na jego miejscu widniały setki naszych
śladów.
Po nacieszeniu się widokami i wspólnymi
wspomnieniami, wróciliśmy w stronę naturalnej bramy, skąd poszliśmy dalej. Na
tutejszych drzewach widniały dwa znaki szlaków: czerwony i niebieski. Oznaczało
to, że dochodzimy do Przełęczy ku Tabuli. Nasza polana nazywała się Polana
Łączecko. Samo dojście do przełęczy ku Tabuli było bardzo ciekawe, bo stały tu
dwa, jak gdyby skopiowane, białe świerki, którym poświęciliśmy dużo uwagi. Za
nimi ciągnęły się białe „ściany”, które tworzyły stare świerki rosnące po lewej
stronie szlaku. Na gałęziach zalegało tyle śniegu, że ten widok kojarzył nam
się ze ścianą. W jednym z takich miejsc, gdzie czapy śniegu tworzyły gęstą
sieć, Otylia pobiegła nagle w kierunku lasu, bo wiodła tam wąska ścieżka.
Koniecznie chciała mieć zdjęcie na tle mozaik śnieżnych. Tutaj słońce nieśmiało
przebijało się przez gęsty las, gdzie pojedyncze promienie podświetlały tylko
niektóre, niżej położone gałęzie. Słabo przenikające promienie zwróciły naszą
uwagę. Nieco dalej szlak nieznacznie prowadził do góry. Otylia zauważyła przed
nami pień złamanego drzewa. Na nim widniał podwójny znak szlaku: czerwony i
niebieski. Byliśmy jeszcze przed przełęczą ku Tabuli. Pień wieńczył kawałek drewna,
na szczycie którego widniała osadzona mała kulka śniegu. Widząc ją, Otylia
powiedziała: „patrz jaki pień!”. Głośno wypowiadane zdania świadczyły o
wrażeniu, jakie robiły na nas zarówno białe drzewa, jak i wspaniałe widoki.
Pomału dochodziliśmy do przełęczy.
Przełęcz ku Tabuli
Przełęcz ku Tabuli wspominałem pozytywnie, bo
właśnie od tego miejsca wzięła się nazwa mojej wyprawy „1047km przez góry
Polski”. Do dziś jest tam kilka stołów, gdzie można usiąść i odpocząć. Na
jednym z nich był napis: „Idymy do góry!”, a obok strzałka wskazująca na strome
podejście. Chciałem Otylii pokazać ten pamiętny tekst, jednak przy wszystkich
stołach siedziało kilka grup osób idących na Stożek. Musieliśmy iść dalej, bo
nie znaleźliśmy miejsca dla nas. Otylia postanowiła, że na Stożku zrobimy sobie
dłuższą przerwę. Na przełęczy ślady turystów prowadziły gdzieś w prawo, w las,
bezpośrednio na Stożek, jednak Otylia mówiła coś o grzybowych skałach, o
których gdzieś, coś zasłyszała. Chciałem aby zobaczyła je na własne oczy, bo
nawet wymieniała ich nazwę, podczas gdy na żadnej mapie nie udało mi się ich
dostrzec, jako punkt warty uwagi. Powiedziałem, że pójdziemy czerwonym szlakiem
– fragmentem Głównego Szlaku Beskidzkiego – aby je zobaczyć. Trasa miała
wydłużyć się o kilkanaście, może o około 25min, jednak było naprawdę warto.
Wszystkie osoby, które widzieliśmy miały długi odpoczynek, bo nikt nas nie
wyprzedzał, ani nikogo nie słyszeliśmy. Pozwalało to nam podziwiać widoki w
całkowitym skupieniu i ciszy. Często jednak Otylia miała coś do powiedzenia, bo
co chwilę komentowała wszystko, co widziała. Tuż za przełęczą, po przejściu
krótkiego odcinka leśnego, weszliśmy w niewielki pas wycinki. Widzieliśmy stąd
trzy pasy kolorów. Pierwszy pas tworzyła polana przysypana grubą warstwą
śniegu. Było tu naprawdę biało! Drugi, nieco dalszy pas, tworzyły krzewy i
młode drzewa o jednakowej wysokości. Nad nimi widniał trzeci pas ośnieżonych
starych i wysokich świerków. W tym miejscu Otylia zapytała mnie, gdzie jest
napis „Idymy do góry!” Powiedziałem, że minęliśmy to miejsce, bo w tym czasie wszystkie
stoły zajęły inne grupy.
Podchodząc w okolice drugiego pasa, widzieliśmy
ścieżkę prowadzącą małym wąwozem, ozdobionym z obu stron niskimi, białymi
drzewami. Tylko jeden samotny, smukłej budowy świerk wyróżniał się od
wszystkich. Był dwukrotnie wyższy od innych i na dodatek dookoła niego nic
większego nie rosło. Jedynie u jego stóp widzieliśmy pojedyncze niskie krzewy.
Ścieżka w małym wąwozie zaprowadziła nas do kolejnego fragmentu lasu, gdzie niewiele
promieni przedarło się przez gęste igliwia. Na ścieżce widniały tylko dwie
plamy światła. Ponownie byliśmy zachwyceni widokami. W lesie przechodziliśmy
obok modrzewia, którego słońce oświetlało w połowie. Na dodatek jego prawą
stronę – od ziemi aż po wierzchołek – oświetlało białe światło, a jego lewą
część zakrywał cień. Przyglądaliśmy się, bo światło padało tak, że dzieliło
drzewo dokładnie na dwie połówki. W okolicach wierzchołka, po stronie oświetlonej
zza igieł, widzieliśmy słońce, które nie mogło przebić gęstej mozaiki śniegu i
igieł. Stanęliśmy na dłużej, ponieważ po stronie oświetlonej co chwilę spadała
jakaś czapa śniegu, rozpadając się na pojedyncze płatki śniegu. Otylia co
chwilę wołała mnie abym patrzył na aktualnie spadający śnieg. Rzeczywiście było
na co patrzeć, ponieważ na tle Słońca płatki śniegu odbijały różnokolorowe
światło – wręcz mieniły się. Za wąwozem i gęstym lasem wyszliśmy na kolejne
miejsce widokowe. Po lewej stronie widniała piątka świerków, bardzo podobnych
do siebie pod względem rozmiarów, wysokości, jak i płatów śnieżnych. Tutaj
Otylia wskazywała na ich wierzchołki, przyrównując je do poroża jeleni. Obrzeża
każdej z gałęzi były mocno podświetlone. Po prawej stronie zaś, rósł dosyć
młody modrzew, a tuż przed nim stał stary, ale wysoki pień po złamanym drzewie.
