Nasze przejście rozpoczęliśmy od przejścia z miejscowości Zabrzeż. Ta nazwa sprawiała wiele kłopotów, bo Ania cały czas wymawiała ją: Zabierz. Za nic nie mogłem znaleźć tej miejscowości na mapie w wersji Ani, dlatego tak trudno było zrozumieć o jaki szlak jej chodzi... a to z tego powodu, że pierwszy dzień Ania miała zaplanować, a ja drugi. To właśnie w tym momencie zauważyłem jak bardzo się różnimy. Jeśli ja lubiłem kontury gór, dla Ani to było brzydkie; jeśli ja lubiłem mrozy, to Ania podgrzewane, ruchome schody na szlakach; jeśli ja lubiłem zimne, to ona gorące... I tak bym mógł wymieniać po stokroć. I jak tu coś zaplanować, jeśli trzeba było to wszystko wziąć pod uwagę? Wyłonił się jeszcze temat kuchenki z gazem (o czym w polskich górach w ogóle bym nie pomyślał), aby zabrać ze sobą. Po długich poszukiwaniach skąd wytrzasnąć gaz na ostatnią godzinę, znalazłem dwie butle z wyprawy sprzed dwóch lat u taty. Ucieszyłem się, bo kolejne założenia były już łatwiejsze do spełnienia. W końcu umówiliśmy się na konkretne trasy. Ja wybrałem Pieniny, bo spodziewałem się mrozu i morza chmur, a Ania Beskid Sądecki do Dzwonkówki, bo chciała zobaczyć ten szlak. Nie ukrywam, że ten szlak podobał mi się bardzo, ponieważ było tam wiele pięknych polan z pięknymi widokami. Nasze plany mieliśmy spiąć tak, aby połączyć je jedną linią i żeby wyrobić się w dwa dni. Ja koniecznie naciskałem na morze chmur, chociaż Ania nie przepadała za barierkami na Trzech Koronach… Ja też nie, ale co tam barierki, kiedy takie morze chmur widniało na horyzoncie! Nie myśli się wtedy o tej biżuterii i o żelastwie, ale o tych widokach! I tak właśnie myślałem.
Na początku delektowaliśmy się cudownym widokiem jabłoni na szlaku (no właśnie – to nie był szlak…). To raczej trasa przez krzaki, którą wymyśliła Ania, żeby dojść do szlaku. Już na początku w lesie omijaliśmy i skakaliśmy przez powalone drzewa w wąwozie z ciężkimi plecakami. Szybko nazwaliśmy to przejście terminem: chaszczing…
Teraz kontemplowaliśmy wspaniały widok (zastanawialiśmy się, jak przed Tatrami mogła wyrosnąć tak majestatyczna kapusta… Zanim jednak tam doszliśmy, czekał nas Szlak Zaginionej Asfaltydy, czyli marsz asfaltem, bo chwilowo zgubiliśmy ścieżkę omijającą żółty odcinek… W sumie szlak gubiliśmy 4 razy…
Na trasie, poza szlakiem zauważyliśmy samotne drzewo z... miejscem do siedzenia. To drzewo robiło furorę! Oczywiście nie zabrakło sesji zdjęciowej z posiedzenia na tym tronie. W tym miejscu przyplątał się do nas pies, który szedł z nami… dwa dni! Zanim zakończyliśmy dzień, Ania poszła na Przełęcz Przysłop po wodę, skąd również chciała na początku ujrzeć zachód Słońca. Z tego miejsca jednak nie widać ani Tatr ani Słońca… Słyszałem nawet, kiedy dotarła do pierwszych domostw… po odgłosie szczekających psów. Bardzo dobrze, bo zajęło jej to 14 minut, czyli krócej niż czas napisany na mapie. Po zakończonej wędrówce przenieśliśmy się w Pieniny - na polowanie na "morza chmur" o czym można przeczytać tu: Morza chmur w Pieninach - 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz