Minął rok od momentu,
kiedy pojechaliśmy pierwszy raz zimą w góry. Podczas tamtego wyjazdu, który
nazwaliśmy 'Neverland', Otylia chciała spełnić swoje górskie marzenie, by przejść
zimowy szlak. Chciała tym samym sprawdzić swoje granice wytrzymałości i jednocześnie
przesunąć je nieco dalej. Chociaż dla mnie ta trasa nie była w ogóle
wymagająca, to zależało mi na tym, żeby Otylia mogła spełnić swoje marzenie.
Można powiedzieć, że był to jej "Everest", który chciała zdobyć. Od
zrealizowanego marzenia upłynął już rok i teraz Otylia nie planowała
powtórzenia całej ubiegłorocznej trasy, ale od tamtego czasu powtarzała mi
wielokrotnie, że chciałaby jeszcze raz zobaczyć tak pięknie ośnieżone drzewa,
jak kiedyś. Na razie nic nie zapowiadało nadejścia zimy. Sytuacja szybko
zmieniła się, ponieważ drugiego grudnia spadł śnieg i powstała bardzo gruba
warstwa. Teraz czekałem dosłownie na pierwszy słoneczny i wolny dzień. Nie
musiałem długo czekać, ponieważ ósmego grudnia miało być czyste, błękitne
niebo, a ja miałem wolne. Z tego względu szybko zadzwoniłem do Otylii, czy ma
czas, żeby wyjść w góry, bo na ten dzień przewiduję warunki podobne, jak w roku
ubiegłym. Ucieszyła się na tę wiadomość i od razu zdecydowała, że pojedzie ze
mną. Umówiliśmy się tak, że wsiądę do pierwszego pociągu do Wisły Głębce, a
Otylia wsiądzie w Goleszowie. Mieliśmy spotkać się już w pociągu. Otylia szybko
znalazła mnie w pociągu i do końca trasy jechaliśmy już razem, rozmawiając o
tym, co możemy zobaczyć, oraz wspominaliśmy poprzedni zimowy wyjazd, który
obfitował we wspaniałe widoki i białe drzewa. Teraz koniecznie chcieliśmy
powtórzyć to samo, lub zobaczyć jeszcze więcej.
Najbardziej zależało mi na tym, żeby w wyższych
partiach gór zobaczyć oszronione lub zaśnieżone drzewa. Ten widok zawsze
zachwyca – niezależnie ile razy go w życiu widziałem. Wybraliśmy prostą i
dobrze nam znaną trasę od Wisły Głębce na Stożek przez Kiczory, gdzie ponownie
mieliśmy zobaczyć naszą „szubienicę”, czyli samotne drzewo z trzema prostopadle
ułożonymi gałęziami względem pnia, a znajdowało się pod szczytem Kiczor. Liczyliśmy
również na najpiękniejsze świerki w tamtym rejonie oraz mnóstwo śniegu. Dalej
chcieliśmy pójść za górę Soszów, skąd moglibyśmy zejść do Wisły Jawornik
czarnym szlakiem. W tym roku Otylia nie chciała już wchodzić na Czantorię, bo
wiedziała ile sił kosztowało ją tamte wejście. Nie zakładałem nawet wędrówki na
Czantorię, ponieważ bardziej zależało mi, żeby iść spokojnie i żeby mieć czas
na podziwianie pięknej zimy. Z taką myślą też wyruszyliśmy w góry. Naszą
przygodę rozpoczęliśmy z dworca Wisła Głębce około godziny 9.20 rano, bo tak
przyjechał pociąg na ostatnią stację, skąd dalej poszliśmy już niebieskim, a
później czerwonym szlakiem, prowadzącym na Stożek. Koniecznie chcieliśmy
przejść przez Kiczory, pomimo wydłużenia sobie trasy, ale wiedzieliśmy, że
właśnie tam powstają najpiękniejsze formacje śnieżne, gdy sprzyjają ku temu
warunki. Przez najwyżej położone skupiska domów szliśmy normalnym tempem. Sądząc
po warunkach, jakie zobaczyliśmy na miejscu, nie spodziewaliśmy się jakiejś
nadzwyczajnej zimy i nawet zaczęliśmy myśleć, czy u góry będzie trochę
lepiej?... Za ostatnią chatą standardowo weszliśmy w rzadszą część lasu, gdzie
prowadzi jeszcze ułożona droga z betonowych płyt. Na tym odcinku mogliśmy już podziwiać
świerki w zwartej grupie, które utrzymywały na sobie duże płaty śniegu. Widok
bardzo zachwycał, stąd wyciągnąłem wniosek, że u góry musi być znacznie lepiej!
Taką miałem nadzieję i jakoś nie dopuszczałem innej myśli do umysłu. Pomimo
wczesnej porannej godziny czasami miałem wrażenie, że minęło już pół dnia.
Patrząc w dal, wiele gór pokrywał cień i na dodatek czuliśmy silny mróz.
Termometr wskazywał -15’C. Taka temperatura bardzo mnie cieszyła, bo oznaczała,
że cały dzień na pewno będzie pogodny.