Stanęliśmy tak, żeby stary pień nakładał się na pień młodego modrzewia, co
sprawiało wrażenie, jak gdyby nowe drzewo roso na starym pniu. Nad naszymi
głowami, dosłownie wisiała kolejna „chmura” śniegu. Tylko czekaliśmy kiedy
spadnie nam na głowę, bo gałąź ją utrzymująca była mocno wygięta do ziemi. Co
chwilę odpadał z niej jakiś mały fragment. Spadające czapy i pojedyncze płatki
śniegu wydawały miły dla uszu szelest, szum, nieznacznie zagłuszający ciszę.
Nieco wyżej, zauważyliśmy, że idzie za nami kilka
osób z grupy, którą widzieliśmy przy stole z napisem „Idymy do góry!”
Pozwoliliśmy się wyprzedzić, bo naszym celem były niezwykłe widoki, a nie czas
przejścia. Teraz weszliśmy na ogromne przestrzenie. Przed nami rosły tylko
niskie krzewy lub kilkuletnie świerki. Na wzniesieniu na wprost, zauważyłem
bardzo wysokie, tylko z trzema gałęziami drzewo. Jest to samotny świerk,
którego Otylia jeszcze nie widziała, bo przysłaniały go jej inne młode drzewka.
Kiedy wyszła na prostą, wykrzyknęła: „jaki piękny świerk! Wygląda jak
szubienica!” Takie skojarzenie było jak najbardziej słuszne, bo cały pień jest praktycznie
goły – jedynie u góry wyrastają trzy duże gałęzie po lewej stronie, położone
względem siebie równolegle. Zalegało na nich bardzo dużo śniegu, a ciągłe
wystawienie na światło słoneczne powodowało, że co chwilę odpadał jakiś
fragment czapy. Podeszliśmy dokładnie pod niego. Chwilę przed spojrzeniem w
górę obok nas, spadł rozdrobniony fragment śniegu. Zrobiłem zdjęcie spod jego
stóp, w stronę korony. Obok nas spadały smugi płatków śniegu. Tutaj minęła nas
grupa trzech turystów, którzy nie zwrócili na niego uwagi – szli swoim tempem.
Przysłuchiwali się jedynie naszym komentarzom, a było ich wiele. Kiedy
stanęliśmy po jego drugiej stronie podziwialiśmy inne drzewo, które wyglądało
jak wielki stwór z rozpostartymi rękami ku niebu, za którym znajdowało się
Słońce. W tym momencie usłyszeliśmy głośny trzask i szelest. Z „szubienicy”
spadł ogromny fragment zbrylonego śniegu roztrzaskując się o dwie, niżej
położone gałęzie. Spadający śnieg wywoływał przyjemny dla uszu szelest. Od tego
momentu, co chwila, czy to gdzieś blisko, czy to gdzieś dalej, widzieliśmy i
słyszeliśmy upadające czapy. Co chwilę wskazywaliśmy na biały pył widoczny na
tle błękitnego nieba. Otylia zachwycała się również błękitem nieba, bo dawno w
górach nie mieliśmy takich widoków. Spojrzeliśmy raz jeszcze za siebie – na
„szubienicę”, ponieważ było to jedyne, tak wysokie drzewo, bardzo mocno wyróżniające
się na tle niebieskiego nieba. Z tego miejsca (a blisko już mieliśmy na szczyt
Kiczory) mogliśmy podziwiać widoki we wszystkich kierunkach. Widzieliśmy nawet
Beskid Śląsko-Morawski.
Kiczory
Poszliśmy dalej, podziwiając drzewa i widoki
górskie. Tylko chwila i byliśmy już na szczycie Kiczor. Cóż za wspaniały
szczyt! Oboje byliśmy zachwyceni samą górą, jak i tym, co pozwalała nam
zobaczyć z jej szczytu. Na prawo prowadził półgodzinny szlak na Stożek, a w
lewo – czeski szlak zielony i żółty, którego nikt nie przetarł. Prowadziły tam
jedynie dwa równoległe ślady po przejeździe narciarza biegowego. Spotkaliśmy
trójkę turystów, których mijaliśmy pod „szubienicą”. Rozglądali się dookoła, po
czym jeden powiedział: stąd widać Babią Górę! Aby mieć lepsze widoki niż oni,
poszliśmy kawałkiem czeskiego szlaku, który dawał niesamowity widok na tamte
okolice. Charakterystyczny szczyt Babiej Góry łatwo rozpoznaliśmy. Cała góra jest
zalesiona, podczas gdy okolice wierzchołka pokrywa gruba warstwa śniegu.
Wyróżnia się na tle innych gór. Zanim jednak obejrzeliśmy ją w pełnej
okazałości przechodziliśmy przez kolejną bramę, którą tworzyły liczne drzewa
wygięte do ziemi pod wpływem ciężkiego śniegu. Przeszliśmy dokładnie pod nimi,
gdzie zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcia. Poszliśmy nieco dalej – za „bramę”. Tutaj
nic nie przysłaniało widoku na najdalsze góry Beskidu Żywieckiego. Otylia
dodatkowo usiadła na starym pniu w „bramie”, aby zrobić sobie pamiątkowe
zdjęcie. Po chwili poszliśmy za nią, gdzie widniała wspaniała, zimowa panorama
Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Jakże byliśmy zachwyceni! Nie chcieliśmy stąd nigdzie
iść! Otylia wyjęła z plecaka okulary, aby jeszcze lepiej zobaczyć Babią Górę.
Ten widok z pewnością zapisał jej się w pamięci na trwałe. Długo komentowaliśmy
to, co zobaczyliśmy! Na szczycie mieliśmy bardzo ciepło, więc rozbieraliśmy się
z kurtek. Pomimo mrozu, zdjęliśmy czapki z powodu parzącego Słońca.
Wcześniej zapowiedzianą przerwę zrobiliśmy na
szczycie Kiczory. Przyciągnęły nas wspaniałe widoki. Otylia cały czas szukała
jakiś starych pni, abyśmy mogli robić sobie na nich wspólne zdjęcia. Obok
Babiej Góry, naszą uwagę równie mocno zwróciło niezwykłe drzewo, które widniało
na stoku, w stronę Królowej Beskidów. Było to drzewo liściaste, bliżej
nieokreślone, którego korona jest rozdzielona na dwoje. Na tle tego drzewa
chcieliśmy mieć obowiązkowo wspólne zdjęcie, mające nam przypominać o tym
wspaniałym miejscu. Każdy, kto tędy przechodził, z pewnością napełnił się
mnóstwem pozytywnych myśli. Nie wiadomo, czy grupa, która szła przed nami
widziała to niezwykłe drzewo, bo zasłaniała je „brama” z uchylonych drzew,
jednak dzięki temu, że poszliśmy na stronę czeską, mogliśmy podziwiać je w
samotności i w zupełnej ciszy. Jedynie, co jakiś czas ciszę przerywał szelest
upadającego śniegu z oddalonych koron drzew. Najwięcej uwagi poświęciliśmy
jednak temu „rozdartemu” drzewu, ponieważ tuż za nim znajdował się szczyt
Babiej Góry. Po prawej stronie, widniało inne, ale niskie drzewo, z którego
jedna gałąź tworzyła coś na wzór białego jęzora zwisającego aż do ziemi. Pod
jęzorem wystawał półtorametrowy pień po złamanym drzewie.
Po dłuższej przerwie poszliśmy pomału, ponieważ na
Stożku mieliśmy zaplanowaną kolejną przerwę. Nie narzucaliśmy w ogóle szybszego
kroku. To właśnie Otylia nadawała tempo, do którego całkowicie się
dostosowywałem. Nie zależało nam na szybkim przejściu trasy z powodu niecodziennych
widoków oraz rozmów, jakie prowadziliśmy. Nie raz powtarzałem, że nie żałuję ani
chwili, że nie wybrałem Tatr na ten weekend. Czułem się bardzo mocno
podbudowany tym, że Otylia mogła iść dalej i nie czuła zmęczenia. Widząc jej
radość z nowopoznanego szlaku, moja była tym bardziej większa, bo mogłem pokazać
jej nową trasę i mogła sprawdzić się w zimowych warunkach. Dawno tu nie byłem,
bo w lecie błotniste szlaki i wycięte lasy nie wyglądają ciekawie, ale w zimie,
każde z tych miejsc jest piękne, bo wszelką działalność człowieka ukrywają
warstwy śniegu… Mogliśmy powiedzieć, że wszystko, co złe zostawiliśmy na dole. Grupa
trzech turystów poszła już dawno w stronę Stożka. Teraz musieliśmy pójść my.
Otylia zapytała o godzinę, jednak według mojej zasady, w górach nie spoglądam
na zegarek, bo czas tu zdaje się płynąć inaczej – od wschodu do zachodu słońca…
i tego się trzymaliśmy. Kiedy przekroczyliśmy „bramę” złożoną z pochylonych
drzew i wróciliśmy na stronę polską, kierunek marszu wyznaczało nam inne
drzewo. Była to biała, kulista korona wyróżniająca się wśród zielonych
świerków, na tle niebieskiego nieba. Dlaczego zielonych świerków? – przecież
wszystkie były do tej pory białe… No właśnie... Intensywne światło słoneczne
przyczyniało się do szybkiego topienia czap śnieżnych. Tam, gdzie słońce świeciło
przez cały dzień, czapy w większości już opadły na ziemię. Ścieżka nadal
wiodła, przez mały, biały wąwóz. Śnieg stał się lekko „cięższy” – można
powiedzieć, że powstawały „mokre” warstwy. Kulistą koronę, wyznaczającą nam
kierunek, tworzyły gałęzie brzozy brodawkowatej.
Zaledwie kilka minut później doszliśmy do skał, o
których tam – na dole – wspominała Otylia. Nie wiem, czy je kiedykolwiek
widziała, czy też nie, ale z pewnością była bardzo ucieszona, gdy je zobaczyła.
Jako pierwsza dojrzała je zza drzew i krzyknęła: „patrz jakie skały!”. Wtedy
dowiedziała się, że owe skały są tymi, o których powiedziałem, że ta mała
skała, z której wyrastało osiem pręcików śnieżnych jest tylko namiastką tego,
co zobaczymy wyżej. Otylia znowu przystanęła tu na dłużej i zaczęliśmy
obchodzić je ze wszystkich stron. Dodatkowo zaczęła wchodzić na nie w miejsca,
w które dało się bez najmniejszych problemów dotrzeć. Zrobiliśmy sobie zdjęcia,
jak gdybyśmy się wspinali po skałkach. Obok podwójnej dużej skały, po lewej
stronie wystawała spod ziemi inna, mniejsza, która skojarzyła mi się ze słynną
„mównicą” z Króla Lwa, gdzie Simba przemawiał do wszystkich zwierząt. Właśnie
tutaj Otylia stanęła z uniesionymi rękoma do góry, na znak radości z wejścia na
kolejny szczyt. Dla niej każdy wierzchołek góry był wielkim osiągnięciem, z
powodu ograniczeń zdrowotnych. Ja cieszyłem się bardzo, gdy widziałem radość
Otylii z każdego następnego szczytu, na który mogła wejść. Ze skały
rozpościerał się piękny widok na Wisłę i okolice. Bez problemu mogłem wskazać
Skrzyczne, Baranią Górę i inne znane szczyty. Po dłuższej przerwie poświęconej
raczej podziwianiu widoków niż samemu odpoczywaniu, poszliśmy dalej – w stronę
schroniska na Stożku. Z Kiczor widzieliśmy już jego czerwone mury, jak i
zielony dach. Dość szybkim krokiem podążaliśmy w stronę schroniska, podziwiając
jeszcze po drodze niezliczone ośnieżone drzewa. Przystawaliśmy na chwilę, aby
wsłuchać się w szelest upadającego śniegu.
Rejon schroniska "Stożek".
Dotarliśmy do schroniska. Jako, że sam obiekt nas
nie interesował, a raczej tylko jego otoczenie, usiedliśmy na jednej z trzech
ławek ustawionych pod murami budynku od południowej strony. Dochodząc na
miejsce, zatrzymaliśmy się przy drogowskazie, któremu zawsze robiłem zdjęcie. Wspomniałem
wtedy tęczę, jaką widzieli wszyscy będący w tym schronisku 22 maja 2009 roku.
Próbowaliśmy wyobrazić sobie teraz, jak wspaniale musiała wyglądać ta tęcza na
tle gór. Wspomniałem również na hasło, jakie wtedy ktoś rzucił przed drzwiami: „tęcza!”,
po czym wszyscy ze schroniska wybiegli wówczas na dwór – co poniektórzy nawet
na boso. Wtedy wywiązała się rozmowa na temat tęcz w górach – o jej początkach,
o jej powstawaniu i o tych, które widzieliśmy na własne oczy. Poszliśmy w
kierunku ławek. Dwie z nich były wystawione na promienie słoneczne, więc na
razie chłód nam nie dokuczał. Słońce grzało bardzo mocno. W trakcie jedzenia
słodyczy i bułek, przyglądaliśmy się jeździe narciarzy i snowboardzistów.
