W końcu tej zimy doczekaliśmy się większych mrozów.
Ostatnie mroźne dni zapamiętałem z lutego 2012 i stycznia 2006 roku. Z tego
względu koniecznie chciałem pojechać w góry, żeby zobaczyć coś niezwykłego i
wyjątkowego. Jako, że co roku zimy były bardzo słabe, a na śnieg czekaliśmy zwykle
do wiosny, wiedziałem, że teraz będzie inaczej i koniecznie musiałem
wykorzystać tę sytuację. Zacząłem dzwonić do osób, które mogły by być
zainteresowane wyjazdem w góry, gdzie liczyłem na około -25’C. Mróz może miał
być trochę silniejszy niż zwykle, ale z pewnością przyczyniłby się do pięknych
widoków, których na co dzień nie można zobaczyć. Najbardziej myślałem o
oszronionych drzewach lub też śnieżnych kryształkach pokrywających wszystko w
okolicy. W końcu udało mi się skompletować ekipę do wyjazdu. Nikt z nas nie
miał samochodu, dlatego postanowiliśmy, że pojedziemy pociągiem z Katowic do
Węgierskiej Górki o godzinie 7.25. Z tej miejscowości mieliśmy pójść drogą
asfaltową (zasypaną śniegiem) do Żabnicy, skąd dalej poszlibyśmy czarnym
szlakiem na Halę Boraczą. W ogóle na ten dzień zaplanowaliśmy przejście do
Rysianki i zejście przez Romankę. Trasa w lecie liczyłaby około 6h wędrówki.
Biorąc pod uwagę krótki dzień w zimie, wiedzieliśmy, że raczej na pewno
zabraknie nam dnia i z tego względu wzięliśmy czołówki oraz palnik gazowy. Na
dworzec przyjechaliśmy o czasie, ale niestety zobaczyliśmy na tablicy
informacyjnej komunikat, że nasz pociąg jest opóźniony o 25min. Było nam szkoda
tego czasu, bo i tak krótki dzień stał się jeszcze krótszy. Większość pociągów
nie przyjeżdżała na czas z powodu silnego mrozu i oblodzonej trakcji. Teraz
mieliśmy -24’C. W górach musiało być jeszcze więcej. Pociąg przyjechał z około półgodzinnym
opóźnieniem i na miejsce dojechał jeszcze z dodatkowym poślizgiem o kolejne
30min, a więc straciliśmy już godzinę czasu. W Węgierskiej Górce byliśmy o
godzinie 10.00 rano. Teraz musieliśmy dojść jeszcze do Żabnicy. Długa droga
asfaltowa miała nam zabrać kolejną porcję czasu….
W Węgierskiej Górce termometr wskazywał tylko
-21’C, a to za sprawą słońca, które nieco ogrzewało powietrze. W ogóle z dworca
musieliśmy szukać właściwej drogi wyjścia, ponieważ ludzie wydeptali tylko
bardzo wąską ścieżkę prowadzącą do miasta. Przy torach jakiś pan odśnieżał
fragment ulicy i sypał solą tam, gdzie łączyły się szyny i powiedział nam,
żebyśmy zawrócili, bo jedyny otwarty sklep znajdziemy w centrum miasta.
Wiedziałem, że w Żabnicy jest kilka mniejszych sklepów i z pewnością nie mogą
być wszystkie pozamykane, dlatego poszliśmy w kierunku gór. Idąc najpierw przez
Węgierską Górkę do Żabnicy minęliśmy wejście na czerwony szlak na pasmo
Abramów. Najbardziej denerwowały mnie samochody, a raczej ich ilość, bo co
chwilę coś przejeżdżało i musieliśmy się zatrzymywać. Brygida powiedziała tylko
tyle, że w miarę przechodzenia Żabnicy będzie ich coraz mniej. Znała też
kawiarnię o nazwie „Alaska”, którą wyznaczyła za punkt odniesienia, gdzie
musieliśmy dojść, żeby rozpocząć wędrówkę szlakiem. W Żabnicy minęliśmy aż pięć
otwartych sklepów i wstąpiliśmy do jednego z nich, żeby dokupić prowiant, ponieważ
wyjazd zorganizowaliśmy nieplanowanie – raczej tak na szybko i nie mieliśmy
nawet kiedy coś kupić wcześniej, bo byliśmy w pracy. Przed sklepem widzieliśmy
małego psa, który co chwilę podnosił lewą, przednią łapkę, ponieważ nie
wytrzymywał z zimna, a właściciel robił zakupy. Kiedy usłyszeliśmy śpiewające
dwa ptaki w różnych miejscach, to powiedziałem na dźwięk pierwszego: „to on
jeszcze nie przymarzł?”… Niestety droga asfaltowa pokryta śniegiem i lodem nie
miała końca. To wszystko trwało dla mnie zbyt długo. Tym bardziej, kiedy
wszyscy patrzeliśmy na dosłownie „zamrożone na kość” oszronione góry przed sobą.
Chciałem już tam być! Na 1,5km przed „Alaską”, skąd nieco dalej swój początek
bierze czarny szlak na Halę Boraczą myśleliśmy nawet, że przeszliśmy rozwidlenie
dróg i zaczęliśmy wracać. Wtedy zapytaliśmy starszego pana stojącego przy
bramie o drogę i powiedział, że zostało nam jakieś 1,5km do „Alaski”. Co
ciekawe, ilość przejeżdżających samochodów ciągle była taka sama i denerwowało
mnie to, bo w górach zawsze marzyłem o spokoju. Sytuacja uspokoiła się dopiero
na samym końcu Żabnicy. Myślałem, że cała trasa zajmie nam około pół godziny, a
zajęła nam 1,5h, ponieważ błędnie założyłem czas, bo pół godziny jest do
czerwonego szlaku na pasmo Abramów. Droga strasznie dłużyła się i myślałem
tylko o tym, żeby być już wysoko w górach, bo wszyscy widzieliśmy, jak mocno są
oszronione drzewa. Ten widok przyciągał mnie jak magnes! W „Alasce” zrobiliśmy
krótki postój na 15min. Zegarek wskazywał godzinę 11.45. Musieliśmy iść,
ponieważ zachód słońca tego dnia miał być o 15.45. Mieliśmy więc tylko 4h dnia,
dlatego musieliśmy iść nieco szybciej, żeby zobaczyć coś więcej.