Kiedy doszliśmy do końca drogi z płyt betonowych
(i tak zresztą zasypanej śniegiem), strzałka wskazywała wejście do lasu
niewidoczną ścieżką. Początkowy fragment prowadził przez niewielką polankę,
która dawała widok na bliższe okolice. Właśnie stąd mogliśmy dostrzec, że
zobaczymy wspaniałą zimę. Dodatkowo ponownie, jak rok temu, mogliśmy doświadczyć
zupełnej ciszy. Od tego momentu nic nam jej nie zakłócało. Otylia co chwilę
zatrzymywała się, by podziwiać piękne płaty śnieżne na świerkach. Za polanką
weszliśmy do gęstego lasu, gdzie szlak prowadził wśród gęstych drzew nie
przepuszczających nawet światła. Tutaj zima wyglądała mniej atrakcyjnie, ale
kiedy przeszliśmy ten kilkunastominutowy odcinek zobaczyliśmy coś zupełnie
innego. Teraz przed nami stały w rzadszych odstępach świerki pokryte białymi
płatami. Wyglądały cudownie! Przy ścieżce rosły również bardzo niskie drzewka i
na każdym z nich powstawały śnieżne kulki lub też formy o podobnym kształcie. Otylia
stawała przy każdej z nich, żeby zobaczyć, jakie są piękne. Nie dziwiłem się,
bo i ja zacząłem je podziwiać. Nie ważne, że ten prosty odcinek szlaku
pokonywaliśmy znacznie dłużej niż normalnie, ale właśnie o to chodziło, by
nacieszyć oczy wspaniałą zimą. Po wyjściu z gęstszego lasu wyszliśmy na szerszą
drogę prowadzącą przez pasy przecinek. Bardzo dobrze znaliśmy te drogi z
naszych wiosennych, letnich i jesiennych wyjazdów, gdzie towarzyszyła nam
jeszcze siostra Otylii – Ania. W miejscach przecinki mogliśmy popatrzeć na
wyżej położone osiedla Wisły Głębce i spojrzeć nieco szerzej na teren.
Dostrzegliśmy też, że świerki są tutaj znacznie wyższe, ale też nie zalega na
nich śnieg. Nasze nadzieje na pobielone drzewa trochę stopniały, bo
widzieliśmy, jak to wygląda znacznie dalej. Z drugiej strony nie mieliśmy
wglądu na dalszy etap szlaku na Stożek, więc liczyliśmy, że zima sprawi nam miłą
niespodziankę – dokładnie tak, jak rok temu. Najwyższy szczyt w okolicy musiał
bardziej „wymarznąć” przez noc niż pozostałe góry… Z drugiej strony patrząc –
wzdłuż całej drogi, którą stopniowo podchodziliśmy, rosły małe świerki, takie
kilkuletnie. Na nich zgromadziło się całe mnóstwo śniegu aż miło było
popatrzeć. Idąc jeszcze wyżej, szybko odnaleźliśmy nasz pień, przy którym
zawsze zatrzymujemy się na tej trasie. Tak zrobiliśmy i tym razem. Teraz
wyglądał jak niczym nienaruszona, piękna, biała, kwadratowa pierzynka.
Dosłownie śnieg przeleżał cały tydzień w stanie zupełnie nietkniętym. Takie
widoki cieszyły oczy!
Idąc coraz wyżej, wspominaliśmy ubiegłoroczne
przejście przez „lodowisko” na tej samej drodze, gdzie oboje mieliśmy duże
problemy, żeby przejść dalej. Teraz na szczęście nie zdążyło jeszcze powstać.
Pasy przecinki kończą się krótkim, ale bardziej stromym podejściem, za którym
przechodziliśmy kolejne bardzo przerzedzone lasy. Widok tylu pni i wywróconych
korzeni nie napawał optymizmem. Śnieg zdołał ukryć w dużej mierze rozmiary tych
zniszczeń, przez co teren nie wyglądał jak zaorane pole. Szliśmy ponad godzinę.
Wchodziliśmy coraz wyżej, aż w końcu mogliśmy popatrzeć znacznie dalej niż na
Wisłę Głębce i w ogóle Wisłę. Teraz sięgaliśmy wzrokiem aż do znacznie
odleglejszych gór. Idąc w otwartym terenie przeszliśmy obok wywróconego
korzenia stojącego tuż przy drodze. Specjalnie stanąłem z przodu, żeby zobaczyć
jego rozmiary, a Otylia tymczasem przechodziła obok niego. Wyglądała bardzo
mała w porównaniu z nim. Sam szlak wyglądał na dobrze przetarty, dlatego nie
musieliśmy się dodatkowo męczyć. Na końcu pasów przecinek weszliśmy w bardzo
rzadki las. Najpierw podziwialiśmy gałęzie krzewów, które w słońcu błyszczały
tysiącami światełek odbijanych od kryształków lodu powstałych przez noc. Nieco
dalej naszą uwagę zwróciły ciekawe „wydmy” oraz nierówności terenu powstałe
poprzez zasypanie śniegiem skupisk kęp traw. Teren wyglądał tutaj na bardzo
pofałdowany. Jeszcze wyżej mieliśmy las po lewej stronie i dzięki temu pomiędzy
drzewami przedzierały się promienie słoneczne. Oświetlały one bardzo ciekawy
skrawek ziemi, gdzie bujne i wysokie kępy traw przysypał śnieg. W tym miejscu
powstały naturalne kulki śnieżne, które bardzo pięknie zdobiły okolice. Kiedy
Otylia je zauważyła aż wykrzyknęła: „patrz jakie kuliczki!”. Ja też na nie
zwróciłem uwagę, bo tworzyły niecodzienny „dywan” na skraju lasu. Teraz
myśleliśmy o Polanie Mraźnica znanej z dwóch chat i jabłoni na terenie
podwórka. Teraz tam chcieliśmy dotrzeć. Pamiętaliśmy, że w poprzednim roku
drewniane płotki były pięknie ośnieżone i nadawały klimatu temu miejscu. Teraz
chcieliśmy zobaczyć to samo. Najpierw jednak musieliśmy przejść jeszcze długi i
rzadki świerkowy las. Tutaj szliśmy praktycznie cały czas w słońcu, ponieważ
drzewa były wysokie, smukłe i pełne zielonych gałęzi, ale dopiero od ich połowy
wysokości. Taka zieleń bardzo kontrastowała z wszechobecną bielą. Pomimo
osiągnięcia większej wysokości nadal na nich nie zalegały płaty śniegu. To nas
trochę martwiło. Mimo wszystko szliśmy bez przerwy do góry.
Tuż przed wejściem na Polanę Mraźnica musieliśmy
jeszcze przejść bardziej strome podejście oraz niewielki gęstszy las. Wtedy
wyszliśmy na kolejną drogę z poukładanych betonowych płyt, którą również
pokrywała gruba warstwa białego puchu. Chaty i ogród z jabłoniami nie wyglądały
tak efektownie, jak rok temu. Nawet brakowało tych wspaniałych drewnianych
płotków, mających zabezpieczać drogę przed nawiewaniem śniegu. Brakowało nam
tego klimatu. Na domiar złego, od zachodu niebo robiło się białe. Chmury z
rodzaju cirrus nebulosus (mgliste, wysokie, przepuszczające światło słoneczne)
bardzo powoli sunęły na wschód. Oznaczały zmianę pogody dnia następnego. Z tego
względu musieliśmy wykorzystać dzisiejszy dzień do samego końca. Na polanie
stanęliśmy na krótką chwilę, żeby Otylia mogła złapać tchu i napić się. Nie
zależało nam na szybkim tempie, bo w sumie głównym celem dla nas był Stożek. W
końcu pozostało nam jakieś 1,5h do góry, więc mieliśmy praktycznie dwie trzecie
dnia do dyspozycji. Polanę Mraźnica zaczęliśmy obchodzić od lewej strony tak,
jak prowadził szlak drogą. Z każdą minutą mogliśmy dzięki temu patrzeć z coraz
większej wysokości na te tereny. Przed obiema chatami widzieliśmy rozległą łąkę
przysypaną grubą warstwą śniegu. Wiedziałem też, że za nią rozpocznie się
bardziej strome podejście przez bardzo gęsty las, ale powyżej dojdziemy do
drugiej polanki, z której będziemy mogli popatrzeć na Mraźnicę z dużej
wysokości. Zaczęliśmy więc długim łukiem skręcającym w prawo podchodzić do
gęstego lasu. Minęliśmy jeszcze dwa inne gospodarstwa po drodze, gdzie zawsze
słyszeliśmy szczekanie psa, bo w końcu szlak prowadzi przez ich teren. Tuż za
nimi przekroczyliśmy niewielki potoczek, który o tej porze roku dawno już
zamarzł, po czym weszliśmy w ciemniejszą część szlaku. Drzewa i krzaki tworzyły
tak zwarte skupiska, że nawet mały promyczek nie zdołał się tutaj przedostać.
Szliśmy całkowicie w cieniu. Strome podejście pokonywaliśmy jakieś 15min, po
czym doszliśmy do pierwszej polanki. Znaliśmy ją z pięknych widoków, dlatego
zeszliśmy ze szlaku i popatrzeliśmy na Polanę Mraźnica i znane dwie chaty z
góry. Widok był bardzo ciekawy, ponieważ ciągle mieliśmy w świadomości, że
niedawno tamtędy przechodziliśmy. Zatrzymaliśmy się na dłużej i zrobiliśmy nawet
kilka zdjęć, by uwiecznić tak wspaniałą zimę. To nie koniec atrakcji, bo Otylia
szybko wypatrzyła bardzo ciekawe kryształy lodu powstałe na źdźbłach traw
wystających ponad powierzchnię pokrywy śnieżnej. Dziwiliśmy się, jak przez
jedną noc mogły powstać tak wielkie, trójkątne kryształy. Pamiętałem podobne z
Tatr, ale tamte powstawały w 2008 roku w grudniu przez blisko trzy tygodnie
dobrej i mroźnej pogody, a tutejsze potrzebowały zaledwie jednej nocy! Widząc
je, zaczęliśmy obchodzić dookoła całą polanę, by znaleźć ich jeszcze więcej.
Bezproblemowo odnajdywaliśmy kolejne gromady utworzone na krzyżujących się
źdźbłach.