Mieliśmy okazję zobaczyć efektowny upadek, jednak na szczęście bez żadnych
konsekwencji. Ławka dawała nam wspaniały widok na… Kiczorę i „szubienicę”,
którą mogliśmy podziwiać teraz z oddali. Również stąd, było to najbardziej
charakterystyczne drzewo. Otylia widząc panoramę, jaka rozciągała się stąd,
próbowała dojrzeć Babią Górę raz jeszcze. Wtedy spostrzegła, że nie ma…
okularów! No właśnie: gdzie one są?! Zaczęło się przeszukiwanie plecaka i
terenu wokół niego. Po dłuższym czasie poszukiwań, mimo wszystko nie
znaleźliśmy ich. Otylia próbowała wspomnieć sobie, gdzie ostatni raz je
zakładała. Stwierdziliśmy, że zakładała je w okolicy pochyłych drzew na
szczycie Kiczor, tworzących bramę do widoku na Babią Górę i panoramę Beskidu
Żywieckiego. Zastanawialiśmy się, czy tam wrócić, ale Otylia stwierdziła, że
nie ma po co, bo tak naprawdę nie wiemy, gdzie ich szukać, a i tak miała się
wybrać do okulisty, aby wyrobić sobie nowe. Żałowała tylko, że nie może
zobaczyć tych odległych gór już tak wyraźnie, jak na Kiczorach. Mimo wszystko
panowała wesoła atmosfera, bo Otylia zaczęła wspominać rzeczy, które na każdej
wyprawie gubiła, bądź zostawiała. Wspominała o zaginionych rękawiczkach w Bieszczadach,
o zostawionych kijkach u Iwony z Nowego Targu i wielu innych przedmiotach. Na
każdej wycieczce górskiej zawsze coś pozostawiła. Siedzieliśmy tutaj długo, bo
aż około 40min. Granica cienia i światła zdążyła przesunąć się już daleko –
poza trzecią ławkę. Teraz zrobiło się chłodno, więc postanowiliśmy, że czas iść
dalej. Spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy, sprawdzając uprzednio, czy czegoś
nie zostawiliśmy.
Stojąc na tutejszym wzniesieniu przyglądaliśmy się
jeszcze na spadający śnieg z drzew, który tworzył białe smugi w powietrzu –
teraz, wręcz nieustannie coś spadało! Wyszliśmy na szlak. Przy stołach,
ustawionych wzdłuż szlaku, siedzieli ludzie i wielu było tych, którzy siedzieli
na Przełęczy ku Tabuli, przy stołach ze wspomnianym napisem „Idymy do góry!”,
który stał się naszym mottem dzisiejszego dnia. Niejednokrotnie powtarzaliśmy
to hasło, widząc jakieś podejście. Ledwo rozpoczęliśmy wędrówkę po długim
odpoczynku, a już zgubiliśmy szlak. Doszliśmy na lokalne wzniesienie, na którym
widzieliśmy słupek graniczny. Zobaczyliśmy tu mnóstwo śladów, co wskazywało, że
wielu innych popełniło ten sam błąd. Zawróciliśmy do tabliczki z napisem ul.
Turystyczna, gdzie czerwone znaki prowadziły nas dalej. Rozpoczęliśmy strome
zejście ze szczytu Stożka. Wyprzedziliśmy inną trójkę turystów idących z dwoma
psami – jednym średniej wielkości, w całości o czarnej sierści i z drugim –
mniejszym, być może myśliwskim, o sierści w brązowo-czarne łaty. Oba psy nam
się bardzo spodobały i nawet biegały wokół nas. Ten mniejszy, cały czas wbiegał
do zasp śnieżnych, na komendę „szukaj!”. Wskakiwał do śniegu, po czym radośnie
szczekał. Schodząc stromo w dół prowadziliśmy kolejne rozmowy, dlatego
przegapiliśmy znaki czerwonego szlaku i schodziliśmy dalej –zielonym szlakiem.
Zorientowałem się, że nie powinniśmy przekroczyć, żadnego wąwozu, którym płynie
potok – oznaczało to dla mnie, że schodzimy w kierunku miasta Wisły. Właśnie
ten wąwóz podpowiedział mi, że trzeba wracać. Otylia wówczas zapytała: „wracamy?”
Odpowiedziałem, że tak i wróciliśmy na czerwony szlak. Wspomniałem wtedy o
szerokiej ścieżce, którą widzieliśmy razem, gdzieś w oddali, którą później
mieliśmy iść. Tymczasem zielony szlak oddalał nas od niej i szliśmy dokładnie w
przeciwnym kierunku. Faktycznie mogliśmy przegapić ten fragment, bo czerwony
szlak skręcał ostro w prawo w las, patrząc od tej strony, gdzie była wydeptana
wąska ścieżka, nie rzucająca się w oczy, podczas gdy my szliśmy szeroką, ubitą
drogą. Skręciliśmy raz jeszcze na szlak właściwy i ponownie spotkaliśmy trójkę
turystów z psami. Ten czarny – większy pies – radośnie biegał za patykami
rzucanymi przez właściciela. Jako, że Otylia szła z kijkami trekkingowymi, ten
pies wziął jej prawy kijek za patyk i próbował go chwycić w zęby i pobiec.
Zarówno my, jak i turyści śmialiśmy się z tej sytuacji, a pies krążył wokół
nas. Mniejszy z nich, znowu penetrował zaspy. Wtedy jeden z turystów
powiedział, że ten czarny pies lubi siłować się z patykiem w zębach tylko, że
wykręca ręce w barkach. Rzeczywiście miał dużo energii.
Cieślar i Soszów Wielki
Wyprzedziliśmy tę trójkę i schodziliśmy dalej –
cały czas, stromym stokiem. Szliśmy lasem, aż doszliśmy do Stożka Małego.
Patrząc przed siebie, widzieliśmy w oddali jakieś chałupy i domy. Kiedy
wyszliśmy z lasu, pomału nasza ścieżka stawała się coraz szersza, bo
wkraczaliśmy na drogę, o której wspominałem, kiedy przegapiliśmy znaki
czerwone. Idąc tą drogą, kazałem odwrócić się Otylii za siebie, żeby zobaczyła
gdzie była. Za nami widniał wysoki szczyt, którego zalesiony wierzchołek
wyznaczała duża i rzucająca się w oczy szczerbina w lesie – przebiegała tam
linia średniego napięcia doprowadzająca zasilanie do schroniska na Stożku (dla
wtajemniczonych 6kV). Otylia widząc kawał góry, nie mogła uwierzyć, że tam
była. Wykrzyknęła wtedy: „ja tam byłam!” Ponownie cieszyliśmy się z jej
osiągnięcia, które dopiero stąd było naprawdę bardzo dobrze widoczne. Idąc
szeroką ścieżką, przecinającą widokowe polany z pojedynczymi domami, Otylia
cały czas spoglądała za siebie, aby patrzeć na górę, którą pokonała. Wspominała
coś o Cieślarze – górze, na którą aktualnie szliśmy. Zanim jednak zaczęliśmy
podchodzić w jej kierunku, minęliśmy starą budkę strażników granicznych, którą
ktoś zagospodarował, o czym świadczyły nowo zamontowane okna, jak również drzwi
wejściowe. Rozmawialiśmy dużo o tutejszym otoczeniu, bo było co komentować.