Szlak na Halę Boraczą
Z „Alaski” wyszliśmy zdecydowanym krokiem. Już na
początku wyciągnąłem aparat z plecaka, ponieważ tutejsze świerki pokrywały
grube czapy śniegu. Wyglądały przepięknie! Tym samym szlakiem szedłem z inną
ekipą w lecie, dlatego widziałem, że idziemy dobrze. Za około 15min
podchodzenia śnieżną drogą, dotarliśmy do skrzyżowania tras. Wydawało mi się,
że czarny szlak wytyczono doliną przed nami, a Brygida chciała pójść dalej
ulicą, ponieważ do schroniska musiała prowadzić jakaś droga dojazdowa i dzięki
temu mielibyśmy łatwiej. Wiedzieliśmy, że nie pójdziemy szlakiem, ale
liczyliśmy, że może będzie łatwiej. Widząc, jak wyglądało skrzyżowanie,
stwierdziliśmy, że jeszcze nic nie jest przetarte i wiele czasu będziemy
potrzebować, żeby dotrzeć chociaż do Hali Boraczej. Wszyscy zgodziliśmy się na
wersję z drogą, żeby dojść na miejsce chociaż trochę szybciej. Z góry
założyłem, że do Hali Lipowskiej lub Rysianki będę przecierać szlak i z
pewnością zastanie nas zmrok na szlaku. Idąc drogą, na której zalegały grube
warstwy ubitego śniegu szybko osiągaliśmy wysokość. Na jednym z wyżej
położonych zakrętów mogliśmy zobaczyć, jak pięknie są oszronione góry. Tym
bardziej chciałem już tam być! Liczyłem na ciekawą sesję foto, ponieważ taką
zimę widziałem tylko w 2006 roku, bo w 2012 roku nie dostałem urlopu w czasie
największych mrozów. W innych latach zima rozpoczynała się dopiero na początku
wiosny. Podchodziliśmy drogą, aż dotarliśmy do osiedla położonego na szczycie
mniej znaczącej góry. Brygida mówiła, że to są jej tereny rodzinne, dlatego
znała okolicę i wiedziała, że gdzieś tutaj jest dom wypoczynkowy o nazwie „Wojtatówka”.
Szybko go odnaleźliśmy. Powyżej osiedla widzieliśmy wyciąg dla narciarzy i
liczyliśmy, że uda nam się przejść na drugą stronę, skąd moglibyśmy przejść jakąś
inną drogą na Halę Boraczą. Widzieliśmy też, że przed wyciągiem wąska uliczka
zakończona była wielkimi zaspami śniegu. Teraz przecierałem szlak, prowadząc
dość stromym podejściem. Chcieliśmy dojść na samą górę wyciągu, obejść go i pójść
dalej ścieżką w lesie. Na samej górze zorientowaliśmy się, że dalszej drogi nie
ma. Wszystko dookoła pokrywała około półmetrowa warstwa śniegu, a w wielu
miejscach wyznaczałem trasę przez zaspy. Postanowiliśmy, że zejdziemy wzdłuż
wyciągu – jego krawędzią. Trochę ułatwiliśmy sobie sprawę, ale teraz
widzieliśmy, że szlak na Halę Boraczą musi być nieprzetarty i wiele czasu nam
upłynie zanim tam dojdziemy. Spotkana kobieta na wyciągu powiedziała nam, w
którym kierunku jest Hala Boracza, ale dodała też, że zaspy są tak wielkie, że
nie damy rady.
Zejście upływało nam bardzo szybko i nawet grała
muzyka z głośników zamontowanych na drzewach. W trakcie naszego zejścia słyszeliśmy
utwór Mike Perry – Inside the lines. W dolnej stacji wyciągu jakiś pan wyszedł
z malutkiej drewnianej budki i zapytał, czy chcemy dojść do drogi.
Odpowiedzieliśmy oczywiście, że tak i wskazał jedyną drogę na wprost przez las,
ale dodał też, że będzie bardzo trudno, bo jest mnóstwo śniegu. Po raz kolejny
musieliśmy przecierać szlak. Wszyscy zastanawialiśmy się, czy w ogóle przez te
zarośla można dojść do celu. Mimo wszystko miałem pozytywne nastawienie i
zacząłem przedzierać się przez zaspy. W wielu miejscach wpadałem aż po pas i co
parę metrów musiałem szukać nowej drogi, utrzymując ogólny kierunek. Wszyscy
mieliśmy wielki ubaw z tej trasy, bo facet powiedział, że będzie bardzo trudno,
a my tymczasem wytyczyliśmy nasz własny szlak przez zaspy i gęste zarośla,
zresztą też przysypane śniegiem. Na samym końcu, przy drodze, stanęliśmy przy
około 2,5-metrowej skarpie. Jako, że nie dało się nią zejść, postanowiliśmy, że
zjedziemy z niej na tyłku. W ten sposób doszliśmy do celu. Minęło około
półtorej godziny, dlatego z dnia pozostało nam już tylko 2,5h. Szybko doszliśmy
do skrzyżowania, gdzie na początku mieliśmy wątpliwości. Popatrzyliśmy za
czarnymi znakami i wypatrzyliśmy pierwszy z nich po lewej na drzewie. Na
szczęście okazało się, że szlak na Halę Boraczą jest przetarty skuterem
śnieżnym, przez co musieliśmy iść tak, żeby zapadać się jak najmniej.
Widzieliśmy też, że ktoś już poszedł w tamte strony. Szybko weszliśmy w gęsty,
ale przepięknie ośnieżony las. Teraz termometr wskazywał -19’C. W kawiarni
„Alaska” słyszeliśmy, że najniższa temperatura w nocy wynosiła -26’C. Uwielbiam
takie warunki, dlatego chciałem jak najszybciej dojść do wysoko położonych,
oszronionych drzew na szczytach, by zobaczyć niesamowite widowisko. Dojście na
Halę Boraczą upływało nam bardzo szybko, ponieważ wędrowaliśmy ciągle w
zacienionym lesie. Jego koniec oznaczał bezpośrednie wejście na Halę Boraczą.
Mieliśmy tylko nadzieję, że dalej będą podobne warunki, dzięki czemu moglibyśmy
podejść aż do Rysianki w nieco wolniejszym czasie niż w lecie. W zależności od
miejsca, termometr pokazywał od -19’C do -21’C. Pod nogami aż trzaskał śnieg –
w szczególności w zacienionych miejscach. Na Hali Boraczej nie poszliśmy do
schroniska, bo znajdowało się nie na naszej trasie. Stanęliśmy tylko na chwilę,
żeby nie utracić ciepła. Szybko zjedliśmy zamarzniętą czekoladę i wypiliśmy
kubek ciepłej herbaty. Po raz pierwszy od ośmiu lat wziąłem termos z gorącą
herbatą, czego nigdy wcześniej nie robiłem, a to tylko dlatego, ponieważ
wiedziałem, że jakikolwiek napój w plastikowej butelce bardzo szybko by zamarzł
w tej temperaturze. Trochę powyżej hali zacząłem robić mnóstwo zdjęć, ponieważ
dochodziliśmy do oszronionych drzew. Po prawej stała drewniana chata i właśnie
tam zacząłem fotografować okolicę, pokazując piękno tegorocznej zimy. W pobliżu
chatki naszą uwagę zwrócił jeszcze drut kolczasty, który pokrył się
niesamowitymi kryształkami śniegu i lodu, tworząc przepięknie zdobione
ogrodzenie.
Trochę wyżej widzieliśmy górę, na której rosły
tylko drzewa liściaste. Wszystkie pokryła bardzo gruba warstwa szronu. Kiedy to
zobaczyłem, przyspieszyłem kroku, żeby zdążyć sfotografować całe widowisko w
słońcu. Na samym dole, przed podejściem na tę górę, po lewej stronie
zauważyliśmy inne, ale jakże ciekawe drzewo. Wyglądało jak radosny biegacz z
uniesionymi rękoma do góry w trakcie dobiegania do mety. Zatrzymaliśmy się,
żeby zobaczyć je z bliska na tle błękitu nieba. Kiedy zaczęliśmy podchodzić
dość stromym zboczem, szliśmy tak, że góra rzucała cień na drzewa tak, że
jedynie ich czubki oświetlało słońce. Z tego miejsca wyglądały jak płonące
pochodnie. Wszyscy myśleliśmy, że najpiękniejsze widzieliśmy i że już nic
więcej ciekawszego raczej nie wypatrzymy, a to dlatego, że nie potrafiliśmy nic
piękniejszego sobie wyobrazić. Bardzo szybko zobaczyliśmy w jakim błędzie byliśmy.
Temperatura spadła do -21’C na stałe, a to za sprawą zacienionego odcinka
szlaku, którym podchodziliśmy. Kiedy okrążyliśmy lokalne wzniesienie,
zobaczyliśmy, że najpiękniejsze jest przed nami! Od tego momentu, aż do
skrzyżowania na Hali Redykalnej wędrowaliśmy w przecudnym lesie. Wszystkie
drzewa pokrył tak gęsty szron, że każde drzewo tworzyło niepowtarzalną mozaikę!
Szliśmy bardzo powoli przyglądając się praktycznie każdemu z nich. Widok był
tak cudowny, że co chwilę robiłem zdjęcia, żeby utrwalić jak najwięcej obrazów z
tych wyjątkowych miejsc. Nie przeszkadzał mi nawet fakt, że ręce marzły w kilka
sekund. To nic, bo zdjęcia musiały być wykonane! Co kilkanaście metrów wszystko
zmieniało się dookoła, dlatego przystawałem co chwilę i fotografowałem okolicę.
Każdy z nas zachwycał się pięknem trasy. Najciekawszy odcinek przechodziliśmy
przed Halą Redykalną, ponieważ drzewa rosły w skupiskach po pięć, po sześć
sztuk, przez co podziwialiśmy jeszcze większe i bardziej złożone mozaiki na tle
błękitnego nieba. Dodatkowo teraz szliśmy po słonecznej stronie góry, dlatego
docierało do nas ciepłe światło słoneczne – chyba najlepsze dla fotografów. Korzystałem
z tej okazji ile tylko mogłem. Mieliśmy też na względzie fakt, że nie mogliśmy
stać zbyt długo, bo mróz nie dawał o sobie zapomnieć. Bardzo szybko marzły ręce
i palce u stóp, dlatego musieliśmy ciągle iść, chociażby powolnym tempem. Nie
mogliśmy nacieszyć naszych oczu tymi niespotykanymi widokami. Byłem już w wielu
górach i przyznałem, że od samego początku, jak zacząłem w nie chodzić, to
jeszcze nigdy nie widziałem takiego szronu i żeby swoim zasięgiem obejmował tak
rozległe tereny! Zwykle widzi się go na jakimś małym skrawku, a tutaj jak okiem
sięgał, zima wszystko zamroziła „na kość”.