Dłuższa przerwa powodowała, że Otylia szybciej traciła
ciepło. Ciągle byliśmy przecież w zacienionym terenie. I ja odczuwałem chłód,
ale jeszcze nie tak, żebym musiał się rozgrzewać. Postanowiliśmy, że musimy już
iść, żeby Otylia mogła ponownie się rozgrzać. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że
już niedługo będziemy w słońcu i będzie o wiele lepiej. Nadal trzymał silny
mróz a termometr wskazywał -11’C. Za tą polaną rozpoczęliśmy kolejny odcinek
wędrówki przez lasy. Dawały więcej możliwości podziwiania widoków, ponieważ
największe gęstwiny już minęliśmy. Teraz szliśmy dość szeroko wydeptaną
ścieżką. Naszym kolejnym celem była polana zwana „boiskiem”, bo na niej stoją
dwie ustawione bramki do gry w piłkę nożną. Właśnie to miejsce najbardziej nam
się podobało, bo wiedzieliśmy jakie oferuje wspaniałe widoki. Zawsze, kiedy wchodziliśmy
na „boisko”, robiliśmy dłuższą przerwę na odpoczynek, zjedzenie czegoś i przede
wszystkim podziwianie pięknych panoram. Najbardziej wspominaliśmy nasze przerwy
podczas majowych wędrówek, ponieważ wiosna zachęcała do cieszenia oczu zielenią
i różnymi kolorami kwiatów. Tutaj też zawsze siadaliśmy na ławkach za pierwszą
linią niskich krzaków, przez co mogliśmy cieszyć się tymi widokami w zupełnej
ciszy. Kiedy szliśmy szeroką, wydeptaną ścieżką przez las, nagle Otylia
usłyszała, że coś biegnie w naszą stronę i odgłos jest coraz silniejszy. Nie
wiadomo skąd, ale przybiegł do nas niewielki, czarny pies. Bardzo się cieszył
na nasz widok i skakał z radości. Od tego momentu towarzyszył nam aż do samego
Stożka. Nawet nie pozwolił spokojnie zrobić zdjęcia, bo gdzie tylko się
ustawiliśmy, to zaraz podbiegał. Trasa z pierwszej polany nad Mraźnicą do
polany zwanej „boiskiem” zajęła nam ponad 40min. Trzeba przyznać, że nasza
nadzieja na pobielone drzewa na tym odcinku szybko powróciła. Na całej długości
szlaku widzieliśmy mnóstwo świerków zasypanych śniegiem, a wyżej rosnące drzewa
również utrzymywały bardzo wielkie płaty na swoich gałęziach. Najciekawsze
jednak dla nas były pojedyncze, samotne i młode drzewka, które w całości pokrył
puch. Wyglądały przepięknie! Prawie każdemu z nich robiłem zdjęcia. Lepsze
mogliśmy zobaczyć jeszcze wyżej, około 30min wędrówki od pierwszej polanki. Teraz
szlak prowadził szeroką drogą, a po obu stronach mieliśmy dwa rzędy całkowicie
białych i młodych świerków! Wyglądały jak z bajki i jeszcze nikt nie zdążył
naruszyć pokrywy śnieżnej w tym rejonie. Stare drzewa teraz oświetlane przez
słońce nie miały na swoich „barkach” żadnych ciężarów, ale wiedzieliśmy, że
podobnie mieliśmy rok temu i wyżej na pewno całe lasy musiały być białe.
Na krótką chwilę przed właściwą polaną, zwaną
„boiskiem”, przechodziliśmy przez bardzo młode lasy. Dawały one wspaniałą
możliwość podziwiania górskiej zimy. W końcu dotarliśmy do naszej ulubionej
polanki, na której zawsze się zatrzymywaliśmy. Koniecznie chcieliśmy popatrzeć
na odleglejsze góry i nacieszyć oczy tym wspaniałym miejscem. Zawsze, ilekroć
byliśmy tutaj, panowała zupełna cisza. Nie inaczej mieliśmy teraz. Jedyne, co
zakłócało spokój, to szeleszczące płatki śniegu opadające z drzew oraz
biegający pies przed nami. Na polanie mogliśmy zobaczyć ile naprawdę napadało
śniegu, bo Otylia wpadła w zaspę i dodatkowo z radości powalił ją pies na
ziemię. Próbowała wydostać się, ale nie potrafiła. Pomogłem jej, żeby mogła
wstać. Pies nadal biegał dookoła, wytyczając nowe ścieżki na białej łące. Stanęliśmy
pod prawą, drewnianą bramką, ponieważ tam świeciło słońce. Teraz mogliśmy
zobaczyć wydeptane przez nas ścieżki oraz te, które wytyczył pies. Najpiękniejsze
jednak okazało się drzewo stojące tuż przed jednym z dwóch wejść na boisko.
Przy szlaku rósł rozłożysty buk. Na każdej z jego gałęzi leżały grube czapy śnieżne.