Raz, że teren wokół byłej strażnicówki był ciekawy, to Otylia widząc dwa domy –
po jednym na każdym z dwóch szczytów – powiedziała: „sąsiedzi wołają się na
kawę przez gronie”. Faktycznie tutejsi sąsiedzi mieszkali na dwóch, osobnych
szczytach, lecz każdy z nich mógł patrzeć sobie do okien. Mówiliśmy, że na co
dzień mieli tak wspaniałe widoki. Zauważyliśmy niestety też, że panoramy na
góry odległe nie są tu aż tak przejrzyste, jak w pierwszej części dnia. Smog z
dolin unosił się coraz wyżej, przysłaniając doliny, a na niebie utworzył równą,
brązową linię. Nad Cieślarem i za nami, nad Stożkiem powstały dwie małe chmury
konwekcyjne z rodzaju cumulus fractus, które ledwo po przekroczeniu punktu
rosy, po kilku minutach rozpadły się i zniknęły – tak szybko, jak powstały.
Przejście szeroką drogą aż na szczyt Cieślara dostarczyło nam wspaniałych
widoków. Otylia ciągle spoglądała w stronę Stożka – tej wysokiej góry, na którą
weszła o własnych siłach. Stąd naprawdę wydawała się potężną górą. Czym więcej
przechodziliśmy, tym bardziej stawała się „tajemnicza”, a to za sprawą lekkiej
mgły, tworzącej się w oddali.
Zanim weszliśmy do lasów na stokach Cieślara,
ostatni raz spoglądnęliśmy na odległy już Stożek i na trójkę turystów z dwoma
psami, którzy szli tuż za nami – w odległości może stu metrów. Idąc przez
Cieślar, Otylia wspominała coś o wyciągu narciarskim na Soszowie i o
Lepiarzówce. Coś mi ta nazwa mówiła, jednak nie mogłem jej do niczego
dopasować. Pomyślałem: pójdziemy dalej, zobaczę co się kryje pod tą nazwą...
Idąc lasami Cieślara zauważyliśmy, że nie panuje tu taka cisza, jak w pierwszej
części dnia. Na szczęście znanej nam ciszy nie mąciły odgłosy cywilizacji, ale
nieustannie spadające czapy śniegu z drzew. Otylia zaproponowała, aby
przystanąć na chwilę i wsłuchać się w ten niezwykły szelest, jaki wydawały spadające
małe bryłki śniegu. Określiła to muzyką idealną przed zasypianiem. Porównała go
do potoku, którego szum działał uspokajająco. Wsłuchiwaliśmy się w szelest, bo
choć nie był głośny, to jednak taki naturalny i co najważniejsze – ciągły. Ani
na chwilę nie milknął, bo cały czas coś opadało na ziemię. Po przejściu dosyć
długiego fragmentu leśnego, idąc cały czas grzbietem Cieślara, dotarliśmy do
Soszowa Wielkiego. Usypano tu wysoką górę śniegu na wysokości górnej stacji
wyciągowej dla narciarzy. Ciszę zakłócała audycja z… Radia Zet, którą emitowano
z wieży stacji. Niestety naszą ciszę zakłócały tłumy ludzi, ale w końcu to
miejsce było przeznaczone dla narciarzy. Tutejszy szlak przechodziliśmy dość
szybko, ponieważ szlak prowadził równą i szeroką drogą. Rzadko pokonywaliśmy
wzniesienia i na dodatek nie traciliśmy wysokości. Szliśmy cały czas grzbietem,
aż dotarliśmy do dwóch drewnianych domów, gdzie poprowadzono trasę narciarską
(patrząc od tej strony). Właśnie tutaj Otylia opowiedziała mi historię jej pewnego
wypadu górskiego, kiedy pomyliła szlak i schodziła trasą narciarską, którą
teraz widzieliśmy. Wspomniała również o Lepiarzówce – a były to dwa drewniane domki
obok, których teraz przechodziliśmy.
Od tych góralskich chat szliśmy stromo w dół trasą
narciarską, bo tak prowadził czerwony szlak. Co chwilę przejeżdżali obok nas
narciarze. Najbardziej zadziwiło nas kilkuletnie dziecko ubrane w różowy strój,
które bardzo wprawnie szusowało na stoku, podążając za ojcem. Cały czas
przyglądaliśmy się jemu. Odwróciliśmy się, aby zrobić zdjęcia drewnianej
Lepiarzówce na tle białych drzew. Szliśmy tak lasem, aż doszliśmy do schroniska
na Soszowie. Zwróciliśmy uwagę na datę jego powstania (1932 rok) jak i jego
architekturę, która od zawsze podobała mi się, ze względu na uwzględnienie
ilości światła, które docierało do wnętrza. Otylia zwróciła uwagę na napis
„Lepiarzówka” na jednej z tablic reklamowych. Powiedziała: a myślałam, że to
się pisze „Lempiarzówka” od Lempów…. Nie podobały nam się jedynie parasole
reklamujące browary, bo wszystko to, co widzieliśmy za nami, było naprawdę
górskie, a teraz stanęliśmy oko w oko z komercją, za którą delikatnie mówiąc,
nie przepadaliśmy. Z tego powodu nie zatrzymywaliśmy się tu na dłużej, a
jedynie po to, żeby spojrzeć na schronisko przywołujące jakieś myśli każdemu z
nas. Za budynkiem schroniska nadal prowadziła trasa narciarska.
Poszliśmy dalej, gdzie dotarliśmy do końca trasy
narciarskiego. Właśnie tu, po raz ostatni, minęliśmy zgiełk, tłumy ludzi, jak i
kolorowe bannery reklamowe. Widząc to wszystko, Otylia powiedziała: „jak ja nie
lubię tych reklam!”. Ja tylko potwierdziłem jej słowa, bo zgadzaliśmy się nawet
bez słów w tej kwestii. Na szczęście, przed nami, zauważyliśmy stos zwalonych
drzew, za którym widniały tylko krzaki i gęsty las. Odwróciliśmy się za siebie,
spojrzeliśmy i zauważyliśmy równą „ścianę” świerków, które stanowiły naturalną
granicę po prawej stronie dla trasy zjazdowej. Przechodząc obok zwalonych
drzew, za którymi stała jakaś stara ciężarówka, poczuliśmy się, jak gdybyśmy
przeszli z jednego świata do drugiego. Kolorowe reklamy, dziesiątki ludzi,
zgiełk, muzyka – to wszystko nagle ucichło. Otaczała nas tylko cisza i gęste
lasy. Znowu zrobiło się bardzo pięknie, bo popołudniowe słońce zapewniło nam
kolejną porcję widoków. Promienie ponownie próbowały przedzierać się pomiędzy
drzewami, dzięki czemu białe czapy zalegające na gałęziach, przybrały od spodu ciemnożółtej
barwy. Widząc to wszystko, od razu wspomnieliśmy pierwszą część dnia. Ścieżka
nie sprawiała żadnych problemów, ponieważ ciągle szliśmy w płaskim lub
nieznacznie opadającym terenie. Dzięki temu nie czuliśmy zmęczenia. Między
koronami drzew mignęła nam wieża widokowa na górze szerokiej i długiej,
przypominającej Babią Górę. Spytałem wówczas Otylię, czy wie jaka to góra.
Powiedziałem, że tam właśnie idziemy. Miałem na myśli Czantorię, bo był to
ostatni szczyt na naszej drodze. Otylia zapytała: „to już?”. Podziwiając
wspaniałe widoki i prowadząc nieustające rozmowy, zarówno odległość, jak i
czas, bardzo szybko mijały. Wszystko tak szybko znikało za naszymi plecami.
Zanim jednak doszliśmy na Czantorię, Otylia zapytała jeszcze o wysokość, z
której rozpocznie się podejście. Bardziej wymagające podejście miała nam
zasygnalizować chata „Światowid” z logiem mojego byłego klubu górskiego
„Góry-Szlaki”. Pomału dochodziliśmy do tego miejsca. Ze względu na to logo
zatrzymaliśmy się na chwilę, bo Otylia chciała zrobić sobie zdjęcie na tle
chaty. Po raz pierwszy wyciągnęła swój aparat, bo wszystkie zdjęcia robiłem ja.
Nie wyciągała go wcześniej, ze względu na utrudniony dostęp do niego.
Szlak na Czantorię - podejście od strony przełęczy Beskidek 684 m n.p.m.
Otylia zdziwiła się bardzo, gdy zobaczyła logo
klubu i zapytała skąd się tam wzięło. Sam się zdziwiłem, bo to już cztery lata
minęły od dnia, kiedy wysłałem je właścicielowi… Jak ten czas szybko biegnie! Musieliśmy
uważać, ponieważ łatwo mogliśmy zgubić szlak na Czantorię, bo do góry
prowadziła szeroka droga, która jednak zakręcała wyżej, gdzieś do innych domów.
Wąska i opadająca, początkowo ścieżka, wijąca się wśród gęstych krzaków
prowadziła właśnie na szczyt Czantorii. Już wcześniej ostrzegałem Otylię, że to
będzie ostatnie, ale najbardziej męczące podejście. Wtedy wypowiedziała
budujące zdanie: „tyle już przeszliśmy i zamiast na początku przechodzić takie
męczące podejścia, to idziemy je na końcu, a ja mam jeszcze dużo sił!”.
Wypowiadając te słowa, bardzo się cieszyła, a tym bardziej ja, ponieważ ten
wyjazd nie był dla niej męczący, ale raczej radosny, bo cieszyła się z tego
wszystkiego, co zobaczyła do tej pory. Co chwilę wspominała, co zobaczyliśmy na
trasie, gdzie się zatrzymywaliśmy i wyglądała Stożka, który zniknął już
wcześniej, gdzieś w oddali. Z Przełęczy Beskidek położonej na wysokości 684 m
n.p.m., gdzie zatrzymaliśmy się przy chacie „Światowid”, spoglądaliśmy na
najniższy punkt szlaku. Był całkowicie nieośnieżony. Wtedy Otylia zapytała: To
jest najniższy punkt naszego szlaku? Za licznymi gałęziami dojrzeliśmy pochyloną
brzózkę i niezwykle zielony mech. Zeszliśmy do tego zagłębienia w terenie i stanęliśmy
na chwilę przy mchu. Naszą uwagę zwróciły trzy kępy tego małego zielonego
dywaniku, jaki tworzyły pojedyncze okazy. Dodatkowo przyglądaliśmy się dużym
kropelkom wody uwięzionych pomiędzy małymi igiełkami. Błyszczały mnóstwem
kolorów. Widząc to wszystko Otylia powiedziała: „przeszliśmy z zimy do wiosny!”.
Miałem dokładnie takie samo wrażenie i nawet ptaki zaczęły ponownie śpiewać.
Pomału zachodzące słońce gdzieś za linią lasu nie
grzało już tak, jak w południe, dlatego zrobiło się znacznie chłodniej. Z
zagłębienia terenu wyruszyliśmy powolnym krokiem, aby rozpocząć ostatnie
podejście. Szlak prowadził najbardziej stromym stokiem i choć po lewej, jak i
po prawej stronie, widzieliśmy inne ścieżki wytyczone w łagodniejszy sposób, to
jednak wybraliśmy tą poprowadzoną w najbardziej wymagającym terenie. Podejście
rozpoczęliśmy od błotnistej i kamienistej ścieżki. W pewnym momencie w lesie przystanąłem,
aby podnieść kamień z czerwonym porostem. Niejednokrotnie spod nóg usypywały
się kamienie, spadając w stronę przełęczy. Ten fragment najbardziej odczuła
Otylia, jednak nie myślała o zawróceniu i szła dalej. Po kilku minutach
trudnego podejścia, zauważyliśmy równą linię śniegu. Otylia powiedziała
wówczas: „idziemy do zimy!”. Znowu, w ciągu kilku chwil, zrobiło się biało.
Linię wiosny i zimy tworzył gęsty las, który wyznaczał granicę śniegu. Wiosna
zaś, wkroczyła na tereny ciągle oświetlane przez słońce. Szliśmy wyżej,
podziwiając ośnieżone drzewa, tworzące różne wzory. Tu mieliśmy najwięcej
możliwości podziwiania podświetlanych od spodu białych gałęzi. Dosłownie
wszędzie nas otaczały. Nawet w środek lasu mieliśmy cudowne widoki, a to za
sprawą pomału zachodzącego słońca. Docierało tu pomarańczowe światło. Drzewa
rzucały bardzo długie cienie, a nienaruszona warstwa śniegu pomiędzy nimi,
zalała się pomarańczową barwą. Długo podziwialiśmy ten fragment lasu.
