Ma być ładna pogoda – usłyszałem takie stwierdzenie
od Daniela. Zapytał mnie, czy byśmy pojechali w Tatry, bo już dawno nie byliśmy
z powodu brzydkiej pogody, ciągnącej się w nieskończoność tej zimy. Jak to w
Polsce bywa, dni z piękną pogodą przypadają zwykle na okres poniedziałek –
środa, a deszczowe na weekend. Chociaż mieliśmy już kwiecień, to na razie
wszystkie weekendy były w 100% pochmurne i deszczowe. Co ciekawe, rok 2013 jest
najbardziej nieudanym pod względem pogody –nawet do dzisiejszego dnia, biorąc
pod uwagę wszystkie lata, które minęły już w XXI wieku. Na 52 weekendy aż 40
było całkowicie pochmurnych i deszczowych, 7 kolejnych „tylko” w pełni
pochmurnych (bez deszczu), 1 częściowo słoneczny i 4 pod rząd (w sierpniu)
całkowicie bezchmurne. 35 pierwszych weekendów przeminęło bezpowrotnie „pod
rząd” w deszczowej aurze. Dopiero od 1 lipca mogliśmy zobaczyć trochę słońca,
bo były takie rejony w Polsce, gdzie na 89 dni zimy słońce zobaczyliśmy tylko
dwa razy. Pamiętam, jak w radiu i telewizji toczyły się debaty naukowców na
temat „czy będziemy mieli już zawsze taką pogodę?”. Nie wiem dlaczego tego roku
mieliśmy tak wyjątkowo nieudaną pogodę, ale statystyki mówiły same za siebie. Z
góry pomyślałem, że jeśli Daniel mówi o ładnej pogodzie, to musi ona przypaść
na… poniedziałek. Faktycznie, sobota minęła pod znakiem przejściowych frontów, a
niedziela okazała się dobą, podczas której chmury powoli opuszczały teren
Polski i długo oczekiwany wyż wkroczył do nas dopiero w poniedziałek.
Pomyślałem, że to nic nowego, dlatego awaryjnie wziąłem sobie urlop na
poniedziałek. Ileż to razy przychodziła mi myśl do głowy, żeby w Polsce przesunięto
cały kalendarz o dwa dni „do przodu”, a wpływy do budżetu z tytułu „turystyka”
powiększyłyby się o miliony złotych ze względu na dobrą pogodę przypadającą
na dni poniedziałek – środa. Rozmyślając nad tym po raz kolejny, musiałem
porzucić tę nigdy niedokończoną myśl, ponieważ zadzwonił Daniel. Gdzie idziemy
i z kim? – zapytał. Wymieniłem kilka znanych nam osób, które również chciały
wyjść w góry. Nawet Ania coś wspominała, że chciała pojechać w Tatry, ale sama
się bała wyruszać na nocne eskapady. Nie mogłem jej jednak zagwarantować
wolnego miejsca, bo przynajmniej do tej chwili mieliśmy pełny samochód
chętnych.
O godzinie 19.00 w niedzielę zadzwonił Daniel,
który poinformował mnie, że dwójka naszych odpadła ze względu na złe
samopoczucie. Zostało nas już tylko dwoje. Pomyślałem od razu o Patryku i Ani,
którzy mogli do nas dołączyć. Dosłownie na dwie godziny przed wyjazdem wyrwałem
Patryka z pracy. Kiedy zadzwoniłem, tak szybko wyszedł z zakładu, że zapomniał
oddać kluczy, przez co musieliśmy jeszcze podjechać pod zakład w drodze w
Tatry.
Patryk, jedziesz w góry? – zapytałem.
Na to Patryk: o kule! Gdzie jedziecie?
Odparłem – w Tatry, na Wołowiec.
Patryk na to: jadę!
Powiedziałem, że ma tylko półtora godziny czasu,
bo o 21.00 planujemy wyjazd ze względu na wschód słońca, który chcieliśmy
zobaczyć przynajmniej z Rakonia. Ania zwana przez nas Aniołkiem (przezwisko z
mojego byłego klubu górskiego) tymczasem martwiła się o swoje tempo, że będzie
nas spowalniać, ale zapewniałem ją, że na Rakoń w zupełności wystarczy 5h i
50min od wylotu Doliny Chochołowskiej. Tak też ustaliliśmy, że spotkamy się z
Aniołkiem w schronisku około 2.00 w nocy. Podekscytowany Patryk szybko przestawiał
myśli na wyjazd w Tatry w drodze z pracy, ale nie miał spodni, ani raków oraz
czekana. Powiedziałem, żeby nie zamartwiał się i żeby przyjechał prosto z pracy
do mnie, to wtedy mu wszystko pożyczę. Problem został rozwiązany, a Patrykowi
została zaledwie godzina na przygotowania i zjedzenie czegoś ciepłego. Patryk
był dla nas szczególną osobą, bo nigdy nie chodził w Tatrach, nigdy w warunkach
zimowych, a tym bardziej nigdy nie używał raków i czekana. Miał to być jego
pierwszy kontakt z Tatrami i to na dodatek zimowymi oraz jego pierwsze wejście
od razu powyżej 2 000 m n.p.m. Aniołek tymczasem zapewniała nas, że nie zależy
jej na wschodzie słońca, a jedynie na wyjściu w góry. Nam bardzo zależało,
dlatego stał się on naszym głównym motywem przewodnim tego wyjazdu. Dograliśmy
jeszcze wszystkie szczegóły z Aniołkiem przez telefon i teraz czekała na
spotkanie. Pomyślałem, że jest to chyba najlepsza okazja, by zdjąć „klątwę
Wołowca”, na którego próbowałem wchodzić zimą już czterokrotnie – w latach 2008-2012.