Najciekawsze jednak miało nastąpić za chwilę, bo
kiedy doszedłem jako pierwszy na Halę Redykalną, daleko w tle zobaczyłem Tatry.
Na głos wykrzyczałem: Tatry! Przejrzystość powietrza była tak dobra, że bardzo
wyraźnie mogliśmy dostrzec wiele szczegółów w tych górach. Pięknie oświetlało
je słońce, dlatego szybko chwyciłem za aparat. Koniecznie chciałem utrwalić te
widoki. Na krótką chwilę stanęliśmy w słońcu, by podziwiać panoramę Tatr. Nawet
nie czuliśmy głodu. Ja standardowo, jak chyba każdy z nas, odczuwał głód gór...
Taka to już pasja, że one ciągle nas przyciągają. Z Hali Redykalnej czekało nas
podejście świerkowym lasem. Od tego momentu krajobraz zmienił się dosłownie w
sekundę. Liściaste drzewa zastąpiły masywne choiny pokryte w całości śniegiem.
Trudno było dostrzec chociaż kilka zielonych igieł! Mieliśmy wrażenie, że rosną
tutaj tylko białe drzewa. Widok tak bardzo zachwycał, że podziwialiśmy
praktycznie każdy odcinek szlaku. Najbardziej jednak zachęcała wspaniała
panorama na Tatry. Koniecznie chcieliśmy zobaczyć ją jeszcze raz z wyżej
położonej trasy. Podchodziliśmy pod Boraczy Wierch 1244 m n.p.m. To już całkiem
spora wysokość, ponieważ mróz pokrył wszystko bielą. Inna barwa w ogóle nie
miała „dostępu” na te tereny. Tym bardziej wszystko dookoła zachwycało nas tak bardzo.
Teraz myśleliśmy o Hali Lipowskiej, żeby dojść do niej. Dość szybko doszliśmy
do miejsca zwanego Halą Bacmańską (Motykówką), gdzie po raz drugi mogliśmy
popatrzeć na Tatry. Tutejszy widok znacznie bardziej mi się podobał, ponieważ
panoramę przecinały tylko pojedyncze czubki białych świerków. Bez nich widok
nie byłby taki efektowny. Tatry z tej perspektywy wyglądały jak Himalaje.
Wydawały się odległe i niedostępne. Widok był niezwykły! Szybko więc zrobiłem
kilka następnych zdjęć. Dalsze podejście odbywało się w lesie, dlatego odrabialiśmy
częściowo straty z początku dnia. Chociaż nie szliśmy tempem takim, jak w
lecie, to teraz mogliśmy obliczać czasy, które rzeczywiście będziemy
potrzebować na pokonywanie kolejnych odcinków. Ciągłe podchodzenie i niejedzenie
szybko wyczerpywało, ponieważ mróz nie pozwalał na dłuższą przerwę. Też odczuwałem
głód, ale mimo wszystko miałem jeszcze wiele sił do przecierania szlaków. Z
tego względu w miejscach, gdzie przechodziliśmy przez zaspy, wyznaczałem trasę.
Podchodziliśmy tak, aż doszliśmy do rozległej otwartej przestrzeni zwanej Halą
Gawłowską i Halą Bieguńską. Obowiązkowo wspomniałem o wielkich jagodach, które
zbieraliśmy latem na tej hali z moją żoną – Monią. Wtedy zbieraliśmy je do
wszystkiego, co było pod ręką i zabraliśmy dwa wiaderka ze schroniska na
Lipowskiej, które użyczyła nam obsługa. Mieliśmy stąd wspaniały, niczym nie
przysłonięty widok na Tatry. Trzeba przyznać, że panorama nie wyglądała tak
efektownie, jak poniżej, ale nadal zachwycała. Dodatkowo teraz góry oświetlało
czerwone światło zachodzącego słońca. Wszystkie drzewa pokryły się intensywnym,
bardzo ciepłym światłem, co zdecydowanie dodało uroku okolicy. Koniecznie
chciałem utrwalić na zdjęciach jak najwięcej szczegółów, bo kto wie, kiedy
będziemy mieli znowu taką wspaniałą zimę?... Najwięcej mogliśmy zobaczyć z Hali
Bieguńskiej, ponieważ dawała nam wgląd na całe Tatry. Dodatkowo mogliśmy podziwiać
inne rozległe tereny.
Na Hali Bieguńskiej usłyszeliśmy jazgot silników. Pierwszy
z nich wpadł bokiem w zaspę i utknął, ponieważ sami nie mieliśmy gdzie uskoczyć
na bok. Szybko przyjechały jeszcze inne trzy skutery. Osoby je prowadzące
zatrzymały się na chwilę, podyskutowały o tym, gdzie pojadą i odjechały dalej –
w stronę Hali Lipowskiej. W tym miejscu zrobiłem jeszcze ostatnie zdjęcia
zachodzącego słońca. Za chwilę poszliśmy dalej. Niebo szybko pociemniało. Las o
tej porze dnia również zachwycał, ponieważ drzewa przybrały pięknej,
różowo-fioletowej barwy. Do schroniska pozostało nam około 15min, dlatego
mieliśmy czas, żeby iść nieco wolniej, jednocześnie ciesząc oczy niecodzienną
zimą. Wtedy w naszych głowach zrodził się plan, żeby pójść na Pilsko następnego
dnia, ponieważ dzisiaj pociąg się spóźnił, a my świadomie pogubiliśmy szlak na
samym początku i tak naprawdę wykorzystaliśmy tylko niecałe trzy godziny, więc
trudno byłoby nam wracać jeszcze tego samego dnia do domu, tracąc bezpowrotnie wiele
wspaniałych widoków. Ciągle pamiętałem, że prawdziwa zima była w ostatnim
dziesięcioleciu tylko w latach: 2006 i 2012. Nie mogliśmy więc zmarnować
okazji. Postanowiliśmy, że zatrzymamy się na noc w schronisku na Hali Lipowskiej.
Teraz mieliśmy -22’C. W podobnych warunkach zawsze staram się spać w namiocie,
bo lubię silne mrozy. Mając na względzie innych członków naszej małej wyprawy
mogłem tylko wspomnieć o tym, co lubię. Zresztą nie wzięliśmy nic ze sobą do
spania, dlatego pozostał nam nocleg w schronisku. Na Hali Lipowskiej minęliśmy
jeszcze dwóch fotografów, utrwalających moment zachodzącego słońca, a teraz
panoramę Tatr o zapadającym zmroku. W schronisku, na samym wejściu przywitał
nas bardzo dobrze znany duży pies z bardzo gęstą, brązową sierścią. Chociażby
głaszcząc go, można było ogrzać sobie dłonie bardzo szybko. Dawał tyle ciepła. Zarówno
na Hali Lipowskiej, jak i na Rysiance zabrakło miejsc noclegowych, dlatego
zostało nam tylko spanie „na glebie”. Wiedziałem o tym, ponieważ obsługująca
pani w bufecie podała mi numer do Rysianki. Dla nas to żaden problem, bo w
końcu to jest klimat górskich wędrówek od schroniska do schroniska. Spanie
zorganizowano nam na świetlicy, gdzie obsługa przyniosła materace i koce.
Pomimo słabo grzejących kaloryferów temperatura w tym pomieszczeniu wynosiła
tylko +11’C. Okna już dawno przymarzły i podczas pierwszej próby nie mogłem
otworzyć ani jednego z nich. Po prostu chciałem zobaczyć, jak bardzo trzyma
mróz. Najciekawszy jednak był widok zielonych kwiatów na parapecie, a za oknem
zasp śnieżnych do połowy wysokości okna, jakby śnieg chciał wedrzeć się do
środka. Myślałem, że spanie będzie dużo gorsze, ponieważ zwykle w schroniskach ludzie
rozmawiają do później nocy, pijąc przy tym alkohol. Myślałem, że będzie głośno,
jednak po godzinie 22.00 wszystko szybko umilkło i mogliśmy dobrze spać. Temperatura
na świetlicy mogła być trochę wyższa, ale dla mnie i tak była komfortowa.
Najgorsze były przeciągi, ponieważ czuliśmy, że gdzieś podwiewa nas z różnych
stron. Dziwiłem się, że mogło wiać od okien, ponieważ zamarzły tak, że nie
mogłem ich otworzyć. Najgorzej miała Brygida, bo następnego dnia czuła, że
przez noc załatwiła sobie dość mocno gardło i kaszlenie sprawiało jej ból.
Nastał dzień drugi. Wstaliśmy o godzinie 6.00 rano
z myślą, że obejrzymy wschód słońca o godzinie 7.35. Mieliśmy więc mnóstwo czasu,
by się przygotować. Wziąłem ze sobą palnik i kuchenkę wyprawową Jetboil, dzięki
czemu mogłem bardzo szybko zagotować wodę. Grzałem wodę do termosów, bo na
dzisiaj potrzebowaliśmy znowu ciepłego picia na trasie. Nic nie zapowiadało
mniejszych mrozów, dlatego wiedzieliśmy, że będziemy mieli powtórkę z wczoraj. Dzisiaj
planowaliśmy wykorzystać cały dzień bez niepotrzebnych strat czasu. Najbardziej
oczekiwałem ponownego ujrzenia pięknych świerkowych lasów i myślałem o długiej
wędrówce w takim otoczeniu. W trakcie przygotowań udało mi się otworzyć jedno z
okien i zostawiłem na zewnętrznym parapecie termometr. Wskazywał raz -18’C, a
raz -19’C. Mieliśmy więc troszkę cieplej jak wczoraj. Z Hali Lipowskiej
mieliśmy w około 15min dojść na Rysiankę, gdzie moglibyśmy podziwiać wspaniały
wschód słońca, skąd dalej poszlibyśmy w stronę Pilska, jeśli tylko ktoś
wcześniej przetarł szlaki. Gdyby jednak warunki uniemożliwiły wędrówkę,
założyliśmy że wrócimy albo tą samą trasą, co wczoraj, albo pętlą przez
Romankę, gdyby szlaki były przetarte chociaż trochę. Braliśmy pod uwagę krótki
dzień i czas potrzebny na dojazd do domu. Ze schroniska wyruszyliśmy około
godziny 7.20, a więc jeszcze przed wschodem słońca. Co prawda promienie pomału
oświetlały Tatry piękną, ciepłą, pomarańczową barwą, stąd też wiedzieliśmy, że
za kilka chwil dotrą i do nas. Kiedy dochodziliśmy w płaskim terenie przez
gęste, świerkowe lasy do Hali Rysianka, zobaczyłem na zakręcie, że czerwienieją
drzewa. Dopiero rozpoczynał się spokojnie dzień. Za kilka minut dotarliśmy do
schroniska Rysianka. Na polanie spotkaliśmy fotografów w akcji z aparatami na
statywach. Trzeba przyznać, że widoki mieliśmy piękne, ponieważ dopiero teraz
słońce wyszło ponad linię Tatr i mogliśmy je w pełni zobaczyć. Całą okolicę
rozświetliły piękne, bardzo ciepłej barwy promienie. Długo nie mogłem wyjść z
zachwytu nad widokami, które tu zobaczyliśmy. Dodatkowo na skraju otwartej
przestrzeni wypatrzyłem kilka małych krzewów, które tak samo, jak wczoraj,
pokrywał gruby szron. Szybko podbiegłem do nich i zacząłem robić zdjęcia. Przez
chwilę podziwialiśmy wschód słońca i rozległe, zimowe tereny.