Zdecydowanie wyróżniał się w okolicy. Na boisku próbowaliśmy nawet podrzucać
duże ilości śniegu, ponieważ przy niskiej temperaturze powoli opadał na ziemię,
tworząc cienką zasłonkę. Puszysty śnieg idealnie do tego się nadawał. Po dłuższej
przerwie musieliśmy iść dalej, żeby ponownie poczuć trochę ciepła. Długi postój
przy -11’C jednak był mocno odczuwalny. Dalej mieliśmy już tylko piękną,
bajkową zimę. Przez jakieś trzy minuty szliśmy do szerokiej drogi, gdzie
krzyżują się szlaki: czerwony i niebieski. Czerwony prowadzi aż z Baraniej Góry
i jest on również częścią Głównego Szlaku Beskidzkiego, liczącego aż 520km (w
2009 roku przeszedłem go w całości). Od tego momentu szeroka droga, jakby
przeznaczona dla samochodów, pozwalała nam iść bardzo wygodnie przy wspaniałych
widokach dookoła. Po obu stronach mieliśmy rzędy całkowicie białych świerków.
Właśnie tutaj można wybrać drogę na skróty na Stożek, albo wędrówkę czerwonym
szlakiem przez Kiczory, dając sobie możliwość zobaczenia pięknych panoram. Wędrówkę
wygodną drogą dość szybko zakończył zakręt w lewo, gdzie ponownie weszliśmy w
rzadszy las, w którym na wiosnę rosną bardzo ciekawe trawy, tworzące równe
dywany. Doszliśmy nim aż do skrzyżowania pięciu dróg leśnych służących do
zwózki drewna.
Tak samo, jak rok temu, wspomniałem o stole z
napisem „Idymy do góry”, od którego wziąłem nazwę mojej samotnej wyprawy 1047km
przez góry Polski z 2009 roku. Teraz mogłem Otylii pokazać, który to stół.
Upływ lat zrobił swoje, bo napis praktycznie w większości zniknął. Pozostały
tylko ledwo widoczne zarysy. Od tego miejsca mieliśmy jeszcze ponad godzinę na
szczyt Stożka. Nie zatrzymywaliśmy się tu na dłużej, ale raczej chcieliśmy
przystanąć gdzieś wyżej, by móc w spokoju podziwiać wspaniałe panoramy gór tych
bliższych i tych odległych. Mieliśmy pewność, że zobaczymy nawet Babią Górę. Do
Tatr nie sięgaliśmy, ze względu na bielejące niebo od chmur cirrostratus
nebulosus. Jakieś 15min zajęło nam przejście pierwszego fragmentu stromego
podejścia przez lasy. Uważam, że jest on najmniej ciekawy, ponieważ nic dookoła
nie można zobaczyć, a sam teren nie zachwyca swoją urodą. Po 15min jednak
wszystko ulega zmianom i dosłownie w przeciągu kilku chwil dostaliśmy się do
bajkowego świata! Teraz nie tylko szliśmy szeroką ścieżką, ale po obu stronach
widzieliśmy trzy pasy drzew: krzewy, młode i stare świerki. Najciekawsze w tym
wszystkim jest to, że wszystkie pasy pokrywały grube czapy śniegu! Właśnie to
chcieliśmy zobaczyć! Nieco dalej widok jeszcze bardziej cieszył oczy, ponieważ
szliśmy szlakiem kilkudziesięcioletnich świerków, które miały tylko kilka
metrów wysokości. Na dodatek wszystkie wyglądały tak samo i praktycznie z
każdej strony przykrył je w całości śnieg. Nie chcieliśmy opuszczać tej pięknej
krainy! Stanęliśmy na dłużej, by podziwiać te widoki. Zrobiliśmy dużo zdjęć drzew,
bo dawno nie widzieliśmy takiej zimy. Idąc jeszcze wyżej, widzieliśmy, że
drzewa stają się coraz mniejsze, ale nie znaczy, że mniej piękne. Szlak dawał
nam możliwość podziwiania odległych panoram i Babiej Góry. W końcu ją
zobaczyliśmy! Teraz mogliśmy dostrzec, że całe góry pokryły kryształki lodu i
że w jeszcze wyższych partiach drzewa są dodatkowo oszronione. Beskid Śląski ze
względu na wysokość swoich gór nie pozwalał dojść do granicy w całości oszronionych
lasów, bo te zaczynały się powyżej 1250 m n.p.m. Wysokość oceniliśmy na
podstawie tego, co widzieliśmy na odległej Małej Babiej Górze, ale i tak
mieliśmy pewność, że na Kiczorze musi być niesamowicie pięknie! W miarę
podchodzenia widzieliśmy też, że z każdą chwilą zaczynają przeważać drzewa
liściaste, głównie jarzębiny. Teraz one przepięknie zdobiły okolicę. Co chwilę
mieliśmy przed oczami inne widoki i dlatego ta trasa tak bardzo cieszyła. W
oddali zauważyliśmy naszą „szubienicę”. Stąd wiedzieliśmy, że do szczytu
pozostało nam jakieś 20min wędrówki aktualnym tempem.
Zanim do niej dotarliśmy, mieliśmy wiele
wspaniałych okazji, żeby podziwiać prawdziwą, górską zimę. Najbardziej
zachwycały nas pojedyncze i samotne drzewa liściaste. Tutaj wyglądały
najpiękniej, ponieważ każdą ich gałąź pokrywały nie tylko czapy śniegu, ale
również delikatny szron. Wszystko razem związało się w całość i przez to
powstało białe widowisko. Pamiętam, że jedna osoba, która widziała rząd
podobnych drzew porównała widok do „panien w białych sukniach przygotowanych do
ślubu”. My również nie mogliśmy długo nacieszyć się otoczeniem, dlatego
zatrzymywaliśmy się przy każdym z okazów i patrzeliśmy z bliska, jak jest
pięknie! W takim terenie szliśmy jeszcze jakieś 10min, po czym w szybkim tempie
drzew ubywało. W ciągu zaledwie kilku chwil weszliśmy na otwarte przestrzenie.
Przed nami widniała już tylko „szubienica”. Otylia szła z przodu, dlatego
powiedziała: „będę pierwsza na szczycie”. Jako, że chciałem zrobić zdjęcie, jak
Otylia wchodzi ostatnim stromym zboczem na szczyt Kiczor, wyprzedziłem ją
niepostrzeżenie i zawołałem, po czym zrobiłem pamiątkowe zdjęcie. Nie
zorientowała się, kiedy ją wyprzedziłem i kiedy wszedłem na wierzchołek góry.
Cieszyła się, że dotarła na szczyt, i że ma pamiątkowe zdjęcie z tej trasy.
Teraz oboje zachwycaliśmy się rozległymi panoramami. Wzrokiem sięgaliśmy aż po
pasmo Małej Fatry, a na wschód – do Babiej Góry i Pilska. Mało tego – mogliśmy
patrzeć na te odległe góry i dostrzec wiele szczegółów. Przejrzystość powietrza
zachwycała! Na zachodzie i południu powstał biały pas chmur, przez co nie widzieliśmy
nic dalej, ale i tak udało nam się bardzo wiele zobaczyć. Po nacieszeniu oczu
tymi niecodziennymi widokami, poszliśmy pod zapamiętane drzewo o rozdzielonej
koronie na dwoje. Ono również pokryło się bielą i zachwycało w każdym calu. Inne
krzewy, jarzębiny i buki tworzyły razem piękne widowisko dookoła nas. Warto
było przejść krótki fragment na stronę czeską, ponieważ tam mogliśmy popatrzeć
na niewielkie skupisko niskich drzew w całości pokrytych śniegiem i szronem.
Brakowało nam jedynie zeszłorocznej „bramy” z wielkiego krzewu na środku szczytu
Kiczor, ponieważ przez ten rok wiatry zdążyły go dość mocno połamać. Jego
gałęzie nie tworzyły już pochylonej do ziemi „bramy”, którą przechodziło się na
drugą stronę – do Czech. Szkoda… Przy każdej próbie zrobienia zdjęcia podbiegał
do nas radosny pies, który nie opuścił nas ani na chwilę. Dopiero, kiedy
zaczęliśmy iść dalej – w stronę Stożka – ten zaczął zbiegać z powrotem i więcej
go już nie zobaczyliśmy. Na Kiczorach obowiązkowo musieliśmy wspomnieć o
zaginionych okularach na tej górze. Otylia nawet dodała: „szukamy moich okularów?”,
po czym się zaśmiała.
Najpiękniejsze drzewa mieliśmy przed sobą.
Pozostał nam przecież do przejścia 30min odcinek z Kiczor na Stożek. Właśnie
tam podziwialiśmy rok temu największe skupiska oszronionych drzew i płatów śnieżnych.
Po dłuższej przerwie poszliśmy w stronę Stożka. Wystarczyła tylko minuta
wędrówki, byśmy ponownie się zatrzymali. Stanęliśmy przy naturalnej bramie z
gęsto plecionych, białych od śniegu i szronu gałęzi. Podziwialiśmy, jak bardzo
mróz może ozdobić wszystkie drzewa. Wszystkie gałęzie były wręcz przesycone
śniegiem, kryształkami lodu, czy też szronem. Powstawały niesamowicie piękne,
białe mozaiki. Długo nie mogliśmy wyjść z zachwytu i co chwilę patrzeliśmy do
góry na każdą gałąź, bo nigdy wcześniej, poza naszym ubiegłorocznym wyjazdem,
nie widzieliśmy tak obfitych w śnieg mozaik. Na początku piękną linię drzew
tworzyły rozłożyste świerki, które stykały się tylko pojedynczymi i najbardziej
wysuniętymi gałęziami. Pomiędzy nimi widzieliśmy mnóstwo błękitnego nieba, co dodawało
uroku całemu widowisku. Dosłownie kilka minut wędrówki dalej, iglaki zamieniły
się w drzewa liściaste. Teraz podziwialiśmy niecodzienne mozaiki utworzone z
rozłożystych gałęzi bez liści. Widok bardzo przypominał nam rysunki, jakie
„maluje” mróz na szybach w mroźną noc. Gałęzie pełne szronu wyglądały, jak
gdyby ktoś na tle błękitnego nieba pociągał pędzlem z białą farbą. Wszędzie
dookoła widzieliśmy tylko i wyłącznie skupiska oszronionych gałęzi wygiętych we
wszystkich kierunkach. Nie tylko patrzeliśmy do góry, bo pod nogami zrobiło się
równie pięknie. Ponownie widzieliśmy „kuliczki”, z których dodatkowo wystawały
trójkątne, lodowe kryształy. Dosłownie całą okolicę pokryły takie kryształki,
co było dla nas niecodziennym widowiskiem. Otylia powiedziała, że rok temu było
pięknie, ale teraz jest znacznie piękniej. Ja też miałem takie samo zdanie,
ponieważ nie spodziewałem się aż tak cudownych widoków.