Nigdy mi się nie udało wejść na szczyt podczas, gdy inne góry takie, jak: Rysy,
Świnica, czy Starorobociański Wierch zimą poszły niezwykle „gładko”.
Jest godzina 21.00. Patryk przyszedł do mojego
mieszkania, a Daniel już za chwilę pojawił się pod naszym oknem. To znak, że
jedziemy po kilkudziesięciu dniach niekończącej się szarówki! Czekaliśmy tak
długo! Widok rozgwieżdżonego nieba zaostrzał nasze apetyty i planowaliśmy,
gdzie pójdziemy i rozmawialiśmy o tym, co uda nam się zobaczyć. Krótka wizyta w
zakładzie pracy Patryka, szybkie zwrócenie zapomnianych kluczy i pozostała nam
tylko otwarta droga w stronę Tatr. W drodze, na pierwszych bramkach, minęła nas
„jaworznicka rakieta” – czyli ktoś, kto przyspieszał swoim samochodem niczym
rakieta… Najciekawsze było to, że na drugich bramkach… spotkaliśmy się ponownie,
jadąc ciągle stałą prędkością, nawet niższą od dozwolonej na autostradzie.
Przejazd Zakopianką w nocy to była czysta przyjemność, ponieważ na całej
długości okazała się opustoszałą drogą z bardzo dobrą widocznością i bardzo
dobrymi warunkami. W samym Zakopanem pojawiły się duże płaty śniegu, a
gdzieniegdzie nawet zauważyliśmy całe polany zasypane śniegiem. Od razu sobie
pomyślałem: pół roku czekaliśmy na wiosnę, a kiedy ta wreszcie nadeszła to…
uciekliśmy z powrotem do zimy… Myślałem nawet, że przy tak niemiłosiernie przeciągającej
się zimie i szarówce bez końca taki „akt” powinien być karany chociażby z
tytułu braku szacunku dla tak długo oczekiwanej przez wszystkich wiosny… Szybko
nazwaliśmy nasz wyjazd aktem desperacji, ponieważ od początku roku ten
poniedziałek był pierwszym dniem ze słońcem! Dosłownie porzuciliśmy wszystko,
byle tylko pojechać w góry i zobaczyć słońce!
O godzinie 23.34 dojechaliśmy na parking u wylotu
Doliny Chochołowskiej. Ostatni odcinek utrudniały głębokie koleiny śnieżne. Na
parkingu przygotowywaliśmy się do wyjścia w góry, zakładając wszystko co
niezbędne, ponieważ temperatura spadała bardzo szybko, osiągając nawet ujemne
wartości. Wyruszyliśmy o godzinie 23.46. Od samego początku walczyliśmy z
trudnościami, ponieważ szliśmy przez stopiony śnieg, który teraz w nocy zamieniał
się w lód na drodze asfaltowej. Tam, gdzie świeciło Słońce w ciągu dnia, teraz
pojawił się bardzo śliski lód. Szybko wspomniałem pewien wyjazd z 2008 roku,
gdzie już od samego początku Doliny Chochołowskiej musieliśmy iść w rakach z
powodu grubej warstwy lodu. Dzisiaj na szczęście udawało nam się omijać takie
pola i już wkrótce otoczyły nas ciemności. Głębokie koleiny śnieżne kryły w
sobie wąski, ale długi na 11km potok. Powstał z przepływających wód z
roztopionego śniegu, a wypełniał koleiny „wyrzeźbione” przez przejeżdżające
samochody obsługi schroniska i pracowników parku narodowego. Idąc tak, szybko
pojawiła się myśl „morskoocznego asfaltu”, którego nic nie było w stanie
skrócić. Niestety czasy podane na tabliczkach były dokładnie takie same, jak w
rzeczywistości. Nic nie mogliśmy nadrobić, ze względu na brodzenie w lekko
podmarzniętym śniegu. Co chwilę zmienialiśmy stronę ścieżki, ponieważ obrzeża
kończyły skarpy i nasypy śnieżne. Dodatkowo na środku płynęły dwa, teraz lekko
przymarzające, wąskie potoki w koleinach. Przechodząc dalsze etapy Doliny
Chochołowskiej śniegu było coraz więcej – czyli dokładnie to, co chcieliśmy
zobaczyć. Zastanawialiśmy się tylko, czy zobaczymy już krokusy, czy jeszcze
gruba warstwa białego puchu będzie skrywać pod sobą tysiące fioletowych kwiatów
czekających na pierwsze promienie słoneczne. Nasze myśli rozwiał nagły
przystanek Daniela i jego słowa: „jakieś oczy na nas patrzą…!” Faktycznie,
gdzieś ze środka lasu spoglądał na nas lis lub zwierzę podobnej wielkości. Po
około pół godzinnej wędrówce znowu usłyszeliśmy znane nam słowa: „jakieś żółte
oczy na nas patrzą!”. Powoli czuliśmy się jak w bajce „Scooby Doo”, gdzie w
środku lasu „jakieś oczy” co chwilę spoglądały na nas. Do schroniska dotarliśmy
o godzinie 1.33 w nocy. Panowała tutaj zupełna cisza, ponieważ poniedziałek był
zwyczajnym dniem roboczym. Po chwili usłyszeliśmy kogoś schodzącego z piętra.
To był nasz Aniołek. Przywitaliśmy się z Anią i rozmawialiśmy jeszcze przez
blisko pół godziny. Kiedy zobaczyłem ile miała na sobie ubrań zastanowiłem się,
czy ja jestem odpowiednio przygotowany, czy może jednak Aniołek za szybko się
przegrzeje, ale zostawiłem ten temat, ponieważ przy -3°C na zewnątrz i -7°C w
wyższych partiach gór miałem założoną na sobie tylko zwykłą roboczą koszulkę z
krótkim rękawem i polar. W schronisku patrzeliśmy na prognozy pogody i stopnie
zagrożenia lawinowego. Warunki były wręcz idealne. Z Aniołkiem doszliśmy do
wniosku, że dzisiaj jest czas na długo zapowiadaną konfrontację złej pogody
Aniołka i mojej bardzo dobrej pogody. Kto dzisiaj miał być zwycięzcą i czy
Aniołek ponownie przyciągnie za sobą grube, ponure i szare chmury? To miało się
wyjaśnić już za kilka godzin. Zawsze tak mówiliśmy, ponieważ powiedzenie
powstało po fakcie, jak Ania nieraz wspominała, że zawsze gdzie wyszła w góry,
tam zawsze nie miała pogody, a zawsze, gdzie ja poszedłem, tam miałem
bezchmurne niebo. Szybko więc powstało pytanie: jaka będzie pogoda, jak
będziemy razem w tych samych górach?
Ze schroniska wyruszyliśmy o godzinie 1.58 w nocy.
Do wschodu słońca pozostało nam 3h 42min, a tabliczkowy czas 3h 15min na
Wołowiec przez Rakoń zapewniał nas, że do tej góry pośredniej powinno nam się
udać dojść nawet przy dość wolnym tempie. Rozpoczęliśmy wędrówkę na Grzesia,
mając założone raki od schroniska. Mocno zmrożony śnieg ułatwiał wędrówkę,
ponieważ od początku nic się nie zapadało pod nami, chociaż ciągle miałem w
pamięci babiogórskie czeluści, które wspominaliśmy z Aniołkiem. Daniel i Patryk
prowadzili, a ja szedłem z tyłu, dostosowując swoje tempo marszu do Aniołka.
Nienauczony chodzenia takim tempem czułem, że zmęczenie przyjdzie dopiero w
wyższych partiach gór. Daniel i Patryk zniknęli, gdzieś za zakrętem, ale co
chwilę stawali i doglądali, gdzie jesteśmy. Cały czas trzymaliśmy się w bardzo
bliskich odległościach. W momencie, gdzie szlak zakręcał bardzo ostro w prawo
postanowiliśmy z Aniołkiem, że pójdziemy na skróty po starych śladach, ale dość
stromo pod górę. Teraz my byliśmy przed Danielem i Patrykiem. Odpoczęliśmy
chwilę, ponieważ takie podejście zmęczyło Anię. Dwójka prowadzących nadal
wędrowała z przodu, a ja utrzymywałem tempo Aniołka, żebyśmy wszyscy razem
weszli na szczyt Grzesia, Rakonia, a później Wołowca. Powyżej górnej granicy
lasu, na jednym ze stromych pól śnieżnych nagle stanął Patryk. Okazało się, że…
pękł jeden z raków! Coś, co nigdy się mi nie stało, ani nie słyszałem nawet o
takim przypadku wśród naszych, teraz się przydarzyło! Na szczęście Aniołek
miała sznurówki o długości 110cm w plecaku, które uratowały sytuację.
Odpowiednie przewleczenie jednej z nich przez otwory regulacyjne i
kilkunastokrotne owinięcie ich wokół przeplotu skutecznie je zablokowały, przez
co nadawały się do dalszej wędrówki. Resztę roboty „zrobił” mróz, bo węzły
dodatkowo zamroził oblepiony śnieg. Każdy z nas śmiał się z tej sytuacji, ale
też każdy z nas dokumentował to niecodzienne wydarzenie na swoim aparacie.
Splot założony przez Daniela był tak mocny, że nie popuścił nawet po
całodniowej wędrówce! Dzisiaj mogę powiedzieć, że wiązanie po czterech latach
jest nadal nienaruszone i ciągle trzyma tak samo!
Podeszliśmy na pierwszą przełęcz pod Grzesiem. Ja
z Aniołkiem zeszliśmy w lewo, a Daniel i Patryk poszli szlakiem w prawo.
Zawołali nas, po czym dołączyliśmy do nich. Mnóstwo wydeptanych śladów
wskazywało na to, ze z tutejszego lokalnego wzniesienia mnóstwo osób coś
fotografowało. Rozpoczęliśmy podejście właściwe na Grzesia. Jest godzina 3.17 w
nocy. Na stromym stoku usłyszałem nagle dźwięk SMS-a. Zdziwiłem się i
zapytałem: kto o takiej porze śle SMS-y? Zignorowałem go i nie zaglądałem do
telefonu, bo stwierdziłem, że to SMS z sieci po przekroczeniu granicy państwa.
O godzinie 3.19 jednak ciekawość wygrała i sprawdziłem kto napisał wiadomość, ponieważ
od operatora powinienem otrzymać dwie lub trzy wiadomości w jednym czasie, a
była tylko jedna. Po odczytaniu treści SMS-a zaśmiałem się bardzo głośno, bo
zobaczyłem, że przesłała mi go… Ania! Najdziwniejsze w tym wszystkim był fakt,
że SMS o treści: „de88 :o :o" przesłał się… sam, ponieważ przez cały czas Ania
wędrowała po mojej prawej stronie i nie miała telefonu w ręce. Sprawcą całego
zamieszania okazał się dotykowy ekran, który w kieszeni samoczynnie wysłał taką
wiadomość. Opowiedzieliśmy o tym Danielowi i Patrykowi. Widząc linię horyzontu
zastanowiły mnie chmury stratocumulus stratiformis perlucidus i stratocumulus
stratiformis (to takie ciemne, bardzo płaskie chmury w postaci ławic ze
szczelinami pomiędzy nimi) – chmury jakże charakterystyczne dla pory
wschodzącego słońca, które maksymalnie do dwóch godzin po nim, w zupełności
zanikają lub przeobrażają się w małe kłębki cumulus humilis – czyli chmury
słonecznej pogody. Z Aniołkiem od razu podjąłem temat naszej konfrontacji
pogody. Martwiliśmy się, ze nawet nie zobaczymy wschodu słońca, ponieważ od
strony Słowacji przybywało tych chmur i tworzyły ciemny pas nad szczytami.
Stwierdziłem tylko, że Aniołek ma nawet moc zepsucia pewnej, słonecznej pogody…
Obserwowałem rozwój sytuacji. Miałem nadzieję, że ten zły widok jest tylko snem
i że już wkrótce będzie tak, jak mówiły prognozy. Ania tylko dodała: „mówiłam,
że zawsze tam gdzie ja pojadę, to są czarne chmury!”. Kiedy pomału horyzont
pokrywała czerwień, chmury w bardzo szybkim tempie rozpadały się. Już za chwilę
pozostało tylko czyste niebo. Odetchnąłem z ulgą, ponieważ zimowy wschód słońca
był naszym głównym celem wyjazdu. Data nie świadczyła o zimie, ale warunki i
mróz zdecydowanie wskazywały na to, że toczące nieustannie walkę wojska wiosny
jeszcze zimy nie przemogły i jeszcze długo nie odbiją tutejszych terenów…
Pomimo połowy kwietnia zima trwała tu w najlepsze. Zalegały dwumetrowe warstwy
śniegu i dopiero teraźniejsza zima wyglądała jak prawdziwa zima.
Na Grzesiu zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć
przy pięknej pogodzie. Mroźny, ale słaby wiatr, nie pozwalał na dłuższy postój,
dlatego poszliśmy w stronę Rakonia. Pięć wzniesień w drodze na ten szczyt
wywoływał u Aniołka jakże tatrzańskie pytanie: „daleko jeszcze?” Szliśmy dosyć
długo, ponieważ na każdym z pośrednich szczytów robiliśmy zdjęcia szybko
zmieniających się widoków. Ten odcinek bardzo przypominał mi drogę na alpejski
Breithorn, ponieważ tutaj również przechodziliśmy przez długie, równe i
rozległe pola śnieżne. Najciekawszy dla mnie okazał się rejon
Starorobociańskiego Wierchu i słowackiej Orlej Perci, ponieważ niebieska barwa
w wielu odcieniach uwydatniała niedostępność tamtych gór – tak przynajmniej wyglądały
z tej perspektywy. Wszechobecna cisza zatrzymywała nas co jakiś czas, ponieważ
nie często mamy okazję „usłyszeć” zupełną ciszę. Od razu wspomniałem sobie
fragment z pewnego artykułu na temat życia w mieście: „Ciesz się każdą minutą
ciszy, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że w ciągu twojego całego
życia będzie tylko kilka krótkich chwil, gdy twoje ucho nie usłyszy dosłownie
nic!”. Czułem, że to jest właśnie jeden z tych jakże krótkich fragmentów!
Koniecznie chciałem nacieszyć się tą ciszą, bo nawet wiatr ustał! Za sobą
mieliśmy już cztery wzniesienia. Jest godzina 5.42 i pozostało nam 8min do
wschodu Słońca i całe podejście na Rakoń. Teraz chciałem przyspieszyć i pójść moim
tempem. Powiedziałem, że spotkamy się na szczycie, a ja za ten czas porobię
zdjęcia wschodzącego słońca. Jest, dotarłem na szczyt! Tylko mi dane było
zobaczyć słońce przecinające linię horyzontu. Wschód okazał się nadzwyczaj
efektowny, ponieważ tarcza słoneczna trafiła w niewielką szczelinę, pomiędzy
Giewontem i jakąś skałką. Tak majestatyczny widok zatrzymał pozostałą trójkę,
ponieważ każdy z uczestników fotografował to wydarzenie, chociaż z ich
wysokości słońce częściowo przysłaniały skały za szczytami. Najciekawsze
widowisko mieliśmy jednak przed nami. Niebieskawo-szary śnieg od szczytu
Rakonia stawał się w ciągu kilku sekund fioletowy! Linia światła wschodzącego słońca
sunęła coraz niżej, zabarwiając całe stoki na fioletowo. Cóż za piękny widok!
Dopiero za chwilę szczyty dwutysięczników rozbłysnęły światłem. Powinno być w
zupełności odwrotnie, bo Rakoń był pierwszym szczytem w naszej okolicy, na
który dotarło światło wschodzącego Słońca! Działo się tak, ponieważ słońce w
tej części Tatr wyłaniało się z wąskiej szczeliny pod Giewontem. W Tatrach
wysokich, w obrębie kilku szczytów powstała jedna chmura stratus fractus (czyli
strzępek chmury rozrywany przez wiatr), którą równo połowę rozświetliło słonce,
a druga część pozostawała nadal w cieniu. Nikt jej nie zauważył, bo każdy był
zajęty fotografowaniem otoczenia, ale ja właśnie tam skupiłem swoją uwagę.
Piękne niebieskie niebo dodawało uroku całej okolicy. Na północy pojawiły się
trzy bardzo małe fragmenty tego samego rodzaju chmur, przez co szybko
zażartowaliśmy, że to są trzy siostry Aniołka, która przyciąga za sobą tylko
ciemne i ponure odmiany. Na szczęście tego rodzaju chmury „żyją” tylko kilka
minut i… ślad już po nich zaginął…
Słońce zaczęło zataczać coraz wyżej krąg na
niebie, a fiolet pomału zamieniał się w przeważający pomarańczowy. Na Rakoniu
obowiązkowo wykonaliśmy zdjęcia, skąd po zjedzeniu słodyczy poszliśmy dalej – w
stronę Wołowca. Najwięcej do powiedzenia miała Ania, ponieważ stąd podejście
wyglądało na bardzo strome. Idąc jej tempem zdążyliśmy na wschód Słońca według
planu, chociaż ostatnie 8min były dla mnie gonitwą. Prognozy sprawdziły się, bo
w nocy wspominałem o słabym morzu chmur, na które czekałem. Faktycznie –
powstało, ale nie ono przyciągało naszą uwagę. Chmury utworzyły się na Orawie w
postaci mglistej zasłony, ale stąd wyglądały na bardzo odległe, dlatego nie
tworzyły spektakularnego zjawiska. Jedynie Babia Góra nadrabiała braki w
tamtejszej okolicy pozwalając nacieszyć się jej pięknem. W okolicach Rakonia poruszyliśmy
temat „lanserskich” okularów przeciwsłonecznych, bo właśnie teraz Ania je
wyciągnęła. Ja tymczasem cieszyłem się każdym promieniem słonecznym, w myśl
zasady: „czym więcej światła, tym lepiej”. Nie zamierzałem go niczym
ograniczać. Z przełęczy pod Wołowcem spoglądałem na zielony szlak do Wyżnej
Doliny Chochołowskiej, ale zauważyłem tam tylko sinusoidalne ślady narciarzy.
Rozpoczęliśmy podchodzenie na Wołowiec. Trzymaliśmy się w jednakowych
odstępach, ale Aniołek szła jako ostatnia z Patrykiem, ponieważ co chwilę razem
fotografowali okolicę. Faktycznie widok przyciągał uwagę, ponieważ słowacka
Orla Perć skąpana była w słońcu, a cienie, które rzucały dwutysięczniki na
niższe partie gór tworzyły duże kontrasty w dolinach. Każdą z gór dzieliły na pół
pas słońca i cienia. Najciekawszy widok mieliśmy na północny fragment Trzech
Kop, ponieważ podwójnie pofalowany stok rzucił dokładnie takiej samej wielkości
dwa inne cienie równoległe względem siebie. Cóż za piękny widok! Podejście pod
Ostry Rohacz również wyglądało bajkowo. Nawet widzieliśmy tyczkę na przełęczy
pomiędzy Wołowcem a Ostrym Rohaczem. Niebo stawało się coraz bardziej błękitne,
a my pomału dochodziliśmy na szczyt Wołowca. Trochę wystraszyłem Patryka
mówiąc, że za szczytem, który teraz widzi będzie jeszcze jeden – ten właściwy.