Zastanawialiśmy się teraz, czy droga na Pilsko
jest jakoś widoczna i czy warunki pozwolą tam dojść. Wypatrywałem znaków
szlaków i ścieżki, która mogłaby nas poprowadzić. Na szczęście szybko znalazłem
odpowiednie strzałki z opisami oraz tyczki wskazujące właściwą drogę w zimie.
To dobre udogodnienie, ponieważ nawet, gdyby zalegało dużo więcej śniegu, to
dzięki nim można było z łatwością odtworzyć przebieg szlaku. Interesował nas
czerwony Główny Szlak Beskidzki, którym mieliśmy pójść na Trzy Kopce 1216 m
n.p.m., skąd dalej moglibyśmy już bezpośrednio wejść na Pilsko. Bardzo ciekawie
mieliśmy na samym początku, ponieważ na rozległem Hali Rysianka staraliśmy się
iść właściwym szlakiem. Co chwilę widzieliśmy inne kolory szlaku, ale ogólny kierunek
pasował nam do tego, co pokazywała mapa. Widzieliśmy też, że przejechał tędy
wczoraj jedynie skuter śnieżny. Nikt nie przecierał szlaku. Mimo wszystko
mogliśmy iść w miarę szybko, dlatego założyłem, że na Pilsko będziemy
potrzebować około 4-5,5h, biorąc pod uwagę zimowe warunki. Latem z pewnością
byłoby to około 3,5h do 4h. W międzyczasie trójka fotografów poszła tą samą
trasą. Ciągle wędrowali za nami, w około stumetrowym odstępie. Utrzymywaliśmy
ten dystans. W szczególności nie chciałem przeganiać Brygidy, bo słyszałem, że
z jej gardłem jest nie najlepiej i szkoda by było, żeby ją jeszcze teraz
przewiało. Mimo tego problemu chciała wejść na Pilsko, żeby siebie sprawdzić. Po
przejściu Hali Rysianka weszliśmy w świerkowy las. Od samego początku widoki
zachwycały, a drzewa wyglądały bajecznie! Szliśmy po zacienionej stronie stoku,
dlatego odczuwaliśmy bardziej chłód. Mieliśmy -19’C i już więcej temperatura
nie spadła poniżej tej wartości, poza szczytem Pilska. W około 40min mieliśmy
dojść na Trzy Kopce. Doszliśmy w około 50min, co nas bardzo cieszyło, bo
wiedzieliśmy, że warunki są bardzo dobre i czasy przejścia też takie będą. Cała
droga od Hali Rysianki aż do Palenicy (Szyproh) 1345 m n.p.m. okazała się
„sielankowym” przejściem, ponieważ ciągle wędrowaliśmy nieznacznie wznoszącą
się, bardzo szeroką drogą prowadzącą przez bajeczne, zimowe lasy. Mogliśmy
dzięki temu utrzymywać jednakowe i równomierne tempo. Kiedy doszliśmy do Trzech
Kopców (to raczej niewyróżniający się szczyt w środku lasu) zauważyliśmy
skrzyżowanie i niebieski szlak na Słowację. Myślałem, że to ten prowadzący na
Pilsko z pominięciem Hali Miziowej, dlatego poszliśmy tam. W szczególności zachęcały
nas oświetlone przestrzenie, podczas gdy my ciągle wędrowaliśmy w cieniu. Po
około pięćdziesięciu metrach powiedziałem: „wyciągnę mapę i sprawdzę, czy tak
się rzeczy mają”, cytując fragment wersetu z Biblii z Dziejów Apostolskich
11:17. Szybko zobaczyłem, że idziemy w przeciwną stronę – w stronę Krawców
Wierch. To tylko 50m, dlatego nie straciliśmy nic. Wróciliśmy na nasz
prawidłowy szlak. Trójka fotografów w czasie powrotu wyprzedziła nas. Dalej
podchodziliśmy bardzo rozciągniętym zboczem, nie czując tym samym żadnego zmęczenia.
Na trasie minęliśmy jeszcze dwie, ponad dwumetrowe, nawiane zaspy śnieżne,
które wyglądały jak ruchome wydmy. Ktoś próbował przejeżdżać przez nie
skuterem, bo widzieliśmy wielką wyrwę w każdej z nich. Wtedy wspomniałem, że
wyglądają one jak lodowce na Mont Blanc. Bardzo przypominały mi tamtejszy
krajobraz.
Podchodziliśmy tą drogą aż doszliśmy do prześwitu
w lesie. Wtedy nasz szlak zamienił się w wąską ścieżkę prowadzącą krętą trasą
pomiędzy drzewami i stromym zboczem. Tutaj skuter nie przetarł szlaku, z powodu
niedostępności trasy, dlatego zapadaliśmy się bardziej. Trójka, która szła
przed nami, wyznaczyła drogę przejścia przez stromizny. Cieszyłem się bardzo,
ponieważ odtąd widzieliśmy znowu słońce i jak pięknie oświetla pobielone
drzewa. Ponownie widzieliśmy najpiękniejsze zimowe widoki. Za jakieś 15min od
rozpoczęcia podejścia doszliśmy na malutki szczyt w lesie, gdzie świeciło
słońce. Mieliśmy stąd dobry widok na przebieg dalszej trasy. Weszliśmy na
Palenicę (Szyproh). Za szczytem szlak prowadzi przez Halę Szczawina i właśnie
tutaj mieliśmy najwięcej problemów. To znaczy, że na każdym otwartym terenie
powstawały bardzo duże zaspy i przetarcie szlaku zajmowało wiele czasu.
Widzieliśmy przed sobą tylko kilka śladów po skuterach, ale każdy z nich jechał
inną trasą, co oznaczało, że śnieg nie będzie ubity. Jeden przejazd skuterem
nie wystarcza, żeby można było przejść bez zapadania się. Faktycznie – za
chwilę rozpocząłem przeprawę przez zaspy. Wpadałem co najmniej do kolan lub do
pasa i patrzeliśmy, którędy poszła trójka fotografów przed nami, bo znikły
jakiekolwiek ślady. Postanowiłem, że przetrę całą trasę w linii prostej do
lokalnego wzniesienia zwanego Szczawina 1356 m n.p.m. Nasze tempo wyraźnie
spadło, ale w około 25min udało mi się wytyczyć całą trasę. Dopiero po drugiej
stronie hali zobaczyłem, że cała trójka poszła do lasu i zeszła wąskim pasem
przecinki, którego normalnie z polany nie widać. Przed nami widniały kolejne
tyczki prowadzące w dwóch kierunkach. Widziałem, które wybrała trójka przed nami,
dlatego skierowałem dalszą „przecierkę” szlaku w tamtą stronę. Doszliśmy do
lokalnej przełęczy, skąd rozpoczęliśmy podejście w zacienionym lesie, obchodząc
nieco od lewej strony tę górę. Kiedy doszliśmy na jej szczyt zobaczyliśmy, że
na Halę Miziową będzie kolejny, długi odcinek „sielankowej” przeprawy, czyli
wędrówki szeroką drogą w lesie. Rzeczywiście tak było i teraz szliśmy w stronę
Hali Miziowej. Ucieszyliśmy się na widok schroniska na Hali Miziowej, ponieważ
zobaczyliśmy je wcześniej niż zakładaliśmy. Co prawda doszliśmy tutaj w 2h
40min od Hali Lipowskiej, ale dla nas to był bardzo dobry czas, biorąc pod
uwagę zimowe warunki i zaspy.
Brygida z powodu gardła zastanawiała się, czy iść
na Pilsko. Jednak po chwili powiedziała: „ja nie dam rady? Jasne, że dam!”. Wszyscy
jednak zastanawialiśmy się którędy wejdziemy, ponieważ oficjalne szlaki
turystyczne zamieniły się w stoki pełne narciarzy. Przez dłuższą chwilę
patrzyłem, gdzie najmniej ich zjeżdża. Szybko wypatrzyłem przejście oficjalnym
czarnym szlakiem, podchodząc trzema bardzo stromymi stokami prowadzącymi do
górnej części wyciągu. Wytyczyłem trasę przejścia lewą stroną trasy
narciarskiej. Na szczęście nikt tędy nie jeździł. W około 20min doszliśmy do ogrodzenia
z taśmy, które blokowało wjazd narciarzom na tę część stoku. Dzięki temu
mieliśmy spokój. Powyżej, aż do małej, drewnianej budki, od czasu, do czasu
naszą drogę ktoś przecinał, zjeżdżając z jednej trasy na drugą. Dlatego wypatrywaliśmy,
którędy trzeba pójść, żeby ominąć główne ciągi zjazdowe. Na szczęście za
wielkim kołem wyciągu czarny szlak turystyczny prowadził ścieżką wśród
karłowatych drzew, a trasa narciarska przebiegała obok. Od drewnianej budki
wiał bardzo silny i porywisty wiatr, co przy dzisiejszym mrozie powodowało
bardzo szybkie wyziębienie. Stanęliśmy za nią i założyliśmy kominiarki. Od razu
zrobiło się lepiej. W silnym wietrze poszliśmy do góry. Na szczycie Pilska
widzieliśmy chmury pędzące z dużą prędkością. Brygida martwiła się o załamanie
pogody, ale powiedziałem jej, że to nie jest chmura od opadów i załamania
pogody, ale że jest to chmura orograficzna, czyli taka, która powstaje poprzez
rozprężanie mas powietrza z dużą prędkością przechodzących przez szczyt. Dla
mnie oznaczało to, że tylko na szczycie nic nie będziemy widzieli, a poniżej
nas będzie nadal bezchmurna pogoda. Podchodziliśmy czarnym szlakiem coraz
wyżej, aż w końcu pokonaliśmy drugie podejście o podobnej długości, co seria
pierwszych trzech zboczy tworzących stromiznę. U samej góry drugiego stoku
wiatr wywiał śnieg i na ścieżce odsłoniły się fragmenty lodu. Musieliśmy iść
bardziej ostrożnie, wybierając właściwą drogę. Ze szczytu wzniesienia pozostało
nam około 5-7min do celu. Tutaj nie mogliśmy zgubić szlaku, ponieważ ponownie prowadziły
nas drewniane tyczki. Wierzchołek zniknął we mgle. Weszliśmy w chmurę
orograficzną, która występowała tylko w rejonie kopuły szczytowej góry. Widzieliśmy
przed nami tablice informacyjne oznaczające nasz cel. Tutejsze karłowate
świerki wyglądały, jakby je dosłownie poskręcał mróz. Często pochylone w dół i
skręcone w jedną ze stron, tworzyły białe i twarde bryły śnieżne. Widok
przypominał trochę krajobraz księżycowy, ale przez to bardzo ciekawy, bo tylko
niewielu wybrało wejście na Pilsko.
Weszliśmy na polski wierzchołek Pilska. Usłyszeliśmy
od pewnej osoby, że po stronie słowackiej czeka jeden fotograf na okno pogodowe
od około pół godziny. I ja tam chciałem dojść i zobaczyć, czy może coś się
zmieni. Postanowiłem, że samemu pobiegnę na drugi szczyt i szybko wrócę. Po
stronie słowackiej niestety nadal widoków nie zobaczyłem. Jedynie chwilami
trafiałem na przebłyski. Cały wierzchołek pokrywała wielka tafla wypolerowanego
lodu przez wiatr. Nawet wędrówka po równym terenie była bardzo trudna. Zrobiłem
tylko kilka zdjęć i zawróciłem. Dołączyłem do ekipy. Na Pilsku temperatura
spadła do -20’C. Schodząc niżej wszystko wracało do normy. Tak, jak mówiłem, za
chwile wyszliśmy z chmury i znowu widzieliśmy piękne, błękitne niebo. Ponownie
mogliśmy zobaczyć, jak chmury pędzą roztrzaskując się o szczyt zimowego Pilska.
Zejście przebiegało bardzo szybko. Na trasie minęliśmy kilkoro innych turystów.
Nawet szedł pewien pan po operacji serca. Jednak nie chciał wejść na samą górę,
ale raczej towarzyszył swoim kompanom, po czym tamci poszli już bezpośrednio na
wierzchołek Pilska. Wymienił z nami kilka zdań. Doszliśmy w końcu do drewnianej
budki, która była granicą silnie wiejącego wiatru i spokojnych warunków. Potrójną
serią zboczy tworzących stromiznę szybko zeszliśmy do schroniska na Hali
Miziowej. Czując bardzo duży głód zamówiliśmy obiady, gdzie obowiązkowo musiały
być frytki. Ja zamówiłem nawet dwie porcje i rzeczywiście pojadłem bardzo
dobrze. Obok nas dosiadło się pewne małżeństwo, z którym zaczęliśmy rozmawiać o
górach i o wspaniałej zimie tego roku. Kobieta stwierdziła, że teraz pod
Pilskiem jest piękniej niż w Tatrach, bo tam wszystko w zimie jest surowe, a tu
w Beskidach, jest większa różnorodność oraz lasy dodają górom uroku i klimatu.
Coś w tym było, ponieważ po tym, co zobaczyliśmy uważałem tak samo. Z wczoraj wiedzieliśmy,
że na Hali Gąsienicowej w nocy było aż -35’C. U nas zaledwie -26’C. Mieliśmy
jeszcze wiele tematów do poruszenia, ponieważ omawialiśmy ubezpieczenia górskie
i co musi być w nich zawarte, oraz trasy które warto przejść.
Po długim odpoczynku zaczęliśmy schodzić do
Korbielowa, bo tak sobie umyśliliśmy, że tam też musi coś jechać do Żywca.
Szlak prowadził praktycznie do samego Korbielowa trasami narciarskimi. Brygida
denerwowała się na narciarzy podobnie, jak ja na samochody, podczas gdy szliśmy
do Żabnicy. Rozdrażnienie wynikało z pewnością z faktu, że dotychczas przez dwa
mieliśmy piękny spokój górski, a teraz tak nagle został on zaburzony. Staraliśmy
się jak najszybciej pokonać wyznaczoną trasę, żeby jak najszybciej być już na
przystanku. W dolnej części stoku byliśmy dodatkowo pod obstrzałem trzech armat
śnieżnych, Mogliśmy od razu poczuć różnicę pomiędzy naturalnym a sztucznym
śniegiem. Ten drugi jest znacznie gorszej jakości i z pewnością nieprzyjemny do
zjeżdżania. Nie było sensu schodzić zielonym szlakiem, ponieważ co chwilę
przecinał on stoki narciarskie, a w lasach nikt nie wytyczył drogi przejścia,
stąd wystarczyło iść trasami dla narciarzy i dzięki temu szybciej dotarliśmy do
Korbielowa. Mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ za 10min przyjechał bus. Wielu
ludzi wracało z długiego weekendu z Tatr przez Korbielów, dlatego na
przedmieściach Żywca powstawały długie korki. Miejscowy kierowca znał tutejsze
drogi, dlatego jakimś objazdem przez wieś i zarośla ominął większość
samochodów. W Żywcu na dworcu PKP stał już na peronie pociąg do Katowic i do
odjazdu pozostało 15min. Zdążyliśmy jeszcze kupić bilety i szybko wrócić do
domów.
Podsumowując wyjazd, trzeba powiedzieć, że
mogliśmy zobaczyć jedną z najpiękniejszych zim w górach, jeśli nie najpiękniejszą…
Widok oszronionych drzew liściastych dosłownie wgniatał w ziemię, a świerkowe
lasy powyżej, pozwalały poczuć się jak w bajce. Silne mrozy nie były dla nas
przeszkodą – wręcz przeciwnie – pewnikiem wspaniałych warunków i niecodziennych
widoków, stąd, jeśli jeszcze kiedyś takie wystąpią, trzeba będzie je ponownie wykorzystać!
Z Tobą Michale mogę być w pięknych miejscach:)pozdrawiam cieplutko:)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że relacja spodobała Ci się. I ja Ciebie pozdrawiam Brygido :).
UsuńŁadnie pokazałeś zimę. Właśnie taką uwielbiam !
OdpowiedzUsuńOby więcej takiej zimy było!
Usuń