Nasz zachwyt nad przyrodą nie ustawał, ponieważ do
szczytu Stożka, czy też do schroniska na Stożku, pozostało nam kilkanaście
minut wędrówki. Stanęliśmy jeszcze przy słynnych „grzybowych” skałach, gdzie
panowała zupełna cisza. Nikt jej nie zakłócał. Tutaj obowiązkowo musieliśmy
zrobić kilka ujęć tutejszych widoków, żeby później mieć co wspominać. Dalszy
odcinek również dostarczył nam wielu pięknych wrażeń, ponieważ na całej trasie
mijaliśmy kolejne „zamrożone” świerki. Dotarliśmy do schroniska na Stożku, ale
Otylia nie chciała się zatrzymywać w środku, ponieważ podobnie jak ja, nie lubi
komercyjnych miejsc. Ile spadło śniegu mogliśmy zobaczyć na drewnianych
stołach. Leżało na nich około 20cm puchu. Trzeba przyznać, że do tego momentu
widzieliśmy chyba wszystko, co było najpiękniejsze na tej trasie. Może to z
powodu późnej pory dnia, czy też z powodu niższych gór, którymi dalej szliśmy,
nie widzieliśmy już tak wspaniale oszronionych drzew, ani „kuliczek”, czy też
lodowych, trójkątnych kryształków. Schodząc ze Stożka bardzo stromym zboczem,
widzieliśmy, że słońce po tej stronie zdążyło wytopić zalegające czapy, a część
z nich po prostu spadła na ziemię. Tutaj było znacznie cieplej, chociażby z
powodu coraz niższej wysokości n.p.m. Przed sobą widzieliśmy znaną nam drogę
przez Cieślar, gdzie na wiosnę przechodziliśmy przez osadę położoną na polanach
górskich. Ponownie wspomnieliśmy o tym, że sąsiedzi z jednej polany mogą
patrzeć w okna sąsiadów z drugiej polany. To miejsce ma swój wyjątkowy klimat i
zawsze podoba mi się wędrówka przez tą niewielką osadę. Miałem nadzieję, że
zobaczę stąd jeszcze raz odległe góry, bo z łąk Cieślara można zobaczyć nawet
Tatry, ale niestety białe pasy chmur na południu i wschodzie bardzo utrudniały
zadanie. Od tutejszych białych polan widzieliśmy, że na drzewach nie zalega
śnieg ani nie widać śladu szronu. Zeszliśmy w końcu jakieś 150m do przełęczy i
na dodatek przez cały dzień zbocza górskie oświetlało słońce. Zupełnie inaczej
było w rejonie Kiczor i Stożka…
Na Cieślar podchodziliśmy powolnym tempem, bo
głównie zależało mi na tym, żeby Otylia się nie męczyła. Mieliśmy dużo czasu, ponieważ
nawet, gdyby zastał nas zmrok, to o tej porze roku byłaby dopiero godzina 15.30
lub 16.00. Postanowiliśmy, że pójdziemy do przełęczy Beskidek 684 m n.p.m.,
skąd czarnym szlakiem zeszlibyśmy w 45min do Wisły Jawornik. Wtedy moglibyśmy
pojechać pociągiem w drogę powrotną. Długa wędrówka na Cieślar pozwalała nam
podziwiać odległe widoki, bo tutaj nie przeszkadzało nam żadne drzewo. Dopiero
pod szczytem mijaliśmy po prawej stronie niewielki las, który zasłonił wszystko
co było za nami i teraz mogliśmy patrzeć jedynie przed siebie. Najpiękniejszą
część zostawiliśmy już za sobą. Teraz schodziliśmy do schroniska Soszów.
Panowała zupełna cisza. Otylii spodobało się to miejsce, bo nie panował tutaj
wielki ruch turystyczny, a sam obiekt w większości wybudowano z drewna, co
nadawało górskiego klimatu. Weszliśmy do środka, żeby Otylia mogła się
rozgrzać. Zamówiliśmy zupę. W trakcie odpoczynku mogliśmy patrzeć na okolicę
przez liczne okna. Spotkaliśmy tylko pojedynczych ludzi, a nie jak rok temu,
całe grupy „wypachnionych” narciarzy. Wtedy na chwilę zapomnieliśmy o klimacie
gór. W ciszy mogliśmy zjeść zupę, ogrzać się i wyruszyć w dalszą trasę. W
drodze ze schroniska przechodziliśmy obok „Lepiarzówki”, czyli restauracji, z
której głównie korzystali narciarze wjeżdżający wyciągiem „Soszów”.
Spodziewaliśmy się tak, jak rok temu, wielu ludzi, ale teraz spotkaliśmy ich
znacznie mniej. Mimo wszystko wydawało nam się, że dookoła jest dość głośno.
Nawet Otylia powiedziała: „chodźmy dalej za ten wyciąg do lasu, to będzie znowu
spokojnie”. Rzeczywiście – nawet niewielki hałas mógł przeszkadzać, bo cały
dzień szliśmy w zupełnej, niczym niezmąconej ciszy. Teraz chcieliśmy doświadczyć
jej jeszcze raz. Kiedy weszliśmy do lasu za wyciągiem, wszystko nagle ucichło.
Znowu mieliśmy to, czego najbardziej potrzebowaliśmy dzisiaj – ciszę. Otylia
jeszcze raz wspomniała o zeszłorocznych wyperfumowanych narciarzach, co nie
pasowało nam do klimatu górskiego. Idąc lasem Otylia wspomniała jeszcze o
„czarnym lesie”. Był to ostatni fragment szlaku przed przełęczą Beskidek.
Odwracając się za plecy widzieliśmy strzeliste, wysokie i gołe świerki stojące
w równych odstępach. Było ich tak dużo, że pnie drzew tworzyły dosłownie czarną
„ścianę”, przez którą światło nie miało najmniejszych szans, by chociaż wąskim
promyczkiem przedostać się do poziomu runa leśnego. Z tego względu nawet
pomiędzy świerkami nic nie rosło. Patrząc na drzewa, widzieliśmy, że aż do
samych koron nie posiadają żadnych gałęzi – wszystko uschło z powodu braku
światła. Z wielu naszych wiosennych i letnich wycieczek zapamiętaliśmy ten las
jako „czarny las” nieprzepuszczający żadnego światła. Minęło jeszcze tylko kilka
chwil wędrówki dalej i doszliśmy do Przełęczy Beskidek 684 m n.p.m. Przez cały
ten czas nie widzieliśmy już białych drzew ani płatów śniegu, czy też szronu.
Niestety piękna zima zagościła tylko w wyższych partiach gór, ale cieszyliśmy
się, że mieliśmy okazję tam dotrzeć i radować nasze serca tymi wspaniałymi
widokami.
Zejście z przełęczy Beskidek upływało nam bardzo
szybko. Słońce już prawie zachodziło. Trzy minuty od przełęczy jest kolejna
piękna polana umożliwiająca podziwianie wspaniałych widoków. Znaliśmy ją z
naszych wiosennych wyjazdów i teraz ponownie postanowiliśmy na niej chociaż na
chwilę się zatrzymać. Czuliśmy, że robi się coraz zimniej. Niebo zaczęło
przybierać odcieni fioletu i różu, co oznaczało, że zanim dojdziemy do Wisły
Jawornik zapadnie zmrok. Na polanie zrobiliśmy jeszcze ostatnie pamiątkowe
zdjęcia i zaczęliśmy schodzić zwykłym tempem. Jako, że szliśmy w gęstym lesie,
nie mogliśmy patrzeć w dal, by podziwiać panoramy górskie, dlatego udało nam
się jeszcze dojść do Wisły Jawornik spokojnym krokiem tak, żeby zdążyć na
pociąg. Pojechaliśmy razem do Goleszowa, po czym Otylia musiała wysiadać, a ja
dalej kontynuowałem podróż do Katowic.
Wspaniała zima, jaką mogliśmy zobaczyć,
niecodzienne formy śniegu, szronu i kryształów lodu powodowały, że tego dnia czas
przestał dla nas mieć znaczenie. Najważniejsze było dla nas, żeby nacieszyć
oczy wspaniałymi widokami, by nacieszyć uszy niezmąconą ciszą i żeby ponownie
poczuć, jak piękna może być zima. W końcu od 2006 roku mieliśmy bardzo słabe zimy,
na które czekaliśmy z utęsknieniem i nieraz mijało kilka lat, by móc zobaczyć
podobne widoki. Z tego względu, gdy powstają podobne warunki pogodowe, staram
się korzystać z każdego takiego dnia, ponieważ wiem, że niecodziennie będę mógł
zobaczyć tak wspaniałe widoki. Pamiętając o słowach Otylii, że jeszcze raz
chciała zobaczyć coś podobnego, jak rok temu w zimie, chciałem pomóc jej w
realizacji tego marzenia, bo chociaż dla jednych może być ono małym marzeniem,
to dla niej jest ono bardzo wielkim. Dziękuję więc Otylii za wspaniałą
wycieczkę, bo chociaż ja w ogóle się nie zmęczyłem, to ponownie mogliśmy się
spotkać, realizując jej górskie marzenia i tym samym mogliśmy podziwiać cudowną
i bajeczną zimę.
Te ośnieżone drzewa wyglądają po prostu cudownie! Już zapomniałam jak pięknie jest w Beskidzie Śląskim zimą, a mam tak niedaleko... W ten weekend się wybiorę, zainspirował mnie ten wpis :)
OdpowiedzUsuńhttp://podrozedominiki.wordpress.com
W Beskidzie Śląskim też może być pięknie - tak, jak piszesz. Warto próbować, ale teraz nie zobaczysz takich warunków. Jeśli chcesz zobaczyć białe drzewa przy obecnej pogodzie musisz przekroczyć poziom 1200 m n.p.m. Polecam taką wyprawę: Hala Boracza, Lipowska i Rysianka. Tam jest jeszcze bardziej cudownie :). Dzięki za linka :).
Usuń