Nie tryskał radością, jednak wolałem powiedzieć mu prawdę. Patryk wytyczał w
naszej grupie drogę wejścia (bo Daniel szedł wyżej), mając założone zreperowane
raki, które sprawowały się idealnie.
Daniel wszedł jako pierwszy na szczyt Wołowca. Ja
doszedłem drugi, a na końcu dołączyli Aniołek i Patryk. Wiał dość mocny i
mroźny wiatr, ale nie taki, żeby nie wytrzymać. Obowiązkiem było uwiecznienie
całej panoramy Tatr dookoła. Później usiedliśmy i zjedliśmy bułki i czekolady,
które tego dnia schodziły jak nigdy. Po odpoczynku przyszedł czas na zdjęcia z
flagą „Pozdrowienia z gór wysokich”. Wiatr wiał z taką siłą, że nie mogliśmy
utrzymać jej przez dłuższy czas niż kilka sekund, ponieważ stawał się jak
żagiel popychający nas ku ziemi. Wnieśliśmy trochę wiosny kolorami na fladze w
te rejony. Po tym wszystkim musieliśmy wracać, ze względu na ranną zmianę w
pracy następnego dnia, która każdego z nas czekała. Ania miała więcej wolnego,
dlatego postanowiła, że pójdzie jeszcze na Jarząbczy Wierch. Uścisnęliśmy się
na pożegnanie, po czym zaczęliśmy schodzić. Aniołek już na samym początku
powiedziała nam, że odłączy się od nas na Wołowcu, bo ma więcej czasu do
dyspozycji. Umówiliśmy się tak, że nie będzie nic robić na siłę i jeśli zobaczy,
że przejście jest zawiane lub występują jakieś nawisy, to napisze mi, że wraca.
Zaczęliśmy schodzić własnym, znacznie szybszym tempem, dochodząc w dwadzieścia
minut do Rakonia. W innej scenerii świetlnej fotografowaliśmy okoliczne
szczyty. Nagle dostałem SMS-a od Aniołka o treści: ”Wracam”. Napisałem, że
poczekamy na nią, ale kiedy zapewniła nas, że to potrwa długo, bo jeszcze musi
wrócić na szczyt Wołowca, odpisałem, że mimo wszystko poczekamy. Pomyślałem, że
po co ma wracać sama, skoro tak naprawdę to ja ją zaprosiłem na ten wyjazd, a
miała zupełnie inne plany. Wypatrywaliśmy ruchomej postaci na szczycie Wołowca,
ale nic nie widzieliśmy. U góry panował całkowity bezruch. Kiedy dostałem od
Aniołka SMS-a właśnie wtedy zauważyliśmy ją na wierzchołku. Czarny punkt
przemieszczał się tam i z powrotem, dlatego stwierdziłem, że prawdopodobnie
robi tam zdjęcia. Po chwili mały, czarny punkcik rozpoczął schodzenie po
wydeptanych śladach. Na Rakoniu wiał słaby wiatr, który po dłuższym czasie był
dla nas uciążliwy. Daniel i Patryk usiedli pod słupkiem, gdzie mniej wiało, a
ja postanowiłem, że pójdę jeszcze raz w stronę Wołowca na spotkanie z
Aniołkiem, żeby się rozruszać i rozgrzać. Wtedy czułem, że słońce zaczyna
bardzo mocno przypiekać, bo skóra na twarzy coraz bardziej parzyła. W tym samym
czasie, z przeciwnych stron doszliśmy na przełęcz pod Wołowcem. Ania uścisnęła
mnie na przywitanie po raz drugi, jak gdybyśmy spotkali się pierwszy raz tego
dnia, podobnie jak w schronisku na początku naszej małej wyprawy. Powolnym
krokiem dołączyliśmy do pozostałej dwójki. Od tego momentu Ania mówiła, że
trzeba iść, bo na dole czekają na nią krokusy. W pełnym składzie, na szczycie
Rakonia, zjedliśmy jeszcze pozostałe czekolady i bułki. Zaczęliśmy schodzić.
Piekące słońce stawało się bardzo odczuwalne, ponieważ temperatura na
oświetlonych stokach wzrosła aż do +28°C. Jako, że zawsze noszę przy sobie
termometr miałem bieżące odczyty temperatury.