Podchodząc jeszcze wyżej, patrzeliśmy za siebie i przed siebie, ponieważ nasza
ścieżka była od teraz bardzo szeroka, równa i biała oraz dawała widok na
pomarańczowe korony drzew, które wyróżniały się na tle całego lasu. Tutaj, po
lewej stronie szlaku, stanęliśmy przy skupisku pojedynczych krzewów i wolno
stojących patyków. Na każdym z ich końców wisiała niewielka czapa śniegu, w
części już roztopiona, co oznaczało, że pod nimi wisiały również krople wody.
To właśnie ta niezliczona ilość pojedynczych kropelek odbijających pomarańczowe
światło słoneczne zapewniła nam wspaniałe widowisko. Wystarczyło popatrzeć pod
innym kątem, aby kropelki błyszczały różnymi kolorami. Dominował oczywiście
pomarańczowy.
Otylia wypatrywała szczytu, ponieważ szliśmy
trochę dłużej. Szeroka ścieżka dawała nam widoki na góry znajdujące się za
naszymi plecami. Przed nami widniało „ostatnie” podejście, czy też wzniesienie.
Wcześniej Otylia zapamiętała sobie wysoki i zardzewiały słupek po byłej tablicy
informującej o zakazie przekraczania granicy, który zauważyła, będąc niżej.
Kiedy doszliśmy do niego, powiedziała: „ja już myślałam, że to szczyt, a tu
jeszcze jedno podejście!”, po czym się zaśmiała. Minęło jeszcze kilka minut i
podchodziliśmy na szczyt właściwy. Widoczna była już wieża widokowa i chata, a
raczej zadaszenie nad szeregiem ławek. Weszliśmy pod dach, podtrzymywany
belkami, ułożonymi grupami po cztery w kwadrat. Nie zbudowano tu ścian, więc
mieliśmy widoki w każdą stronę, chociaż nie na góry odległe, to jednak na teren
nas okalający i na ośnieżone drzewa. Pod dachem siedziała jakaś para. Zrobiło
się bardzo zimno, dlatego, żeby nie utracić ciepła, postanowiliśmy, że
pochodzimy jeszcze bez plecaków w okolicy szczytu Czantorii. Poszliśmy na
stronę czeską, bo właśnie tam niebo przybierało intensywnie pomarańczowej
barwy, oznaczającej zachodzące słońce. Otylia powiedziała: „szkoda, że wieża
nie jest otwarta, bo fajnie by było zobaczyć jeszcze zachód Słońca!”. Z
pewnością widok mógł być cudny, jednak cieszyliśmy się tym, co już zobaczyliśmy
i tym, co teraz widzieliśmy. Stojąc tutaj, pogratulowałem Otylii dzisiejszego
wyczynu i pokonania samej siebie, pokonania własnych granic możliwości, jej sił
i chęci oraz zapału i tego, że taką postawą buduje innych ludzi. Właśnie tak
się teraz przy niej czułem. Choć radość Otylii była bardzo wielka, to jednak moja
była chyba jeszcze większa z tego względu, że mogłem pomóc jej zobaczyć coś
nowego, pokonać samą siebie i uwierzyć w jej własne siły. Jakże cieszyłem się,
gdy ona cieszyła się ze mną, z pokonania tak długiej trasy. Nie przypuszczała,
że kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie tyle przejść i to w terenie górskim!
Szczyt Czantorii i zejście z Polany Stokłosica do Ustronia
Wróciliśmy pod dach, bo zawiewał nieprzyjemny i
mroźny wiatr, zresztą bardzo szybko wyziębiający. Wzięliśmy nasze plecaki i
zaczęliśmy schodzić w stronę Polany Stokłosica. Przejście szeroką ścieżką
pośród gęstego lasu było bardzo przyjemne. Słońce już zaszło, ale za lasem
przebijał się fioletowy pas nad północnym horyzontem, będący wspaniałym tłem
dla ośnieżonych drzew liściastych, tworzących bardzo duże i skomplikowane
wzory. Dużo czasu poświęciliśmy na obserwację tych mozaik na tle fioletu.
Stromy stok dawał również możliwość zjazdu na reklamówce. Skorzystałem z
okazji, bo Otylia przypomniała nasze zjazdy z Turbacza, podczas zimowej wędrówki
w Gorcach. Kiedy doszła do mnie powiedziała: „dzisiaj przeszłam więcej, bo ten
kawałek zjechałeś!”. Miała rację i już nic nie było w stanie tego zmienić.
Schodząc dalszą częścią lasu natrafiliśmy na taflę lodu, na której pojechaliśmy
w dół. Idąc niżej, przywoływaliśmy na pamięć wszystko to, co zobaczyliśmy w
ciągu dzisiejszego dnia. Nie mogliśmy zapomnieć o „podniebnym boisku”, o
drzewie-szubienicy, o Babiej Górze z Kiczor, o podzielonym na dwoje drzewie, o
Stożku, jako górze stromej i wysokiej, o psach i o wejściu na Czantorię – najbardziej
wymagającego szczytu na całej dzisiejszej trasie, tak na zakończenie, kiedy to
sił powinno już brakować. Otylia była niezwykle ucieszona. Zanim doszliśmy na
Polanę Stokłosica, naszą uwagę przykuł rozbudowany park linowy, bo wszelkie
zabezpieczenia, siatki i poręcze oblepiły grube warstwy śniegu. Pięknie to
wszystko wyglądało w zupełnej ciszy. Słońce już dawno zaszło za górami.
Wyszliśmy z lasu i naszym oczom ukazał się czerwony pas na wschodzie – nad
Równicą. Otylia skojarzyła go ze wschodzącym słońcem. Właśnie ten pas był tłem
dla nieruchomych krzesełek wiszących na linach. Patrząc w ich stronę mieliśmy
wrażenie, że czas się nagle zatrzymał – wszystko zamarło, ani nawet nic nie
wydawało żadnego dźwięku. Byliśmy zachwyceni tym widokiem i ciszą.
Schodząc z polany, poszliśmy za anatum, czyli
sokolarnię, ponieważ tam prowadziły czerwone znaki. Mieliśmy przejść wzdłuż stromego
stoku narciarskiego. Szliśmy tak kilkanaście, może około dwadzieścia minut.
Niebo pociemniało do barwy granatowej i nie obyło się bez latarki. Zaczęliśmy
schodzić, oświetlając sobie szlak. Skręciliśmy jednak na stok narciarski, aby
Otylia nie męczyłą kolan na stromym zejściu. Przed nami schodził taką samą
trasą jakiś chłopak. Wyprzedził nas, bo my schodziliśmy bardzo powoli,
podziwiając jeszcze Ustroń i Równicę, które mieniły się tysiącami świateł. Na
dole słyszeliśmy warkot silników i po chwili w naszą stronę zaświeciły potężne
światła reflektorów. Na stok wjeżdżały dwa ratraki wyglądające niczym czołgi,
jednocześnie wydające mnóstwo hałasu. Zeszliśmy do lasu i poczekaliśmy na ich
przejazd, po czym wróciliśmy na stok. W lesie minęliśmy trzy armatki śnieżne.
Zejście mijało bardzo szybko, bo na utwardzonym śniegu nie zapadaliśmy się. Po
kilkudziesięciu minutach zeszliśmy znowu do lasu, ponieważ ratraki zdążyły
wjechać do góry i teraz zawracały. Minęliśmy stację narciarską. Poniżej niej
funkcjonował nocny stok narciarski. Był dużo mniejszy, ale na tę porę w
zupełności wystarczał, bo ludzie aktywnie spędzali tu czas nawet wieczorem. Co
chwilę ktoś wjeżdżał do góry i zjeżdżał do stóp Czantorii. Idąc lasem,
zatrzymaliśmy się przy górnej stacji mniejszego wyciągu, bo duży reflektor
oświetlał koło zamachowe, którego żebra rzucały podłużne cenie w głąb lasu.
Stanęliśmy dokładnie tam, gdzie poruszały się cienie. Patrząc na las mieliśmy
wrażenie, jakby cały teren pływał. Schodząc wzdłuż stoku, naszą uwagę zwracały
jeszcze domy, których dachy były podświetlone lampkami – takimi samymi, jak
podczas świąt. Pomału dochodziliśmy do miasta, jednak zanim opuściliśmy las,
Otylia zauważyła cztery światełka na niebie. Powiedziała, że to gwiazdy, ale
stojąc dłużej zauważyliśmy, że światła poruszały się i zniknęły za Równicą. W
części miejskiej podziwialiśmy, jak wysoka jest Czantoria, bo choć nawet nie widzieliśmy
jej kształtu, to jednak nawracający ratrak świecił potężnymi reflektorami przed
siebie. Otylia patrzyła do góry i nie mogła uwierzyć, że tak wysoko była.
Poszliśmy jeszcze na przystanek, aby dojechać do Goleszowa. Zanim przyjechał
autobus, podziwialiśmy jeszcze Czantorię i okoliczne światła. W drodze do
Goleszowa jeszcze raz Otylia dała wyraz swojej radości z pokonania własnych
możliwości wspominając na Stożek i Czantorię.
Słów mi brak.......Dziękuję kochany Michasiu! za wszystko.......a zdjęcia to same skarby!
OdpowiedzUsuńWitam. Jakiego obiektywu używasz do np. tego typu zdjęć (stałka,zmienna)(są fantastyczne, pewnie to też kwestia oświetlenia); http://goryszlaki.blogspot.com/2016/12/kamienista-smreczynski-wierch-tomanowy.html
OdpowiedzUsuńPozdrawiam?
Witam,
OdpowiedzUsuńPowiem tak, że najwięcej pomógł mi Księżyc w pełni i... mnóstwo czasu na zdjęcia. Używam Canon EF-S 18-135mm f/3.5-5.6 IS więc nie jest to jakaś nawet średnia półka. Mam tylko jeden obiektyw i używam go do wszelkiego rodzaju zdjęć. Mi w zupełności wystarcza, bo spełnia swoje zadanie. Zdjęcia naświetlam około 60s przy pełni Księżyca przy ISO 400. Przy ISO 800 wystarcza 30s. Z tego względu wyruszyłem o 20.30, żeby mieć całą noc na zdjęcia.
Pozdrawiam serdecznie.
Witam, Dzięki za odp. W sumie to podziwiam takie nocne wyjścia, też sporo chodzę ale nigdy w nocy. Musze się kiedyś skusić na taki wypad na wschód czy zachód słońca. Te zdjęcia mnie do tego strasznie zachęcają. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPolecam nocne wyjścia, bo ja tak robię od ośmiu lat i przyznam, że zawsze coś niezwykłego zobaczę. Nie lubię wychodzić w góry o "wycieczkowych" godzinach, dlatego zawsze szukam czegoś nowego i niezwykłego. Najpierw jednak warto być pewnym, że zna się teren, w którym się poruszasz i dobrze jest znać zagadnienia pogody. Taka wiedza potrafi w dużym stopniu zminimalizować ryzyko.
UsuńPozdrawiam serdecznie.
Tego to akurat się nie obawiam gdyż po górach chodzę już od 10 lat i praktycznie każdą ścieżkę w wersji dziennej mam w głowie. Bardziej chodzilo o chęci :-) i chyba tego że te góry są tak blisko mojego miejsca zamieszkania. Często też chodzi się w grupie a w grupie wiadomo trzeba mieć wspólny cel..nie koniecznie związany z wczesnym wstawaniem :-) ...ale widzę że od czasu do czasu warto zmienić priorytety. Pzdr.
OdpowiedzUsuńWłaśnie o to chodzi by przełamać swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, bo wtedy można zobaczyć coś więcej :). Ja uwielbiam wcześnie wstawać, bo wiem, co mnie czeka - mam na myśli wspaniałe widoki, których zdecydowana większość ludzi nie ma szans zobaczyć ze względu na brak chęci :). Warto zmieniać priorytety, bo i ja chodzę z grupami lub z pojedynczymi osobami. Warto czasem mieć czas typowo tylko dla siebie w górach :).
UsuńI warunki na przełamanie się będą w najbliższym czasie. 11 lutego pełnią ksiezyca i wstępnie piękna pogoda z bezchmurnym wyzowym niebem. Chyba nie odpuszcza sobie Tatr. Pzdr.
OdpowiedzUsuńJeśli warunki pozwolą to i ja skorzystam. Na razie pogoda jest kwestią zagadki. Trzeba czekać aż będzie bliżej weekendu.
UsuńTo fakt bo równie dobrze może być pełne zachmurzenie i śnieg ale narazie wygląda to dobrze. Dość duża dynamika. Jakie plany w razie czego jeśli można wiedzieć? Pzdr.
OdpowiedzUsuńPlanów na razie nie mam. Wymyślam coś na szybko w zależności od warunków pogodowych. Jeśli spodziewam się szronu, to jadę tam, gdzie są drzewa liściaste, jeśli spodziewam się mórz chmur, to jadę tam, gdzie jest wysoko. Wszystko jest kwestią warunków i tego, co mogę zobaczyć.
UsuńBardzo dobry wpis, rzetelny i zawiera masą praktycznych informacji. A do tego te piękne zdjęcia! Super!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podobało :) Pozdrawiam serdecznie :)
Usuń