Po odpoczynku zaczęliśmy schodzić w stronę
Grzesia. Aniołek i Patryk co chwilę stawali w celu uwiecznienia na zdjęciach jakiegoś
fragmentu otoczenia. Przy bieżącym oświetleniu okolica prezentowała się bardzo
okazale. Pierwsze topniejące śniegi i wyschnięte kępy traw widzieliśmy już na
wysokości 1 600 m n.p.m. Wyższe partie gór dla wiosny na razie były
niedostępne, ale po tym, jak słońce w szybkim tempie robiło z nas „Indian”,
stwierdziliśmy, że zima musi ostatecznie skapitulować w tej nierównej i zbyt
długiej walce. Na Rakoniu minęli nas narciarze słowaccy, a za chwilę przywitał
nas Zbig9 i Junior z klubu „Góry-Szlaki”. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i
życzyliśmy sobie powodzenia. Od tego momentu Ania nadawała tempo, bo krokusy
czekały już na nią, a dodatkowo jej głód pozwalał wymyślać jej coraz to
smaczniejsze potrawy… Cieszyłem się, że moja czekoladowa dieta nie przysparzała
mi takich problemów… W drodze powrotnej nie wchodziliśmy na Grzesia. Daniel i
Patryk szli z przodu i oddalali się coraz bardziej. Aniołkowi dokuczał ból
kolana i ogólne zmęczenie. Dotrzymywałem jej kroku. Minęliśmy szczyt Grzesia,
schodząc wydeptaną ścieżką otaczającą jego wierzchołek. Najwięcej śmiechu wywoływał
w nas sposób w jaki Ania walczyła z podejściem pod Grzesia. Zaczęła wchodzić na
czworaka, śmiejąc się przy tym, ponieważ czuła potworne zmęczenie. Dodatkowo
powtarzała sobie: „tak, ja na Jarząbczy…”. Pod Grzesiem stanęliśmy jeszcze raz.
Tutaj opalaliśmy się. Daniel miał lekko nacięty palec wskazujący, a zrobił
sobie to w pracy. Dzisiejszej nocy z powodu mrozu otwarła się jego rana i teraz
krwawiła. Ania miała plaster, który musiała wydostać z dna plecaka. Najwięcej
śmiechu wywołała w nas ilość rzeczy, jakie musiała wyciągnąć, żeby dostać się do
niego. Stwierdziłem, że brakowało tam tylko lokówki i suszarki…
Zejście z Grzesia również nie obyło się bez
śmiechu, ponieważ Aniołek czasami nie panowała nad zbyt długimi zjazdami na
stromych stokach, co przysparzało jej stresu. Co chwilę gdzieś ujeżdżała.
Widząc głębszą dziurę w pokrywie śnieżnej wspomniała o babiogórskich
czeluściach. W ciągu kilku godzin mieliśmy tu prawdziwie letnią temperaturę.
Słońce parzyło jak nigdy! Dochodziliśmy do lasu, gdzie Daniel zapytał Anię: „jak
tam kolano?”. Odpowiedziała trochę innym głosem: „dobrze”. Zmęczenie jednak
stawało się w jej przypadku coraz bardziej widoczne. Zakręt, na którym
wyprzedziliśmy Daniela i Patryka utkwił nam w pamięci teraz z innego powodu.
Aniołka pochłonęły czeluści Grzesia. Wpadła do głębokiej dziury po pas wydając
głośny okrzyk, ale nie miała nawet siły i możliwości wydostania lewej nogi,
dlatego częściowo odkopałem warstwę śniegu, żeby ułatwić jej wyjście. Mimo
wszystko Ania nadal miała problemy z wydostaniem się. Daniel i Patryk byli już
dalej, toteż nie wiedzieli nawet, że Aniołek wpadła do dziury. Po odgarnięciu
śniegu Aniołek jeszcze raz próbowała stamtąd wyjść. Tym razem chciała się
wybić, a ja miałem jednocześnie ją podciągnąć. Nawet wyszło tak, jak chcieliśmy,
ale Ania ledwo ustała na nogach i upadła do tyłu. Teraz śmiała się z całej
sytuacji wspominając o babiogórskich czeluściach, bo teraz to samo ją spotkało.
Od tego momentu szliśmy odcinkiem leśnym, dołączając powoli do Daniela i
Patryka. Patryk jeszcze fotografował potok, po czym doszliśmy do schroniska i
usiedliśmy na ławce na zewnątrz pod kamiennymi murami. Ania poszła fotografować
krokusy. Dziwiłem się trochę, mówiąc w myślach: „po co ona tam poszła, skoro na
polanie przeważała gruba warstwa śniegu?”. Widząc, że długo jej nie ma
pomyślałem, że może jednak jakieś kwiaty są, skoro tak biega z aparatem. Musieliśmy
iść dalej, bo czas nas nieubłaganie gonił. W plecaku miałem raki Aniołka,
dlatego poszedłem na Polanę Chochołowską, żeby je oddać i się pożegnać. Ania
jednak powiedziała, że idzie z nami i dołączy do nas na dole polany. Kiedy
wszedłem na polanę zdziwiłem się jaki ogrom kwiatów rośnie na tak małych
przestrzeniach! Każdy z nich wyglądał identycznie. Piękne, fioletowe, otwarte,
duże, symetryczne i rosnące w równych odstępach krokusy wciągnęły mnie na
dłużej… też sięgnąłem po aparat i fotografowałem je z każdej strony, nawet leżąc
na mokrej ziemi. Teraz nie miało znaczenia, że zaraz polar nasiąknie wodą.
Kwiaty wyglądały wspaniale!
Po długiej chwili wróciłem do Daniela i Patryka i
rozpoczęliśmy schodzenie. Przy pierwszej drewnianej chacie dołączyliśmy do
Aniołka (a to Ania miała do nas dołączyć), ponieważ kwiaty występowały tu w
bardzo licznych gromadach! Każdy z nas chwycił za aparat i wykonywał serię
zdjęć. Nigdy nie widziałem tak pięknie ukształtowanych, rozwiniętych i w tak
dużych ilościach krokusów! Byliśmy wręcz nimi zachwyceni! Widząc jak leżałem na
trawie przy krokusach, strażnik parku narodowego przyglądał się nam, ale na
szczęście nie interweniował. Aniołek i tak była najlepsza, ponieważ w wyższych
partiach tej polany zdążyła umoczyć sobie już wszystko. Droga w stronę parkingu
była dla nas męczarnią, ponieważ topniejący śnieg i dwa równolegle płynące
potoki w koleinach śnieżnych utrudniały wędrówkę. Ania odczuwała bardzo swoje
zmęczenie, więc szła bardzo wolnym tempem. Mniej, więcej w połowie drogi do
parkingu Daniel i ja stanęliśmy, ponieważ od dłuższego czasu Aniołek szła z
Patrykiem i straciliśmy ich z pola widzenia. Tutaj usiedliśmy na drewnianej
ławce częściowo przysypanej śniegiem. Widząc jakim krokiem Aniołek dochodziła
na to miejsce spotkania widzieliśmy, że jest bardzo mocno zmęczona. Po krótkim
odpoczynku wstaliśmy i poszliśmy dalej. Coraz częściej pojawiały się fragmenty
drogi asfaltowej, ponieważ były wystawione na ciągłe działanie promieni
słonecznych. Na widok odsłoniętego kawałka asfaltu Ania ucieszyła się tak
bardzo, że pogłaskała kawałek drogi i powiedziała: „nigdy nie przypuszczałam,
że na widok asfaltu będę się tak cieszyła!”. Szybko odpowiedziałem jej, że za
pół roku będzie zupełnie odwrotnie, gdy będzie wracała z Morskiego Oka… Aniołek
stwierdziła, że na koniec jeszcze wypadałoby wskoczyć do jednego z takich
potoków, jak to robią piłkarze po strzeleniu gola. Teraz Ania zaczęła się śmiać
ze mnie, bo ja też zacząłem utykać na lewą nogę z powodu otarcia, które wywołał
uciskający rak przez całą noc i dzień. Tylko usłyszałem od niej: „a ty coś
zrobił, że tak idziesz?”. Nie mówiłem nic i szedłem dalej. Powiedziałem tylko,
że jutro będę jak nowy.
W końcu dotarliśmy do parkingu, gdzie z bólami
wsiedliśmy do samochodu. Zastanawialiśmy się dlaczego ten niewymagający szlak
nas tak bardzo zmęczył. Doszliśmy do wniosku, że miały na to wpływ dwa
czynniki: wyruszenie z domu o 21.00 oraz wędrówka przez całą noc i niezwykle
piekące słońce, które zdążyło nas opalić i poparzyć. Aniołek śmiała się w
samochodzie z naszej opalenizny – Daniela i mojej. W drodze powrotnej
podziwialiśmy Tatry z daleka. Ania wysiadła w Makowie Podhalańskim, chociaż to
tak naprawdę pogranicze Suchej Beskidzkiej i Makowa, więc tylko jej wiadomo,
gdzie tak naprawdę wysiadła…
Wyjazd uznaliśmy za niezwykle udany, ponieważ:
- …wszystko nas bolało – a to chyba najważniejsza
oznaka udanego wyjazdu!,
- została zdjęta „klątwa Wołowca” – po czterech
latach nieudanych prób wejścia na ten szczyt,
- Patryk nigdy nie był w Tatrach, a teraz w
całkowicie zimowych warunkach, na dodatek z rakami na butach wszedł na swój
pierwszy dwutysięcznik używając sprzętu górskiego,
- dzięki sznurówce Aniołka uratowaliśmy raki i
dalsze wejście Patryka,
- konfrontacja złej i dobrej pogody została
wygrana na korzyść bezchmurnego nieba – chociaż Ania potrafiła przyciągnąć
kilka małych i krótko żyjących chmurek. Ciągle musiałem mieć na uwadze, że Aniołek
jednak potrafi popsuć nawet pewną zapowiedzianą, słoneczną pogodę…
Autor zdjęć tytułowych: Daniel Czogała (jeden z uczestników tej wyprawy).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz